<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Stypa.

W pobliżu stacji, w jednym z domów, obowiązki stróża pełnił pan Wojciech. Pan Wojciech przed dziewięcioma laty przywędrował był z trojgiem dzieci ze wsi, dziś ma już ich sześcioro. Najstarszy Bartek wałęsał się razem z Antkiem po ulicach, był nawet przez czas pewien jego przyjacielem, potem chłopcy zerwali stosunki, pokłóciwszy się przy podziale jabłek, skradzionych z galarów.
Teraz Antek, któremu ciężył kuferek, przypomniał sobie Wojciecha i postanowił u niego złożyć swój bagaż.
— Dzień dobry panu Wojciechowi.
— A dzień dobry. A skąd to Antek?
— Ze wsi.
— Ze wsi? — Stróż oparł miotłę o ziemię, długo patrzał na Antka podejrzliwie i znów przeciągle zapytał: — ze wsi?
Spojrzał na kuferek, na porządne ubranie Antka i pokiwał głową.
— Ej, chłopcze, szkoda mi ciebie, zupełnie duszę zgubisz.
— Co pan tam wie. Niech idzie do izby.
W małej izdebce, mieszczącej się w drewnianej przybudówce, mieszkał pan Wojciech z rodziną, kąt jeden odnajmował bratankowi — razem dziewięć osób, o ile i starsze dzieci nocowały w domu, co się jednakże dość rzadko trafiało.
— Napijemy się? — zapytał Antek.
— Dlaczego nie?
— Chłopak wyjął z kieszeni kupioną w drodze butelkę i, rzekłszy: „daj nam Boże!“ wypił do Wojciecha, potem dał jednemu z siedzących pod piecem malców złotówkę i kazał kupić bułek i salcesonu. A trzeba wiedzieć, że wśród mieszkańców Powiśla nie gospodarz, lecz gość częstuje; jest to zupełnie zrozumiałe: gospodarz często nie ma wcale pieniędzy, nie ma nic do zastawienia lub sprzedania, a na kredyt nie zawsze dadzą i kredyt często bywa wyczerpany we wszystkich pobliskich sklepach i sklepikach.
Antek w kilku słowach opowiedział swoje przygody, do których dodał wiele efektownych szczegółów, zostawił swój pakunek, którego zawartości nie znał nawet.
Ciągnęła go do miasta, do ulicy, jakaś wielka siła, której musiał uledz.
— Do widzenia, panie Wojciechu — zawołał, i nie odpowiadając na pytanie: „a jakże tam na wsi teraz?“ — wybiegł z izdebki na plac, przez skwer, na ulicę, na most i na Zjazd, gwiżdżąc sobie melodję do słów popularnej piosenki:

Miałam ja miłego,
Miałam kochanego,
Posłałam go na „buchandę,“
„Zajuchcili“ mi go.
„Zajucheili“ mi go
Na zielonej łące,
„Manelki“ wsadzili
Na nogi i ręce.

Antek rozejrzał się po mieście, jak wódz, który przybył na plac boju. Wydawało mu się koniecznie, że Warszawa przez dwa dni jego nieobecności musiała się zmienić zupełnie.
Biegł bez celu po ulicach, zakręcał parę razy w stronę Wisły, ale się cofał.
— A może pójść do ojca?.. E, mam jeszcze czas.
Nie ułożył sobie planu działania; chciał przedewszystkiem spotkać kogoś, poradzić się, pogadać i... pochwalić.
Wojciech mu nie wystarczał.
— Co tam taki chłop zwyczajny wie? nie warto gęby drzeć napróżno. O, Felek, to zupełnie co innego — pomyślał nagle.
Felek był bardzo znaną, wydatną, poważaną postacią. Dziad i ojciec jego byli szewcami, on „wisielec“ nie miał ochoty do ojcowego fachu. Bili go, bili i ojciec, i matka, ale nic nie wybili z niego. Felek krzyczał, darł się i znów uciekał z domu przy lada sposobności, wlokąc swoją suchą nogę za sobą. Wreszcie dano mu spokój. „Suchy Felek“ stał się przewodnikiem czeredy „dzieci ulicy;“ on to wymyślił najweselsze „kawały“, on miał najlepsze gołębie, takie „pocztówki“, że dość je było „podpuścić“ w porę, a z pewnością przyprowadziły do gołębnika „obcego.“ „Obcego“ niosło się na targ i sprzedawało. Felek miewał z gołębi po trzy ruble tygodniowo. Co mu tam ojciec i matka, pocięgiel i kopyto?
Jak się „suchy Felek“ nauczył czytać i pisać tego ani on, ani nikt nie wiedział, dość, że jako dwudziestoletni chłopak zarabiał pisaniem prośb i podań do sądów i do urzędów. W dwa lata później „suchy Felek“ stracił ojca, sprzedał warsztat, przepił pieniądze z kolegami i złamał drugą zdrową nogę, spadłszy z dachu, gdy wykradał gołębie z cudzego gołębnika.
I znów kronika milczy o tem, w jaki sposób Felek stał się właścicielem krypy. Na czółnie miał Felek swój domek „ciasny, ale własny.“ Gdy okulał, nic mu było po gołębiach, a że chodzić nie mógł teraz wcale, chyba na kulach i to z trudnością, więc choć na swojem pływającem mieszkaniu włóczył się po Wiśle, przystawał co kilka dni do innego brzegu, ale miasta nie opuszczał. Zimę spędzał w łasze na Pradze.
Popularność „suchego Felka“ rosła; gdy tylko przystawał, znoszono mu listy do czytania, prośby do pisania, udawano się po radę w każdej ważnej sprawie. Różnie mówiono o nim; podobno on to w swoim czasie wypowiedział owo znakomite zdanie, że „granda bez klawisznika udać się nie może.“ (Zmuszony jestem dodać, że granda — znaczy większa wyprawa złodziejska, a klawisznik — wytrych). Jedno było wiadomo: że „suchy Felek“ raz tylko odsiadywał kozę i to w odległej młodości.
W tej epoce, kiedy wybierał się do „suchego Felka“ nasz Antek, mieszkaniec krypy stał u szczytu sławy.
Antek zbiegł przez Książęcą, i po półgodzinnej wycieczce znalazł się na krypie Felka, zamienionej w tej chwili na przybytek wiedzy. Felek był nauczycielem doskonałym, miał on taką jakąś książkę, na której mógł malca nauczyć czytać i pisać w ciągu jednego okresu od „puszczenia“ Wisły na wiosnę do jej zamarznięcia późną zimą.
W tej chwili było u niego pięcioro „robactwa“ a między niemi i Jędrek stróża.
— Mówię wam, zatracone obwisie — wykładał, stojąc oparty na swoich dwóch kulach — że bez nauki człowiek jest bydlę. A nauka — to nie taka trudna rzecz, jak wam się zdaje, tylko potrzeba do niej mieć głowę, rozum i ochotę. Ja widzicie, do uczoności swojej nic więcej, smarkacze, nie miałem, nic tylko głowę, oczy, dziesięć palców i suchą nogę.
„Suchy Felek“ mówił głosem podniesionym, a w jego czarnych oczach paliły się błyskawice natchnienia.
— Wy osły jesteście, i będziecie takie same osły i nieuki, jak wasi rodzice. No „kusy“ czytaj dalej.
„Kusy“, zupełny sierota, był wychowańcem Felka. Złośliwi twierdzili, że sympatja suchego do kusego potęgowała się tem, iż kusy miał jednę nogę krótszą od drugiej.
— Kulas kocha kulasa, bo oba kulasy — ośmielił się powiedzieć raz Andrzej w obecności Suchego... i źle wyszedł na tem, bo dostał kulą w twarz i trzy zęby postradał. Odtąd każdy gotów był dowodzić Felkowi pod słowem „honorowem,“ że to oni dwaj właśnie są prości, a cały świat kulawy.
— Ja chodzę na czterech nogach, a jestem człowiek — dowodził Felek w przystępie dobrego humoru — a wy chodzicie na dwóch, a jesteście bydlęta.
Co jeszcze było najciekawszego w postaci Suchego to to, że nie pił wódki wcale i nienawidził pijaków.
— Dzień dobry panu Feliksowi — rzekł, wchodząc, Antek.
— Niech będzie pochwalony, mówi się, szczeniaku, a nie „dzień dobry“. Kiedy ja ciebie nauczę rozumu?
Od dwóch tygodni Felek, po przeczytaniu jakiejś książki o nawróconym grzeszniku, stał się bardzo religijny.
— Żeby pan Feliks wiedział, co ja panu powiem...
— Wiem już, wiem doskonale. Cóż ty, durniu, myślisz, że ja nie wiem?
— A co pan Feliks wie?
— A no, zabrali was z Mańką na pański chleb.
— A wie pan, kto zabrał nas? A hrabia, widzi pan Feliks.
— A wiadoma rzecz, że hrabia.
— I zawiózł nas na wieś!
— A rozumie się, że na wieś.
— A zkąd pan Feliks wie o tem?
— Jak się nauczysz tyle, co ja, to będziesz wiedział, zkąd ja wiem.
— No, to niech pan powie, zkąd ja się tu znów wziąłem, kiedy pan taki mądry?
Antka gniewała pewność Felka.
— Uciekłeś.
Antek się zdumiał.
— Uciekłeś i dobrze zrobiłeś, żeś uciekł. Tak, to może wyrośniesz jeszcze na uczciwego człowieka, a tam to by cię zmarnowali. O, już cię w garnitur pański wystroili. Oni tylko to umieją. Et... Kusy, przynieś no drzewa do pieca.
„Przynieś drzewa“ — nie znaczyło wcale w języku Felka: „kup“, tylko „rób, co chcesz, wyrwij z płota, znajdź, ukradnij, tylko przynieś, ba dam w skórę.“
Kusy wyszedł.
— Jak pan Felek...
— Feliks, ośle.
— Jak pan Feliks chce, to mu mogę podarować to ubranie.
— A no dawaj, ja ci znajdę lepsze i porządniejsze.
Antkowi ciążyły te nowe buciki i całe, niepodarte ubranie.
Pan Feliks pokulał w stronę kufra, grzebał, szukał, poszedł do „spiżarni“ za przepierzeniem i znalazł tam wszystko, czego było potrzeba. Antek się przebrał. Fama niosła, że pan Feliks miał składy rozmaitej odzieży, były tam nawet sztuczne brody i wąsy, peruki i inne przybory, służące do charakteryzacji, stosownie do potrzeb.
— A nie wie pan, co u ojca słychać.
— Ma pieniądze, więc pije, wiadoma rzecz. Będzie pił, aż zdechnie bestja pod płotem.
Suchy Felek począł kląć, rozgniewał się i na Antka, omal go nie wyrzucił, wreszcie stłumił gniew w sobie i zaczął naukę dalej.
— Ej, Józiek, nie śpij, gawronie, czytaj. Czytaj, słyszysz, co? — A ty połóż się i śpij — zwrócił się do Antka.
Antek powalił się na tapczan i słyszał dwa głosy: jeden głos mówił mu o „dzieciach ulicy“, drugi był głosem Felka.
Jeden głos mówił:
— Tam są dzieci, które mogłyby być chlubą narodu.
Drugi głos mówił:
— Ja do swojej uczoności nic więcej nie miałem, tylko głowę, oczy, dziesięć palców i suchą nogę.
I Antek nie mógł zasnąć.
— Wy myślicie pewnie — prawił Felek, oparty na swoich dwóch kulach — że ludzie od Adama i Ewy już umieli czytać i pisać. A jakże. Dużo się oni napracowali, nim wymyślili te znaczki, których was uczę. Tak samo i Kopernik nie odrazu wymyślił sobie, że ziemia kręci się koło słońca i Kolumb nie odrazu odkrył Amerykę. Bo wam się, obwiesie, zdaje, że oprócz Wisły i Warszawy niema nic. Bo wy nie wiecie, że Wisła płynie od gór Karpackich aż do Bałtyckiego morza, a takich miast, jak Warszawa, to są na świecie miljony i miljony. W tych miastach mieszkają nie tylko tacy ludzie, jak my, ale i czarni ludzie, zupełnie jak kominiarze. Żeby się taki człowiek nie wiem jak mył, to zawsze będzie czarny, bo on jest murzyn. Więc tych murzynów angliki zabijali i z tych skór robili buty sobie, bo oni nie mają lasów, ani zwierząt. Dopiero jak Napeleon powiedział, że nie wolno z murzynów robić butów, to musieli przestać.
Jędrek patrzał na „suchego Felka“ z takiem uwielbieniem, że z twarzy jego można było wyczytać łacno, iż zapomniał o biciu, które go w domu czekało za „włóczenie się licho wie gdzie“ zamiast pomagania ojcu w sprzątaniu ulicy.
— No, Jędrek, czytaj, tylko powoli, nie śpiesz się.
Antek nie mógł zasnąć.
„Suchy Felek“ począł się niecierpliwić, bo ogień dogasał na żelaznym piecyku i na krypie zimno być zaczęło. Ale „kusy“ przybiegł wreszcie czerwony i zdyszany.
— Czegoś tak długo siedział?
— A bo nijak nie mogłem „zwędzić“.
I wiązka drzewa znalazła się w piecyku.
Antek począł gwizdać przez zęby.
— No, wynoście się, dzieci.
— Proszę ojca — zaczął Kusy — mularz Franek umarł dziś w nocy.
— Wiedziałem, że umrze. Zapił się.
— A jakże. Założyli się ze Szczepanem, kto wypije więcej. Wie ojciec, u blacharzowej wczoraj. Franek wypił sztof spirytusu i odrazu go powaliło. Nawet do domu nie doszedł.
— Sztof nie sztof, a dobrze mu tak, świni. Świeć Panie nad jego duszą. Tam dwoje małych zostało: Olka możesz mi tu przyprowadzić. Chociaż to z takim berbeciem trudno będzie. A co tam. Chyba, że go Walenty może weźnie.
Suchy Felek zaczął skrobać kartofle.
— Ale.. — ciągnął Kusy — słomiankarza Wacka przysądzili za ten groch na dwa tygodnie.
— A głupi, mówiłem mu, żeby „zablatował“[1] świadka.
Antek wstał z tapczana.
— Nie śpisz?
— A nie.
— Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Wiesz teraz, co robi twój ojciec?
— Wiem.
— I ty będziesz taki?
— Jak zechcę, to będę.
— Hardy jesteś.
— Jak mi się podoba.
— To się wynoś.
— A idę.
— Na złamanie karku.
Szczepan — to ojciec Antka. Tak, ojciec jego założył się z mularzem — Frankiem o to, kto więcej wódki wypije. Franek umarł, bo go spirytus powalił, a ojciec jego żyje. Co może kulasa obchodzić, że jego ojciec założył się z Frankiem? Franek mógł się nie zakładać, kiedy nie umie pić.
Na brzegu Wisły ładują berlinki. Robota wre. Dziesiątki ludzi uwija się z taczkami po deskach, zarzuconych na brzegu. Jest to ostatni tegoroczny transport. Dalej znaczą się dwie góry piasku. Furmanki zmieniają się, ludzie o czarnych twarzach miarowo unoszą łopaty, sypie się na wozy piasek. Niezadługo Wisła pokryje się lodem. Zamiast piasku, lód wozić będą. Potem znów piasek.
Antek siada na belce.
Dzieci uwijają się wśród desek, zbierają skrawki, szczapki mniejsze, do koszyków. Antek zna niektóre z nich. Ot, tam Pietrek, Władek, Monika, Kasia, Józiek, Zosia — reszta nie wie, co za jedne. A moc ich wielka: roją się jak mrówki.
Wśród nawoływań słychać przekleństwa i bluźnierstwa. Ot pracują ludzie, a wśród pracy trzeba coś „mocnego“ powiedzieć czasem na rozgrzewkę.
Antek słyszy dwa głosy jakieś, zły jest na ojca, na kulasa, na tego tam hrabiego, na Mańkę, na panią, co te obrazy pokazywała na płótnie.
Franek umarł. Od Franka odnajmuje „kąt“ Józiek Bzik. Z Bzikiem dawno się już nie widział. Trzeba pójść. Chyba u Bzika przenocuje, albo w „hotelu“.
Trzy „hotele“ cieszyły się wówczas sławą i wzięciem. Jeden „Europejski“ w kanale, który wychodził do parku praskiego, drugi „W rurach“ w alei Agrikola, w prawdziwych rurach kanalizacyjnych; trzeci „karpacki“ w piwnicach, znajdujących się poza szpitalem Ujazdowskiem. Pozatem były sławne piece cegielni, ale te dobre były tylko w zimie, podczas silnych mrozów.
Do ojca nie pójdzie, chciał u „Suchego Felka“ nocować, ale kiedy on wymyśla na jego ojca...
Antek skierował się w stronę mieszkania zmarłego Franka.
Od ulicy ciągnie się biały parkan, za parkanem olbrzymie podwórze, po prawej stronie zabudowania drewniane, po lewej stajnie dorożkarskie, a w głębi na końcu podwórza oficyna dwupiętrowa.
Antek zmierzał w stronę oficyny.
Na podwórzu bawiły się dzieci w konie, w guziki, w cyrk, w klipę i w złodziei.
Antek wszedł do sieni, spuścił się do suteryny i drzwi pchnął przed siebie.
Na środku ciemnej izby oparte o dwa krzesła leżały drzwi, przykryte białem prześcieradłem, na prześcieradle leżał umarły, obok paliła się świeca. W stancji nie było nikogo.
Franek — mularz, ubrany w surdut ceglastego koloru, w pantoflach, z szyją, obwiązaną szalem czerwonym, leżał spokojnie, tak spokojnie, jak gdyby nigdy w życiu nie robił awantur, jak gdyby nie zabił uderzeniem w brzuch jednej ze swoich trzech żon, jak gdyby nie „zaszlachtował“ był raz człowieka, jak gdyby nie kradł, nie bił się nigdy na pięście, jak gdyby nie rozrabiał gliny, nie woził cegieł, nie budował domów, jak gdyby nie spadał dwa razy, raz z wysokości drugiego piętra, co to cztery miesiące leżał w szpitalu, jak gdyby nie zapił się wreszcie na śmierć, nie osierocił dwojga dzieci ze swego trzeciego małżeństwa.
Antek patrzał na twarz Franka i przypomniał sobie jednę z postaci, które widział tam, na płótnie w Zaruczaju. Westchnął.
Długo patrzał Antek wielkiemi oczyma na tego trupa i myślał coś i czuł coś, i sam nie wiedział, co czuł i co myślał.
Splunął, skrzywił usta do uśmiechu i rzekł:
— Cóż, panie Franku, po wódce należy ci się teraz zakąska... z ziemi.
Dziecię ulicy umiało myśleć i czuć po człowieczemu, ale myśli swych i uczuć ludzkich nie umiało, a może wstydziło się przelać w słowa.
W czapce na głowie, z papierosom w ustach, wszedł Bzik.
— O la Boga, Antek, a ty zkąd? Drapnąłeś?
— Juści.
— Widzisz tego błazna. Ładny, co? Szkoda go, „cwaniak“ był. Już tak nam nikt na harmonii grać nie będzie, co?
— A chyba.
— Mańka została tam?
— A tak.
— Gadaj-że, jak to było. Masz dula[2].
Usiedli na łóżku, i Antek począł prawić:
— Powiadam ci, co ten hycel miał złota. Takie ci beczki stały...
— Wiadoma rzecz.
— Powiadam ci, cała piwnica ci była ze srebrem i papierami.
— A przywiozłeś co?
— Piętnaście blatów.
— Pokaż.
— A patrz.
— O, jak matkę kocham. A nie mogłeś więcej wziąć?
— Ajakże: wilki ci takie stały przy piwnicy i wojska tyle aż strach.
Józiek wiedział, że go Antek „nabiera“, ale jemu nie szło o prawdę, chciał posłuchać ciekawej historyi, nic więcej. Antek mu ją opowiadał. Bzik wiedział przecież, że prawdy się nie dowie nigdy.
— Słuchaj, gdzie się tu wszyscy porozłazili?
— A boją się i są u sąsiadów różnych. Tylko ja tu nocuję. Chcesz zostać ze mną?
— Dlaczego nie?
I rozmawiali chłopcy o wielu rzeczach ciekawych, zajadali kiełbasę, i zapijali wódką, i palili papierosy, aż się spać pokładli.
A Franek mularz leżał tak spokojnie, jak gdyby nie miał tylu przyjaciół, z którymi razem pracował i przepijał pieniądze, jak gdyby to nie on, a ktoś inny najlepiej grał na harmonji.
Ot, życie.
Chłopcy spali. Świeca się paliła.
Nazajutrz zaczęto myśleć o pogrzebie. Trzy rodziny trzech zmarłych żon zeszły się na obrady i postanowiły uczcić zmarłego. Znalazła się wreszcie trumna, znalazł się akt zejścia, zajechał karawan, a że dzień był niedzielny i słoneczny, więc za trumną szło wiele ludzi, szedł i Antek z Bzikiem, szedł pięcioletni Olek i ośmioletnia Wikta, a malców po głowinach sierocych głaskano.
Po pogrzebie, jak należy, urządzono stypę i to nie w szynku, ale w mieszkaniu zmarłego, w suterynie jego na Powiślu.
Zapalono dwie świece, postawiono kwartę wódki i wspominano zmarłego.
— Ot, szkoda człowieka.
— Pewnie, że szkoda.
— Masz Olek, masz Wikta, napijcie się po kropelce, sieroty.
Ten i ów łzę otarł rękawem, ta i owa fartuchem nos wytarła, a że rozczulać się na sucho nie wypada, więc świeża się wódka zjawiła.
— Będzie nieboszczykowi, świeć Panie, nad jego duszą, przyjemniej, gdy zobaczy, że go przy wódce wspominamy.
— A patrzcie no, tydzień temu... ktoby to pomyślał.
Zeszło się jeszcze kilku sąsiadów. Nowy gość stawiał nową kwaterkę. Zaciemniły się okna, zarosiły szyby, gorąco się w izbie zrobiło od papierosów i oddechów ludzi, od wódki i łez, ale i weselej trochę.
— Ot, harmonja ostała, możeby zagrać.
— Daj spokój, sąsiedzi będą się gniewali.
— A niech ich. A co komu do tego?
Jeszcze kilka szklaneczek, jeszcze kilka dowcipów i żartów, i rozpoczęła się gra, później i tańce.
Trzy rodziny trzech zmarłych żon nieboszczyka postanowiły uczcić Franka — mularza.
Już niejeden przedmiot poszedł do fanciarza, niejedna powędrowała tam chustka, surdut, palto.
Bzik wziął harmonję i zagrał, zrazu smutnie, potem weselej. Koło niego ugrupowały się dzieci. Olek i Wikta siedzieli na kufrze, zagryzali cukierki i przez mgłę dymu błyszczącemi od wódki oczami patrzeli. Olek miał lat cztery, Wikta — ośm.
Zaczęły się tańce, zrazu nieśmiałe, potem głośniejsze. Gości przybywało. Zaludniła się sień suteryny. Po ścianach spływały krople wody. Świece ciemno się paliły. Harmonia jęczała coraz głośniej, okrzyki pijackie donośniej się rozlegały. Matki z dziećmi przy piersi karmiły je naprzemian mlekiem i „grzanką“, (wódką grzaną z miodem i cukrem). Płakały niektóre z dzieci.
Olek i Wikta siedzieli na kufrze, górowali nad czernią, która skakała, krzyczała, przeklinała albo chrapała na łóżkach.
— Biedne sierotki — odezwie się która z kobiet i pocałuje dzieci w usta, i buchnie im w twarz spirytusem.
Olek ma lśniące, łzawe, fjoletowe oczy; w oczach maluje się ździwienie i obawa. Wzrok dziecka pyta: „czy to jest życie?,“ pierwszy odruch to budzącej się duszy. Tak: czteroletnie dziecko wzrokiem swym zadaje to pytanie, ustami nie wypowie go może nigdy.
Wikta już nie pyta, nie boi się. Śledzi ona oczami nie całość obrazu, ale pojedyńcze jego szczegóły, wpatruje się mocno w to, o co wzrokiem swym już nie pyta, tylko śledzi... nie boi się tego życia.
Bzik oddał harmonję, ręce mu zemdlały.
Wyszedł z Antkiem na podwórze.
Na niebie gwiazdy lśnią. Stajnie czernią się swem długiem cielskiem, zdala parkan się bieli. Okno izby piwniczej mdłem światłem się znaczy. Płyną tony harmonji niby wesołym dźwiękiem oberka, a jednak rozpaczliwie ponurym.
— Słuchaj, Bzik — zaczyna Antek po długiej chwili milczenia — oni są, mówię ci, straszne juchy.
— A tyś co myślał?
Rozmowa się przerywa.
— Słuchaj, Bzik, kręci mi się okropnie w głowie...
— A tyś co myślał?
Znów pauza.
— Słuchaj — zaczyna znów Antek z rozpaczliwym wysiłkiem — to chyba wszystko jest okropnie paskudne.
— Et, bzik, mówię ci. Chodź, bo zimno.
— Nie chcę wracać.
— A tobie co się stało?
— Powiedz mi... Albo wszystko jedno.
— A widzisz. Pamiętaj, co ci mówię. Wszystko jest bzik, i nic więcej. Czasem to i ja, widzisz, tak jakoś... ot... Ale mówię sobie: bzik wszystko, i koniec...
W suterynie rozległy się krzyki.
— Biją się — zawołał Antek.
— Et, bzik.
— Chodź!
— A jakże.
Usiadł Józiek na schodku, spojrzał na niebo, raz jeszcze powtórzył: „wszystko bzik“ i zasnął.
Antek chciał wbiedz do izby, ale wypchnięto go z sieni.
W stancji szła bójka. Umilkła harmonja. Podłoga krwią się zabarwiła. Dzieci płakały, kobiety krzyczały.
Olek i Wikta siedzieli w rogu pokoju na kufrze i patrzeli. Oczy Olka wyrażały ździwienie, Wikty — ciekawość.
Antek patrzał przez ramiona stojących bliżej — na bójkę i pomyślał:
— Nie, nie bzik.
Ale co to jest, nie wiedział.







  1. Przekupił.
  2. Papieros.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.