Dzieci ulicy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci ulicy |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zatknięta w szyjkę butelki świeca dopalała się. Bronek — kelner leżał na łóżku i rozprawiał, a lubił mówić wiele, gdy był pijany. Na drugiem łóżku spoczywał kucharz. Na sienniku, na ziemi, leżeli Antek i Józiek.
— Widzicie, chłopcy, takie życie, jak wy teraz żyjecie, to mówię wam, jest na nic — prawił Bronek. — Bo wogóle, mówię wam, trzeba zawsze myśleć o starości. Bo, widzicie, wy teraz mali jesteście, więc wam się wasze sztuczki udają. Idźcie, naprzykład, na Nowy Świat, uklęknijcie przed kościołem i udawajcie, że płaczecie, to wam się zaraz nazbiera cała kupa „litościwej hołoty“ i będzie wam czterdziestaki pakowała; a jak który zacznie gadać z tobą, a natrajlujesz mu, że jesteś sierota, a to, a owo, to możesz ich nabrać na kilka fajgli. Ale, mówię wam, jak dorośniecie, to koniec, „klapa“ z tem wszystkiem.
— A tak — odzywa się z drugiego łóżka Andrzej — kucharz.
— Widzicie. Więc potem, no, to jeszcze możecie tam listy pisać, a to, a owo, ale to już wogóle zupełnie co innego. Potem to znowu zaczniecie kraść, pójdziecie do ula, bo widzicie, ja znam już takich. Mój rodzony brat jest na „osiedleniu“. Ożenił się tam, czy choroba go wie, i z głodu teraz zdycha. Więc, widzicie, trzeba, widzicie, coś wogóle wymyślić.
— A tak — potwierdza sennym głosem kucharz.
— Bo, mój brat, widzicie, to tak samo. A ja się przecież wykierowałem. Żebyście widzieli, jak to panowie ze mną piją i całują się.
— Jak się popiją to się całują — dodaje kucharz.
— Co ty tam, garnkotłuku, wiesz? Rozumie się, że jak się popiją. A z tobą, parzygnacie, to może się całują? Niby to pan, jak się upije, to nie jest pan, albo co. Pan, to pan i już...
Andrzej odpowiedział mu po swojemu, przewrócił się na drugi bok i zachrapał.
— Ja tam wam — ciągnął kelner — opowiadać wszystkiego nie będę, bo to są rzeczy tajemnicze i wreszcie wy na to jeszcze za smarkacze. Więc, widzicie, mówię wam, że życie jest psie, ale co tam, trudno; na to, widzicie, rady niema...
Chwila milczenia.
— Antek jest ładny chłopak, więc może iść, powiadam, do cukierni, żeby się wogóle trochę obznajomił. A potem może... A Józiek to też byłby chłopak niczego, ale mu palca brak u ręki, to na nic, musi iść do rzemiosła, albo co. Najwyżej mógłby być tam w jakiejś garkuchni, a nie w restauracji, gdzie się wielkim panom usługuje... Tylko to trzeba trochę się wykształcić.
Znów pauza.
— A ty, Antek, czytać nie umiesz, to źle. W cukierni jeszcze jako tako. Pisma rozeznasz po okładce, ale w restauracji trzeba rachunki pisać, a to, a owo.
— A pan Bronek nauczyłby mnie czytać?
— Nauczyć to nie, ale pokazać ci mogę. Poczekaj, jutro przyniosę kurjera, to ci pokażę.. A ty, Józiek, to choroba wie, co z tobą zrobić.
— Już ja sam ze sobą zrobię — odparł Józiek, rozgniewany wspomnieniem o swoim brakującym palcu.
— A no, kiedyś taki wielki pan, to sobie rób, co chcesz. Ani ja ci brat, ani ojciec, ani swat, żebym miał głowę sobie łamać.
— A niech sobie nie łamie, niech śpi, bo się urżnął.
— Czy ja się urżnął, szczeniaku, czy nie, to moja rzecz, a że ty będziesz wisiał na szubienicy, to będziesz.
— Ja tam nie mam brata złodzieja na „osiedleniu“, jak pan — rzekł Józiek — to i sam na szubienicy nie będę.
— Słuchaj no, stulisz gębę, ty znajdo jeden?
— Wolę ja być znajdą, jak ze złodziejskiej rodziny. Mój dziadek był uczciwy człowiek — zawołał Józiek z rumieńcem oburzenia na twarzy.
— Taki, jak i ty, hycel był twój dziadek.
Józiek Bzik zerwał się z łóżka, pochwycił butelkę z palącą się świecą i rzucił nią w Bronka, ale chybił. W ciemności błyszczały, jak dwa węgle, rozżarzone, oczy chłopca. Rzucił się na leżącego, ale ten pochwycił go za głowę oburącz i tłukł nią o żelazny kant łóżka.
— A masz, złodziejski synu, a masz hyclu, a masz. A nie rzucaj się na starszego, a nie rzucaj się, a nie...
Rwał za włosy omdlałego chłopca. Dopiero Antek zwolnił Bzika z rąk rozwścieczonego pijaka, zwilżył mu zakrwawioną twarz wodą. Józiek westchnął. Po półgodzinnem cuceniu przyszedł do siebie.
Kelner i kucharz już spali.
Józiek ubrał się powoli, pogroził w stronę Bronka, nasunął czapkę na oczy, wziął harmonję i wyszedł bez słowa pożegnania.
Nazajutrz Bronek przypomniał sobie nocną bijatykę, zafrasował się, splunął i mruknął:
— Trzeba się go będzie pilnować teraz.
Wyczyścił sobie lakierki, spodnie i frak, usiadł przed lustrem rozbitem, porozkładał szczotki, grzebienie, butelki z olejkami i maście, począł się czesać, smarować i czernić.
„Dziecko ulicy“, dwudziesto-czteroletni Bronek, charakteryzował się na wykwintnego lokaja pierwszorzędnej restauracji...
Józiek znikł, i nie pomogły Antkowe poszukiwania.
— Pewnie bandę zbiera — mruczał niezadowolony Bronek. — Teraz już napewno wyjdzie na złodzieja. Ale co ja winien, że taki bestja zawzięty?
Gdyby kto uważnie wsłuchał się w monologi Bronka, dosłyszałby może nutę, która dźwięczała, jakby żal, jakby wyrzut sumienia.
Może dla zagłuszenia tego głosu, który mu gadał, że sierotę skrzywdził, Bronek zajął się Antkiem. W ciągu pierwszych dni kilku nauczył go czytać wyrazów: „Kurjer, Warszawski, Poranny, Gazeta, Polski, piątek, sobota i t. d.“ Nauka odbywała się w ten sposób:
— Patrz, Antek, tu jest napisane: „Kurjer.“ Pierwsza litera jest ka, druga u, trzecia er, czwarta jot, piąta e, a ostatnia, patrz, taka sama, jak trzecia. No, patrz, widzisz? A razem to jest ku—rjer.
Albo metoda Bronka nie była najgorsza, albo Antek był bardzo zdolny, dość, że liczba wyrazów, którą chłopak umiał odcyfrować, stawała się coraz większa.
Chodził Antek po ulicy i szukał na szyldach sklepów, znanych mu liter. Często odgadywał znaczenie wyrazu. Nad apteką wisi szyld, na którym napisany jest wyraz; wyraz ten składa się z sześciu liter; pierwsza litera a, ostatnia także a, przedostatnia k. Nic innego, tylko apteka.
W bólu, w znoju, w naprężeniu, wdziera się dziecko ulicy w ten świat magiczny drukowanego słowa.
Kilka razy wydobywał Antek z ukrycia pod siennikiem swoje książki, nic wyczytać z nich nie mógł i znów je pod siennikiem ukrywał: Antek wstydził się, że ma książki.
Złożona, zawiła jest dusza „andrusa“ z Powiśla, a bogata, jak ta Wisła — rzeka, jak to miasto grzmiące, co jest jej mistrzem — wychowawcą, tyranem, a różnobarwna, różnodźwięczna, jak to niebo o wschodzie, jak te pomruki dobra i zła, które życie wydaje ze siebie.
Bronek postanowił zająć się chłopcem, chciał skłonić Antka do przyjęcia miejsca w cukierni, chciał wciągnąć tę naturę nieokiełznaną pod jarzmo nie tyle pracy może, ile poniżenia. I postanowił pokazać mu w najżywszych, najjaśniejszych kolorach życie, które czeka go, jeżeli w jarzmo to wprzęgnąć się pozwoli...
Zarządzający restauracją wyjechał na kilka dni za granicę, więc służba czuła się swobodną: nie śledził jej przenikliwy wzrok rządzcy, który umiał wszędzie wejść, wszystko zauważyć, skarcić i w karbach trzymać całą tę dziką, zuchwałą, rozbestwioną, w jego pojęciu, tłuszczę. A tu akurat wypada wesele, zamówione w ostatniej chwili.
— Przyjdź dziś do mnie, tak o pierwszej w nocy — rzekł Bronek do Antka — zobaczysz coś ciekawego. Tylko ubierz się w nowe ubranie.
Antek gorzał z niecierpliwości. Wieczorem zobaczy po raz pierwszy w życiu salony oświetlone i „panów“ tańcujących, bawiących się, jedzących. Instynktem wiedziony, pragnął poznać nowy odłam życia, rozszerzyć swoje wiedomości, zapas obserwacyi życiowych.
Ale gdyby kto Antka zapytał, dlaczego tak silnie pragnie być obecnym na balu, nie umiałby powiedzieć nic więcej, jak:
— Chcę, bo chcę.
I ubrany, umyty, uczesany, ze swemi płowemi włosami i niebieskiemi oczami jasnemi, Antek stanął w przedpokoju i patrzył przez drzwi otwarte na salon.
W salonie panował zamęt, zamieszanie. Muzyka grać przestała, rozdawano lody.
Panowie w czarnych frakach, z lśniącymi „klakami“ w rękach, w białych rękawiczkach, w błyszczących lakierkach, weseli, uśmiechnięci, podnieceni winem, asystowali paniom.
Panie w różnobarwnych sukniach lekkich, tiulowych, z bukietami lub wiązankami w dłoni, w naszyjnikach z pereł, z mieniącemi się w uszach kolczykami, z djademami we włosach, lekkie, powiewne, krążyły po sali. Nagie ich ręce i ramiona bieliły się, jak śnieg na Wiśle.
Rozmowy, szepty i śmiechy płynęły do przedpokoju, gdzie wciśnięty między drzwi i framugę okna, ukryty nawpół za portjerą, stał Antek.
Panna młoda w białej sukni, z długim tiulowym welonem, siedziała zadumana obok pana z białą wstążeczką przy klapie fraka. Nad czołem jej w półkoronę układały się białe, drobne kwiaty z płatkami błyszczącymi i mięsistymi.
Między gośćmi snuli się lokaje spokojnie, zwinnie, nie zbliżając się zbytnio do nikogo, nie narzucając się z usługami; podawali chłodniki, spełniali zlecenia, odbierali szklanki i podstawki. Twarze lokajów były miłe, ujmujące i nieme. Słuchali i spełniali życzenia, jakby nie widząc nic, nie słysząc, nie czując, nie myśląc, jak maszyny tak udoskonalone, że dość tym maszynom powiedzieć coś, dać znak, skinąć, spojrzeć lub poruszyć powieką, by maszyny wykonywały tę lub inną czynność.
Bronek też był na sali; Antkowi wydawał się on zupełnie innym człowiekiem, nawet nie człowiekiem, a jakimś sprzętem z bardzo zawikłaną maszynerją.
We drzwiach stał inny lokaj. Bronek, przebiegając, rzucił mu półgłosem uwagę:
— Spójrz no, ta, naprzeciwko, w różowej. Co?
Antek nie rozumiał, co chciał przez to Bronek powiedzieć, przekonał się jednak, że on patrzy i myśli.
Zagrała muzyka. Panowie poczęli przechodzić tłumnie do salonu z palarni, panie wyszły z buduaru. Jedna z pań prowadziła za rękę kilkoletnią dziewczynkę w białej sukience, z białą wstążeczką we włosach, w białych bucikach. Za niemi szedł chłopiec w czarnych aksamitnych spodniach i białej marynarskiej bluzie.
Antkowi przyszło nagle na myśl:
— Coby to było, gdybym ja się tak ubrał?
Pary zaczęły wirować po sali. Muzyka grała rzewnie. Antkowi granie to coś przypominało, coś, czego nie pamiętał, coś, czego nie znał, czy widział to, czy słyszał.
Więc to jest tylko taniec, nic więcej? A toż on widział tańczących tyle razy. Ale tancerki nie miały nagich ramion, nie przechylały się tak jakoś dziwnie, tak dziwnie.
To stokroć piękniejsze, niż cyrk. Antoś takiej muzyki nigdy jeszcze nie słyszał, takich pań i takich dzieci nie widział. A jak one śmiało stąpały po lśniącej posadzce.
„Dziecię ulicy“ czuło się tak drobne, nikłe, wobec tych blasków, tiulów, zapachu i dźwięków.
Przechodzi dwóch panów.
— Sais tu, jestem mocno pijany.
Antek spojrzał na niego ździwony. Więc tak wygląda człowiek pijany? Niema ani oczu błyszczących, ani nosa czerwonego, ani zmiętego ubrania? Nie kłóci się, mówi głosem dźwięcznym, nie ochrypłym?
Przebiega panienka, śmieje się srebrzyście, niesie za sobą zapach piękny, i woła:
— Czy jest szwaczka?
Lokaj biegnie za nią, otwiera drzwi, urocze zjawisko niknie poza drzwiami.
A tych dwoje dzieci ujęło się za ręce i tańczą.
Na progu ukazuje się Bronek.
— A, jesteś. Wpuścili cię?
— Powiedziałem, że do pana idę.
— Dobrze. Masz tu cygara. Schowaj prędko.
Podaje Antkowi garść cygar; chłopiec chowa je w kieszeni.
— Chodź na schody, zaraz ci przyniosę coś.
Antek dostaje kielich wina, kawał pasztetu i tortu.
— Nie nudzisz się?
— Nie.
— Podoba ci się?
— Tak.
— Smakuje ci to?
— Tak sobie.
Antek nie chce spowiadać się ze swych uczuć.
— Słuchaj, Antek, tylko ty, uważasz, nie myśl, że oni są, uważasz, tacy znów bardzo co. Postroi się to i wygląda jako tako. Ale, wiesz, oni — taka sama hołota, jak my.
Wchodzi na korytarz pan szpakowaty. Bronek łamie się w pół.
— Czego sobie jaśnie pan życzy?
— Słuchaj no, mój kochany, wyciśnij mi pół cytryny do wody. Woda ma być czysta i zimna z lodem. Tylko zaraz. Rozumiesz?
Bronek biegnie. „Pan“ opiera się o ścianę i cedzi przez zęby:
— Psia krew, z temi balami.
Bronek powraca.
— Myślałem, żeś poszedł dopiero zrywać cytryny.
Bronek nie odpowiada.
— Prosiłem, żeby woda była z lodem. Głuchy widać jesteś.
„Pan" wypija wodę i wchodzi do salonu.
— Widziałeś idjotę? — zwraca się Bronek do Antka.
A walca tony marzycielskie płyną.
Tak, Antek słyszał i widział raz tych panów i panie, u Wizytek, w kościele. Wejście było za biletami, ale on wcisnął się przemocą, otrzymał nawet szturchańca wówczas. Potem już zmądrzał: na pańskie śluby się nie pchał.
— Masz, pij, nie żałuj sobie. Mam całą butelkę w palcie. Urządzimy sobie jutro bal, lepszy, niż ten, zobaczysz. Albo te Michałki wyfraczone umieją się bawić, myślisz?
W słowach jego dźwięczała złość lokaja, poniewieranego przez „panów“.
Po walcu nastąpił kontredans, znów walc, znów kontredans.
Antek oswoił się z obcem dla niego środowiskiem. Usiadł na kanapce pod lustrem, obok dziewczyny, która była razem ze szwaczką na dyżurze. Dziewczynka mogła mieć lat czternaście.
Przechodzi dwóch panów — gości, jeden z nich bierze dziewczynkę pod brodę i mówi:
— Tu es belle, ma petite. Jesteś ładna, moja mała.
Panowie przechodzą do palarni.
— Zośka, pocoś tam wylazła? Choć tu zaraz — woła szwaczka.
Biały mazur. Grajkowie zbierają resztki sił i grają żwawo, ogniście. Służba stoi w drzwiach, przy bufecie, spokojna, bez śladu znużenia na matowych twarzach, bez ziewnięcia, bez uśmiechu, bez słowa, bez poruszenia niemal.
Goście rozjeżdżają się.
— Moje uszanowanie jaśnie panu.
— Dziękuję jaśnie panu.
— Padam do nóg.
Zbieranie rzeczy, narzucanie szali, chustek, wkładanie zarzutek, rotund i peleryn.
Rozlega się okrzyk:
— Brama!
Wesele się skończyło. Młodzi wieczorem wyjeżdżają zagranicę, do Wiednia, stamtąd do Nicei i, rozumie się, dalej, do Włoch.
Sprzątanie postępuje raźno.
Antek kładzie palto, siada na kanapce pod lustrem. Oczy mu się do snu kleją, a jednak żal mu balu. Tak prędko się skończył.
— Antek!
Otwiera oczy.
— Chodź prędko. Podobno fabryka Gryga się pali.
Chłopiec zrywa się. Pożar! On od lat najmłodszych, od niemowlęctwa prawie, przywykł uważać pożar za najpiękniejsze, najmilsze widowisko.
Bronek funduje dorożkę.
— Od dawna się pali? — pyta Antek, obawiając się, czy nie będzie już ogień ugaszony.
— Od drugiej podobno.
Słychać odgłosy trąbki. Mija ich strażak na koniu. Widać wielką łunę na niebie.
— Ej, ojciec, machaj-no prędko. Rubla daję. Ja zarobiłem, to i wy zaróbcie.
Pakuje mu w garść kawał sarniego combra i cygaro.
— Zapalcie, zobaczycie, jakie grackie.
Wyjmuje korek z butelki likieru.
— Łyknijcie.
Daje Antkowi butelkę.
— Masz, pij; pewnieś głodny... A powiadam wam, ojciec, zarządzającego dziś nie było, to było okropne używanie z tego powodu. Jak wróci, to będzie heca. A co tam.
Już widać tłum ludzi. Policja zatrzymuje dorożkę. Bronek płaci rubla, czwartą część zarobionych przez noc pieniędzy.
Wysiadają.
Do samej fabryki nie można się dotłoczyć. Wojsko otoczyło tę część kordonem. Wiatr gna całe snopy iskier na sąsiednie domki drewniane, pożar ogarnia coraz większą przestrzeń. Mieszkańcy wynoszą lub wyrzucają swoje nędzne ruchomości. Policja nie może dać rady tłumowi rozbawionemu, nie może okazać pomocy zagrożonym.
Już trzy domki drewniane stoją w płomieniach, czwartego ratować nie można. Już dach się zajmuje.
I nagle wśród gwaru rozlega się głośny, spazmatyczny płacz.
— Dziecko moje tam zostało. Dziecko moje.
— Gdzie? — pytają najbliżsi.
— Na strychu, na samym strychu.
Natychmiast przystawiają drabinę, strażak, okręcony mokrem płótnem, wchodzi na strych, przedziera się przez płomienie.
Trzy strumienie wody skierowano w stronę, gdzie znikł dzielny człowiek.
Wybiegł po chwili, ale bez dziecka.
— Dziecko mi oddajcie, dziecko! — woła kobieta.
— Ależ niema — twierdzi strażak.
— Jest, jest, cztery latka ma, jest. Oddajcie mi.
Płakała, rwała włosy na głowie, tarzała się po ziemi. Tragicznie brzmiał ten krzyk, przy akompaniamencie syczenia ognia.
Drabina wisiała jeszcze, zarzucona na przepaloną belkę.
— Kto to jest ta kobieta?
— Warjatka.
— A ona ma dziecko?
— A ma.
— To jej własne?
— A czyjeż by, jak nie jej?
— Więc trzeba je znaleźć.
— Belka się załamie.
Nagle przed panem naczelnikiem stanął chłopiec.
— Ja wlizę.
— Niewolno.
Chłopiec jednym skokiem znalazł się na drabinie.
— Zejdź, słyszysz, zejdź.
Ale chłopca już nie było. Wpadł w ogień. A warjatka zerwała się nagle z ziemi, i zaczęła się śmiać przeraźliwie.
— Ha! ha! ha! a tom ich oszukała, a to głupcy! A widzicie! chciałam, żebyście wiedzieli, żem ja nie taka znów warjatka... Co, ja, matka, zostawiłabym w ogniu dziecko? Ha! ha! ha! Już trzy godziny, jak go tam niema. Ha! ha! ha! Wyniosłam je w bezpieczne miejsca. A to głupcy. Ha! ha! ha!
W tej chwili załamała się belka i drabina w snopie iskier spadła na ziemię.
W oknie drugiego piętra stanął chłopiec z oczernioną twarzą, z popalonemi włosami.
Antek i Bronek zawołali jednocześnie ze zdumieniem:
— Józiek Bzik!
Józiek spojrzał na dół, skoczył, zatoczył się i... „dał nura“ w tłum, który się przed nim rozstąpił z podziwem.
Józiek nie znalazł dziecka, nie wiedział, że warjatka kłamała, wstydził się swego niedołęstwa i pragnął uciec przed tym tłumem, wpatrzonym w niego.
Biegł, kulejąc. Już miał się wydostać na plac wolny, gdy poczuł, że ktoś go chwycił za rękę. Chłopiec instynktownie wyjął nóż z kieszeni. Spojrzał na tego, kto go pochwycił. Ujrzał Bronka, oczy mu zapłonęły. Podniósł rękę do góry, kolnął Bronka nożem, skoczył naprzód i znikł w ciemności poprzecznej wązkiej ulicy.
Bronek zatoczył się i upadł.
— Antek, nie mów, kto mnie dźgnął — szepnął Bronek, gdy go niesiono do dorożki.
Antek chciał jechać z Bronkiem, ale go zatrzymano. Ujrzał go nad wieczorem, ale już w... sali sekcyjnej.
Na środku sali, na stole, trup Bronka: nóż utkwił mu w sercu, główna tętnica przecięta, krwotok i śmierć natychmiastowa...
Nie udała się uczta, którą zapowiedział był Bronek, na którą zaprosił kilku kolegów i znajomych dziewczyn.
Jedynym spadkiem po Bronku kelnerze, dziecku ulicy, były cygara, skradzione na balu w restauracji, nadtłuczone lustro, słoiki z maściami, grzebienie i szczotki.
Wszystkie pisma brukowe podawały nazajutrz dwie sensacyjne wiadomości: „Podpalenie fabryki“ i „Tajemnicza zbrodnia“.
Józiek Bzik pomścił naruszony honor rodzinny.