Dziecko salonu/... Bo pokąsam
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | ... Bo pokąsam |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Chciałem powiedzieć najgorszym, czego im nikt nie powiedział.
Noc. Mgła, i śnieg topnieje.
Stare Miasto liczy moje kroki.
Na podwórzu gwar głosów pijackich.
Na stołach szklanki. Chmura dymu w izbie. — Grają w kości.
— Janek, pieska twoja zielona... Moja wygrana.
— A jo!
— A myśmy się zakładali, czy wrócisz... Skomlałeś nad pijaczyną... „Biedny Juraś“ — a ty w bek. — Uuu, psiacie...
— A co z nim?
— Powiadam ci, Jasiek: stękaj; pewnie kitę odwalił. Szkoda go, bo pijaków nie stanie: nowi się nie rodzą... Fater, jeszcze szklankę! Na — chlej. — Bogato u nas: obraliśmy górala... A oni frajery mówili, że się z oćcem upieścisz i wrócisz.
— Nie wrócę.
— A moja wygrana! — Morda, — stawiaj teraz.
Mówię:
— Przypomniało mi się coś bardzo smutnego.
Umilkli. Patrzą na mnie w złem przeczuciu.
— Gadaj.
— A wiecie, co to jest prosektorjum?
— Myby czego nie wiedzieli... Tam gdzie nieboszczyków krają.
— Tak: tam gdzie umarłych krają.
— Bo co?
Mówię:
— Raz na stole w prosektorjum leżał trup.
— Trup.
— Trup nagi, chłodny i obojętny.
— Tfu; psiamm...
Wlepili oczy, na usta moje patrzą.
— Trup młodego mężczyzny.
— Młodego.
— I ktoś mu żartem włożył w usta ogarek cygara.
— Eeech.
— I leżał na stole biały, zimny, twardy i obojętny trup nagi młodego mężczyzny z ogarkiem cygara w sinych wargach.
— I co?
— Patrzyłem na niego długo, długo, długo.
— Długo.
— Na piersi nieruchomej, stężałej, — na bohaterskiej piersi leżał niedbale krzyż. Trup był z więzienia przysłany.
— Z więzienia. Nnno...
Pełznie śmierć, zagląda im w oczy. Witają ją beznadziejnem przerażeniem.
— I co?
— I spełniłem prośbę trupa: pocałowałem go w czoło.
— A prosił?
— Ooo, prosił. Ja wtedy długo, długo, długo na niego patrzałem.
Chcę zawołać, ale nie mogę; wyrazy dławią, bo są twarde i mają ostre brzegi. — Oni milczą. — Milcząc, piją i palą... palą.
Śmierć zasiadła im między powiekami.
— Oni wtedy byli źli na ciebie. Ale ty, Janek, dobry chłop. Bo była bryndza... Niech cię cholera zdusi. Na, chlej.
Piję. — Milczą.
— Pójdziemy do Komety?... Chodźcie: przepijem do niego.
W szynkownianem powietrzu wytworzyły się drgnienia, których się ulękli i pragną uciec.
— Te, Fater. Dla każdego po czterdziestce w kieszeń — i płacić.
Każdy bierze flaszkę w kieszeń. Jest nas siedmiu. Pusto na ulicy. Mury dziwnych domów liczą nasze kroki...
Ciemne, wązkie, skrzypiące, straszne gdzieś w dół schody; nizki, czarny, długi korytarz — drzwi.
Zapalają cienki stoczek. — Na łóżku kobieta i chory.
— Eej, Kometa.
— To wy?
— A no: żyjesz jeszcze?
— Aaa. Chyba do szpitala: niech dorzną.
— My tu wypić z tobą. Masz zdychać, to na ostatni raz.
— Ciasno: chyba do Pajęczyny.
— A zwleczesz się?
— Co niema się zwlec, — pomożemy.
— To chodźcie...
Izba za podwórzem — kwadratem, czarnemi schodami na dół i w górę, — jak we śnie.
Cztery łóżka. Jedni śpią, drudzy głowy unoszą.
— Jest Pajęczyna?
— A ja.
— Patrzaj, kto z nami?
— Kometa? — A ja się już na serek szykowałem.
— Gospodarze, — kto pije, mordy z pod pierzyny.
Głowy senne podnoszą się. — Butelka pierwsza przechodzi od łóżka do łóżka. Potem druga.
— Wiesz: Gabryś ujął... Ruda już się tuknęła i lepiej... A Leszcz także cwany.
— Bo noo?
— Bednarz czekał, aż mu wyszykują. — Koza odeszła od Kaliny: poczeka, jak ja mu nastręczę. — A Brodaty lujów ściąga, ale się narwie.
— To ręka?
— A no: ręka.
— Pamiętaj.
— No... no...
Silne to, — gnie, zmusza i nie pozwala przeczyć. Lata nawarstwiały moc czarną, bezwzględną i mściwą. — Tu bezkarnie zaglądać nie można.
Butelka od ust do ust. Pustą w kąt ciska i w nową uderza dłonią, żeby korek wyskoczył.
— Macie i wy, chrabąszcze.
— Nie dawać im.
— Niech piją: nic!
Krzyk rozpycha gardło, rani tchawicę, — wydziera się w tę noc.
— Jasiek, chodź do mnie.
Kometa zachłysnął się, rękami przycisnął piersi, zerwał się rozpaczliwym ruchem, — wstał, przechylił naprzód, oparł o poręcz kołyski i żygnął kaszlem suchotniczym, — śmierdzącą ropą, zmieszaną z alkoholem.
— Nie mogę już pić.
— To zdychaj... Chodź, Janek.
— Gdzie?
— Chodź ze mną.
— A Kometa?
— Niech zdycha. Kiedy pić nie może, to niech zdycha... Ty myślisz, Janek... Co będziesz tu z tą hołotą robił?... Ty nie znasz Pajęczyny i Komety: sitwa im się rozlazła... Cholery, psiekrwie... Oni wiedzą... Chodź na zakąskę... Ty także, psiacie... Ooo!
Bełtało się w nim coś, rozpierało, — szykowało.
— Chodź na kwaśną zakąskę... My już razem, co?... Jedna trochę utyka... Ja na dorobku... Ty edukowany będziesz listy galante pisał... Ja głowę mam, tylko to draństwo krew pije... Nic nie wyjdzie... A po wódce dobre kwaśne jabłka... Oni tylko dla siebie wszystko... Wy tak, to i ja tak... Ja jeszcze wyrachuję...
Zagłuszał się, — zmagał.
Zaułek, czarna sień, — kwadrat stęchłego podwórza. — Uderzył w drzwi. — Haczyk zwewnątrz odskoczył.
— Eee...
Odkręcił knot lampki, płomień z sadzami buchnął w górę.
Zatoczył szerokim ruchem półkole. Wybełkotał:
— To bogactwo moje.
Nora straszna, gdzie musi żyć zbrodnia.
Tknął palcem w powietrze:
— No ta moja, a ta twoja, albo ta moja, a ta twoja... Utyka, ale to nic: zatańcować można.
Patrzę w jego oczy zamglone, szklane, nieprzytomne, zbielałe.
Nieludzką siłą opanowałem krzyk bladego przerażenia... Utkwił klinem stężałym: ani przełknąć, ani wykrztusić.
— Janek... Janek... Janek, ty świnio... Co?... Ja ci mówiłem... Ja ci mówiłem, że kwaśna zakąska... Ja ci psiakrrr... mówiłem.
Siedzą obie na nędznem łóżku nieme i nieruchome... Czarny śnieg sadzy płatami fruwa w powietrzu.
Trzymam go za rękę... Wpijam się pazurami... Tracę moc pogromcy... Zmagamy się wzrokiem.
Tupnął nogą.
— Tyyyyy...
Twarz mu dygotała.
— Ty myślisz, że ja drań... Ty... Ja ciebie...
Sięgnął chorym ruchem ku cholewie.
— Ja ci bebechy...
Szarpnął rękę, uderzył w lampkę, — spadła i zgasła.
— Jezus, — usłyszałem szept, — zabije.
Zaszamotało się jakieś ciało i runęło. Upadłem. — Skurczona ręka biła moją rękę o podłogę.
Usłyszałem bose kroki.
W piekle tak jest.
— Gdzie zapałki? — pytał głos dziecinny.
— Zaraz.
Ciało biło się, podrzucane, po podłodze.
— Niech pan wstanie.
Zaświeciły stoczek.
— Niech się pan nie boi: on ma ciężką chorobę... Żeby nie to, to mógł pana dźgnąć... On od wczoraj już brewerjował.
Chory prężył się i rozkurczał, — pluł pianą gęstą. — Szedł od niego zgniły smród.
— Trzeba go rozebrać... Niech pan pomoże... Bo to nasz stryj.
Koszula jej się rozwarła: zobaczyłem pierś dziecka, pełną sińców. Starsza mogła mieć lat trzynaście; utykała: gruźlicze zapalenie stawu biodrowego.
Gdybym ujrzał w lustrze własną twarz, tobym się przeraził... One nie jego, ale mnie się bały.
— Idź pan sobie, — iiidź.
Jeszcze się odwróciłem... Bił głową o podłogę. One w kucki przy nim.
— Fela, trzymaj głowę.
Wyszedłem.
Na ulicy stanąłem pod murem...
Stróż nocny się zbliża. Stoi przedemną.
— Idź do domu, mówi.
A ja mu cicho odpowiadam:
— Odejdź, bo ciebie pokąsam. Odejdź, bo ciebie pokąsam.
— Bo cię zaaresztuję.
— ...Bo pokąsam... bo posąkam... bo pokamsą... bo sąpokam... bo pokąsąsam... bo po...są...ką...są...sam...