<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Z dnia na dzień.

Mdłe liście pokryły drzewa miejskie. Rozpalona kula słońca prażyła asfalt i bruk uliczny. W powietrzu unosił się pył.
Egzaminy w szkołach się skończyły, i matki powyjeżdżały z dziećmi na wieś, do miejscowości kuracyjnych w kraju i zagranicą. Dzieci lśniących salonów i dusznych izb szkolnych miały przez dwa miesiące wakacyjne oddychać świeżem wiejskiem, górskiem lub morskiem powietrzem.
Miasto wyludniło się.
Tylko ojcowie, mężowie, przykuci do miasta, pozostawali, i w miarę możności, stosownie do upodobań i środków, uprzyjemniali sobie przykre wieczory po dniach, przepracowanych w zaduchu i upale.
Cukiernia na zbiegu dwóch ulic, w śródmieściu, uczęszczana była liczniej, niż inne, gdyż przyciągały do niej konsumentów obszerna werenda i... bilard.
W sali bilardowej, mimo otwarte okna, upał i gryzący zapach tytoniu panują wszechwładnie. Ale jest tu wesoło i swobodnie. Można zdjąć marynarkę i kamizelkę, i przy czarnej kawie czytać pisma, grać w szachy, lub warcaby, opowiadać dowcipy, przyglądać się bilardzistom, urządzać nawet małego totalizatorka. Stawka niewielka: za dwadzieścia kopiejek ma się „wrażenia“ na cały przeciąg gry. Szanse grających zmieniają się, zainteresowanie rośnie w miarę posuwania się gry naprzód.
Antek w białym fartuchu krąży koło stolików, podaje pisma, zapala papierosy, odbiera kapelusze i laski.
Zna on tu każdego gościa, wielu z imienia i nazwiska. Dziwnem mu się nawet wydaje, gdy wejdzie wypadkiem ktoś obcy. Obcy napewno najgorzej jest obsłużony, czekać musi długo na podanie kawy, a już nigdy nie doprosi się świeżego pisma.
Zna Antek i markierów. Ciekawi ludzie ci markierzy. Ludzie, żyjący z bilardu, nie umiejący nic ponad piramidki i karambole. Ale do jakiej to wprawy dochodzą! Kula bilardowa słucha ich się na skinienie, zatacza koła i półkola, obija się po kilka razy o bandę i staje tam, gdzie on chce, by się zatrzymała. Czarodzieje! A jak śmiesznie wygląda, gdy markier gra z „frajerem“, gdy rzuca się, udaje zagniewanego, celuje z uwagą i nie trafia, gdy wreszcie przegrywa, płaci stawkę, by „frajera“ w grubszą grę wciągnąć i wyssać z niego kilka rubli.
Markierzy wieczory całe spędzają w cukierni, w nocy hulają, w dzień śpią. Bladzi, drobni, z wiecznie nerwowo poruszającemi się rękami, z papierosami w ustach, z biegającemi oczami, śledzą każdego przybysza, otaczają, wciągają w grę i ogrywają.
Antek znów bada nowy odłam życia.
Duszno mu tu, ciasno, ale nie nudno. Każdy gość — to nowy typ, nowy przedmiot obserwacji. Życie Powiśla już zna, życie śródmieścia poznaje.
Nie odrazu przyjęto Antka. Właściciel długo nosem kręcił:
— Wolałbym, co prawda, chłopca z prowincji... Nie łobuz jesteś?
— Nie, proszę pana.
— No tak, każdy to samo śpiewa... Wiedz, że u mnie taki porządek: raz przewini, dostanie w kark, drugi raz — uszy ponadrywam, trzecie przewinienie nogą w siedzenie i won!
Antek zaczerwienił się, nic nie odpowiedział.
Teraz właściciel zadowolony jest z Antka. Chłopiec jest grzeczny dla gości, goście go lubią, umie się znaleźć, powiedzieć coś zabawnego, a w kieszeni ma buteleczki: z koniakiem i benedyktynką. Są to „kropelki“ dla stałych gości.
— Antek, jedna czarna!
Antek biegnie do kuchni i woła:
— Mała czarna.
Przynosi kawę i pyta z tajemniczym uśmiechem.
— Zęby pana nie bolą?
— Oj, bolą.
Antek ogląda się, wydobywa butelkę, kieliszek, i wlewa do filiżanki „krople na zęby“.
Właściciel niby się gniewa.
— Słuchaj, Antek, zakład mi zamkną przez ciebie.
— O, niech się pan nie boi, — upewnia go chłopiec.
— No, no, pamiętaj.
I pan pryncypał dochodzi do wniosku, że lepiej już wziąć chłopca — łobuza, zwinnego, sprytnego, chociaż złodzieja, niż niezdarę powolnego z prowincji.
Antek ma dwie wady: kradnie i późno przychodzi do zakładu. A dwie te wady płyną z jednego źródła: Antek się kocha.
Chłopiec mieszka teraz na Czerniakowskiej. Miłe ma tam życie.
Ślusarz fabryczny, jego żona, czworo dzieci, z których najstarsza córka „za dorożkarzem“, dwoje dzieci zamężnej córki, jej mąż i Antek — zajmują pokój; w kuchence mieszka „garbata“ z córką.
Wesołe życie. Gdy Antek o dwunastej w nocy wraca do domu, ślusarz, żona, dorożkarz, dorożkarzowa, garbata i jej córka — zbierają się w kuchence, i Antek im czyta. Dzieci śpią, a jeśli się które obudzi, dostaje od Antka karmelek lub czekoladkę i znów zasypiają.
Antek czyta. Lampka stoi na stole przed chłopcem, wszyscy otaczają go kołem, on wydobywa swą książkę, i uboga izdebka poddasza zaludnia się długim szeregiem bohaterów.
— Przeczytaj no, Antoś, o polowaniu — prosi dorożkarz.
— E, ty ciągle z polowaniem. Już czytał.
— No, jeszcze tylko ten raz.

„Tu las był rzadszy. Słychać z głębi ryk, trzask łomu.
Aż z gęstwi, jak z chmur, wypadł niedźwiedź na kształt gromu,
Wkoło psy gonią, straszą, rwą; on wstał na nogi
Tylne i spojrzał w koło, rykiem strasząc wrogi,

I przedniemi łapami to drzewa korzenie,
To pniaki osmalone, to wrosłe kamienie
Rwał, waląc w psów i w ludzi, aż wyłamał drzewo,
Kręcąc niem, jak maczugą, na prawo, na lewo,
Runął wprost na ostatnich strażników obławy.

— No, już dosyć...
— Ale poczekaj że — prosi dorożkarz. — Ty się na tem nie znasz, ale ja...
— No, wiem, wiem. Dwa palce ci na polowaniu urwało i jeszcze ci mało.
— Przeczytaj no Antoś o Scyzoryku — prosi ślusarz.
— No, dobrze — godzi się dorożkarz.
I dźwięczą słowa Mickiewicza na poddaszu, snuje się nić myśli jego w umysłach słuchaczów.
Antek czyta to płynniej, to z większym trudem, stosownie do tego, czy zna tekst mniej czy więcej. Czyta i patrzy w przestankach w czarne oczy dziewczyny i myśli, zkąd „garbata“ ma tak śliczną córkę?
Bije godzina pierwsza.
Antek czyta, czuje wpatrzony w siebie wzrok kilkorga zmęczonych oczu i czuje spojrzenie dwóch czarnych pochodni dziewczyny. I tak mu dobrze, pierwszy raz w życiu. Nie czuje znużenia po całodziennej bieganinie, i czy dziw? On młody. Ale i ślusarz i kobiety spracowane nie czują senności.
— A teraz tę drugą książkę. Masz, Antek, napij się, bo ci w gardle przyschło. Może co zjesz?
I występuje Zagłoba, Skrzetuski, Kmicic, stają przed wyrobnikami poddasza, mówią do nich. A oni rozumieją mniej lub więcej; tłomaczą sobie po swojemu, komentują.
Bije godzina druga. Antek odkłada książkę... do jutra.
Rozchodzą się. Antek tylko pozostaje jeszcze chwilę i pokazuje dziewczynie parę nowych liter.
— Poczekaj, niedługo i ty będziesz umiała tak czytać. Dobranoc.
Rozchodzą się, i Antek długo jeszcze rozmawia ze swymi współmieszkańcami, potem długo jeszcze myśli sobie o tem i o owem, o książkach i o Zośce.
„Zkąd garbata ma tak piękną córkę, tę Zośkę tak prostą, jak trzcina, z wielkiemi czarnemi oczami i długim płaszczem kruczych włosów?“ Na pytanie to mogłaby odpowiedzieć tylko „garbata“. Dziecię to pozostało jej, jako jedyna pamiątka dawnej młodości, jedyne wspomnienie niewielu radosnych chwil jej życia, jedyny dowód czyjejś winy, jedyny widomy znak jakiegoś rozczarowania, echo wyrządzonej jej krzywdy. Kochała córkę swoję bez granic.
Oto dlaczego Antek spóźniał się do obowiązku i brał pokryjomu kilka czekoladek, biszkoptów, lub ciastko.
Przez palce patrzył właściciel cukierni na owe dwie wady Antka, bo Antek był sprytny. Ale nie dla wszystkich chłopców cukiernik i podwładni jego byli jednakowo uprzejmi.
Był wśród malców i niedołęga, cichy, uczciwy, posłuszny sierota z prowincji. Opiekun oddał go zakładowi „na własność“. Chłopiec spał tam, jadł i... odbierał bicie od wszystkich.
Każdy sklep, zakład — to świat zamknięty w sobie, to małe państwo z odrębnem życiem, ze swą walką o byt, podstępem, intrygami, przemocą silnych i gnębieniem słabych.
Antka nikt nie śmiał ruszyć. Raz chłopcy z piekarni, niby w żartach, a właściwie dla wypróbowania jego sił i usposobienia, pociągnęli go za ucho; spojrzał na nich, oko w oko, zmarszczył brwi i syknął dwa wyrazy magiczne:
— Nie radzę.
I dano mu spokój.
Raz właściciel próbował mu wytłomaczyć w dosadnych wyrazach, że przychodzenie do obowiązku o godzinie dziewiątej sprzeciwia się przyjętym tam zwyczajom, że do niego, Antka, należy sprzątanie sali bilardowej, ale Antek wyjaśnił swoje stanowisko w kilku słowach, wspomniał o pewnym zacisznym pokoiku z zielonym stolikiem do kart, o „kroplach na ból zębów“ i... „zamknął gębę“ panu pryncypałowi na długo.
Antek był osobą, z którą należało się liczyć, sierota z prowincji był czemś, czem można poniewierać, bo się nie umie bronić. Antek był pewien siebie, że miejsce dostanie, sierota drżał, że go wypędzą na bruk nieznanego mu miasta.
Minęły upalne miesiące letnie, kawał jesieni: już zima zaglądała w oczy, a w życiu Antka nic się nie zmieniło, i byłby szedł utartą drogą, szlakiem, wytkniętym mu przez zmarłego Bronka, gdyby nie drobny wypadek.
Antek raz spóźnił się o całe dwie godziny. Właściciel był na niego wściekły, więc zbił... sierotę. A jak odbywa się karanie chłopca? Sposobem bardzo prostym: bije się w twarz, targa za uszy i za włosy. Chłopiec zanosi się od płaczu.
— A nie płacz, a nie płacz, hyclu, a nie maż mi się, a nie drzyj.
I przy każdem zdaniu następuje świeża porcja uderzeń.
W Antku krew zastygała. Przypomniał sobie, że podobne bicie zrobiło z Jóźka Bzika — zbrodniarza, pomyślał, że gdyby on, Antek, był mniej „cwany“, na niego spadałyby podobne razy, postanowił ująć się za słabym.
— Za co pan go bije? — zapytał, patrząc śmiało w purpurową twarz chlebodawcy.
— A tobie, złodziejski synu, co do tego? Bądź kontent, że ciebie nie ruszam.
— Niech pan ruszy.
Purpurowa twarz chlebodawcy stała się fioletową. Pochwycił kij z założoną nań gazetą, ale Antek odskoczył na bok.
— Precz! wynoś się. Rozumiesz. Nie tylko sam się gałganisz, ale mi buntować będziesz... Żeby mi noga twoja tu nie postała.
— Oj! oj! dlaczego nie?
Antek z drwiącym uśmiechem odpasał fartuch, przeszedł wolnym krokiem na korytarz, wdział swoje palto, czapkę włożył na bakier, rzekł:
— Moje uszanowanie panu.
I gwiżdżąc wyszedł na ulicę.
Nazajutrz w cukierni była rewizja. Cukiernik miał wiele kłopotu. Sierota otrzymał drugą porcję razów.
Miał teraz Antek więcej czasu na czytanie, a o środki do życia był spokojny. Był pewny siebie.
— Dosyć tej niewoli. Przyjmę obowiązek w sklepie, gdzie będę miał niedziele wolne. Żeby raz w tygodniu nie mieć odpoczynku — to psia niewola.
Antek przeczuwał może, mówiąc to, że 500 chłopców cukierniczych i piekarskich nie może uczęszczać do szkoły, bo i w święta piją ludzie kawę i jedzą ciastka. Lecz to do powieści nie należy.
Antek dostał się do perfumerji. Znów poznał nową gałęź pracy, wdrożył się w nowe obowiązki. Komora celna, poczta, składy apteczne, komisjonerzy, składnicy — nowe pole obserwacyj. A fabryka z jej dusznym zapachem, balony, szklanki, flaszki, retorty z różnokolorowymi płynami, przetworami chemicznymi, wieczna gra kolorów i zapachów.
Mimo różnorodność zajęć, wrażenia były jednostajne, bo Antek teraz mniej z ludźmi miał do czynienia, więcej z przedmiotami. A pchało go coś w życie, w samo jego centrum, w samo jądro. Czego szukał Antek? Może wcielenia ideałów książkowych.
Niedługo zabawił Antek w perfumerji. Przeszedł do składu tytoniu, do handlu win, do księgarni.
W składzie tytoniu zapoznał się ze szwarcowanemi cygarami, w winiarni z fałszowaniem win, które kiper całemi dniami zaprawiał w piwnicy, dolewał, próbował.
Księgarnia dała mu więcej.
Chłopiec „oblatany“, śmiały aż do bezczelności, sprytny aż do przebiegłości, czuł się onieśmielonym wobec stosów książek, pełnych półek od ziemi aż do sufitu. Sądził, że tu inny świat jakiś, inni ludzie.
Rozczarował się.
Być może, czyściej, jaśniej tu było, ale nie dla chłopca „na posyłki“, nie dla „dziecka ulicy“. Antek ścierał rano kurze z paczek nut, potem wydawał w ekspedycji książki dla księgarzy, odnosił paczki do mieszkań, posyłki na pocztę. Nauczył się ważyć książki, nalepiać marki, robić opaski, wiedział, na których półkach leżą książki historyczne, przyrodnicze, matematyczne, lekarskie, powieści, książki ludowe i dla dzieci, poznał kilkanaście nazwisk pisarzy i kompozytorów, kilkadziesiąt tytułów. W sobotę przynoszono całe stosy pism, które podpisywano, liczono. Szły transporty na prowincję. Antoś miał swój rewir, roznosił pisma prenumeratorom.
— Więc i to jest sklep, tylko sklep, nic więcej. Sprzedają tu książki, jak gdzieindziej sprzedają wina, cygara, lub kawę. Subjekci tu zawijają książki, jak tam butelki. I nic więcej.
Więc on jest tylko popychadłem tak samo tu, jak był tam i owdzie.
Antek wiedział, że niektórzy starsi chłopcy chodzili do szkoły niedzielnej. Tak, ale oni wstąpili ze szkół do księgarni; pokończyli po parę klas. Tam trzeba zdawać egzamin. Jaki? co trzeba umieć? Co trzeba zrobić, żeby dostać się do szkoły? Tamci chłopcy będą subjektami, on będzie służącym, który nosi po dwa razy dziennie torby ciężkie, roznosi pisma, ekspedjuje paczki na kolej i na pocztę.
— Et, bzik! Latać, chodzić, nogi zniszczyć i na starość iść do żebry, toć lepiej co innego robić.
Miewał tyle razy po kilka i kilkanaście rubli.
Jutro wypłata: wziąć swoje pięć rubli, wziąć gratyfikacji trzy, ściągnąć, co się da i... drapnąć.
I tak zrobił Antek.
— A teraz pohulać sobie za ten rok zmarnowany, spędzony w zaduchu, w pracy nędznej.
Ot, buda jakaś zasiadła w sklepie. Katarynka gra, tłum dzieci otacza wejście, oświetlone czterema lampami. Na szybach ponaklejane obrazki. Drżący z zimna „magik“ w czerwonym trykocie, przepasany szarfą, zaprasza do środka.
— Wejście dziesięć groszy, a dla kulawych, garbatych tylko pięć kopiejek. Ślepi i bez głowy darmo.
Antek wchodzi.
Tak, tu jest jego dom, tu pchają go nieświadomie wszyscy ci, których spotykał w swojej wycieczce po „panach“.
Dzwonek pierwszy i drugi. Katarynka gra i gra. Muzyk z czerwonym nosem, z przymkniętemi oczami, kręci korbą, i piskliwy, ponury dźwięk katarynki naśladuje coś, jakby walca, jakby wyjątek z opery.
— Szanowna publiczności, nadzwyczajne amerykańskie sztuki magiczne. Kto nie widział, niech zobaczy, kto widział, sam wejdzie. Połykanie miecza i śniadanie z rozpalonego żelaza. Wejście dla garbatych, kulawych pięć kopiejek, ślepi i bez głowy darmo.
Trzeci dzwonek, i kurtyna z czerwonego perkalu w niebieskie kwiaty podnosi się.
Zainteresowanie widzów wielkie.
Następuje połykanie miecza, odgadywanie kart, gotowanie jajecznicy w cylindrze.
Antrakt. Kurtyna spuszczona. Dziewczynka z posiniałemi wargami wchodzi z talerzem między publiczność. Ma na sobie brudną białą sukienczynę i białe połatane pończochy.
— Proszę dać, co kto może, bo później nie będę brała.
I z grymasem, imitującym uśmiech, obchodzi widzów.
Antek ją zna, widywał ją na Powiślu wśród bandy dzieci.
Dzwonek.
Druga część przedstawienia. Magik — czarnoksiężnik i dziewczynka.
— Szanowna publiczności, oto wielka gimnastyczka, hiszpańska bajaderka, niezwykłe, cudowne dziecko.
Katarynka poczyna wygrywać. Dziewczynka bierze w rękę dwa końce sukni, unosi ją i staje na palcach.
Nagle Antek drgnął: usłyszał po za sobą znajomy mu głos pijacki.
— Niech no i ja zobaczę, co tu jest — woła, zataczając się, pijak.
Antek cofa się, chce usunąć się z drogi, ale pijak chwyta go za ramię mocno, i uparcie się w niego wpatruje.
Katarynka skowyczy. Na wzniesieniu tańczy dziewczynka. Okopcone lampy migają.
— Antek, ty tu? — pyta pijak.
— Puść mnie ojciec.
— Antek, ty tu? — powtarza.
Antek się wyrywa.
Z poza przepierzenia wychodzi magik:
— Cicho być! — rozkazuje groźnie.
— Antek, zostań — woła błagalnie ojciec.
Czepia się jego ręki konwulsyjnie.
Publiczność się niecierpliwi.
— Wynosić się! — rozkazuje magik.
— Chodź, Antoś, chodź.
Trzyma go mocno i chwiejnym krokiem wychodzi z Antkiem na ulicę.
— Antoś, Antoś, nie chcesz ojca znać? Antoś, bój się Boga, Antek.
— A ojciec nie bał się Boga dziecko sprzedawać?
— Zaraz, ja ci, widzisz, wszystko opowiem... Tylko nie uciekaj. Chodź do mnie.
— Nie pójdę.
— Chodź, chodź — prosi, ciągnąc chłopca. — Wiesz? matka Mańki umarła? Widzisz, ja żyję.
— A mnie co do tego?
— Takiś ty syn? A co ja ci złego zrobił?
— Ho! ho! co złego?
Antek pchnął ojca. Pijany się przewrócił. Stoczył się do rynsztoka, z oczu łzy, prawdziwe łzy mu płynęły.
— Własne dziecko, własny syn.
I łzy płynęły razem z pomyjami rynsztoka.
Antek biegł. Nie wiedział, dlaczego odepchnął ojca. Nie czuł do niego żalu. Dlaczego zostawił go tam w błocie, dlaczego mówić z nim nie chciał?
Może dlatego, że ojciec po raz pierwszy w życiu przemawiał do niego łagodnie.
Antek biegł w stronę Wisły, zatrzymał się nad brzegiem, spojrzał na długi szereg latarni, na most, postąpił krok naprzód i uporczywie patrzał w toń rzeki. Jeszcze jeden krok zrobił, ale się cofnął.
Szedł w stronę Pragi. Raz jeszcze zatrzymał się na moście i patrzał w czarną toń rzeki, która leniwie toczyła grube płyty lodu.
I szedł dalej, potrącany przez przechodniów, drżąc z zimna i tych myśli, które napływały mu do mózgu.
— Nie, nie wróci do swego mieszkania, ani do Zośki, nie wróci ani dziś, ani nigdy. Zkąd ta garbata ma taką ładną córkę? A może dzieci Zośki byłyby znów garbate?
Na drodze Mareckiej, o wiorstę od Targówka, jest karczma. Stoi tam ona od niepamiętnych czasów i ma swoją wielką kartę w kronice dzieci Warszawy. Dziś nawet cienia dawnej sławy w niej nie pozostało.
Antek wiedział, że tam spotka kogoś, do kogo będzie mógł „przystać“, że tam to znajdzie, czego nie znalazł w swej wędrówce „po panach“ znajdzie braterstwo, równość, życzliwość. Tam będzie cząstką całości, gdy tu może być tylko czemś oderwanem, deptanem, jak liść, z drzewa spadły.
Pójdzie, zafunduje, „puści“ swoje kilka rubli, ale znajdzie przyjaciół, ludzi, którzy interesować się będą losem jego, pomagać w jego przedsięwzięciach, ratować w niebezpieczeństwie.
Mija Nową Pragę, zakręca w pole, przechodzi pod traktem kolejowym. Pociąg, hucząc, wali przez pomost, miga dziesiątkami oświetlonych okienek.
Dalej już tylko szosa, cisza zupełna. Dwa szeregi drzew czernią się z dwu stron szosy. Niebo pokryte brudnemi chmurami.
Antek wie, że tą samą drogą szedł rok temu Józiek Bzik.
— Co się z nim stało? Podobno zszedł się z „Maślarzem.“
Wieje chłodny wiatr.
Nagle z poza drzewa wysuwa się jakaś postać skurczona w łachmanach.
— Kto tam? — pyta.
— Swój — odpowiada Antek.
— A do kogo to?
Postać w łachmanach zbliża się do Antka i zagląda mu w oczy. Szczęki drgają włóczędze nocnemu, zęby szczękają.
— Do Bzika. Jest w karczmie?
— Nie jeszcze.
— A będzie?
— Co niema być? Masz wódkę?
— Nie. Chodź ze mną do karczmy, to ci zafunduje.
— Nie mogę. Moja pikieta dzisiaj.
I cicho, niepostrzeżenie, usuwa się z drogi i znika za drzewem. Jednocześnie rozlega się donośna gwizdka. To znak, że „swój“ idzie.
Jeszcze kilka postaci wychyla się z poza drzew z zapytaniem.
— Masz wódkę?
— Nie.
— Bodaj cię choroba. A „dula“ masz?
Antek częstuje ich papierosami.
Wchodzi do karczmy.
Pusto tu jeszcze. Dwóch mężczyzn siedzi przy stole, grają w kości. Przyglądają się chłopcu bacznie.
— Do kogo?
— Do Bzika.
— Aha. Masz „forsę?“
— A mam.
— Zagrasz?
— Jak przegram, to wy stawiacie?
— Brawo!
W pięć minut Antek nie ma ani grosza. „Wkupił się.“ On „swój“, bo nie szanuje pieniędzy; idzie mu tylko o „wstawianie.“
— No, fundujcie teraz.
— Poczekaj, zaraz nasi przyjdą.
— To drugi raz postawicie. Zmarzłem.
Antkowi nie jest zimno, ale chce pić; pić jak najwięcej i wódkę jak najmocniejszą.
— No, panie, ten, dawać tu nam.
Chłopiec wypija kieliszek spirytusu. Tamci przyglądają mu się z uśmiechem. Antkowi łzy zakręciły się w oczach, ale się nie zakrztusił.
— „Cwaniak“ z ciebie — chwalą go. — Chcesz jeszcze jeden?
— Choćby dziesięć — odpowiada Antek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.