Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Powodź.

Prom w który wskoczył Penhoel z Benedyktem Haligan był to ciężki i pospolity galar, służący od dawnego czasu i którego szczeliny przepuszczały wodę.
Prąd unosił go szybko w kierunku bagnisk Glenackich. Tyka którą trzymał Penhoel była zbyt krótką i zaledwie gróntowała rzeczkę Ust. Prom się kręcił i płynął samopas.
Benedykt stał nieporuszony w środku statku jakby to było dostatecznym dla zaspokojenia jego sumienia, podzielać niebezpieczeństwo z swym panem.
Odkąd Penhocl zbliżył się do środkowego punktu powodzi, rozpaczliwa praca którą przedsiębrał i tysiączne szumy go otaczające, tłumiły krzyki rozpaczy nieszczęśliwych podróżnych.
Słyszał on w prawdzie wołania, lecz słabe, i te zamiast zbliżać zdawały się oddalać. Penhoel używał nadzwyczajnych wysileń dla wstrzymania lub zmienienia kierunku statku który płynął korytem Ustu a którego niemógł już zgruntować.
Pierwsza błyskawica która rozpruła obłoki, ukazała mu pałac i podwójny pagórek w oddaleniu oblane ze wszystkich stron zgubnym żywiołem.
Przestał robić tyką i nadstawił ucha. Krzyki rozpaczy nie dochodziły go więcéj.
Wtedy cisnąwszy tykę na dno promu, usiadł zniechęcony na burcie. Pot spływał mu z czoła, myśli jego mięszały się i utracił siły.
— Mój Panie — odezwał się spokojnie prze1woźnik — tym sposobem popłyniemy wprost do wiru białej kobiety.
Penhoel podniósł głowę i przesadna trwoga go ogarnęła ujrzawszy wysoką i posępną postać Benedykta Haligana. Nie wierzył w czary, lecz pomimo tego był dzieckiem Bretanii. Są chwile w których dorosły mężczyzna przypomina sobie okropne historje które słyszał w niemowlęcym wieku. Cudowność, ta tajemnicza sprężyna w sercu każdego Bretończyka, która się porusza na wspomnienie o przyszłym życiu, może długo spoczywać i zadrgnie niespodzianie w drzemiącym sumieniu.
Przewoźnik przybierał w oczach Penhoela w tej chwili nadludzką postać, w której skutkiem rozognionej imaginacyi zdawał się upatrywać ogromne widmo białej niewiasty wznoszące się nad ziejącą przepaścią.
— Nieszczęśliwi.... dostali się tam przed nami — szeptał drżący.
— Nie — odpowiedział przewoźnik.
Głos jego osłabiony od starości, wydawał się poważnym i donośnym w tej chwili. Uczucie którego Penhoel nie mógł sobie wytłómaczyć, wstrzymywało go od żądania pomocy od swego posępnego towarzysza.
— Czy wiesz gdzie się znajdują? — zapytał go nakoniec.
— Tak — odpowiedział Benedykt.
— Dla czegóż nie weźmiesz tyki do ręki.
— Ponieważ nie rozkazałeś mi to uczynić.
— Na cóż rozkazu.
Benedykt przerwał:
— Penhoelu — rzekł smutnie — krótki już kres życia mojego... moje ciało do ciebie należy, lecz chcę zachować duszę... udzieliłem ci dobrej rady, jest to wszystko na co się zdobyć może sługa... czy chcesz ocalić tych nieznajomych kosztem życia twego i zbawienia duszy!
— Chcę!... — wyrzekł Penhoel z cicha.
— A więc rozkaz mi to głośno, ażeby Niebo i piekło słyszeć mogły... Wiem dobrze iż nie ocalę mego ciała... ci ludzie mnie zabiją: tak chce prawo tajemnicze... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją biedną duszą.
— A ja?... — szepnął mimowolnie Penhoel.
— Ty?... nim ciebie zabiją, potępię twoją duszę.
Nastąpiło milczenie w statku który pędził szybko niesiony wodą.
Penhoel zawstydził się samego siebie.
— Głupstwo — rzekł — weź tykę i kieruj statkiem.
— Rozkazujesz mi ich ocalić — rzekł Benedykt powolnym i przesadnym głosem.
— Rozkazuję ci.
— Raz?
— Tak.
— Po raz drugi?
— Tak.
— Po trzeci raz?...
Penhoel tupnął o dno spróchniałe statku:
— Sto razy! — zawołał — dozwalając chrześcijanom umrzeć bez ratunku pozostawionym jest to potępiać swoją duszę; ruszaj!...
Przewoźnik ująwszy szuflę do wylewania wody ze statku, robił nią jak wiosłem chcąc się wydostać z koryta rzeki gdzie tyka nie mogła zgruntować. Ciężki statek z trudnością dał się poruszyć, obróciwszy cię raz jeszcze na około, wpłynął nakoniec na spokojniejszą wodę.
Wtedy Haligan schwyciwszy za tykę, mógł nią gruntować. Statek płynął nad obszernenemi łąkami na których widzieliśmy niedawno pasące się trzody.
— Pilnuj się ażebyś nie zbłądził — rzekł Penhoel — musimy być bardzo daleko?
— Jesteśmy wprost miasteczka Glenaku w połowie drogi od portu kruczego i białej niewiasty... gdybym się mógł wydobyć na prąd odwrotny, dostalibyśmy się w takimże czasie w górę ilebyśmy go potrzebowali w dół płynąc.
Tak mówiąc popychał statek z całą siłą. Noc była tak ciemna że nie można było nic dostrzedz w około statku, a przecież najlżejsze wahanie nie objawiało się w poruszeniach Benedykta czarownika. Sterował wśród ciemności po prostej i niewidzialnéj drodze. Nikt oprócz niego nie mógłby rozpoznać oznak niedostrzeżonych i tajemniczych zastępujących busolę.
Penhoel stojąc w środku statku, drżał od zimna i hamował swoją niecierpliwość.
— Zdaje się żeśmy powinni słyszeć ich krzyki — szeptał.
— Nie długo usłyszemy — odpowiedział Benedykt — wiem dokąd płynę jakby wśród dnia jasnego... i wiem gdzie oni są jakbym ich widział... słuchaj pan....
Penhoel nadstawił ucha, lecz nic nie słyszał nad huk i szum burzy.
— Mogło zajść trzy przypadki — mówił przewoźnik — albo uniesieni zostali do wiru... albo przepłynęli na drugi brzeg... albo nakoniec uczepili się wysokich wierzb będących przy drodze Redońskiej... Jeżeli są przy wierzbach, usłyszymy ich zaraz... słuchaj pan...
Tą rażą, słaby okrzyk doszedł do uszu Penhoela.
Szukał ręką drugiej tyki.
— Możesz być cierpliwym przez kilka minut — pomruknął starzec — gdyż pozostanie ci całe życie do żalu, za twoją wyprawę dzisiejszej nocy.
— Naprzód... naprzód!....
Przewoźnik pracował zawsze jednostajnie. Płynął raz na prawo drugi raz na lewo, pochylając się na swej żerdzi giętkiej i omijał rozliczne prądy, które się krzyżowały na przestrzeni bagien.
Wiatr popychał statek. Teraz było słychać wyraźne i zmęczone głosy nieszczęśliwych. Penhoel usiłował im odpowiedzieć przez tubę z dłoni złożoną.
Za parę minut statek dotykał gałęzi zatopionych wierzb.
Robert i Błażej zanurzeni byli do łopatek. Zaczepiali się oburącz o kołyszące się pnie dwóch najgrubszych wierzb, i czuli jak woda przybierała dochodząc do ich piersi.
Od chwili jak pierwszy wylew powodzi uniósł ich gwałtownie, żaden głos nie odpowiedział na ich wołania rozpaczliwe.
Z żadnej strony nie było iskierki nadziei ratunku, pośród okropnych ciemności ich otaczających.
Nic nie widzieli oprócz kręcącéj piany, która podnosiła się do pni wierzb, uginających się pod parciem wody jak trzcina od wiatru.
Ich ręce drętwiały a z piersi wydobywały się przytłumione jęki.
Gdy głos Penhoela doszedł do nich po raz pierwszy, ich konanie trwało już od dawna.
Ich wyprężone ramiona słabły i czuli z rozpaczy zbliżający się chwilę, w której będą zmuszeni opuścić pnie służące im za ostatni środek ratunku.
Obaj razem umilkli.
— Czyś słyszał? — zapytał Robert nie śmiejąc wierzyć swym uszom.
— Tak — odpowiedział Błażej — lecz czyliż nas znajdy.
— Są jeszcze zbyt daleko i siły mnie opuszczają.
— Zdaje mi się że nie mam władzy w palcach.
Nabrawszy tchu wydali razem krzyk donośny.
Na to wezwanie odezwało się echo, jeszcze słabe lecz wyraźne.
— Nadjeżdżają — rzekł Robert z uniesieniem radości; — jeżeli Bóg nas ocali Błażeju, potrzeba pokutować i żyć po chrześcijańsku...
— Co do mnie przyrzekam to spełnić — mówił Błażej zgłębi serca.
— A ja przysięgam....
Głos niewidomego wybawcy przybliżał się.
— Hola!... — mówił — odwagi.... trzymajcie się dobrze!...
— Na pomoc! ratunku!... — odpowiedzieli Robert i Błażej.
Teraz dosłyszeli sztuk żerdzi uderzającej o ściany statku.
— Oh tak — odezwał się Robert — zmienię moje życie... wyrzekam się kłamstwa.
— Żadnych podstępów! — rzekł Śpioch z żałością i ukorzeniem.
— Odtąd żyć będę uczciwie...
— Cóż znaczy ubóstwo kto ma czyste sumienie.
Woda ciągle przybierała i już przechodziła za ramiona. Mówili bardzo szczerze.
Minęło kilka sekund. Pierwszy Robert dostrzegł w ciemności czarny kształt promu.
To zbawienne zjawisko osłabiło znacznie jego ducha pokutującego.
— Baczność... — szepnął — jeszcze wszystko może wyjść na dobre... i staniemy szczęśliwie w Penhoelu.
— Czy jeszcze o tém myślisz? — zapyta! Błażej pokornie.
— Spojrzyj — rzekł Robert.
— Ah! to co innego.
Benedykt dotarł ze statkiem do wierzby przy której zaczepieni byli podróżni; poczém zatknąwszy żerdź z tyłu, stał jak najdalej od nieznajomych. Penhoel sam ich ocalił.
Robert i Błażej uważali swego wybawcę za jakiego dzierżawcę okolicznego.
Robert stawając na statku odzyskał swoją rolę z bohaterską obojętnością.
— Oby ci Bóg wynagrodził zacny przyjacielu. Ocaliłeś życie człowiekowi, który tego rana jeszcze mógł ci wynagrodzić po królewsku i byłbyś najmajętniejszym obywatelem... lecz w tej chwili jestem uboższym od żebraka.
— Mój nieszczęśliwy panie — westchnął Błażej jako wierny sługa.
— Nie uskarżajmy się — rzekł Robert — bo przed chwilą mogliśmy również utracić i życie.
— Cóżeście utracili? — zapytał Penhoel gdy Benedykt popychał statek w kierunku portu kruczego.
— Utraciłem znaczną summę mój zacny przyjacielu — odpowiedział Robert smutnie — i muszę długo czekać na nowe zasiłki, gdyż ojczyzna moja jest za oceanem... lecz co się ciebie dotyczę, spodziewam się że będziesz wynagrodzonym, gdyż wice-hrabia Penhoel raczy mi przyjść w pomoc dla zaspokojenia tego świętego długu.
— Znaż więc wice-hrabiego? — zapytał Remigeusz zdziwiony.
Benedykt słuchał z natężoną uwagą.
Niestosówna odpowiedź zgubić mogła bez ratunku p. Roberta de Blois i jego wiernego koniuszego, lecz nie opuściła ich szczęśliwa gwiazda.
— Jestem cudzoziemcem — odpowiedział Robert — i nie widziałem nigdy wice-hrabiego Penhoela; lecz przybyłem do Bretanji w interessie jego dotyczącym jak również jego rodziny; mniemałem że będzie mi obowiązanym... teraz role się zmieniły, i jestem zmuszony żądać jego gościnności która stanowi jedyną moją nadzieję.
Mnóstwo zapytań cisnęło się do ust Penhoela, lecz się powściągnął odpowiadając:
— Gościnność Penhoela nie zawiodła nikogo, zaprowadziemy pana do zamku.
Prom przybił do portu kruczego. Penhoel dopomógł podróżnym przy wysiadaniu.
— Weź mnie pod rękę — rzekł do Roberta — droga jest przykrą. Benedykcie, prowadź drugiego.
— Za nic w świecie nie uczynię tego — odpowiedział przewoźnik, który się cofnął od Błażeja jak od zapowietrzonego.
Poszedł do swej chaty i odczepił małą latarkę zawieszoną przy drzwiach. Poczém powrócił do Penhoela i jego gości, którzy wstępowali zwolna na pagórek.
Zwróciwszy światło latarni na twarz Roberta a następnie na Błażeja, przyglądał się im w milczeniu przez chwil kilka.
— Penhoelu... Penhoelu!... — przemówił następnie ponurym i przesadnym głosem — chciałeś tego, niech ci Bóg przebaczy!...
Jedną ręką dotykał ramienia swego pana, drugą wskazywał na Roberta i Błażeja.
— To on!... — dodał ciszej. — Zguba i zbrodnia z nim przybywają... Jestem bardzo stary... lecz ujrzę jeszcze trzy dziewice nocy więcej pod wierzbami przed moją śmiercią... trzy szlachetne córy... Penhoelu... Penhoelu... nieszczęście nad twoim domem..... Strzeż się!...
Robert wzdrygnął się mimowolnie dowiedziawszy się niespodzianie o nazwisku swego wybawcy.
Remigeusz zatrzymawszy się zdziwiony, odwrócił się z gniewem do Benedykta, lecz ten już szybko dążył do swej chaty.
Na drodze mruczał:
— Nieszczęście nad nim wisi... i nademną... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją duszą.
Wszedł do chaty i wstawił drzwi na zawiasy.
Gdy Penhoel i jego towarzysze przechodzili około progu, drzwi były mocno zaryglowane.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.