Dziewice nocy albo anioły rodziny/całość


<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEWICE NOCY
ALBO
ANIOŁY RODZINY
PRZEZ
P. de FÉVAL
ARTURA SYNA SZATANA
I TAJEMNICE LONDYNU.
Z FRANCUZKIEGO.



WARSZAWA,
NAKŁADEM J. BRESLAUER KSIĘGARZA
przy ulicy Nowiniarskiej.

1853.




Wolno drukować pod warunkiem złożenia

w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu licz­ -
bę exemplarzy prawem przepisany.

w Warszawie d. 11 Lutego 1852 r.
E. Hignet.






Część pierwsza.
POWÓDŹ (déris).
I.
Oberża pod uwieńczonym baranem.

W r. 1817, najznakomitsza oberża miasta Redon, była przy porcie i miała za szyld czarnego barana uwieńczonego koroną.
Baran znany był w Rennes, w Vannes a nawet w Nantes; było to dogodne miejsce wytchnienia dla jezdnych i pieszych podróżnych; właścicielem jego był ojciec Géraud. (Żero) były kucharz.
Redon, jest miasteczko mające 3,000 dusz, położone przy granicy departamentów Niższéj Loary i Jlle-et-Vilaine, nad brzegiem rzeki od któréj nadano nazwę ostatniemu departamentowi. Pomimo rzymskiego nazwiska, to miasto nie odznacza się starożytnemi pomnikami, i dom ojca Géraud o sześciu oknach, mógł się współ-ubiegać z najznakomitszemi budynkami a mianowicie z pod prefekturą i koszarami żandarmeryi.
Przed oberżą czyli za wązkim chodnikiem, rzeka Vilaine (Wilen) płynęła, tocząc mętną i błotnistą wodę; przy wezbraniu, małe statki przewoźnicze dostępować mogły do okien oberży.
W sobotę wieczorem, albo w dniach targowych, trudno było znaleść miejsca w zakładzie ojca Géraud, uczęszczali tam bowiem marynarze, handlarze i szlachta. Zdarzało się często, że gdy wszystkie izby były przepełnione, obszerną i ciepłą kuchnię zajmowała gromada majtków i handlarzy bydła.
Ztąd też ojciec Géraud miał się bardzo dobrze, i lubo już był podeszły, córki kramarzy miasta Redon marzyły często o prawdopodobieństwie pozyskania jego oszczędności. Lecz ojciec Géraud zdawał się być nieprzyjacielem związków małżeńskich, a ponieważ nie miał krewnych, wszyscy byli ciekawi kto po nim odziedziczy.
Było to w połowie jesieni, nie była sobota ani dzień targowy, pod uwieńczonym baranem było prawie pusto. Popiół był zimny w kuchni, rożny spoczywały w kącie i rondle na ścianach wisiały.
Ojciec Géraud palił fajkę przechodząc się po przedpiersieniu portu. Jeden tylko pokój był zajęty w jego oberży i to przez gości przypadkowych, dla których ojciec Géraud lubo uprzejmy dla wszystkich, lecz umiejący stopniować swoją grzeczność, nie uważał się obowiązany złożyć swego uszanowania jak to zwykł czynić dla swych zwyczajnych i dawnych gości.
Podróżni ci przybyli niewiadomo zkąd, byli to dwaj mężczyźni i młoda kobieta. Ubiór ich i powierzchowność znamionująca znużenie wydawały daleki pochód pieszy; lecz właściciel uwieńczonego barana nie był podejrzliwy i uwierzył ich zapewnieniu, że przyjechali dyliżansem przybywającym z Rennes.
Podług tego, ich tłomoki zostać musiały w biurze pocztowym.
Młoda kobieta ubrana była bardziej jak skromnie. Pomimo przejmującego zimna listopadowego, miała suknię płócienkową odznaczający jej kształtny kibić. Mały szalik z lekkiej tkaniny i kapelusz słomkowy z zasłony, uzupełniały jej przybranie.
Te szczegóły cechowały niedostatek i nieszczęście, przyznać należy że młoda kobieta przyozdabiała odzież swoją. Lubo nie można było dostrzedz jej twarzy, łatwo było odgadnąć wdzięki i urodę za gęstęmi fałdami jej zasłony. Pomimo tej powabnej powierzchowności, oberżysta z okolic Paryża powziąłby niekorzystne mniemanie z sukni płócienkowej i słomianego kapelusza, lecz nasz gospodarz oswojony był z rostropną oszczędnością szlachcianek sąsiednich. Wiedział bowiem że w podróży po drogach Bretanii, często się spotyka hrabiny i margrabiny bardzo dziwacznie przybrane.
Jeden z mężczyzn był w bluzie, drugi miał pantaliony i surdut elegancki na którym spostrzedz się dawały liczne ślady zaschniętego błota.
W ogólności ci podróżni nie byli znakomitościami, lecz pod uwieńczonym baranem stawali często gorzéj odziani którzy mieli kieszenie naładowane talarami.
W Bretanii niekorzystnie jest sadzić ludzi z powierzchowności.
Była godzina druga po południu. Podróżni zajmowali pokój z dwoma łóżkami, a którego okna na port wychodziły. Gdy pucołowata służąca w czepcu piramidalnym, nakrywała stół grubym obrusem, mężczyzna w bluzie i towarzysz jego, ogrzewali przemokłe nogi przy zarzewiu kominka.
Nie było widać młodej pani której szal i kapelusz zawieszone były na zawiasie okna, lecz w chwilach ciszy, słyszeć się dawał jej oddech jednostajny za pawilonem jednego z łóżek.
— Czy mam nakryć na trzy osoby? — zapytała służąca.
Mężczyzna w bluzie otwierał już usta w potwierdzający sposób, lecz towarzysz przerwał mu:
— Na dwie tylko — rzekł żartobliwie i zarazem surowo.
Poczém dodał cedząc przez zęby:
— Kto śpi to się nasycił...
Dwaj podróżni pomimo różnicy ubioru wydawali się być z sobą na stopie zupełnej równości. Przyjrzawszy się im nawet uważniej, można było dostrzedz w tym który był w ubiorze pańskim, jakąś uległość którą powściągał.
Obaj byli młodzi i dość przystojni. Obywatel imieniem Błażej, był dobrze zbudowany, szeroki w plecach, uśmiechając się, ukazywał dwa rzędy zębów niezwykłej białości. Twarz miał czerwony i włosy blond kędzierzawe. Oblicze jego przedstawiało rubaszny wesołość która w tej chwili ukrywała się pod widocznym niezadowoleniem.
Dobrzy przyjaciele Błażeja nie znali jak się zdaje jego rodzinnego nazwiska, albowiem dla odróżnienia go od innych Błażejów, przezwano go śpiochem (l’Éndormeur).
Drugi mógł mieć lat 25 najwięcej, pomimo tego jednakże miał już pięć lub sześć zajmujących romansów. Znający go zbliska wiedzieli o jego kilku nazwiskach; obecnie nazywał się Robertem Amerykaninem. Był niższym od swego towarzysza, i członki jego nie odznaczały się powierzchownością znamionującą siłę, lecz postać jego była kształtną i zwinność poruszeń nie wyłączała mocy.
Rysy twarzy miał odznaczające, orlich zarysów; czoło jego surowe i pokryte kępką czarnych włosów objawiało wytrwałą wolę, w śmiałém zatoczeniu jego wargi wystającej czerwoności krwistéj, cechowała się niejako potęga, jako też na tle brunatnego lica.
Widząc go z zamkniętemi powiekami, można było w nim uważać człowieka silnego, zuchwałego, nie strudzonego, upatrującego walki i wznoszącego się do przezwyciężenia wszelkiego niebezpieczeństwa. Wtedy można było podziwiać kształt owalny jego twarzy i gorącą bladość lica pod którym drgały stalowe muszkuły. Lecz jeżeli oczy otworzył, fizjonomia jego zmieniała się w czarodziejski sposób. W spojrzeniu jego błędném, widać było wzruszenie niespokojne i nerwowe. Było to coś dziwacznego i dolegliwego; długie czarne rzęsy w bezprzestannym ruchu, zwracały na wszystkie strony spojrzenia przejmujące, igrając jak ostrze szpady odpierające pchnięcia. To miało miejsce tylko wtedy, gdy p. Robert nie potrzebował się wystrzegać badawczego dostrzegacza; gdyż p. Robert trzymał się pewnika starożytnej filozofii, znał bowiem siebie samego i swoje wady. Doświadczył już wiele w swojem życiu i mógł się maskować równie jak najzdolniejszy aktor. Ci panowie siedzieli naprzeciw siebie po obu końcach komina, przypatrując się płomieniowi z gałęzi, pogrążeni w zadumaniu które nie zdawało się być wesołéj barwy.
— Przeklęta podróż — rzekł nagle Błażéj potrącając silnie nogą o głownię — twoja to myśl Robercie zapuszczać się w ten kraj wilków.
Robert ująwszy cęgi, poprawił drewka w kominku.
— Myśl moja mogła być równie złą jak dobrą — odpowiedział — jednakże nie ma potrzeby dla tego, palić jedynéj pary butów naszych.
Rzeczywiście, zachodziła różnica w obuwiu naszych podróżnych równie jak w całym składzie ich ubioru. Robert miał stare trzewiki dziurawe, gdy Błażej był w butach dość dobrych.
Ostatni tupnął silnie.
— Nie wiesz co się ze mną dzieje!.... pomruknął marszcząc brwi gęste — gdy ciebie słyszę podobnie mówiącego Panie Robercie!... otóż parę miesięcy jak biegamy szukając miejsca w którym spadają jarząbki pieczone z nieba... w Paryżu przynajmniej z Bibandierem, można było się wyżywić...
— Było to złe towarzystwo! — przerwał Robert ze spuszczonemi oczami pogrążony w smętnej obojętności — Bibandier jest teraz na galerach.
— Na galerach jeść dostają — pomruknął Błażej.
Amerykanin wzniósł na niego wzrok ruchomy i przenikający; spojrzenia ich się spotkały. Błażéj odwrócił głowę wzruszając ramionami.
— Tak, tak... przemówił — wydajesz się mądrym i dla tego udałem się z tobą, lecz dla tego nie jesteś bieglejszym od innych mój paniczu.... nasze zapasy się kończą.... cóżeś zrobił dobrego przez pół roku?
— Starałem się — rzekł Robert.
— Peuh!... — odezwał się blondyn — ty będziesz się starał przez całe życie... nie lubię ludzi myślących... z takiemi tylko można się narazić na skręcenie karku.
Robert spojrzał na ogień gdzie płomień czerwony przebiegał pośród dymu.
— Mam jednakże pewnę myśl.... pomruknął.
Śpioch udał że tego nie słyszy.
— Mogę ci jednakże powiedzieć coś zrobił — dodał — zabraniałeś mi pracować ile razy powziąłem zamiar...
— Biedota!... rzekł z pogardy Amerykanin.
— Kazałeś mi cięgle iść dalej — mówił Błażej — ukazując mi u kresu podróży jakąś. chimerę, w którą wierzyłem jak głupiec.
— Cierpliwości.
— Cierpliwości... lecz jesteśmy o 100 mil od Paryża, o jednej sukni na dwóch i z kilkoma frankami.
— Mamy 7 franków 60 cent: — przerwał Amerykanin licząc na dłoni wyjęło z kieszeni pieniądze.
— A nadto — dodał Błażej, którego gniew zastąpił poprzedni smutek — dziewczynę którą z sobą wodzimy... i która je....
Robert włożył pieniądze pod bluzę; powieki jego szybko drgały.
— Ona jest bardzo piękną — pomruknął z przesadą.
— Ale do czegóż może nam służyć?
Amerykanin spojrzał w stronę łóżka z zasłoną pokrywającą ich towarzyszkę podróży, poczém przybrawszy tajemniczą i uroczystą postać, odpowiedział:
— Do wszystkiego!
Błażej oparł się łokciami o kolana i odpowiedział tylko poruszeniem znużenie i zniechęcenie okazującém.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Robert pogrążony w rozwadze którą objawiały brwi zmarszczone, zdawał się uganiać za ulubioną myślą.
Po kilku minutach, apetyczna woń potraw przeniknęła przez szczeliny drzwi i rozeszła się po pokoju.
Śpioch wyprostowawszy się, wciągał w siebie dużą dozę tego powietrza tyle obiecującego. Nozdrza jego się wydęły, oblicze rozjaśniło przemieniając się w uśmiech żarłoka.
— Do djabła! — zawołał prawie wesoło — będziemy mieli dosyć czasu do bicia się jak przejemy siedm franków.... dopomóż mi stół przysunąć Robercie... Jeszcze raz trącimy z sobą kieliszkami jak dobrzy przyjaciele.
Amerykanin nie zwracał również uwagi na ten powrót wesołego humoru, jak na poprzedni gniew Błażeja. Przysunął stół w milczeniu do samego kominka.
Służąca w téj chwili weszła z półmiskiem jajecznicy i z łopatką baraniny.
Nasi towarzysze usiedli naprzeciw siebie i przez kwadrans zajęci byli wyłącznie jedzeniem. Obaj byli walnemi żarłokami; Błażej szczególniej pochłaniał kawały z zadziwiającą szybkością.
Jajecznica i baranina znikały skrapiane lekkiem winem.
Na półmisku pozostała tylko kość ogładzona i mały kawałek sera na stole.
Błażej wyciągnął rękę po tę ostatnią zdobycz, lecz napotkał dłoń Roberta który zdawał się bronić talerza.
— Podzielimy się — rzekł z uśmiechem.
— To nie dla mnie — odpowiedział Amerykanin — Lola od wczoraj nie jadła.
Twarz Błażeja zasępiła się.
— Lola,... Lola... pomruknął — poczem dodał głośno:
— Ty p. Robercie jesteś podobnym do tych głupich żebraków którzy poszczą ażeby zachować cóś dla psów swoich... lecz tym razem spóźniłeś się, trzeba było oszczędzić z twojej porcji.
Spojrzenie Roberta objawiało nieprzyjazne usposobienie, lecz ręka cofnęła się.
— Ty nie masz serca — odezwał się.
— Jestem głodny, — odpowiedział Śpioch.
Wypróżniwszy w szklankę swego towarzysza resztę z ostatniej butelki, uderzył w stół pięścią:
— Dawaj nam wina! — zawołał na nadchodzącą służącę — tytoniu i fajek....
W kilka chwil potém, spoglądali na siebie przez kłęby dymu. Błażej był w stanie nieporównanej ociężałości, nie myślał o teraźniejszości i o przyszłości. Robert nawet widocznie uległ upływowi szczęśliwemu obfitego posiłku po długim poście; oblicze jego wyrażało dobry byt i spoczynek, lecz zdawało się że jest pogrążony w zadumaniu.
— Czy masz do mnie urazę — zapytał Śpioch.
— Z przyczyny?
— Z przyczyny Loli.
— Bynajmniej.
— Wybornie.... Bo widzisz Robercie gdybym wiedział żeś zakochany to bym ci wybaczył.... lecz niech mnie djabli porwą jeżeli ty się zakochasz!
Robert nałożywszy swoją fajkę, spoglądał machinalnie na papier w którym był tytuń zawinięty.
W tym oczy jego zaiskrzyły się, gdy jednocześnie głębokie zmarszczki wyryły się na czole.
— W istocie toby nam interessa poprawiło! — pomruknął.
I zamiast odpowiedzieć na nieme zapytanie które mu spojrzenie Błażeja przesłało, dodał.
— Pięć tysięcy franków stałych podatków.... to stanowi 40,000 fr. dochodu, nie prawda Śpiochu?
— Prawie.
— Czterdzieści tysięcy franków z dóbr nieruchomych... ty Błażeju który się trudniłeś interessami, wiesz zapewne od jakiego kapitału jest taki procent.
— To zależy od miejscowości.
— W Bretanii... tutaj... w okolicach Redon?
Błażej zaczął liczyć na palcach; teraz był w humorze zadość czynienia wszelkim wymaganiom.
— W tych stronach płacą licho dzierżawy. Potrzeba dużo gruntu ażeby zebrać z niego 1,000 franków... kapitał prowizji 40000 wynosić tutaj musi 1,200,000 do 1,500,000 franków.
Robert poprawił się na swym krześle i oczy jego zaiskrzyły się bardziej.
Wysypawszy tytuń na obrus, rozwinął trąbkę ażeby mógł lepiej przeczytać.
Zdawało się, że pismo na tym kawałku papieru wywierało czarowną władzę tak dalece wzruszenie Amerykanina było widoczne.
— 1,500,000 fr. — powtórzył spoglądając na papier; to przynajmniej warto podjąć trudu.
Śpioch pochylił się naprzód dla przyjrzenia się temu tajemniczemu zwitkowi, który pogrążył jego towarzysza w tak głębokie rozmyślanie.
Trąbka do tytuniu była zwiniętą z szematu podatkowego ha rok 1816 podpisanego przez poborcę okręgu Gacilly.
Błażej przechylił się na zaplecznik swego krzesła. Spodziewał się czegoś lepszego. Amerykanin tym czasem, czytał zwolna pół-głosem.

„Remigjeusz-Karol-Juljan le Tixier, wicehrabia Penhoêl, właściciel, od pałacu i budynków okolicznych 350 franków, od folwarku Lande-Triste 714 fr. od konopisk Port-Korbo i przyległości 150 franków od folwarku Pré-Neuf, wraz z laskiem Fontaine 100 franków.“

— To ciebie bawi... przerwał Śpioch — „Od domu zwanego domem starszego — czytał dalej Robert który coraz z większą uwagą — i młynów Hussay na górach 120 franków — od małego Penhoelu z laskiem Quintaine...
Błażej ziewnął; poczem zaczął gwizdać piosnkę pijacką.
Robert przestawszy czytać przypatrywał się papierowi z natężonym wzrokiem.
— I któż powie żem nie miał dobrej myśli — pomruknął przykładając palec do czoła — i otóż właśnie nasuwa mi się pod rękę...
— Rzeczywiście jest to dar Nieba — odpowiedział Błażej, jeżeli mając 7 franków i nie wiem ile centymów: kupiemy zamek Penhoel, młyny na łąkach, folwark i las pretanten.
Robert przyjrzał się mu uważnie i wzruszył głową.
— Ja nie żartuję — rzekł.
— I mnie się tak zdaje.
— Powziąłem myśl...
Błażej skrzywił się.
— Słuchaj — mówi Amerykanin przybliżając krzesło i tonem tak stanowczym, że otyły blondyn pohamował swój żartobliwy uśmiech — nie mamy za co dalszej odbywać podróży... nie podobna również powrócić.... musimy zatem tu osiąść.
— Chętnie się na to zgadzam — zaczął Błażej.
— Nie przerywaj mi... Paryż jest dobry do zabaw, podróże zaś przystoją młodzieży. Lecz ty Błażeju dopiero doszedłeś pełnoletności... ja zaś jestem starszym nad moje lata.
— Zkąd wnieść należy — pomruknął Śpioch że byłoby dla nas korzystném zostać spokojnymi wieśniakami opłacającemi podatki gruntowe... podzielam twoje zdanie.
— Powtarzam ci ażebyś mnie nie przerywał... Przybyliśmy do Bretanii polegając na jej starożytnej dobrej wierze i patryarchalnej szlachetności... Przyznaję że zdala uważałem ją za ziemię obiecaną... moje marzenia były cokolwiek wybujałe... lecz w ogólności jeżeliśmy nic nie zyskali, to dla tego, żeśmy nic nie poświęcili. Oczekiwałem sposobności... szukałem... byliśmy zbyt bogaci... dziś jesteśmy w tym błogiém położeniu, w którém się wygrywa walne bitwy; musimy zwyciężyć lub umrzéć.
To mówiąc, podniósł zwitek tytoniowy nad swoją głowę.
— Oto nagroda zwycięztwa! zawołał z prawdziwém uniesieniem — ogół podatków wynosi 5,000 franków co podług twego obliczenia daje 40,000 dochodu od 500,000 talarów kapitału.... a więc w najgorszym razie, gdybyśmy pozyskali tylko połowę....
Wino które pili nie było mocne, lecz nasi podróżni wypróżnili nie jedną butelkę.
Błażej był czerwony jak wiśnia, krążenie krwi było widoczném pod ogorzałą cerą Roberta.
Błażej zaczął się śmiać z wniosku swego współbrata; lecz ten śmiech nie był już żartobliwym, gdyż przebijała się w nim tajemnicza nadzieja.
Wspomnieliśmy że Robert lubo dość młody odznaczył się w swojem zawodzie.
— Ograniczyłbym się na najgorszym razie — jakieś mówił — rzekł Błażej. —
— Przypadek jest najpotężniejszym ze wszystkich bogów — odpowiedział Robert — i w tym świstku widzę przepowiednię, którą mi niebo zesłało... czy chcesz dzielić ze mną korzyści?
Śpioch wahał się przez chwilę, albowiem zachował znaczną dozę niedowiarstwa.
— Decyduj się — rzekł Robert — gdyż ściśle biorąc, mogę się obejść bez ciebie... i rzeczywiście... gdyby nie było mi przykro... i niebezpiecznie opuszczać tak dobrego towarzysza jakim ty jesteś... wołałbym sam spróbować szczęścia.
Błażéj teraz przysunął do niego swoje krzesło.
— Jakież więc są twoje zamiary — rzekł poważnie.
— Czy się zgadzasz?
— Jak mi wytłómaczysz.
— Idzie tu o przyjęcie lub odrzucenie...
Zgadzasz się?
— Zgadzam.
— Daj rękę — odezwał się Amerykanin którego wzrok niespokojny, ustalił się nakoniec — biada temu kto się cofnie!
Powstawszy z miejsca otworzył drzwi i wyjrzał czy ich kto nie podsłuchuje.
— Nie było nikogo na korytarzu.
Powracając do kominka, zatrzymał się przed łóżkiem na którym spoczywała ich towarzyszka podróży i odsunął zwolna zasłonę.
Światło padając tym otworem, odznaczyło powabną postać młodej kobiety.
Była to twarz doskonałej kształtności, lecz której rysy znużone i już wywiędłe pokryte były niejaką powłoką otrętwiałej oziębłości. Było to może skutkiem cierpień lub znużenia. Lola spała w głębokim śnie pogrążona. Jej czoło i policzki ukrywały się pod gęstemi puklami czarnych włosów w nieładzie rozpuszczonych.
Lola rzuciła się na łóżko w ubraniu. Zachowała tam postawę jaką nadzwyczajne utrudzenie jej wskazało w chwili przybycia. Głowę miała opartą na ręku, całe jej ciało uginało się w zaniedbaniu chciwém wypoczynku. Wytarta suknia odznaczała jej powaby ponętne i młode, jak draperje które rzeźbirz przykleja do ciała obnażonego.
Robert miał słuszność; była bardzo piękną.
Przypatrzywszy się jej przez chwilę, spuścił zasłonki.
Uśmiech zadowolenia igrał na jego ustach.
Śpioch czekał, wzrok jego wyrażał gorączkowy ciekawość.
Robert zajął poprzednie miejsce przy kominie i napełnił obie szklanki.


II.
Jeden surdut dla dwóch.

Robert zastanowił się nieco.
— Uważ dobrze co będę mówił — rzekł ozięble popijając zwolna.
— Jest tu młody człowiek bardzo bogaty i znakomitego rodu który podróżuje ze swoim służącym.
— Gdzie? — zapytał Błażej oglądając się prostodusznie po pokoju.
— Nie trudź się szukaniem — odpowiedział Amerykanin. — Młodzieniec bogaty i jego służący jest to ty i ja.
— Ach!... rzekł Śpioch z otwartą gębą pozostawszy.
— Mamy tylko jedną suknię — mówił dalej Robert w sposobie tłómaczącym — a należy się przedstawić jeżeli się chce dokazać czego.
— Masz słuszność — rzekł Śpioch który zaczął odgadywać pomysł swego towarzysza; lecz to może potrwać długo, i gdy raz przyjmiemy rolę, nie będzie można jej zmienić jak dawniej.
Błażej czynił tu alluzję do układu braterskiego który zachowywali wspólnicy.
Obaj opuścili Paryż, gdzie ich przemysł narażony był na przesilenie, w skutku którego gromady im podobnych rozpierzchają się po prowincjach. Mówiono im o Bretanii jak o raju starożytnej dobrej wiary, gdzie nieufność dotąd nieprzeniknęła. Przybyli napojeni wyobrażeniami o zwycięztwach, jak Pizarro lub Kortez w wigillją pokonania Montezeumy i Jukasów. Lecz z Paryża do Redon jest daleko i kilka razy zatrzymywali się w drodze. Spieniężyli więc wiele rzeczy.
Od czasu jak ostatnia suknia została sprzedaną na koszta podróży, dwaj towarzysze dzielili się szlachetnie pozostałym surdutem. Każdodziennie kolejno nosili go wraz z butami prawie nowemi, z czarnym kapeluszem i resztę ubioru. Nazajutrz pan surdutowy zdejmował go i odziewał się w bluzę, w trzewiki dziurawe i czapkę.
Robert postawił próżnę szklankę na stole.
— Idzie tu o majątek — rzekł bez podniesienia głosu lecz z przesadę — od kilku miesięcy układam ten plan w mej głowie. Lubię dobrze rozważyć wszystko i gdybyśmy nie byli nad brzegiem przepaści... chętniebym oczekiwał.
— Co do mnie — przerwał Błażej — lubię kończyć dzieło w dwóch tempach; lecz idzie o to kto będzie panem a kto służęcym...
Amerykanin zanurzywszy rękę pod bluzę wyjął talję kart których barwa świadczyła o dawnym i częstym użyciu.
— Możemy się o to rozegrać — rzekł.
Śpioch spoglądał z pewną nieufnością na palec swego towarzysza który tassował karty z nadzwyczajną zręcznością.
— Hm — rzekł wzruszając głowę — ty grasz nazbyt dobrze panie Robercie.
Ten przestał tassować.
— Jest inny środek — pomruknął — podzielmy się i rozłączmy.
Błażej zmarszczył brwi i zamilkł.
— Lecz przede wszystkiem, decydujmy się — zawołał Amerykanin stanowczym tonem.
— Możesz mi być bardzo użytecznym bezwątpienia; lecz ściśle biorąc rzeczy, nie wiem jeszcze do czego... nie masz tu żadnego podstępu... jeżeli ten interess nie spodoba ci się uwalniam ciebie od danego słowa.
— Bardzo dziękuję — pomruknął Błażej — wolę grać.
— Zastanów się... nie idzie tu o jeden dzień lub tydzień... to może potrwać długo jakeś wspomniał, a gdy raz rozpocznie się interess, powtarzam, biada temu co się zechce wywinąć.
— Ależ — wtrącił Śpioch — przegrywający będzie tylko służącym dla pozoru.
— Nie zupełnie... bezwątpienia sam na sam, pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi jak poprzednio... lecz w każdej innej okoliczności dotyczącej interessu, potrzeba żeby pan rozkazywał a sługa wykonywał zlecenia.
— Do djabła — rzekł Błażej skrobiąc się w ucho.
— Co się tycze postępowania przy obcych nie potrzebuję ci przypominać.
— Bezwątpienia.
— Dopoki trwać będzie interess od pierwszego do ostatniego dnia, uszanowanie i posłuszeństwo.
— Lecz nakoniec... jakże to długo potrwać może?
— Nic nie wiem.
— Miesiąc.
Amerykanin wzruszył znacząco ramionami.
— Pół roku... — rzekł Błażej nie — podobna.
— Pół roku... rok... dwa lata — odpowiedział Robert — nie można tego stanowczo wyrzec.
— A więc! — zawołał Błażej wytrzeszczając na niego swoje duże niebieskie oczy — jesteś więc tak pewny wygranej.
Niedostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach Amerykanina który zatrzymał się z odpowiedzią przez kilka sekund.
— Spodziewam się tego — rzekł z przekonywającą otwartością — Dla czegóż miałbym się z tem ukrywać. Lecz choćbym 10 razy przegrał, grałbym dla tego... cóż znaczy rok albo dwa lata pracy i trudów... zresztą czyliż pan będzie miał lepiej od służącego... słuchajno czuję że się nie urodziłem do życia awanturniczego... Mam skłonności człowieka spokojnego i uczciwego... uważam zawsze na cel zanim zamierzę próbę... do kata mój chłopcze, potrzeba cokolwiek filozofii. Gdy kto się spodziewa umrzeć którego dnia z głodu nie rozumuje jak pan milijonowy... Nie mam nie, i zapytuję siebie czegobym się nie dopuścił dla pozyskania czegoś?
Śpioch potwierdził przyłożeniem ręki do kapelusza.
— Nie jestem złodziejem — rzekł Robert który mówiąc unosił się. — Mam przekonanie że jestem człowiekiem rozumnym i przemyślnym, otoż wszystko... Przy tych darach i odwadze, można zawsze upatrzyć otwór przez który przecisnąć się można... szuka się długo; głupcy nazywają cię marzycielem; w tym sposobność się wydarza i dalej do dzieła.
— Może to być dobrem — rzekł Błażej, — Cóż znaczy rok lub dwa lata — mówił dalej Amerykanin. — Jesteśmy młodzi, gdyż co do mnie, po ukończeniu interessu, nie dojdę nawet lat wymagalnych na wyborcę.
— Wyborcę — powtórzył Błażej.
— Tak... myślę też cokolwiek o polityce... lecz to rzecz odrębna... Jakże zgadzasz się?
— Dawaj karty — odpowiedział Śpioch z pewnym wstrętem — lecz pamiętaj że nie masz do czynienia z frajerem.
Amerykanin cisnął przed niego karty z pogardliwą wyniosłością.
— Rozdaj sam — rzekł — jeżeli się obawiasz.
Gdy Błażej tassował — dodał:
Zdaje się żeśmy się porozumieli...i wiemy o co gramy.
— Nie bardzo — odpowiedział Błażej — i potrzeba być bardzo ograniczonym aby ryzykować rok lub dwa lata życia swego, nie będąc pewnym...
— Dwa lata najwięcej — przerwał Błażej — jak uważani zrozumiałeś dobrze o co rzecz idzie.
— W cóż więc gramy — zapytał Śpioch.
— W co ci się spodoba.
— Bo tobie wszystkie gry są zbyt dobrze znane.
— Możesz wynaleść nową.
Błażej zastanowił się przez chwilę.
— A więc — rzekł — rozdam po siedm kart, i ten kto mniej lew zrobi to wygrywa.
— Zgoda Amerykanin zebrał prawie niedotykając, Błażej rozdał.
Czternaście kart padły jedna po drugiej, Robert miał trzy lewy Śpioch cztery.
— Zfilowałeś — zawołał ostatni uderzając w stół pięścią.
Robert odrzucił karty.
— Grałem na czysto — odpowiedział i wyznam ci dla czego... obojętnem mi było wygrać lub przegrać, ponieważ w naszym interessie... rola pana będzie bardzo, trudną ręczę ci że za trzy dni prosiłbyś mnie o zamianę.... a teraz mój synu rozbieraj się.
To mówiąc, Amerykanin zdjął bluzę, pantaljony i stare trzewiki.
Błażéj nie spieszył się.
— Zimno mi — rzekł Robert — Szkoda by było potłuc szyby...
Śpioch widocznie był silniejszym, pomimo tego ta pogróżka uboczna uczyniła na nim wrażenie gdyż zaczął się zwolna rozbierać.
Robert wdział buty z widoczném zadowoleniem.
— O cóż się troszczyć — mówił ubierając się — będziesz mieszkał wygodnie, żył dobrze, odziany stosownie, i majątek przyjdzie ci śpiący... podzielimy się po bratersku.
— A jeżeli to wszystko spłynie z wodą.... westchnął Błażej.
Robert wdziewał surdut.
— Słuchaj — rzekł spoglądając w małe lusterko wiszące nad kominkiem — dobrze się rozpoczyna, i taką mam nadzieję, że gotowém ci przyrzec że będę nawzajem twoim służącym, jeżeli będziesz niezadowolonym po ukończeniu naszego interessu.
— A więc przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Będziesz mi służył tak długo jak ja tobie?
— Zgoda!
— Uprzedzam cię Robercie że nie zapomnę o tém... teraz wytłómacz się jaśniej i raczej powtórz mi dwa razy, bo niech mię djabli porwą jeżeli się czego domyślam.
Zmiana ubiorów nastąpiła, i w istocie zdawało się że położenie rzeczy było logiczniejsze.
Każdy obecnie był na swojem miejscu, Amerykanin wyglądał na pana w całém znaczeniu tego wyrazu, a bluza leżała na Śpiochu jak rękawiczka.
— To ci się samo z siebie wytłómaczy odpowiedział Robert — i za kwadrans będziesz tyle wiedział co ja sam; lecz przedewszystkiem musimy się z sobą umówić o niektóre drobnostki... najprzód, wiedząc że masz zbyt wiele rozsądku ażebyś mi brał za złe, gdy cię poproszę abyś zaprzestał mnie tykać.
— Ach! — mruknął Błażej.
— Jest to środek przezorności... mógłbyś czasem wymówić to przy obcych.
— Mam więc nazywać Pana... panem Robertem...
— Wybornie... lecz nie dość na tem... teraz to imię nie jest dla mnie stosowném, ludzie szlachetnego rodu nie nazywają się Robertami... potrzeba zająć pewne stanowisko w świecie... wybierzmy z moich dawnych nazwisk... w Londynie nazywałem się Robert Wolf.
— To zbyt trąci żydowszczyzną — rzekł Błażej.
— We Włoszech zwano mnie Gaetano.
— To zakrawa na śpiewaka.
— W Wiedniu Belowski.
— To szewckie nazwisko... co u djabła jeżeli mam być służącym to niech przynajmniej pan będzie znakomitą osobą... zrób się baronem.
— Pfe... — odezwał się Amerykanin...uważanoby mnie może za podprefekta z czasów Cesarstwa... a przytém teraz tytuły zbyt spowszechniały... Nazwę się po prostu Robertem de Blois (Bloa)... jest to skromne nazwisko i odznacza się historycznym znaczeniem... jeszcze po jednej szklance Błażeju.., a potém do dzieła.
Nalawszy w szklanki, podniósł swoję jak do spełnienia toastu.
Spoglądał wtedy przez szyby okna na port Ś. Mikołaja i wioski departamentu Niższej Loary, które się rozciągały niedościgłe wzrokiem po za rzeką Vilaine. Jesienne słońce przed zachodem oświecało czerwonawym światłem ten krajobraz. Robert zachwycony był nagłą myślą.
— Kraj jest niewdzięczny dla biedaków, to prawda — pomruknął — lecz ja tu widzę grunt dobry i piękne domy... rozsądny człowiek może tu żyć tak swobodnie jak ryba w wodzie... kto wie czy który z tych domów nie należy do poczciwego p. Penhoel.
Błażej nie mógł powściągnąć uśmiechu.
— Nie wiem co zamierzasz — rzekł — lecz znam to, że umiesz rozpocząć zręcznie intrygę... i mam nadzieję... poczciwy wieśniak... zdaje mi się że go widzę.
— I ja także.
— Ma 50 do 60 lat.
— Raczej 60.
— Łysy.
— Z dwoma puklami siwych włosów przy skroniach.
— Ze złotemi okularami.
— I podobną tabakierką.
— W brązowym fraku.
— W trzewikach ze sprzączkami.
— Małżonka zaś jego....
— Która słynęła z piękności przed 1789 rokiem.
— Sucha i sztywna jak portrety familijne.
— I która go obdarzyła 8 lub 10 dziećmi w przyzwoitych przerwach...
Błażej podał swoją szklankę mówiąc:
— Na pomyślność naszych 40,000 franków dochodu!
Robert trącił swoją i wychylił ją do dna.
Poczmé wyprostowawszy się nagle, wstrząsnął swojemi gęstemi włosami.
— Bo dzieła — zawołał — dzisiejszy wieczór może być utrudzający, to będzie zależyć do okoliczności... od tej chwili Błażeju... obejmujesz obowiązki.
— Czekam na rozkazy Pana — rzekł Śpioch z uśmiechem nieufności, lecz którego spojrzenie objawiało niezwykłą ciekawość
— Zejdziesz nieznacznie — odezwał się Amerykanin rozkazującym tonem — na ulicę i przeczytasz napis na szyldzie oberży.
— Dotąd zdaje się, że to nie jest morze do wypicia — pomruknął Błażej.
— Trzeba ci wiedzieć raz na zawsze — odezwał się Robert przybierając zwykłą poufałość — i powinieneś to sobie wpoić w głowę, że działam podług rozsądnego planu, i ze zlecenia które tobie daję, mają swoje znaczenie... śmiej się jeżeli ci się spodoba, lecz wykonywaj ściśle moje rozkazy albo za nic nie odpowiadam... Przeczytasz zatém napis na znaku oberży i spamiętasz nazwisko naszego gospodarza, z powrotem poprosisz go do mnie... ruszaj!
Błażej wyszedł.
Młody p. Blois pozostawszy sam, przechadzał się po pokoju w szerz i wzdłuż.
Myśli jego były natężone i słowa bez związku słyszeć się dawały z ust jego.
Przyznać należy że to był mężczyzna dość dorodny. Przebiegłość i wola odznaczały się w rysach jego ogorzałej twarzy; lecz w téj chwili wiedząc że nikt na niego nie patrzy, oko jego wyrażało pewną cechę niespokojności szpecącą jego fizyognomję. Z ruchomej i jakby drżącej powieki jego można było wyczytać drganie chorobliwe, w skutku działania źle wyuczonej śmiałości.
Ten człowiek mógł się na wiele odważyć, lecz odważywszy, drżeć musiał.
Parę razy w ciągu swej przechadzki zatrzymał się przed łóżkiem, na którym spoczywała towarzyszka podróży. Piękna Lola ciągle spała ulegając wpływowi znużenia.
Ranna podróż musiała być przykrą, ponieważ Robert i Błażej, obaj młodzi i silni, przyszli zadyszani i utrudzeni.
Od dawna biedna Lola odbywała codziennie podobne pochody, a kamieniste drogi Bretanii kaleczyły jej zgrabne nóżki.
Ile razy Robert zatrzymał się przed łóżkiem, pozostawał tam przez kilka sekund przypatrując się urodzie młodej kobiety. Spojrzenie jego zdawało się obliczać czarne pierścienie gęstych włosów rozrzuconych w nieładzie na poduszce. Podziwiał okiem znawcy powabny i kształtny owal jej twarzy, długie rzęsy i ponętne zaniedbanie, jakie jej postawa we śnie zachowywała.
Lecz w tym podziwie Robeta nie można było dostrzedz śladu miłości. Powieka jego była oziębłą, i był to raczej — handlarz niewolnice zastanawiający się nad wdziękami Almy na sprzedaż wystawionej na pokładzie statku rozbójnika tureckiego.
Zasuwając zasłonę, uśmiech przelotny zadowolenia igrał na ustach jego.
Następnie pogrążył się w rozmyślaniu bojażliwém i niespokojném, powieki jego drgały mimowolnie, spojrzenie jego było błędne, trwożliwe.
Drzwi się otworzyły i wszedł oberżysta z Błażejem.
Na szelest jaki się dał słyszéć przy ich wejściu, fizyonomja Roberta nagle się zmieniła, jakby podległa tajemniczej sprężynie. Wejrzenie jego było uśmiechające i pogodne; wydawał się jednym z tych szczęśliwych ludzi, którzy pędzą życie bez trosk i pracy.
Oberżysta, który się zatrzymał przy drzwiach z czapką w ręku, musiał w nim uważać znakomitego pana, albowiem ukłonił mu się bardzo uprzejmie.
— Zbliż się mój kochany panie — rzekł Robert.
Błażej który wyprzedził oberżystę, przeszedł obok Roberta i szepnął mu do ucha to słowo:
— P. Géraud.
Amerykanin podziękował skinieniem głowy.
— Proszę pana... — odezwał się — przepraszam za moją śmiałość żem go wezwał, lecz mam wiele z nim do mówienia...
Bretonowie są równie podejrzliwi jak Normandowie; bardzo trudno wyciągnąć ich na słówko.
Gdy zaś raz się przełamie zaporę, można się spodziewać hojnego wynagrodzenia podjętych trudów.
Oberżysta był starym człowiekiem z poczciwą fizjognomją. Jego małe szare oczki odznaczały się cechą posępności, która u wieśniaków nie jest zgodną z otwartością. Stał pomiędzy Błażejem i Robertem. Nie zważając niby na nic, spoglądał na prawo i na lewo w krótkich przerwach. Jego czapeczka którą miętosił w palcach, nadawała mu pewną powagę, z czarnego cybucha fajki wyglądającego z kieszonki kamizelki, dymiło pasemko wyziewu tytuniu.
— Ah, ah — odrzekł, odpowiadając na przemowę Roberta.
Poczém się skłonił.
— Tak, mam wiele do mówienia z panem — powtórzył Amerykanin. — Założyłbym się że nie wiesz o tem, że jesteśmy sobie dobrze znani.
— Oh, Oh!-=rzekł oberżysta wytrzeszczając oczy.
— To pana zastanawia — powtórzył Amerykanin z rubaszną wesołością. — Czy nie przypominasz sobie żeś mnie kiedyś widział?... Spodziewałem się tego... Błażeju, mój chłopcze możesz sobie usiąść... w podróży nie robi się ceremonii... lecz wprzód podaj krzesło naszemu gospodarzowi... mój drogi panie, proszę mi nie odmawiać usiąść przy mnie... pomieścimy się wszyscy.
Oberżysta i Błażej usiedli.
— Mówiąc że pan mi jesteś dobrze znanym — rzekł Robert — to znaczy, że często o nim słyszałem.
— Eh, eh... — odezwał się poczciwiec.
— O ojcu Géraud... właścicielu oberży pod uwieńczonym baranem.
— To jest na moim szyldzie — pomruknął oberżysta.
Błażej odwrócił się dla ukrycia uśmiechu.
Amerykanin udał że tego nie słyszy.
— Najpierwszéj oberży w Redon — mówił dalej o najpoczciwszym człowieku z całego departamentu....
Oberżysta uśmiechnął się nieznacznie; ta grzeczność bardzo ma pochlebiała, lecz roztropnoś, nakazywała pomiarkowanie.
— Słyszałem zaś — mówił Robert — o ojcu Géraud nie w tych to stronach: w Wannes w Nantes lub w Rennes.
— Może w St. Brieuc... — rzekł oberżysta.
— Wcale nie... jeszcze dalej... ojcze Géraud, jesteś znanym w Paryżu....
Paryż jest miejscem magiczném, które prowincja ubóstwia i nienawidzi.
Właściciel gospody pod uwieńczonym baranem, wzniósł swoje siwe oczy, w których się malowała skromna duma połączona z ciekawością.
— Ah; ah! w Paryżu... w wielkiém mieście... i któż to tam mówi o ojcu éóraud.
— Otóż sęk! — pomyślał Śpioch.
Robert z uśmiechem pieszczotliwego wyrzutu przemówił.
— Oh! Panie Géraud!... biedny człowiek... zasmuciłby się bardzo gdyby ciebie słyszał... jak to! nie masz więc przyjaciół w Paryżu?
— Wistocie — odpowiedział oberżysta — nie znam tam nikogo.
— Źle idzie — pomyślał Błażej.
— Słysząc go mówiącego o tobie — odezwał się Robert — nigdybym nie przypuszczał żeś mógł o nim zapomniéć. A
— O kimże przecie?
— A więc mam wymienić jego nazwisko — mówił Robert zwolna jakby chciał po zostawić czas do namysłu oberżyście.
W spokojnej i uśmiechającej fizjonomji jego, nie można było destrzedz śladu pomieszania.
Błażej przeciwnie, uważając że zuchwałe kłamstwo bliskiem było odkrycia i komedją upadłą przy pierwszej scenie, zaledwie ukrywał swoje niezadowolenie.
Gdy złorzeczył nieroztropności swego towarzysza, ten spoglądał ciągle na oberżystę który szperał w swojej pamięci z zupełną ufnością.
— Niech mnie porwie Gripi... pomruknął gospodarz.
Robert przerwał mu mówiąc:
— Ah! panie Géraud! panie Géraud....
Poczém dodał prawie surowym tonem:
— Jeżeli nie przypomnisz sobie za minutę... wymienię ci jego nazwisko... a wtedy zawstydzisz się żeś o nim zapomniał.
W dźwięku głosu Roberta odznaczała się taka szczerość, że sam Błażej nie wiedział co o tém myśleć.
Co do oberżysty ten sobie rzeczywiście łamał głowę.
— Wistocie jestem nic dobrego!... — zawołał nagle uderzając się ręką w czoło.
W tej chwili dopiero, dostrzegacz mógłby odgadnąć jaką była niespokojność Roberta.
Odetchnął silnie. To trwało sekundę i fizjonomja jego nie zdradziła zadziwienia.
— Tak! jestem nie dobrego — mówił poczciwy oberżysta — gdyby nie Józef Gautier, byłbym dziś służył w porcie Brest!... Założyłbym się że to Józef Gautier.
— Przecież! — zawołał Robert.
Błażej doznawał wrażenia jakiém są przejęci znawcy, słuchając artystę pierwszego rzędu.
— Nakoniec ojcze Géraud — mówił dalej Amerykanin — lepiej później jak nigdy... ten zacny Józef często wspominał o tobie... o Zerodzie byłym majtku...
— Artylerzyście marynarki... a następnie kucharzu — sprostował poczciwiec.
— Komuż to mówisz!... — zawołał Robert.. — znam twoją historję lepiej może jak pan sam....
— Być może — rzekł oberżysta — powinienem był przypomnieć sobie zaraz Gautiego... lecz jakże mu się teraz powodzi?
— Bardzo dobrze... oboje są zdrowi...
— Jak to? więc się ożenił?
— Jest temu trzy miesiące... Błażej: mój służący był jego drużbą.
— Tak — odezwał się Śpioch bawiliśmy się dobrze.
Oblicze oberżysty wyrażało poprzednią nieufność.
— Bo... bo... — pomruknął=Józef Gautier był przedtym Panem...
— I to pana zastanawia że obrał służącego za drużbę... — odezwał się Robert.
— Nie myślałem obrazić pana Błażeja — rzekł p. Géraud.
— Pojmuję... lecz trzeba panu wiedzieć że Błażej nie jest pospolitym sługą... chował się razem ze mną i uważam go prawie za przyjaciela.
Ojciec Géraud ukłonił się Błażejowi.
— Jakkolwiekbądź — rzekł byłoby zbyteczném wiele mówić... Ponieważ mój stary Gautier polecił mnie pana, bądź pewnym że będziesz dobrze przyjętym... a teraz proszę o rękę bez urazy.
Robert wyciągnął rękę, którą oberżysta serdecznie uścisnął.
— Czy pan tutaj. przybyłeś dla przepędzenia czasu? — zapytał.
— Jadę z Paryża, jakiem nadmienił — odpowiedział Robert — a raczéj z dalszych stron... celem mojej: podróży jest odwiedzić pewnego szlachcica w tych okolicach zamieszkałego którego osobiście nie znam, i o którym pragnąłbym zasięgnąć niejakich. wiadomości.
Ten ustęp, pomimo pozornej prostoty, zabrzmiał niekorzystnie w uszach bretończyka.
W tych czasach równie jak poprzednio, trwały zatargi polityczne; wszędzie bowiem gdzie wojna domowa panowała, ciekawy badacz uchodził za szpiega.
Siwe oczki ojca Géraud spuściły się ku ziemi i pomrukiwał:
— Ah, ah!
— Szczegóły o których się pragnę dowiedzieć są drobnostkami — rzekł Amerykanin — gdyż wiem z pewnością że rodzina Penhoel jest szanowną i zamożną.
— Oh, oh!.. — odezwał się oberżysta zpewną przesadą; chcesz się pan dowiedzieć o Penhoelach?
— Mam pewne zlecenie do wice-hrabiego i z tego to powodu udałem się drogą na Redon zamiast wprost do Nantes..: czy daleko ztąd do Penhoel?
— Bardzo blisko — odpowiedział ojciec Géraud.
— I czy wice-hrabia jest tak uprzejmym jak o nim mówią?
Gospodarz milczał przez chwilę.
— Oh! co się tycze tego — rzekł Penhoelowie byli zawsze zaszczytem kraju od początku świata. Pan jest dobrym chrześcijaninem... a pani świętą osobą... Są jednakże tacy którzy utrzymują, że dom Penhoelów byłby godniej przedstawionym gdyby brat starszy nie opuścił kraju...
— Ah, ah... — odezwał się Amerykanin, jakby był wtajemniczony w stosunkach rodziny, o któréj istnieniu dowiedział się przypadkowo ze świstku papieru — a więc jeszcze wspominają o starszym bracie?
— Zawsze o nim mówić będą — odpowiedział oberżysta zwolna i smutnie.
— Jednakże już dawno jak się wydalił — rzekł Robert.
— Będzie temu lat 15... lecz cóż znaczą łata gdy kto pozostawi dobre wspomnienie w sercach.
Robert założywszy ręce na kolana wstrząsnął głową ze wzruszeniem i rzekł z cicha:
— Biedny Penhoel...
Poczciwy Géraud pogrążony w zadumaniu wyprostował się żwawo i spojrzał z zadziwieniem na Roberta.
Zdumienie jego było równie wielkie jak Błażeja, który śledził tę scenę podobnie jak wielbiciel widowisk scenicznych, napawający się nieprzewidzianemi zwrotami pierwszego przedstawienia sztuki.
Pojmując dążność Roberta, od przybycia oberżysty odgadywał stopniowo kolej, na jaką towarzysz jego usiłował wstąpić, gdy zaś nie czuł się zdolnym postępować dalej bez potknięcia na tej trudnej i niebezpiecznej drodze, każdy krok naprzód wiodący był dla niego przedmiotem podziwu.
Robert rósł w oczach jego i od kilku chwil przybierał bohaterskie kształty.
Czekał, hamując ile możności zadziwienie, zachowując obojętność stosowną do swej roli.
— Cieszy mnie mocno to co słyszałem od Pana — mówił Robert — niepodobna wyrazić radości mojej... ah! gdyby biedny Penhoel był tutaj.
Poczciwe oblicze oberżysty pokryło się bladością skutkiem rozrzewnienia.
— O jakim Penhoelu Pan mówisz?... — zapytał drżącym głosem.
— O tym, który w tej chwili jest bardzo daleko od Bretanii.
— O starszym... powtórzył Géraud którego głos stawał się bardziej drżącym o panu Ludwiku... a więc nie umarł?..
Amerykanin rozśmiał się szczerze i wesoło.
— Ja przynajmniej nie wiem o tém.
— I pan go znasz?
— Zacny Panie Géraud — odezwał się Robert przymrużając oczu — po co te zapytania; od dwóch minut odgadłeś pewnie, że chcę się udać do zamku ze zleceniem od biednego Ludwika Penhoel.
Błażej zabrał się do poprawienia drewek na kominku dla pokrycia swego uniesienia,
Łza spłynęła po licach ojca Géraud.


III.
Nieobecny.

Robert zwany Amerykaninem, czyli p. de Blois, był jednym z tych dzieci przypadku które się rodzą nie wiadomo gdzie i nie mają żadnych związków na ziemi.
Byłże rodowitym Francuzem lub cudzoziemcem? nikt nie mógł tego stanowczo wyrzec. Mowa jego oznaczała paryżanina; lecz Paryż jakkolwiek jest wielkim, nie może przyjmować za swe dzieci niezliczone mnóstwo awanturników, którzy w nim obrali siedzibę. Przybywają tam bowiem z bliska, z daleka, zewsząd, przynęceni niepowściągniętą żądzą. Następnie z tego ogniska czynów bohaterskich, gdzie zdolność i zuchwalstwo przebiegają niejako w powietrzu, gdzie działalnością oddychają, gdzie każdy może się stać służalcem scenicznym wciągając w płuca powiew intrygi, wyruszają uzbrojeni dostatecznie na zawojowanie niewinnej prowincyi.
Jednakże chcąc się odznaczyć w Paryżu, trzeba należyć do pierwszego rzędu intrygantów.
Robert de Blois obdarzony był zdolnościami, nie był wszakże jednym z tych znakomitości, które zachwycają czasami stolicę, a następnie dostają się na galery z tytułami książęcemi.
W każdém powołaniu są stopniowania. Robert zajmował miejsce zamożnego mieszczanina w hierarhii wyższego oszustwa.
Posiadał niepospolite przymioty, lecz zbywało mu jeszcze na niektórych.
Ażeby w kilku słowach określić jego bilans moralny, posiadał: co do stanu czynnego, oschłość serca w bardzo pożądanym stopniu, wielki takt i znakomitą zręczność podchwytywania, która potrafi łowić tajemnice z głębi serca. Oprócz tego miał krew zimną, był dowcipnym i wykwintnym. Co do stanu biernego: przedewszystkiém należy umieścić wrodzone w nim wąchanie, z którego się leczył w chwilach ostatecznych położeń. Robert był doskonałym do rozpoczęcia rozpaczliwej walki, w chwili wyboru pomiędzy życiem i śmiercią; głód obudzał w nim genjusz.
Lecz skoro tylko miał co do stracenia, śmiałość jego zamieniała się w gnuśność.
Zatrzymywał się w połowie drogi przez zbytnią obawę, ażeby nie utracił nabytych korzyści.
Wpadłszy w nędzę, stawał się człowiekiem. Jego przebiegły umysł zaostrzał się, pomysły wrzały na nowo w głowie, i biada talarom źle strzeżonym.
W ogólności, był to widocznie awanturnik podrzędny, lecz zbyt niebezpieczny, i mogący dosięgnąć w pewnych razach, najwyższego stopnia zręczności.
Liczył już dziesięć lat służby, zaciągnąwszy się do towarzystwa szubieniczników w piętnastych roku życia.
Od tego czasu, pracował raz jako żołnierz, to znów jako dowódca; bywał ubogim lub bogatym, trudnił się intrygą wyższej komedji, czasem zniżał się też do pospolitego oszustwa, narażając swoją wolność za kilka franków.
Z tym wszystkim kształcił się i myśli jego ustalać się zdawały. Celem jego było tyle nakraść, ażeby mógł spocząć jako uczciwy człowiek, żyjący w wygodnym pałacu z piękną żoną i dobrego urodzenia.
Robert nienawidził stan średni.
Złączył się z Błażejem w Paryżu w skutku zobopólnych stosunków, jakie ich jednoczyły z pewnym wspólnikiem zowiącym się Bibandierem, który niedawno wyprawiony został na galery do Brestu. Błażej był łotrem tuzinkowym, mniej może zatwardziałym jak Robert, mniej bojaźliwym z natury lecz nieposiadającym zarazem sztucznej i wytrwałej odwagi, którą Amerykanin umiał sobie przyswajać jedynie potęgą swej woli.
Obaj pozyskali przydomki w boju, podobnie jak Scypion Afrykański i Fabiusz.
Obaj jeżeli nie wynaleźli, to przynajmniej wydoskonalili pewne rodzaje kradzieży, które dzisiaj powszechnie są wiadome. Dla zrozumienia znaczenia ich przydomków, to jest Amerykanina i Śpiocha, dostatecznym jest przeczytać trzy razy Gazetę Sądową.
Co do Loli, tę Robert ściągnął z wyprężonej liny, na której tańczyła nie chcąc być chłostaną. Miała lat 18.
Nikt nie zadał sobie pracy powiedzieć jej kiedykolwiek:
„To jest dobre, a to złe“
Trudno byłoby wyrzec co się mieściło w głębi serca tej biednéj pięknej dziewczyny.
Przyglądając się jej marmurowemu czołu i zimnej śmiałości malującej się w jej dużych czarnych oczach, w których rozniecał się płomień lubieżności interessowanej, przynęcającej lecz zarazem obumarłéj, możnaby powiedzieć, że to piękne ciało pozbawione jest duszy.
Dziś Robert znajdował się w godzinie swój waleczności. Jego pusta kieszeń i zagrażający głód podniecały go. Lecz walka zdawała się trudną, i Robert nie przypominał sobie, ażeby kiedy przystępował do zaciętszéj. W téj chwili swobodne jego obejście i pogodna fizjonomia, pokrywały najenergiczniejsze wysilenia, na jakie się mógł zdobyć kiedykolwiek w życiu.
Była to cięgła praca, milcząca potyczka bez przerwy i wytchnienia. Pod osłonę uśmiechu swego śledził każdy wyraz oberżysty, podchwytywał każde poruszenie, używając swej doświadczonej zręczności, jak dźwigni dla korzystania z najdrobniejszej okoliczności.
Nie można wyrzec ażeby od początku nie rozpoczął bez zastanowienia. To, na co się odważył, było wypadkiem wyrachowania; lecz pewna jest, że drażliwość położenia w jakiém się znajdował, popychała go zbyt porywczo i dowolnie na drogę téj niebezpiecznéj próby.
Przystąpił do walki z rozpaczliwą odwagę. Można było wprawdzie niejako rokować wygranę, lecz rozważywszy z krwią zimną, to tysiączne okoliczności przedstawiały mu się zbyt trudnemi do zwalczenia.
Podobne utarczki kierowane zręczną rękę, kończą się niekiedy układami; umiejętny obrót może los przemódz. W miarę jak się rozmowa dalej ciągnęła, Robert zdawało się że rósł i sił nabierał.
Pomysł jego dziwaczny i niewykonalny stawał się prawie rozsądnym, tak zręcznie nadał obrót w przełamaniu pierwszych trudności.
Nie był już tym głupcem który spostrzegłszy przypadkowo nazwisko jakiego człowieka, mówi chełpliwie: „To zdobycz moja.“ Zamknięte drzwi domu Penhoela, otwierały się zwolna dla niego.
Był już panem połowy tajemnicy.
Łatwo jeszcze mógł być zniweczony jego plan wątły, i runąć rusztowanie; lecz dotąd postępował prosto pośród ciemności, i jego oględna stopa ominęła wszelkie zawady nieznanej drogi.
Będąc świadkiem tego niespodzianego obrotu rzeczy, Błażej mniemał że interess skończony i zaledwie mógł pohamować radość swoję.
Amerykanin zaś nic miał czasu cieszyć się. Oddany wyłącznie interessowi, badał okiem ostrowidza oblicze ojca Géraud, które było jedyną jego wskazówką.
Wiele miał jeszcze do odgadnienia, bo droga na któréj lubo kilka kroków postąpił, była jednak dotąd zbyt tajemniczą.
Należało wiedzieć, co oznaczała np. łza spływająca po licu oberżysty.
Robert milczał przez chwilę, pocém zbliżywszy krzesło, ujął rękę poczciwca, którą uścisnąwszy, rzekł głosem naśladującym doskonale wzruszenie:
Ojciec Géraud odwrócił głowę chcąc ukryć łzy w oczach.
— Niech mnie piorun trzaśnie — pomruknął — nie jestem przecież płaksą!... ależ p. Ludwik był prawie mojém dzieckiem... tyle razy skakał na moich kolanach gdy komendant przyjeżdżał za urlopem do zamku... Służyłem przez lat dwadzieścia pod dowództwem ojca jego mój panie, i kto go widział jak ja, ze trzydzieści razy stojącego na pokładzie w paradnym ubiorze kapitana okrętu w czasie potyczek z anglikami, chętnieby poświęcił dla niego swoje ciało i duszę... a przytém jakże był dobrym..
— Słyszałem wiele o komendancie Penhoelu — przerwał Robert.
— Tak się spodziewam... któżby o nim nie słyszał.... ah! jakież to były czasy!.... lecz już nie żyje, a syn który był do niego najbardziej podobnym, opuścił kraj... a drugi....
— Czy drugi nie jestże godnym ojca swego? — zapytał Amerykanin.
— Nie mówię tego — odezwał się żywo Géraud — niech mnie Bóg uchowa ażebym mu w czém ubliżył... młodszy brat jest zacnym młodzieńcem... lecz mój Ludwik...
Oberżysta zatrzymał się i westchnął głęboko.
Błażej mówił do siebie grzebiąc w popiele.
— Zdaje się że szanowny wice-hrabia mający 40,000 fr. dochodu, nie ma lat 60 jakeśmy przypuszczali.
— Nasz Ludwik! — mówił dalej oberżysta — rzadko znaleść serce jemu podobne... lecz ty panie, który przybywasz z jego zleceniem, czy możesz mi powiedzieć gdzie jest teraz?
— W zjednoczonych stanach — odpowiedział Amerykanin bez wahania, — jest półkownikiem w armii kongressu.
— Ah! — rzekł oberżysta — waleczny młodzian.... a... jestże szczęśliwym?
— Nie — odpowiedział Robert.
Ojciec Géraud wzniósł oczy do nieba.
— Nie wyjawił swej tajemnicy nikomu... — pomruknął — lecz kto się skazuję na wygnanie, pewnie cierpiéć musi... niech się Bóg nim opiekuje.
Nastąpiło milczenie, z którego Robert korzystał dla uporządkowania myśli.
— Dość tego... — odezwał się nagle, udając że się chce pozbyć swego mniemanego smutku — nie należy się zbytecznie rozrzewniać... co do mnie chętniebym przez cały dzień rozmawiał o drogim i zacnym Ludwiku... lecz zdaje się że lepiéj uczynię, gdy zajmę się jego interessami.
— Jeżeli idzie o zaniesienie jego listu do zamku — rzekł oberżysta — siądę na siwą szkapę i jadę natychmiast.
Robert pokręcił głowę.
— Czy pisał po swym odjeździe? — zapytał.
To zapytanie tak ważne dla niego, zadane było tonem poważnym, zapowiadającym wstęp do argumentu.
— Raz jeden tylko — odpowiedział oberżysta — i to w rok po odjeździe.
— A więc ojcze Géraud, należy wnosić że miał powody nie zgłaszać się do rodziny...
— Po co pisać po czternasto-letnim milczeniu.
— To prawda... prawda — pomruknął poczciwiec — a przecież bardzo lubił swego brata... ah! w tym jest cóś czego nie pojmuję...
Zatrzymawszy się przesunął ręką po czole jak człowiek zbierający mimowolnie wspomnienia.
— Nie widziano nigdy, ażeby dzieci tak się lubiły jak oni (tą razą Amerykanin słuchał uważnie). Od urodzenia do lat 20 zawsze byli razem z sobą. Można powiedzieć że obaj mieli jedno serce. W tym, za życia jeszcze ś. p. Pana i Pani tajemniczy powiew nieszczęścia nawiedził zamek.... w którym mieszkała dziewica także piękna jak anioł.
Oberżysta zatrzymał się i westchnął znowu.
Amerykanin natężył uwagę.
— Niewiadomo co zaszło — odezwał się Géraud — Około tego czasu Pontalesowie zaczęli uczęszczać w zamku. Gdy zaś Pontales ściska rękę Penhoela, djabeł śmieje się na dnie piekła!
Zapytanie cisnęło się przez usta Roberta, lecz je powściągnął dla zachowania milczenia.
Poczciwiec tak dalej mówił:
— Jest to ogień i woda.. Pontalesowie mieli przedtem domek nad zatoką... mój ojciec widział ich w sabotach... dzisiaj las do nich należy i wielki zamek... lecz cóż to ja mówiłem... Panna Marta była najpiękniejszą dziewicą w okolicy... wszyscy mniemali że kochała pana Ludwika... ah! to wielce dziwiło!... pan Ludwik odjechał i ci co go spotkali w drodze, widzieli łzy w oczach jego. Młodszy brat jego Remigeusz ożenił się z panny Marty... i odtąd nigdy w pałacu nie wspominają imienia pana Ludwika, imienia które jest wyryte w sercach wszystkich mieszkańców na dziesięcio-milowej przestrzeni....
Gdyby Amerykanin miał pieniądze, byłby hojnie zapłacił za tę krótką i niedokończoną historję.
— Ludwik wspominał mi o Pontalesach — rzekł — lecz nie sądziłem ażeby oni byli tak bogatymi.
— Trzy razy tyle mają co Penhoelowie! — zawołał z gniewem ojciec Géraud — albo raczej cztery razy... Ah! stary Pontales jest to przebiegły Normand, pomimo że wygląda na poczciwego człowieka... pod jego siwemi włosami mieści się więcej przebiegów jak pod 50 głowami Bretonów.... Szczęściem że pan wygnał go raz jeszcze z pałacu, bo i bez tego dość jest złych wróżb, zagrażających Penhoelom.
Tu zamilkł. Przez chwilę Robert czekał, spodziewając się usłyszéć więcej szczegółów o Ludwiku Penhoelu, lecz oberżysta ciągle milczał i można było wnosić z pewnością że już nie ma nic do powiedzenia.
Robert zatém odezwał się w tych słowach:
— Proszę cię ojcze Géraud, nie mów więcej o Ludwiku.... słucham ciebie jak uważasz, lecz to przechodzi moje siły... a jednakże czas mnie nagli... powiedz mi raczej co się teraz dzieje w pałacu.... bo chociaż Ludwik nie pisze, to chce, ażeby do niego pisano, i najdrobniejsze szczegóły będę mu miłe...
Oberżysta wyrzekł się swój nieufności. Byłby teraz powierzył rzecz najdroższą temu człowiekowi, który mu przyniósł wiadomości od syna starszego swego pana.
— Zdaje się że w pałacu wszyscy są szczęśliwi — odpowiedział. — Przez lat piętnaście można zapomnieć o wielu rzeczach, gdy kto nie ma chęci przypomnieć ich sobie... Młodszy brat odzyskał większą część dóbr rodzinnych sprzedanych w czasie rewolucji... ta rodzina jeżeli nie jest najbogatszy z przyczyny Pontalesów, którzy w 1793 r. nabyli stary zamek, las Kosker i inne dobra do niej należące, pomimo tego jest najznakomitszą... Gdy pan będziesz pisał do P. Ludwika to napisz mu, że córka brata jego, Panna Blanka de Penhoel, jest tak piękną i dobrą, że wieśniacy nazywają ją Aniołem... Pani nie utraciła swej urody, lubo od dawna bladość jej twarz pokryła... Nie bywa na biesiadach i ucztach w sąsiedztwie, lecz ubodzy ją znają i modlą się za nią, gdyż jest opatrznością nieszczęśliwych... Pan jest dobrym mężem i ojcem, lubo mówią niektórzy iż był czas, w którym krzywo spoglądał na kolebkę małej Blanki... Jest bogobojnym, wiernym swemu królowi i dom jego jest dla każdego otwarty; słowem, jest to Penhoel w całem znaczeniu.... są jeszcze inne osoby w pałacu, i ręczę że serce Ludwika przejęłoby się radością, gdyby ujrzał córki stryja Jana.
— Czcigodny stryjaszek! — przerwał Robert szukając sposobności dalszego prowadzenia swej roli, jako świadomy stosunków rodziny.
— Stryjaszek w sabotach! — zawołał Géraud — założyłbym się że ci wspominał o stryju w sabotach?
— Więcjé niż sto razy!
— On go tak kochał... oh! ten o nim nie zapomniał... Ile razy mówiłem o synowcu Ludwiku, pochylał siwą głowę i łzy sączyły mu się z oczu. Napiszesz pan, że stryjaszek w podeszłym wieku doczekał się dwóch córek.. piękniejszych jeżeli to być może od Blanki Penhoel... W pałacu uważają je jak duchów opiekuńczych; ich wesołe uśmiechy rozweselają duszę, i zdaje się, że nieszczęście nie może przeniknąć pod strzechę którą one zamieszkują, a jednakże...
Zatrzymawszy się dodał zniżonym głosem:
— Czy pan Ludwik mówił panu o Benedykcie Haliganie?
Robert udawał że usiłuje sobie przypomnieć.
— Benedykcie przewoźniku... — dodał oberżysta.
— Zaczekaj Pan...ten Benedykt który...
— Który uchodzi za czarownika.
— Tak, tak... dziwny człowiek...
— Są tacy którzy się z niego naśmiewają, ja zaś przekonany jestem, że on wie o wielu rzeczach...
Ojciec Géraud wstrząsnął głową i dodał jeszcze ciszej:
— Nie trzeba o tém pisać panu Ludwikowi, lecz Benedykt powiada, że pałac utraci wkrótce swoje ozdoby... wszystkie Bóg pa do swej chwały: Anioła Blankę i obie córki stryja... Cyprjanę żywe dziecię i piękną Dianę.
— Co za szaleństwo! — Tak... tak... Benedykt widział ich we śnie odziane w długie białe szaty jak dziewice nocy... lecz być może iż Benedykt pomylił się raz w życiu... Dałby to Pan Bóg! i bodajby moje oczy zawarły się przed tym czasem.
Głowa oberżysty pochyliła się na piersi. Zdawał się marzyć. Po kilku chwilach, smętny uśmiech ubarwił jego lica.
— Drogie dzieci.. — dodał wzruszonym głosem — lecz pan zobaczysz Anioła Blankę równie jak Djanę i Cyprjanę, perły okolicy... w spódniczkach bawełnianych w kraty i małych czepeczkach chłopskich pokrywających ich szlachetne głowy... gdyż lubo pochodzę z najczystszej krwi Penhoelów, nie maję żadnego majątku, a Pan Jan ich ojciec chce ażeby się ubierały jak ubogie dziewczęta... lecz choćby były w łachmanach odziane, oddawanoby im należne uszanowanie... wyglądają jak królewny... bo dla czegóż są najpiękniejsze między innymi — dodał dobry oberżysta z smętnym uśmiechem są one zupełnie do niego podobne.
— Do kogo?
— Do starszego Penhoela... jak córki mogą być podobne do ojca.
— Oh! oh! — rzekł Robert — biedny stryjaszek w sabotach.
Głos ojca Géraud przybrał surowy akcent.
— Jest to święta rodzina mój panie — odezwał się — i nasz Ludwik szanował matkę dwóch panienek jak swoją własną.
Amerykanin powściągnął swój rubaszny uśmiech.;
— Nakoniec — dalej mówił oberżysta — gdy mu pan doniesiesz o tém wszystkiem i jeżeli pozostanie miejsce, to racz sobie przypomnieć nazwisko biednego człowieka i napisz mu, że jest w porcie Redon stary sługa rodziny, któryby przelał za niego ostatnią kroplę krwi swojej.
— Zawsze pozostanie miejsce do powiedzenia o tobie kochany p. Géraud — odpowiedział — lecz czyliś mi już wymienił wszystkie osoby goszczące w pałacu?
— Jeszcze nie... podeszły stryjaszek ma syna starszego od Djany i Cyprjany: nazywa się Wincenty; ten dotąd jest jedynym potomkiem płci męzkiej nazwiska Penhoelów. Zacny młodzian, a lubo cokolwiek dziki i opryskliwy, lecz z sercem na dłoni... Jest jeszcze przybrany syn wice-hrabiego, który się nazywa Roger de Łaunoy... jest to żywa i szalona głowa, zdolny do wszelkich niedorzeczności... lecz lubią go dla tego, że jest szczerze przywiązany do Pani.
— Jakże ztąd daleko do zamku?
— Dwie dobre mile. —
— Czy dobra droga?
— Nieznośna... lecz prosta aż do portu kruczego.
Robert spojrzawszy w okno, zdawał się mierzyć wysokość słońca, oświecającego żółtawemi promieniami domy w porcie Ś-go Mikołaja.
— Musiemy natychmiast odjeżdżać.
— O tej porze! — zawołał oberżysta — za małą godzinę noc będzie... niepodobna.
— Jednakże... ponieważ droga jest prostą...
— Tak, to prawda... lecz uszkodzona od ostatnich deszczów i przerznięta w kilkunastu miejscach krzakami.
— Mając dobre konie — rzekł Robert — łatwo wyminąć zawady.
— Niezawsze — odpowiedział oberżysta — a przy tém konie nie poradzą nie przeciwko ułanom....
— Co to za ułani?
— Jest to banda łotrów niewiadomo zkąd przybyłych, którzy się naigrawają z żandarmów... w urwiskach skał naszych jest tyle jaskiń przeklętych.
— Byłoby te prawdziwém nieszczęściem odezwał się Amerykanin — gdyby ułani czatowali na nas umyślnie.
— Wielu pożałowało że nie chcieli słuchać przestróg... lecz jeszcze jedna okoliczność... staniecie w nocy w porcie kraczym, a ludzie z górnych stron powiadają że Ust wylał.
— Jakież grozi niebezpieczeństwo, będąc o tém uprzedzonym.
— Pan przybyłeś tutaj ze zleceniem starszego Penhoela — odpowiedział ojciec Géraud — a zatem obchodzisz mnie jako przyjaciel... nie puszczaj się więc w drogę o téj godzinie, proszę cię Panie... bo jeżeli (dréis) wylew napotka ciebie pod Penhoelem, pozostanie ci tylko polecić duszę Bogu..
Amerykanin zastanowił się przez chwilę.
Śpioch słysząc wyliczane niebezpieczeństwa drogi, miał wielką chęć przyjść w pomoc ojcu Géraud, lecz nie śmiał, ponieważ Robert pozyskał nad nim daleko wyższe stanowisko.
Pojmował że należy mu słuchać i milczeć.
Amerykanin powstał.
— Być może iż pozostaniemy dość długo w zamku Penhoel — odezwał się — lecz w obecnych okolicznościach, może też wypadnie wyjechać ztamtąd jutro o świcie... z drugiej strony nie mogę nikomu powierzyć danego mi zlecenia... Musisz mnie rozumieć ojcze Géraud — dodał ciszéj — nie tylko bowiem mam się widziéć z wice-hrabią...
— Masz zapewne cóś pomówić z panią — pomruknął oberżysta bojaźliwie jakby się lękał wynurzyć zbyt otwarcie myśl swoją.
Robert dał znak potwierdzający.
Oberżysta wzniósł oczy do nieba i zaprzestał badać Roberta.
Ostatnie zapytanie było niejako dopełnieniem udzielonych objaśnień. Otwierało Robertowi nową sferę, i w tej chwili wiedział być może więcéj, jak sam poczciwy oberżysta.
— Jakikolwiek nastąpi wypadek naszéj wycieczki, ujrzysz nas jutro p. Géraud, chyba że twoi ułani zjedzą nas w drodze.... muszę koniecznie powrócić do Redon, już to dla zabrania ważnych bagaży które pozostawiłem na poczcie, już też dla puszczenia się w dalszą drogę, w przypadku gdybym miał przyczynę nienadużywać gościnności p. Penhoel... teraz zaś proszę pana kazać osiodłać parę koni.
— Chcesz pan koniecznie jechać?
— Koniecznie... wieczór się zbliża... i im prędzej konie będą gotowe, tym wdzięczniejszym będę panu.
To było wyrzeczone w sposobie niecierpiącym zaprzeczenia. Właściciel uwieńczonego barana wyszedł powtarzając litanję przestróg: o zapadającej nocy, dołach, ułanach i wylewie.
Gdy gospodarz próg przestąpił, Błażéj odsunąwszy krzesło przewrócił koziołka.
— Wygrana! — zawołał — wybornie, wybornie p. Robercie!... jesteś zdatniejszym jak mniemałem... na honor, nie oddałbym mojej części w tym interessie za tysiąc talarów!
— To nie dość — pomruknął Amerykanin z zasępioném czołem mamy jeszcze wiele do uprzątnienia.
— Ułanów... — zapytał Błażej.
Robert wzruszył ramionami.
— Przeciwnie — odpowiedział — dla tego właśnie odjeżdżam dziś wieczorem.... Ułani będą wybornym sposobem do wytłómaczenia braku naszych tłomoczków... będziemy uważani za zrabowanych i smutne nasze położenie wznieci współczucie.
— Masz słuszność! — rzekł Śpioch — nie wiem czy jest podobny tobie pod słońcem!
Poruszenie jakie Lola zrobiła pod pawilonem, zdawało się nagle zmieniać wątek myśli Amerykanina.
— Biegaj za panem: Géraud — zawołał — gdzież u djabła miałem głowę.... obstalowałem parę koni a nam trzeba trzech.
Czoło Błażeja zasępiło się.
— Otóż sęk! pomruknął — Gdyby nie ta kobieta, byłbyś Napoleonem w swojem rodzaju; na Boga cóż chcesz z nią robić u tych poczciwych ludzi.
— Ruszaj po trzeciego konia!
Błażej wzruszył głową z niezadowoleniem, pomimo tego zwrócił się ku drzwiom chcąc wykonać zlecenie.
Lecz nim próg przestąpił, Amerykanin pomiarkował się.
— Pozostań! — rzekł — Można poczekać do jutra; to nas uwolni od załatwienia rachunku z tym starym baranem Géraud.
— Podług mnie — odpowiedział Śpioch — najlepiéjby było pozostawić ją tutaj na zawsze, za jajecznicę, baraninę i wino.
Robert stał przy łóżku, którego podniósł zasłonę. Promienie zachodzącego słońca ubarwiły złotem odblaskiem twarz młodej kobiety śpiącéj.
Zdawała się uśmiechać...
Amerykanin wyciągnął ku niej rękę i usta jego poruszały się z sarkastyczną wesołością.
— Głupiec z ciebie! — rzekł głosem ponurym i zwięzłym — tam jest mężczyzna jeszcze młody, człowiek prosty i namiętny jak wszyscy dzicy tego kraju... żona go nie kocha... gdyż myśli o nieobecnym... czy widzisz jak jest piękną nasza Lola?...


IV.
Boston.

O dwie dobre mile bretońskie najwięcej, cokolwiek na prawo od drogi do Vannes, rzeczkę Oust (Ust) przecina w połowie wysoki pagórek płynąc do bagien Glenaku. Pomiędzy dwoma częściami pagórka wije się jedynie wązkie koryto rzeczki, zdaje się że tu ziemia skopany została ludzką ręką.
Na wschód podwójnej spadzistości pagórka, okolica jest górzystą i przedstawia dziki krajobraz. Ku północnemu zachodowi przeciwnie, dolina się rozprzestrzenia przy samej szyi wyżłobionej przez koryto Usta i tworzy rozległą równinę, która się rozciąga jak okiem dosięgnąć można pomiędzy dwoma rzędami pagórków równolegle położonych.:
W lecie są to obszerne zielone łąki, pośród których wzrok ściga w oddaleniu kierunek rzeki Ust i dwóch lub trzech pomniejszych strumyków, oddalających i wijących się, podobnych do wązkich wstęg srebrnych. W zimie jest to wielkie jezioro, które toczy bałwany podobnie jak morze i gdzie rybacy trudnią się łowieniem muszli perłowej macicy.
W lecie jak tylko wzrok dosięgnąć może, widzieć się dają pasące stada małych koników kudłatych, wesołych jałoszek potrząsających drewnianemi jarzmami, karłowatych baranów których mięso jest ulubionym przysmakiem smakoszów departamentu Jle i Vilaine.
Ze wszystkich wiosek i folwarków okolicznych wysyłają trzody na te wspólne pastwisko. Kraj jest ubogi; każdy korzysta z gratki, i są takie miesiące w roku, w których niezliczone trzody pasą się od szyi rzeki Ust zwanej portem kruczym, aż do okolic Vilaine. Bagna Glenaku i Ś. Wincentego zamienione w rozległe łąki, przedstawiają podówczas widownię błogiéj arkadji. Widać tam tylko pasterzy leżących na murawie i pasterki przędzące kądziel. Długie piszczałki zastępują prawie flety i często po obu brzegach rzeki nucą kolejno zwrotki pieśni wiejskich. W zimie ślizgają się tam gdzie latem pasły się trzody. I wtedy zaledwie widzieć się daje kilka kępek trawy na jednostajnej powierzchni wielkiego jeziora, na którym wodne ptaki w licznych gromadach, zastępują zgłodniałe trzody.
Tam gdzie swobodne życie upiękniało dolinę, następuje posępna i głucha pustynia, w pośrodku któréj, w czasie zimnych poranków wznosi się olbrzymie widmo białej niewiasty[1]. Konfiguracja sama położenia miejscowego sprawia to, że przemiana następuje prawie zawsze z zadziwiającą szybkością. Czasem w kilku godzinach przekształca się krajobraz i nigdy nie trwa dłużej nad noc jedną.
Przez zatokę portu kruczego napływają główne wody tego małego morza z połączonych rzeczek Ust i Werna.
Ust, jest spokojną rzeczką której koryto wije się wężykowato lecz Werna spływająca z okolic górzystych, przybiera przy najdrobniejszym deszczu i wówczas jej wązkie koryto zamienia się w groźny potok.
Począwszy od jeziora z którego wpływa o kilka lieu[2] od opisanéj doliny, aż do portu kruczego, górzystość okolicy zabezpiecza od wylewu, lecz przebywszy podwójny pagórek, wszelka zapora znika i woda odtąd nie napotyka żadnej zawady. Ust i Werna przebywają z szumem wązką szyję i rozlewają swoje wody na równinę, zkąd trzody uciekają.
W chwilach przyborów perjodycznych i nagłych, konny goniec puszcza się od źródeł Werny i wyściga cwałem postęp « wylewu. Bieży wzdłuż brzegów rzeczki i staje przed bagnami gdzie zapomocą trąby, w smętnych tonach oznajmia zdala groźną wodę.
W pół godziny po odezwaniu się trąby słyszeć się daje wielki szelest w szyi i masa piany wyrzucaną bywa na drogę Redońską która najprzód znika pod wodą.
Że szczytu pagórka przerzniętego przez połowę portem kruczym, krajobraz jest zawsze przepyszny, czy Ust i Werna płyną spokojnie w swoich korytach, czy też wylew rozpościera swoją błękitnawą powłokę na przestrzeni niedościgłej wzrokiem. Bagniska otoczone są pagórkami na grzbietach których piętrują się w oddaleniu domy wiosek, nad któremi wznosi się wysmukła i szara dzwonnica parafialna. W kierunku Vannes spostrzegać się daje czarne pasmo lasu Penhoel przed którym widać piękny zamek noszący niegdyś tęż nazwę, a który w epoce obecnej należał do p. Pontales.
Z drugiej strony przedzielonego pagórka ku północy i na wschód rozciągają się gładkie jak aksamit rośliny które o trzy mile ztąd dotykają miasteczek Renale i Ś. Jana. Jak daleko wzrok dosięgnąć może, spostrzegać się daje barwa różowa melancholijna tych krzewów, pośród których odznaczają się białe skrzydła. wiatraku.
Nad brzegiem Ustu i na przeciwległej stronie drogi Redońskiej, stoi chatka pokryta słomą przez pół ukryta pomiędzy pniami kasztanów zasadzonych na spadzistości.. Jest ta chatka przewoźnika portu kruczego, którego prom stoi przy otworze szyi.
Pod tą chatą i wzdłuż samej szyi ciągnie się gruby mur z cegły, równie starożytny jak najstarożytniejsze podania miejscowe. Mur ten wzniesiony do 20 stóp nad wodę, spuszcza się ukośnie i utrzymuje dotąd bez skaz i rozpadlin pod pokryciem bluszczu. Przy jego końcu wschodnim wznosi się mała baszta przez pół zrujnowana, którą wieśniacy zowią Wieżą młodszego.
Jest to wszystko co pozostało z zamku warownego należącego do familii Penhoel, który kiedyś bronił przeprawy przez Ust.
Mur gruby łączył niegdyś linje obronne, do których należała wieża młodszego i która górowała nad okolicą.
W 1817 te groźne fundamenta nie miały już uwieńczonego przedpiersienia z strzelnicami, i służyły tylko za podnóże małemu zameczkowi, wzniesionemu przy końcu panowania Ludwika XV.
Tam mieszkała do rewolucji młodsza gałęź zamożnej rodziny Penhoelów, gdy starsza przebywała w wielkim zamku będącym obecnie. w posiadaniu Pontalesów.
Mały zamek czyli pałacyk zachowany był w dobrym stanie i zbudowany w dość gustownym stylu; lecz wzniesiony nad rzeczywistą przepaścią i na krańcu nagiej platformy, wydawał się posępnym i opuszczonym.
Fasada jego składająca się z głównego frontu i dwóch skrzydeł pod kątami stykających się, zwrócona była na bagniska i zdawała się spoglądać melancholijnie przez zielone wzgórza Glenaku na starożytny zamek zamieszkały niegdyś przez starszą linję Penhoelów. Pomimo odległości, można było dostrzedz dumną budowę zamku, który się wznosił okazale na szczycie najwyższego pagórka okolicy, i otoczony przepysznym pasmem krzewów......
Od kilku chwil już się zmierzchło; było to prawie we dwie godzin po tem, jak p. Robert de Blois i jego służący opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem.
Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma spadzistościami szyi i pomimo zapadającej ciemności, można było dostrzedz rozmaite żyły wody wijące się po bagnach, oznaczone białemi smugami na czarnéj trawie.
Część drogi Redońskiej spuszczająca się do Portu kruczego. była zupełnie suchą i małe bałwanki pluskające przy ujściu, zaspakajały obawę niebezpieczeństwa. Pomimo tego, mieszkaniec miejscowy, świadomy okoliczności towarzyszących, byłby instynktownie poznał przybliżanie się nieodzownej klęski.
Bagniska w istocie o tej godzinie pogrążone były w zupełnéj ciszy. Trzody powróciły do zagród, małe zaś koniki bretońskie nie obawiają się spędzać nocy jesiennych pod gołem niebem. Tego wieczora bagna były puste.
Drugą oznaką trwogi niemniej uderzającą, było małe światełko błyszczące pośród kasztanów będących przed chatą przewoźnika.
Benedykt Haligan, przewoźnik przy porcie kruczym, nie byłby zapalał latarni bez znaczenia.
Oprócz tego światełka, nie można było nic dostrzedz na polu, i chcąc ujrzeć inne światło, potrzeba było spojrzeć po nad pagórek gdzie błyszczały słabo szyby pałacyku.
W tym pałacyku, rodzina Penhoelów zgromadzoną była w obszernym salonie, którego skromne ozdoby pochodziły z XVIII wieku. W głębi dużego kominka z brunatnego marmuru płonęły suche gałęzie z których żywy płomień oświecał prawie równie pokój jak mgły odblask swiéc.
Zastalibyśmy tam zebranych i pędzących długie godziny poprzedzające wieczerzę, wszystkich tych, o których ojciec Géraud wspomniał w ostatnim rozdziale. Przy jednym rogu kominka około kwadratowego stolika, siedzieli grą zajęci: pan Penhoel, stryj Jan i dwaj goście.
Remigeusz Penhoel miał lat 35, był silnéj budowy i mógł uchodzić za przystojnego. Jego kształtne rysy zacierały się pod nabrzmiałością w skutku tycia, a kędziory jego włosów szatyn spadały na czoło pozbawione energii. Ogólną cechą jego oblicza była ociężałość i lenistwo
Stryj Jan był starcem. Niepodobna wyobrazić sobie postaci szlachetniejszej i szanowniejszej. Dobroć nieograniczona malowała się w jego niebieskich spuszczonych prawie zawsze ze skromnością oczach. Jego szerokie i cokolwiek zapadłe czoło, uwieńczone było siwemi włosami lekkiemi i cienkiemi. Uśmiech jego był myślący i powabny jak uśmiech kobiety.
Mówił mało, gdy zaś mówił, dziwiono się słysząc głos słodki i dźwięczny wychodzący z ust sześdziesięcio-letnich.
Nosił kaftan wełniany podobny do wieśniaczego z okolic Morbihan, na nogach miał saboty wyłożone baranią skórą.
Dwaj inni grający w karty, byli to panowie: Chauvette nauczyciel szkoły w miasteczku Glenak, i Protazy Hivain prawnik wiejski trudniący się interesami sądowemi w okolicy na 5 do 6 mil obwodu.
Bretonowie zamiłowani są w pieniactwie prawie tak namiętnie, jak mieszkańcy niższej Normandii; są niektóre tak ubogie mieściny, że mogą utrzymać lekarza, a jednakże mają swego prawnika.
To jest podobne do małych drzewek pospolicie suchych, ogołoconych z gałęzi na których spoczywa gruba i obrzydliwa gąsienica.
Pan Chauvette był to młody mężczyzna otyły, prostego umysłu, spokojnych obyczajów, zadowolony ze wszystkich oprócz z p. Chivaina swego głównego nieprzyjaciela.
Prawnik był szczupły, suchy, żółciowéj komplexii, który usiłował ciągle się uśmiechać. Pomimo swej uniżonej i ułożonéj uprzejmości, można w nim było odgadnąć zawiść i złośliwość. Jego długa koścista głowa pokryta czarnemi i płaskiemi włosami, podała myśl panu Chauvette nadać mu nazwisko naukowe Makrocefata, i ile razy zacny nauczyciel. dopuszczał się tego żartu, dodawał jako objaśnienie:
„Jest to rodzaj owadów koleopterów, których nazwa pochodzi z greckiego i które mają długie głowy podobnie jak p. Hivain.
Na stole oprócz kart i świéc łojowych, leżało pięć pudełek marek i drukowana tabliczka mieszcząca przepisy bostona Fontenblowskiego.
Przy drugim rogu kominka, zajmowało miejsce liczniejsze grono, w którym płeć piękna była liczniejszą. Tuż przy ognisku, kobieta młoda, której twarz kształtnej piękności wyrażała powabną godność, siedziała przechylona w obszernej berżerce. Trzymała w swoich objęciach młodą dziewicę 12 letnią której blond główka opierała się na jej łonie.
Była to wice-hrabina Marta de Penhoel i jej córka Blanka, którą dobrzy wieśniacy przezwali aniołem.
Ludzie wiejscy są poetami. Mówiono że Anioł z Penhoelu był zbyt dobrym i pięknym dla tej ziemi, i że Bóg powoła ją wkrótce do raju...
To mniemanie zdawała się potwierdzać chorobliwa bladość ukazująca się na czole Blanki, w jej nadzmysłowej urodzie upatrywano słabość i melancholię.
W téj chwili zdawała się spoczywać. Nie widać było błękitu niebieskich jej dużych oczu i jej długie rzęsy spadały na lica,
Kształty dziecinne lecz powabne jej ciała odznaczyły się na kolanach jej matki która ją trzymała w swoich objęciach i której wzrok spuszczony wyrażał namiętne przywiązanie.
Matka i córka tworzyły piękny obraz, przedstawiający zaniedbanie i miłość.
Pan Penhoel odwracał czasami oczy od kart i spoglądał na nich przelotnie. Przypatrując się im ukradkiem, trudno było wyrzec jakiego rodzaju uczucie niezadowolenia zasępiało jego oblicze.
Uśmiech: jego radością nacechowany barwił się goryczą. Kładł wtedy karty na stół i nalewał sobie wódki w kubek srebrny stojący na serwantce obok niego.
Był jeszcze ktoś inny; który częściéj spoglądał na Anioła; był to młodzieniec 18 letni w kaftanie z grubego sukna i w spodniach z surowego płótna. Długie jego włosy ciemno szatyn rozdzielały się na szczycie czoła i spadały mu na ramiona. Rysy twarzy były śmiało odznaczone, i cera jego ogorzała od słońca, cechowała przedwczesną dojrzałość. Był pięknym pomimo posępnego i prawie dzikiego blasku jaśniejącego w jego oku.
Był to Wincenty, syn ubogiego stryja Jana i jedyny potomek w. linji męzkiéj nazwiska Penhoelów.
Jego powieka szeroka i płomienista zwracała się na jego kuzynkę w skutku siły niezależnej od jego woli. Blanka lubo dziecko, wznieciła w nim gwałtowną miłość posuniętą do namiętności.
W téj miłości mieściło się uwielbienie, szacunek, zachwycenie. Była to cześć, ale była też i boleść, gdyż silna natura młodzieńca zdawała się częstokroć uginać pod dolegliwemi myślami.
Stał opodal, pomiędzy dwoma gruppami podpierając głowę dłonią, która się gubiła w kędziorach nieutrefionych gęstych włosów. Zachowywał milczenie. Jego otrętwiałość zupełna nastręczyć mogła myśl że usnął, gdyby jego spojrzenie płomieniste nie sprzeciwiało się temu mniemaniu.
Za wice-hrabiną którą będziemy nazywać panią stosując się do przyjętego zwyczaju w pałacu, stał młodzieniec i dwie młode panny szepcząc i śmiejąc się z cicha.
Młodzieniec który się nazywał Roger de Łaunoy, był prawie w równym wieku z Wincentym; był to chłopiec piękny. figlarnego oblicza, zwinny i lekki, prawdziwy paź, lecz paź uważany w wigilią złowrogiego dnia, w, którym miłość przemienia go w posępnego.
Jego dwie towarzyszki mogące mieć po lat 14 do 15, były najpowabniejsze istoty, o jakich wyobraźnia malarza marzyć zdoła.
Obie ubrane były jak wieśniaczki stosownie do woli stryja Jana ich ojca; lecz w ich ubiorze odznaczała się tak ponętna zalotność, że nie jedna piękna dama pozazdrościłaby im tej odzieży. Ich długie włosy jednakiej barwy, środkującej pomiędzy ciemno-szatyn i czarną, spływały w obfitych puklach z pod czepeczków ściśle przystających do głowy. Przy każdém poruszenia, widać było te gęste włosy igrające około ich białych szyjek na których zawieszone były czarne aksamitki ze złotemi krzyżykami. Ich kibicie gibkie i wysmukłe, uwięzione były w gorsetach bawełnianych brunatnych, a od tych spadały krótkie spódniczki w kraty. Nie brakowało do ich ubioru wieśniaczego, fartuchów niebieskich i trzewików ze sprzączkami mosiężnemi. i
Obie były wysokie i prawie równego wzrostu i na tém ograniczało się ich podobieństwo.
Zdarzyło się zapewne widzieć czytelnikowi dorosłe dziewice, których rysy twarzy różnią się oczywiście, lecz które pomimo tego zbliżone są do siebie tajemniczemi cechami, mają one jak mówią postacie familijne, są podobne do swéj matki, lecz nie są podobne do siebie.
Takiemi była Djana i Cyprjana Penhoel. Brakowało tylko wspólnéj cechy, do której można było porównać ich powabne twarzyczki; matka ich odumarła od lat wielu, i nic w nich nie przypominało poważnej i słodkiej fizjonomji stryja Jana ich ojca.
Ci, którzy sobie przypominali starszego brata wice-hrabiego, nieobecnego w kraju od lat 15, utrzymywali że ich uśmiechy przypominały jego uśmiech; lecz wspomnienie o Ludwika Penhoel było zbyt drogie w okolicy i gdy się myśli o ukochanych osobach nieobecnych, tworzą się często dość dziwaczne wnioski.
Cyprjana i Djana urodziły się po wyjeździe Ludwika z domu rodzicielskiego.
Cyprjana miała duże czarne oczy, rysy twarzy nadzwyczajnie delikatne których całość przedstawiała krnąbrną wesołość. Oczy Diany były ciemno-szafirowe. W jej młodej twarzyczce było cóś myślącego i wytrwałego. Gdy jej fizjonomja poważniejsza jak siostry wyjaśniała się przez uśmiech, zdawało się widziéć Cherubina zstępującego na padół ziemi.
Obie siostry widywano zawsze razem. Dobrzy ludzie do obu byli zarówno przywiązani i zdawało się każdemu, że spotkanie z niemi zwiastowało szczęście.
Ich skłonności różniły się i zbliżały podobnie jakich oblicza, lecz obie miały jedno prawie serce.
One ożywiały wesołością dom Penhoela. Ich niewinne i żywe uniesienia radości, pokonywały jednostajną smętność pałacu.
Równie jak ich czcigodny ojciec, kochały nad wszystko w świecie panią, dla pani poskramiały wrodzoną żywość swej natury. Byłyby szczęśliwe, gdyby mogły poświęcić swoje życie na usługach i uwielbieniu pani.
Marta de Penhoel tak dobra dla wszystkich, rzecz dziwna, surową i oziębłą była względem obu sióstr gotowych na klęczkach słuchać jej rozkazów. Możnaby nawet powiedzieć, że ją niecierpliwiło ich pieszczotliwe przywiązanie. Inną razą wprawdzie, lecz to się rzadko zdarzało, wzrok jej rozrzewniał się przypatrując ich urodzie, i tajemne wzruszenie zdawało się przechodzić z jej serca do twarzy. Djana i Cyprjana uważały za najszczęśliwsze chwile dla siebie, gdy pani przyłożyła usta do ich czoła, obdarzając pocałunkiem przeciągłym, słodkim, prawie macierzyńskim.
Niestety... te chwile bardzo były rzadkie! Pani zdawała się żałować swoich pieszczot, jakby jej podstępnie pochwyconą została cząstka namiętnego przywiązania, jakim pałała dla swej córki.
Djana i Cyprjana dalekie od zazdrości, rozciągały do swej powinowatej, tkliwe poświęcenie jakiém tchnęły dla pani.
Rozmawiając i śmiejąc się obie siostry i Roger baczyli na to, ażeby nie przebudzić Blanki głośną mową. Roger kilka razy nachylał się całując rękę Pani której był ulubieńcem. Młode dziewice zasmuciły się nieco, nie śmiejąc błagać o podobną łaskę. Przy zielonym stoliku, boston szedł swo ją drogą i nie przeszkadzał rozmowie.
— Prussacy! prussacy... — mówił p. Hi vain prawnik — dla czegóż mieliby być koniecznie prussakami?
— Nazwisko ułanów... — zaczął Chauvette.
— Ich nazwisko ułanów nic nie dowodzi. widziałem prussaków w Rennes i są to waleczni żołnierze... pomimo ich mowy, zdaje się że pomiędzy niemi jest dosyć dawnych żołnierzy Bonapartego.
— Czy to są prussacy czy żołnierze Bonapartego — przerwał nauczyciel — spalili wszakże piękny folwark Pontales.... z drugiej strony Glenaku.
— Dobrze zrobili — odezwał się opryskliwie Penhoel — gdyby djabeł spalił Pontalesa jak ułani spalili jego folwark, byłby daleko lepiej uczynił... mam sześć lew...
Stryj Jan milczał, grał z roztargnieniem walcząc z jakąś dotkliwą myślą.
— Mała mizerka — odezwał się Chauvette.
— Ośm lew — powtórzył Penhoel — czy ci łotry Pontalesowie są w zamku P. Hivain?
— Powrócili tam z powodu spalonego folwarku... i stary Pontales powiedział że sam będzie straż odbywał około swych stodół, ponieważ żandarmy nie są zdolni do niczego.
Penhoel rozśmiał się pogardliwie i obojętnie.
— Jeżeli ułani jego tylko mają się obawiać, to się podpasą tej zimy... Pontales jest tchórzem równie jak ojciec jego i dziad... jak zgoła cała rodzina.
Nauczyciel spuścił oczy, prawnik potwierdził głową.
Stryj w sabotach nic nie słyszał.
Penhoel wychylił sporą czarkę wódki.
— Utrzymują tam w okolicach Rennes — pomruknął p. Hiyain słodkim głosikiem — że mały Alan Pontales jest zacnym i przystojnym chłopcem... winieneś mi pan cztery marki panie Penhoel.
Temu zaszły krwią oczy. Od chwili jak wymówiono nazwisko Pontaleśa, głuchy gniew ściągnął jego usta i pobledniały jego lica. Poczciwy nauczyciel łamał sobie głowę jakby! odwrócić rozmowę, lecz to było nadaremne.
Prawnik przeciwnie, doznawał złośliwej radości podniecając gniew pana domu.
Stryj Jan milczał ciągle. Jego niebieskie oko łagodne jak u kobiety, zaledwie Się zatrzymywało na kartach i gubiło co chwila w próżni. Gdy spojrzenie jego zwracało się przypadkowo na: obie córki, pochylał głowę z utajonymi smutkiem.
— Miałeś pan grę na wyłożonego bostona p. Janie — odezwał się Hivain — lecz na honor pan masz co innego w głowie... co do Pontalesa, mówią że był w Paryżu.... przywiózł z sobą order lilii, a w roku przyszłym otrzymać ma krzyż Ś. Ludwika.
— Nieprawda! — zawołał Penhoel z zaognioném obliczem — król nie może ozdabiać złodzieja orderem Ś. Ludwika.
— Powtarzam co mówią... co jest< wszakże pewném iż został szlachcicem.
Penhoel położył karty na stole i brwi jego ściągnęły się gwałtownie.
— Łotr Makrecofa... pomyślał nauczyciel i dał znak prawnikowi ażeby zamilkł, lecz ten nie chciał go zrozumieć i rzekł:
— Jest teraz szlachcicem jak Rieux lub Rohan na honor... trzeba nam teraz nązywać go Margrabią de Pontales,
— I będzie się pieczentował — pomruknął pan Hivain cedząc przez zęby — dzbankiem jabłeczniku i korkiem, na pamiątkę swego dziada który był szynkarzem w Karantoar... biję twego piccola ojcze Chauvette, wielka mizeria!
Ostatnie słowa, wyrzeczone były tonem, który zamknął usta na chwilę p. Hiyain.
Gra ciągnęła się w milczeniu przez kilka chwil.
Tymczasem Remigeusz popijał ciągle wódkę, co jest złym, — środkiem odzyskania krwi zimnej. Wrażenie jakie wywarły słowa prawnika nie zacierało się, i posępna chmura pokrywała ciągle czoło Penhoela.
Roztargnienie stryja Jana stawało się coraz widoczniejszém. Od pół godziny nie przemówił słowa i grał na chybił trafił.
Penhoel był w tym stanie rozrzewnienia umysłowego, w którym instynktownie upatrujemy ofiary na którą moglibyśmy gniew swój wywrzeć. Pierwsze błędy stryja w grze przyjął szemrząc z cicha.
P. Hivain jak zwykle podłożył ogień pod minę.
— Już trzy razy jak pan odrzucasz kier do kara p. Janie rzekł swoim słodko-schłym głosem — jest to znak burzy.
Penhoel cisnął karty o stół i założył ręce.
— Zdaje się że stryj musi być zbyt wielkim panem, że pogardza grą z biedakakami takiemi jak my — przemówił z goryczą.
Ten żart był tym dotkliwszym, że biedny starzec bez majątku żył prawie z łaski swego synowca.
Wzdrygnąwszy się spojrzał na niego — ze smutkiem, w którym się malowała słodycz duszy jego.
— Przebacz mi Penhoelu... — rzekł do niego.
Remigeusz wzruszył ramionami. Pragnął ażeby mu ktoś stawił czoło.
— Widać że się zajmujesz bardzo ważnemi myślami — odezwał się w złym humorze.
Stryj Jan spuściwszy oczy nic nie odpowiedział.
— Czy nie będziesz tak łaskaw powiedziéć nam — mówił dalej Penhoeł — jaki był przedmiot twoich rozmyślań?
Stryj podniósł zwolna oczy. Powieki jego były zwilżone.
— Bo ja przypominam sobie... — rzekł cichym i prawie uroczystym głosem.
— I cóż tedy przypominasz sobie?
Stryj Jan założywszy ręce przemówił:
— Dziś upływa lat piętnaście mój synowcze, jak Ludwik Penhoel opuścił dom ojcowski i nie powrócił więcej...
Te słowa wymówione były wśród głębokiego milczenia.
Penhoel wzdrygnął się i pobladł.
Wszyscy oniemieli.


V.
Śpiewka Bretańska

Zdawało się że nazwisko starszego brata wymówione niespodzianie, wywołało jego ducha. Powłoka smutku pokryła wszystkie oblicza, i przez kilka chwil milczenie prawie uroczyste panowało w salonie Penhoela.
Ta rodzina przed chwilą takim spokojem napawająca się i której szczęściu nie można było przypuszczać innego wroga nad znudzenie życia wiejskiego, przedstawiała się obecnie w inném świetle.
W tym domu panowała jakaś tajemnica.
Przed chwilą jeszcze, zanim nazwisko starszego brata było wspomniane, nic nie zdawało się objawiać znaczenia słów i melancholicznych ustępów ojca Gérauda, poczciwego oberżysty z Redon.
Była to rodzina żyjąca w spokoju; Państwo Penhoel jeszcze młodzi kochający się miłością cichą małżeńską.
Teraz wyrazy oberżysty nabierały znaczenia. Pod tą ciszą, ukrywało się tajemnicze cierpienie, tajemnica dramy rodzinnej odrywała się przez połowę z pod uchylonej zasłony.
Pani zbladła jak posąg alabastrowy, jej spaszczone oczy nie zwracały się na Blankę która ciągle spała.
Penhoel który naprzód spojrzał wzrokiem wyrzutu na stryja Jana, przypatrywał się te raz swéj żonie z podejrzliwą rozwagą.. Brwi jego się ściągnęły, i zmarszczki wyżłabiały się pod włosami
Stryj Jan ręką podpierał swoją siwą: głowę. Przeszłość go zajmowała, a myśl jego błąkała się w odległych wspomnieniach, w których była radość i cierpienie.
Cyprjana i Djana strwożone, instynktowo poskromiły swoje powabne uśmiechy.
Spoglądały ukradkiem na posępne oblicze pana, to znów na bladą twarz, pani, i serca ich boleśnie się ściskały.
Inni stali w, milczeniu. Nikt nie śmiał przerwać lodowego milczenia.
Zewnątrz panowała burza. Wiatr dął przez szczeliny okien i grad uderzał w szyby.
Dwie tylko osoby w salonie nie doznawały ogólnego niezadowolenia; była to Blanka śpiąca i Wincenty Penhoel który się jej przypatrywał; nic on nie słyszał i nie widział.
Gdy jego dwie siostry i Roger de Launoy doznawali coraz dotkliwszych skutków ponurego smutku dręczącego resztę towarzystwa, Wincenty się uśmiechał, gdyż Blanka także uśmiechała się we śnie.
Przez kilka sekund, anielska uroda dziecięcia oświeconą została promieniem radości. Barwa różana ozdobiła jej lica i jej usteczka otworzyły się jakby dla przemówienia pieszczotliwych słówek.
Wincenty złożywszy ręce zatrzymał oddech.
Następnie uśmiech Blanki stopniowo znikał; smętna chmura ztąpiła na jej czoło. Poruszyła się, zwolna na łonie matki.
Przebudzona milczeniem, albo być może w skutku snu swego, powstała strwożona wydając lekki okrzyk.
Widząc jej oczy niebieskie, otwierające się, słodkie jak miłość dziecinna, można było pojąć dla czego poczciwi ludzie w Bretanii nazwali ją aniołem.
Spojrzawszy w około siebie z pewną obawą, wyciągnęła swoje ładne rączki zawieszając je na szyi matki.
— Oh!.. — przemówiła po cichu — jakżem się zlękła... widziałam go... widziałam!
Wśród panującego milczenia, głos jej dosłyszanym był od wszystkich...
— Czy wiész o kim mówię dodała uważając że matka jej się nie dopytuje — wspominała$ mi często jak był piękny i dobry... oh! poznałam go od razu.
Pani bardziej zbladła. Nie śmiała podnieść powiek.
W oczach Penhoela gorzał płomień ponury.
Usta prawnika drgały i pomimowolnie przesuwały się w myśli jego wnioski złośliwe które się częstokroć wyradzały w jego ograniczonéj głowie.
Młodzieńcy słuchali z ciekawością. Cyprjana i Djana zbliżyły się do pani i pieściły z małemi rączkami Blanki.
— Nie chcesz mi powiedziéć żeś odgadła — mówiła ostatnia z dziecinnym wyrzutem — a jednakże wiesz dobrze o kim mówię, ty która codziennie każesz mi się modlić za mego stryja Ludwika.
Oddech zatrzymał się w piersiach Penhoela. Otarł ręką czoło na którém pot wystąpił.
Pani siedziała nieporuszona i obojętna pozornie.
— Widziałam go — mówiła Blanka i byłam bardzo szczęśliwą, gdyż on wziąwszy mnie na ręce rzekł: „zaprowadź mnie do twéj matki“... Oh mamo! jakże mi się wydawał że nas obie kocha.
Penhoel powstał z miejsca gwałtownie i zaczął się przechadzać szerokiemi krokami po pokoju.
Na szelest jego stąpań, pani podniosła oczy, w których się, głęboki smutek lecz zarazem spokój i wyniosłość malowały.
Blanka nie zważając na to, tak mówiła:
— Gdy go prowadziłam do ciebie słońce które świeciło, skryło się za górę. W tym noc zapadła... stryj Ludwik. zbladł.„. ciało jego rosło... rosło... miał ramiona tak wychudłe... poczém, położył się na ziemi i widziałam że był okryty białą szatą.
Penhoel zatrzymał się przed, swoją żoną ze zmarszczonemi brwiami i złożonemi, rękami. Usta jego drgały jakby usiłował wstrzymać słowa które chciał wymówić.
Blanka umilkła przytuliwszy się do matki.
Wtedy się dał słyszéć głos Jana powolny i przytłumiony:
— Cóżeś więcej widziała moje dziécię?... Bóg często przemawia przez sen dziecka.
Blanka zadrżała z trwogi...
— Oh! nie chciałabym już widzieć tego więcéj — mówiła z cicha. — Gdy leżał na ziemi, pochyliłam się ku niemu... Gdzież zniknął jego miły uśmiech? Oczy jego były martwe... dotknęłam się go... był zimny jak marmur...
Stryj Jan przerwał milczenie:
— Odtąd moje dziécię — mówił zwolna — w twoich wieczornych modlitwach winnaś dodać:
„Mój Boże! ulituj się nad duszę mojego biednego stryja Ludwika“...
Od chwili jak boston został przerwany, Penhoel nie przemówił słowa. Rysy jego twarzy których ociężała jednostajność wyrażała zwykłą obojętność i uśpienie rozwagi, objawiały obecnie silne wzruszenie.
Można było wyczytać z jego fizjonomji gwałtownie zmienionéj, ślady gniewu, zazdrości, dolegliwéj boleści i powściąganych wyrzutów.
Wypił połowę flaszki wódki.
Alkohol podniecał namiętność wzburzoną, rozdrażniając gęstość krwi.
Przez chwilę płomieniste spojrzenie które zwrócił na żonę i córkę, objawiło niemą pogróżkę lecz zarazem okropną.
To trwało tylko chwilę. Na głos stryja Jana, rysy jego twarzy zatarły się niejako i powieki jego opuściły się jakby dla powściągnięcia łez.
Przez dwie lub trzy sekundy walczył z samym sobą, poczém ukrył twarz w dłoniach.
— Kłamstwo... kłamstwo!... pomruknął — jestem panem tutaj, i zabraniam każdemu wspominać że mój brat umarł!
Nikt nie odpowiedział. Łkanie uniosło silną pierś Penhoela.
— Ludwik... mój brat Ludwik!... — powtórzył cichym głosem wszyscy wiedzą jakem go kochał..... Nie.... nie.... on nie umarł.... Bóg i mnie by zesłał sny podobne... Jestem jego bratem... któż nademnie ma większe prawo kochać go...
Przy ostatnich słowach oko jego zabłysło dziko i spojrzenie w około rzucone szukało kogo, któryby temu zaprzeczył. Spotkawszy oblicza smętne i ukorzone, gniew go ominął.
Zbliżywszy się do swej żony, pocałował ja w rękę jakby prosił jej, przebaczenia; poczém wziąwszy Blankę w swoje objęcia przycisnął namiętnie do serca, gdy zazdrosne spojrzenie Wincentego śledziło jego poruszenia.
W oczach pani malowało się podobneż uczucie.
Ona także była niespokojną, jakby dziecię jéj nie było bezpieczne na łonie ojca.
Wszystko to wydawałoby się dziwaczném dla obcego, któryby po raz pierwszy wszedł do domu Penhoelów. Postępowanie pana domu było nieodgadnioną zagadką.
Popęd przywiązania któremu podlegał obecnie, odnosił się zarówno do żony i córki, lecz nie zgadzał się bynajmniej z posępném spojrzeniem, z jakiém na nie spoglądał.
Równie dziwném było i to, że pani przyjmowała z równą obojętnością gniew i żal męża swego.
Pomimo tego, w szlachetnéj i pięknéj postaci Marty, objawiały się wszystkie oznaki poświęconego serca.
Wszyscy milczeli. Roger de Launoy, Djana i Cyprjanna, odwracali spojrzenia z pewnym rodzajem uszanowania i skromności. Stryj pogrążony był w zadumaniu.
Poczciwy nauczyciel tassował karty dla nadania sobie powagi, prawnik zaś spoglądając z ukosa na flaszkę z wódką, — upatrywał w niéj widocznie rozwiązania dziwacznego postępowania Penhoela. Jeden tylko z obecnych +w salonie, mógł lepiéj i dokładniej takowe wytłómaczyć; lecz była to szlachetna i dyskretna dusza w której zawierały powierzone tajemnice.
Penhoel usiadłszy obok żony pieścił się z blond włosami Blanki, która się do niego uśmiechała.
— Marto — mówił głosem cichym i drżącym od wzruszenia — jestem szalonym... zbyt szczęśliwym... i Bóg mnie ukarze... gdyż jestem niewdzięcznym za jego miłosierdzie...
Przyciskał rękę pani do ust swoich, i spojrzenie jego ocienione niknącém obłąkaniem, zwracało się na nią z uwielbieniem.
— Czyliż wiem dla czego tyle cierpię? — dodał — Oh Marto, Marto!... powiedz mi proszę że mnie kochasz...
— Kocham ciebie — pomruknęła pani ze spokojnym ukorzeniem.
Zacny p. Hivain, mówił do siebie z pewném przekonaniem:
— Upił: się jak, szewc:
Fizjonomia Penhoela. jeszcze raz się zmieniła, gdy mówił głosem smętnym i zniechęconym:
— Jakeś żo wymówiła Marto... Ok! ty masz dobre serce... i nie chcesz mnie przywieść do rozpaczy.
Uśmiech Blanki niknął widząc posępną chmurę zbierającą się na czole jej ojca.
Głos jego zmienił się w przykry, zbliżone brwi pokrywały błyskawice jego wzroku.
— Pani... pani... — rzekł — nadaremnie wmawiam w siebie żem szalony... przeszłość mi odpowiada... „jesteś roztropny“... przypominam sobie... i mniemam że ty sobie lepiej przypominasz....
I odepchnąwszy rubasznym gestem strwożoną Blankę, powrócił do stolika gry, gdzie stojąc wychylił spory kubek wódki.
Blanka drżała, zbladła, osłabiona oparła się o łono matki. W sali wszyscy stali nieporuszeni.
Remigeusz podniósł napełniony kubek i spełnił go duszkiem.
Wstrząsnął się, ciemna czerwoność wystąpiła na jego lica, wzrok jego był błędny lecz uśmiechający.
— Cóż się to dziś dzieje? — zawołał spoglądając kolejno po obecnych — rzekłby kto że wracamy z pogrzebu... cóż to... więc się już nie śmieją w pałacu Penhoelów!....
— Lękam się — szeptała Blanka drżąca.
Lekkie zarumienienie jej liców zastąpiła bladość. Matka obejmowała ją swemi rękami jakby chciała bronić, a zdala Wincenty spoglądał ma nią z trokliwą niespokojnością jak matka, i z równą miłością.
Głos Pana słyszeć się dał wśród upornego milczenia:
— Dziewczęta! weźcie harfy i zaśpiewajcie nam aryjkę bretońską... a to nieznośnie... jeszcze się nie odezwał dzwonek wzywający na wieczerzę, a wszyscy już zasypiają:
Cyprjana i Djana powstały. W kącie salonu stały dwie harfy na podstawach złoconych.
Przy pomocy Rogera, Cyprjana i Djana przysunęły je do kominka.
— Co stryj życzy sobie słyszeć? zapytała Djana.
— Arję bachusową — odpowiedział Penhoel. — Lecz wy tego nie umiecie... śpiewajcie co chcecie.
— Moją śpiewkę — szepnęła Blanka.
Córki stryja Jana nigdy nie odmawiały żądaniu Blanki.
Brzękły strony dźwiękiem słodkim i smętnym. Anioł zmrużył oczy, około jej ust igrał odcień uśmiechu.
Następnie po odegraniu introdukcji melodyjnej piosnki bretońskiej, dwa młode, czyste i zgodne głosy Cyprjany i Djany słyszéć się dały:

„Mała dziewczynko, mały kwiatku, gwiazdeczko.
Nocny kwiatek jest ulubionym kwiatkiem Maryi
Mały kwiatek czerwieńszy od róży, bielszy od lilji, niebieski jak błękit niebios
Kwiatek nachylający się, podobny jest do modlącéj chrześcijanki.“

Była to jedna z tych aryi starożytnych Bardów noty powolnéj, która łzy opiewając umie trafiać do serca.
Lodowa powłoka gniotąca piersi roztajała. Wyrażenie spoczynku objawiało się w ślicznej twarzy Blanki. Pani i Wincenty którzy na nią patrzeli, doznali na sobie podobnegoż oddziaływania spokoju. Stryj Jan odsunął w tył swoje siwe włosy; oczy jego gubiły się w niebiosach i zdawało się że rozmawiał z Bogiem.
Sam pan Penhoel doznawał pomimowolnie skutków dobroczynnych tej melodji; jego powieki powróciły do pierwotnego stanu, i twarz jego podparta ręką, nie wyrażała gniewu.
Roger de Launoy przypatrywał się obu siostrom szukając piękniejszej i dziwił się biciu swego Serca.
Obie zachwycały oczy i uszy. Były piękne jak naiwna poezja ludu najpoetyczniejszego na ziemi, a prosty śpiew Bretoński przybierał świętą harmonję wychodząc z ich usteczek dziewiczych.
Harfy znów wydały kilka akordów, poczém dał się słyszéć śpiew:

„Kwiatek nocy, jak piękność nocy jest gwiazdeczką, czystem diamentem nieba
„Gwiazdka która dodaje odwagi, gdy podróżny dąży przed świtem
„Przez zimne ścieszki po których spieszą widma...“

Blanka pochyliła swoją główkę na łono matki.

Dziewice dalej śpiewały:

„Dziewica nocy jest dziewicą umarłą, piękną i łagodną...
„Umarła z miłości, biedna blada dziewica.
„Płacze nad wodą i smutne serca jej słuchają
„Piękna i łagodna miała lat 16 gdy ją pochowali.“

— Któraż z nich zechce mnie kochać? — zapytał samego siebie Roger de Launoy.
Penhoel odepchnął od siebie flaszkę z wódką.
Nauczyciel i prawnik nawet przysłuchiwali się śpiewowi. Prawnik wprawdzie poziewał.
Cyprjana i Djana tak zakończyły:

„Wieczorem błądzi pod wierzbami, w bieli jak narzeczona,
„Wietrzyk który szumi po gałęziach, to jej oddech
„Ta perła która błyszczy od słońca jest to jej łza,
„Biedna dziewczynko, mała gwiazdeczko, mały kwiateczku[3].

Teraz Blanka otworzyła usteczka. Śpiew ukołysał jej znużenie, usnęła. Pani spuściła oczy jakby ten śpiew wzniecił w jej sercu nowe wzruszenie.

— Bardzo dobrze moje panny — rzekł Penhoel — teraz zaśpiewajcie nam cóś weselszego.
Harfy znów się odezwały. Gdy Cyprjana i Djana przegrywały, Penhoel, na którym muzyka wywarła wpływ uspakajający, podał rękę stryjowi Janowi.
— Czy się nie gniewasz na mnie mój stryju? — zapytał.
Starzec zdawał się ze snu przebudzonym.
— O czemże myślisz u djabła? — zapytał wesoło Penhoel.
— Myślałem — odpowiedział stryj Jan przejmującym i łagodnym głosem — o dniu, w którym po raz pierwszy słyszeliśmy tę piosnkę... Czy przypominasz to sobie... nasz Ludwik przywiózł ją z Vannes.
Pod opuszczoną powieką Pani ukrywała się łza tłumiona.
— W owym czasie, szczęśliwą była rodzina nasza mój synowcze; jakże Ludwik kochał ciebie tkliwie i jak miło było was widzieć obu dorodnych, silnych i wesołych.....
Penhoel uderzył pięścią w stół z taką gwałtownością, że karty i marki podskakiwały.
— Jeszcze?.. — zawołał — dość tego grania dziewczęta! wasza muzyka przykrość mi sprawia. — Cyprjanna i Djanna natychmiast grać przestały. W salonie słychać tylko było szum wzmagającej się burzy.
Drzwi się otworzyły i służący w ubiorze wieśniaczym ukazał się w progu.
P. Hivain spodziewał się, że nieprzyjemności tego wieczora zakończą się oznajmieniem że wieczerza gotowa.
— Panie — rzekł służący — syn stolarza z Hussayes przyleciał tutaj....
— Czegóż chce? — zapytał Penhoel.
— Mówił że woda z gór przybiera... nie widziano nigdy podobnego wylewu... Pale mostowe trzęsą się, a stary stolarz lęka się ażeby woda nie zabrała ich domu...
Penhoel powstał z miejsca. Najobojętniejszy dostrzegacz doszedłby, że ta przerwa była dla niego pożądaną.
— Niech malec wraca — rzekł — pójdę sam się przekonać.
— W taką pogodę... — szepnęła Pani.
Penhoel wzruszył ramionami.
— W taką pogodę — powtórzył opryskliwie — to coby mogło się przytrafić najgorszego, to to, żebym utonął... i ciekawy też jestem ktoby mnie żałował...
— Ah Remigeuszu!... — odezwała się Pani głosem wyrzutu.
— Nikt mnie nie kocha... — mówił Penhoel — nikt...
Zbliżał się do drzwi. Pani dała znak Rogerowi i Wincentemu.
— Pójdziemy z panem do Hussayes — odezwali się oba.
— Zostaniecie tutaj — rzekł Penhoel — nie pozwalam wam iść z sobą!
Wdział na odzież kaftan z kapturem z wilczej skóry który wisiał przy drzwiach i wyszedł nic nie powiedziawszy.
— On jest dobrym — szepnął stryj Jan sam do siebie — i serce jego nie jest jeszcze głuchém na głos nieszczęśliwego.
— Przyznać należy że niemasz w okolicy piękniejszej dziewczyny nad wysoką Joannę z Hussayes — pomruknął sceptyk Makreofal.
Grad uderzał w szyby. Wiatr świszczał i słychać było grzmoty.
Penhoel sam wyszedł z pałacu. Mały chłopiec biegł naprzód.
Penhoel schodził zwolna ze spadzistej drogi. Odrzuciwszy w tył kaptur z wilczej skóry doznawał przyjemności wystawiając obnażoną głowę na deszcz ulewny. Czoło jego było pałające.
Stąpał ze spuszczoną głową, odsuwając machinalnie zmoczone włosy które mu oczy zasłaniały i pomrukiwał mimowolnie:
— Ludwik... Ludwik... mój brat....
Noc była ciemną: jedynie tylko w długich przerwach, błyskawica rozdzierała czarne obłoki.
Wtedy w przeciągu sekundy można było dostrzedz bagna, obszerny łąkę po której się wiły ważkie smugi wody, i pagórki w oddaleniu, które nagle znikały w ciemności.
Penhoel minął chatę Benedykta Haligana, przy drzwiach której zawieszona była zapalona latarka. Obrał drogę pomiędzy portem kruczym z prawej strony, a po lewej był starożytny mur feodalny, kończący się u wieży młodszego.
Młyn Hussayes leżał o ćwierć mili daléj.
W tym miejscu rzeka Ust płynęła jeszcze zwolna i spokojnie pomiędzy wysokiemi pobrzeżami.
Zanim minął węgieł muru, Penhoel spojrzał na szczyt pagórka, zkąd widać było słabe światło z okien pałacowych.
Przyłożył obie ręce do pałających skroni.
— Moja żona i córka... — pomruknął zniechęconym głosem, — czyliż wiem że jestem szczęśliwym lub nędznikiem...
Zatrzymawszy się przez chwilę, dodał:
— Kocham je... kocham je jedyne na tym świecie... a Marta zawsze myśli o nieobecnym...
oh! zawsze, zawsze! i nieraz zapytuję sam siebie czy Blanka...
Zatrzymał się... noc ukrywała jego twarz trupiej bladości... okropna myśl przebiegła w sercu jego.
— Ludwik... Ludwik... mój brat! — mówił idąc dalej.
Niemożna było wyrzec czy wzruszenie w skutku którego głos jego był drżącym, pochodziło z udręczenia żałosnego, lub gorzkiem wybuchem zawistnego gniewu.
Przez kilka sekund szedł szybkim krokiem, poczém zatrzymał się nagle.
Dźwięk oddalonej trąby, dawał się słyszeć na przodzie w kierunku biegu rzeczki Werny. Wyrazy których znaczenie było mu dobrze znane, dochodziły słabo i konały przy uszach jego.
Były one następujące:
— Woda... woda... woda!...
Gdy wiatr ustawał, słyszał szum głuchy podobny do oddalonego grzmotu.
Coraz bardziéj zbliżał się wylew wody...
Penhoel ocknął się ze swego dolegliwego zadumania i przypomniał sobie powód, który go wyprowadził z pałacu.
Już miał pośpieszyć do młyna Hussayes, gdy usłyszał za sobą głosy z przeciwległej strony Ustu:
— Hola, przewoźniku! — wołano — na prom! dawaj prom!
Te głosy były wesołe, w uszach jednak Penhoela dźwięczały jak oddech konającego. Serce jego silnie uderzało.
Odgłos trąby przybliżał się, równie jak szum podobny do grzmotów.
Słychać też było donośniejszy głos wołającego:
Woda!.., woda!...woda!...


VI.
Dwóch Właścicieli.

Przyczyną silnych uderzeń serca Penhoela, nie był dźwięk posępny trąby, odbijający się w przeraźliwym sposobie wśród ciemności, ani wołanie oznajmujące o zbliżaniu się wylewu, lub groźne gromy które wydawały wody roztrącające się o lądy; lecz były to głosy obojętne i wesołe żądające promu, a pochodzące z drugiej strony rzeki.
Byli tam ludzie, którzy się niczego nie domyślali, a przecież za kilka sekund ziemia na której stali, zniknie pod wylewem.
Śmierć pochwyci ich niespodzianie.
Penhoel doznawał podobnej trwogi, jaką bylibyśmy przejęci widząc nieszczęśliwego idącego bez obawy i uśmiechającego, gdy tymczasem za nim w cieniu, wznosi się uzbrojona ręka zabójcy.
Pierwszą jego myślą było ostrzedz ich o niebezpieczeństwie. Złożywszy obie ręce w kształcie trąby, przesłał przez nią słów kilka, lecz wiatr smagający gwałtownie w twarz jego, przekonał go o bezskuteczności tego środka. Ten sam wiatr który przyniósł donośne wyrazy wymówione na przeciwnym brzegu, stawiał głosowi Penhoela nieprzezwyciężoną zaporę.
Wahał się. Burza się wzmagała i nie można już było dosłyszeć dźwięku trąby i szumu wody.
— Będę miał dość czasu.... — pomyślił — goniec jest jeszcze daleko.
Cofnąwszy się nazad, postąpił wzdłuż muru i wbiegł bo chaty Benedykta Haligana, gdzie mała latarka wydawała słabe światełko z pomiędzy obnażonych gałęzi kasztanów.
Nieznajomi podróżni, zatrzymani na drodze Redońskiej, zdawali się zniecierpliwiać i krzyczeli:
— Hola!... przewoźniku!... dawaj prom!...
Droga była przykrą; deszcz ulewny rozrzedzając ziemię, zamienił w ślizgawicę ścieszkę po spadzistości.
Jeszcze Penhoel nie był w pół drogi, gdy w czasie jednochwilowej ciszy w której burza zdawała się odpoczywać, usłyszał za sobą ciężko galopującego konia. Prawie jednocześnie dźwięk trąby donośny i krzykliwy odezwał się o dwadzieścia kroków.
Dostrzegł jeźdźca suwającego w cieniu poniżej siebie.
— Gończe! — zawołał.
— To JPan — odpowiedział jeździec zatrzymując się — niech Bóg błogosławi panu... za chwilę ujrzysz pan koła swego młynu Hussayes.
— Jak daleko wyprzedziłeś wylew?
— On dąży prędzej od mojego konia.... i jeżeli nie stanę przed nim w miasteczku Glenak, nie jeden nowy grób otworzy się na cmentarzu...
Koń sunął cwałem, gdy jeździec z całego gardła objawiał wieść złowrogą:
— Woda!.. woda!... woda!...
Penhoel stanął przed chatą przewoźnika której drzwi były z wewnątrz zamknięte.
— Benedykcie — zawołał — Benedykcie!... wstawaj!
Głos chrapliwy odpowiedział z chaty:
— Założyłem dwie nowe zapory do wielkiego promu i łańcuch do małego... niemasz się P. czego obawiać o swoje Penhoela.
— Otwórz! — odrzekł Penhoel — są tam ludzie na drugiej stronie, na drodze Redońskiej..
— Tak, tak — pomruknął spokojnie przewoźnik — nie jestem jeszcze głuchy i słyszę dobrze jak wrzeszczą... — lecz słyszałem także trąbę gońca... potrzeba być opętanym ażeby odczepiać prom w tej chwili.
Stryj Jan miał słuszność. Penhoel był w gruncie dobrym, i głos nieszczęśliwego dochodził do jego serca.
Wstrząsnął drzwiami z gniewem:
— Otwórz! — zawołał rozkazującym tonem, jeżeli się boisz, daj mi klucz od małego promu a ja pójdę ich sam ocalić.
— Co się tego tycze — odpowiedział przewoźnik, którego głos zniżył się do szeptania — wołałbym zapomnieć Ojcze nasz i Zdrowaś... zastanów się pan... przecież to są obcy... którzy zamiast uciekać co tchu usłyszawszy dźwięk trąby, stoją nad brzegiem i wrzeszczą jak opętani... obcy, to zguba kraju!
Penhoel słyszał wewnątrz głos chrapliwy który mruczał:
— Cierpliwości... cierpliwości... dla was noc nie będzie długą... Jezus Marja jaka burza jaka burza!...
Była to rzeczywiście burza która się stawała coraz gwałtowniejszą, podsycana rozhukaną wodą, z wściekłością pędzącą z okolic górzystych.
Błyskawica która nastręczyła przewoźnikowi uczynienie ostatniej uwagi, przeraziła Penhoela.
Blask jej ukazał mu z jednej strony dwóch nieznajomych stojących nad brzegiem i dotąd niestrwożonych, dalej zaś ich konie z wyciągniętemi nogami, parskających nozdrzami któremi węszyły niebezpieczeństwo; z drugiej zaś strony pieniącą i bielszą od śniegu wodę spadającą gwałtownie do szyi.
Po chwili, podróżni wydali razem okrzyk rozpaczy.
Penhoel odsądziwszy się, wywalił drzwi przewoźnika.
Izdebka chaty oświeconą była słabo drzazgą przyczepioną do ściany. Jedynym sprzętem był tapczan nad którym był zawieszony krucyfiks kościanny, w kącie stała wanienka w niej zaś sieci rybackie.
Benedykt stał w środku izby.
Był to wysoki starzec, szczupły i kościsty, którego wzrok błędny nadawał mu cechę natchnionego. Długie kosmyki siwych włosów spadały w nieładzie na czoło. Gorączka zwana bagnisk zorała jego blade lica, stał jednakże prosto, a jego wzrost wysoki nadawał mu teatralną powagę.
Benedykt Haligan pełnił pomiędzy Glenakiem i miasteczkiem Bains potrójne obowiązki: przewoźnika, chirurga i czarownika. Według wieści, dar podwójnego wzroku odziedziczył po przodkach, którzy od wieków byli nim obdarzeni. Nie zgadzano się na to czy był dobrym chrześcijaninem lub służalcem złego ducha, lecz wzbudzał zaufanie a jeszcze większą obawę.
Był szuanem w czasach wojennych.
Gdy bogobojni ludzie powracali z Redon wieczorną porą i zmuszeni byli przeprawiać się przy porcie kruczym, ogarniała ich trwoga na pół godziny przed tém i przez całą drogę odmawiali modlitwy.
Lecz pomimo tego, był to prawdziwy bretończyk, który poświęcił swoje usługi królowi i swoim panom.
Widząc wywalone drzwi, Benedykt nie ruszył się i stał z założonemi rękami.
— Dawaj klucza!.. — zawołał Penhoel przyskakując do niego.
— Drzwi domu ojca twego były podobnież wyłamane za czasów niebieskich[4] — rzekł przewoźnik tonem obojętnego wyrzutu — lecz wtedy stałem za niemi jako obrońca.
— Dawaj klucza! — powtórzył Penhoel dysząc z wzruszenia — czyliż nie słyszysz ich krzyków konania... i aby dozwolić tak ginąć chrześcijanom bez ratunku, to trzeba być zabójcę.
— Słyszęich krzyki — odpowiedział Benedykt — i proszę Boga ażeby przyjął ich dusze....
Od czasu do czasu, głosy nieszczęśliwych dochodziły pośród rozlicznych szumów zewnętrznych.
Te głosy wołały:
— Na pomoc... na pomoc!...
Penhoel potrząsał starcem który stał nie wzruszony.
— Dam ci dziesięć talarów za klucz! — rzekł głosem stłumionym — dwadzieścia!.. trzydzieści talarów!...
Benedykt Haligan zwolna kiwnął głowę.
— Nie mam żony ani dzieci — odpowiedział — co mi po twoich pieniądzach. Bóg nie chce ażeby obcy pochłaniali biedny chleb Bretanii.
Penhoel zawracał oczami z wściękłością, jego ściśnięte dłonie zagrażały szyi starca.
— Penhoelu! — odezwał się Haligan łagodniejszym głosem — możesz mnie zabić... wiesz dobrze że nie będę się bronił... lecz niepozwolę synowi ojca twego dążyć naprzeciw swemu nieszczęściu... Czyliż nie dość groźnych odmian w powietrzu na około ciebie mój panie? z twoich okien... tam na górze... czyliż nie możesz widziéć zamku twego imienia, w którym mieszka twój śmiertelny nieprzyjaciel? Jesteś młodym... twoje silne palce w ciele biednego starca.... Złam to ramię które służyło tobie przez lat sześćdziesiąt, jednakże Penhoelu, nie zabronisz mówić staremu Benedyktowi Haligan.
— Ależ nikczemny! — zawołał Penhoel — nie masz więc sumienia!..
— Twoja córka była bardzo bladą Jego rana Penhoelu... od dawna, jak mówiłem po raz pierwszy... przed śmiercią, ujrzysz wszystkie trzy suwające w nocy, pod wierzbami trzy młode święte... mój panie... Blankę, Cyprjanę i Djanę... oh! będzie trzy dziewice nocy więcej nad wodą...
— Więc mi nie chcesz dać klucza! — zawołał Remigeusz.
— A kto wie — mówił dalej przewoźnik z spokojnym smutkiem — kto wie, czy to nie ich śmierć przybywa od strony miasta... wysłuchaj mnie Penhoelu — dodał tonem poważnym i przesadnym — gdy ręka Boga cięży nad obcym... strzeż się... dozwól umrzéć obcemu, albo on pozbawi ciebie zbawienia duszy i życia ciała...
Krzyki dawały się słyszéć lecz coraz słabsze.
— Po raz ostatni — rzekł Penhoel ze ściśniętemi zębami — klucz... albo biada tobie!
I gdy przewoźnik nie usłuchał, Penhoel pochwyciwszy go za gardło powalił na ziemię.
Po chwili, podniósł się trzymając w ręku klucz zdobyty i wyskoczył szybko z chaty.
Benedykt Haligan powstał także i wyszedł za nim.
— Penhoelu... mój dobry panie... nie chodź.. zaklinam ciebie na Boga... nasi ojcowie mawiali: „obcy, którego wyratujemy, pozbawia nas zbawienia duszy i życia ciała...“
Remigeusz otwierał kłódkę zamykającą łańcuch promu przytwierdzony do drzewa.
Woda była gwałtownie wzburzoną, potrzeba było całej zręczności i siły młodzieńczej aby wskoczyć na statek unoszony prądem.
— Przez lat sześćdzięsiąt jadłem chleb Penhoelów — szeptał ze smętném ukorzeniem przewoźnik — niech Bóg mnie zachowa od potępienia duszy... mogę poświęcić synowi pana mego biedne stare moje ciało...
Na godzinę przed zmierzchem, młody Robert de Blois i jego koniuszy Błażej opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem. Pan Géraud ze zdjętym kapeluszem i z fajką w kieszeni odprowadził ich o pięćdziesiąt kroków od domu.
— Jutro się policzymy — rzekł Robert.
— Co się tycze tego — odpowiedział oberżysta — jutro, czy za rok, jak pan zechcesz... co zaś do młodéj damy, bądź pan pewny że będzie tak uważaną jakby była córką królewską.
— Bardzo dziękuję... i do widzenia.
— Szczęśliwej podróży!
Oberżysta ukłonił się z uszanowaniem, a gdy Robert i Błażej wjeżdżali na główną ulicę, poczciwy Géraud wołał z daleka:
— Miejcie baczenie na urwiska... strzeżcie się ułanów i wylewu!...
Robert i Błażej puścili konie kłusem i wyjechali z miasta.
Już się zmierzchało gdy byli na czystém polu. Czas był prześliczny, lecz słońce zachodziło w łoże ciemnych chmur obwiedzionych purpurowemi pasmami i chwilowo nagły powiew wiatru wstrząsał suchemi liściami na gałęziach drzew.
Robert dumał, lecz jego zamyślenie było radośne i tryumfujący uśmiech unosił filuternie końce ust jego. Błażej nie posiadał się z upojenia gdy towarzysz jego rozpościerał się na swym grubym koniu przybierając pozycje jeźdźca cyrku Olimpijskiego.

i Jedna rzecz go dręczyła, to jest milczenie.
— Czyby nie można pomówić — odezwał się głosem pokornym i pieszczotliwym.
— Mów jeżeli ci się spodoba.
— Wybornie... a więc mój drogi.... wyznam ci że jestem zadowolony... Paryż nie wart dwóch groszy... niech żyje Bretanja!
Robert był cięgle zamyślony.
Błażej dalej mówił z powiększającym się zapałem:
— Wyborny interess.... przewyborny.... nie słyszałem nigdy nic podobnego... kiedyś rozmawiał z panem Géraud, miałem wielką ochotę uściskać ciebie... jakże on sam ci dopomagał... teraz nie obawiam się niczego... wszystkich tych wieśniaków weźmiesz na dwa tempa...
— Nie tryumfujmy przedwcześnie — pomruknął Robert.
— I skromność także!... — zawołał Śpioch rozrzewniony. — Wistocie, jest to dla mnie zaszczytem być twoim służącym! Że dobrze się nam wiedzie to nie masz wątpliwości... bo jeżeli interess z Penhoelem nie uda się co jest niepodobieństwem, pozostanie nam w kieszeni z parę set talarów.
— Jak to? — zapytał Robert z roztargnieniem.
— Jesteśmy właścicielami dwóch koni — odpowiedział Błażej z serdecznym śmiechem — i ojciec Géraud był tak dalece o nas troskliwym, że założył w olstra pistolety... wszystko to da się spieniężyć.
— Masz słuszność — rzekł Robert nie mogąc powściągnąć uśmiechu — ty także masz zdolności... lecz dzięki niebu nie jesteśmy jeszcze zmuszeni do takiej ostateczności.
— Gruszka nie zaszkodzi pragnieniu — wtrącił Śpioch.
— Dajmy temu pokój — przerwał Robert — mamy się czém inném zająć po drodze.... nie licząc wąwozów, ułanów i t. d.... objaśnienia które nam udzielił Géraud, stanowią nasz katechizm... nie należy nic pominąć.
— Do kata! — szepnął Błażej — jeżeli na mnie liczysz...
— Gdy siodłano konie — rzekł Robert wyjmując pugilares z kieszeni — nie traciłem czasu... zajrzyjmy póki dzień jeszcze.
Podniósłszy pugilares do oczu, zaczął czytać:
— „Ludwik Penhoel (starszy), wyjechał przed piętnastu laty, półkownik w wojsku Zjednoczonych stanów.“
— Otóż widzisz — mówił — zapisałem własne słowa, jak równie naszego gospodarza... zapomniéć to co drudzy nam powiedzą jest nieszczęściem... lecz zapomniéć to co się samemu mówiło, jest okropném.
Błażej słuchał z uszanowaniem ucznia pragnącego korzystać ze słów nauczyciela.
— Ten Ludwik Penhoel — dalej mówił Robert — jest oczywiście orłem rodziny.... jest to rodzaj bohatera romansowego... można się założyć o dziesięć przeciw jednemu że już nie żyje... Osoba ta, wydaje mi się istnym dla nas skarbem. Nie zapisałem uwag moich ściągających się do niego i żony Penhoela... ale to są tylko szczegóły, o które mniej się troszczę mając to, co stanowi główną podstawę interesu.
Odwróciwszy kartkę zaczął czytać i robił uwagi nad każdym ustępem.
„Rodzina Pontalessów... nienawiść dziedziczna“...
— To nam wielce posłużyć może... gdy chcemy walczyć przeciw Monteizim, potrzeba się zaprzyjaźnić z Kapuletami.
— Co to za jedni ci ludzie? — zapylał Śpioch.
— Są to Penhoelowie dawnych czasów — odpowiedział Robert. — Teraz stryj w sabotach „istota przedpotopowa“... mało zajmująca... Pan i pani Penhoel, wiadomi... mała Blanka ich córka (anioł)... dziecię mdłe i blond... obaczemy... „dwie córki stryjaszka w sabotach i ich brat Wincenty, dziki... syn przybrany Roger de Launoy... nie lubię tej młodzieży!... to będzie zawadzać... a przytém będę to darmozjady...
— Żartujesz sobie! — przerwał Błażej — chciałżebyś ich zatrzymać.
Wyobraźnia Śpiocha była czynną, był już przekonany że jest jednym z właścicieli majętności Penhoela.
— Rzeczywiście — rzekł Robert — że to byłoby bardzo uciążliwym... gdyby nie te dwie panny i ci dwaj chłopcy, pałac dla nas dwóch zdawałby się być naumyślnie wzniesionym. Lecz gdy właśnie nad tém się zastanawiam, brakuje mi jednego nazwiska... Géraud bezwątpienia rozpoczął rozmowę <> swym przyjacielu, który mu ocalił życie w przystani Brestu.
— Którego byłem drużbę.
— Tak... nie przypominam sobie wcale.
Śpioch poskrobawszy się w głowę udawał że usiłuje sobie przypomniéć.
— Czy to jest ważném? — zapytał.
— Bardzo ważne.
— A więc... — zawołał Błażéj zacierając ręce — to mnie cieszy, że wybawię ciebie z kłopotu, gdyż przypominam sobie... nasz nowożeniec nazywa się Gautier.
Bobert zapisawszy to nazwisko w pugilaresie, schował go do kieszeni.
Zmierzch szybko zapadał, i w miarę jak ciemność się rozpościerała, ogromne chmury czarne za które zaszło słońce, wznosiły się zwolna nad widnokrąg i już były w ⅔ nieba od zachodu, gdy na wschodzie i północy gwiazdy błyszczéć zaczęły.
Lubo było to już przy końcu jesieni, ciężkie powietrze jednak przepełniało się elektrycznością.
Droga która dotąd szła przez szczyty pasma pagórków, spuszczała się do zarosłéj doliny.
Dwaj podróżni zjechali kłusem z pagórka. Obaj zachowywali milczenie oddając się roskosznym marzeniom.
Po wielu przygodach, los się do nich nareszcie uśmiechał. Pożegnają się z dniami nędzy nie będą się troszczyć o jutro! zostaną spokojnymi i uczciwymi ludźmi, właścicielami. Każdy z nich stosownie do swej natury stawiał zamki na lodzie. Błażej wahał się szczerze pomiędzy życiem wiejskiém a roskoszami miasta. Robert myślał o wprowadzeniu w działalność swego znaczenia, robił kapitałami. W skutku operacyi spekulacyjnych zręcznie kierowanych, mógł pozyskać popularność, i żeby go nie wybrano deputowanym, potrzebaby przypuszczać niewdzięczność, która nie jest udziałem obyczajów bretońskich.
Zostawszy deputowanym, przy zręczności i rozsądku otwiera się obszerne pole.
Robert nie troszczył się o zasady polityczne mogące stanowić zawady. Był to człowiek bez przesądów, sumiennie przekonany, że przyszłość od niego zależy i nie potrafił określić granic swemu wyniesieniu.
Tak oba myśleli.... Droga im się nie przykrzyła i nie trudziła ich. Nie dostrzegli nawet że wszystko na około nich uległo zmianie.
Droga ciasna i błotnista wiła się w głębi doliny, noc była ciemną; wielkie chmury rozpostarły się jak czarna zasłona na całej przestrzeni nieba. Z obu stron drogi gęste krzaki.
— Co jest nieznośne — odezwał się Błażej odpowiadając swym własnym myślom i z głębokim westchnieniem — to te przeklęte podatki.
— I ja o tém myślałem — odpowiedział Robert — pięć tysięcy franków od naszych nędznych czterdziestu tysięcy...
— To jest nadużycie!
— Rząd powinien pojąć raz przecie, że jego naturalną podporę stanowią właściciele ziemscy.
— To nas gnębi!
— To nas gubi.... Licząc na ulepszenia w gospodarstwie i potrzebne naprawy, pozostanie nam zaledwie trzydzieści tysięcy franków.
Robert wymawiał te słowa z przekonaniem smutném i głębokiém.
Za nim Błażej zdobył się na odpowiedź, głos donośny i rubaszno — dźwięczny dał się słyszeć wśród ciemności:
— Stójcie!....
Poczém dodał rozkazującym tonem przemawiając do niewidzialnych osób:
— Baczność!
Na tę komędę, powstał szmer pomiędzy suchemi liśćmi.
Robert i Błażej, nagle przebudzeni ze swych marzeń, spojrzeli w około siebie z przerażeniem.
Pośród głębokiéj ciemności spostrzegli człowieka na środku drogi. Z prawéj i lewéj strony inni ludzie stali nieporuszenie. Szmer pomiędzy gęstemi liśćmi ciągle się dawał słyszeć.
Robert i Błażej przekonali się o rzeczywistości ostrzeżenia pana Géraud. Otoczeni byli zewsząd przez groźnych ułanów.


VII.
Przemysł Bibandiera.

Przebudzenie naszych podróżnych było tem przykszejsze że nastąpiło po śnie najprzyjemniejszym. Ten pocisk ugodził w nich niespodzianie, pomimo tego nie byli nim strwożeni.
Lubo było wielu bandytów, Błażej powziął myśl oporu.
— Gdybyśmy spróbowali pistoletów Gérauda — szepnął.
Dowódca bandy dosłyszał to, albowiem zawołał pospiesznie:
— Marcinie!...Michale!...Piotrze!...Janie!... i wy wszyscy... stać w miejscu!... lecz jeżeli ten pan ruszy za pistolet... wypalcie do niego jak do zająca!
Nikt nie odpowiedział. Szmer tylko pomiędzy liśćmi powiększył się znacznie.
— Dobrze moje dzieci... ani słowa... gdy się mówi poznaje się po głosie, i zawsze się cóś wykryje przed sądem przysięgłych:
Gdy gadatliwy dowódca milczących bandytów, udzielał tej nauki moralnej swoim podwładnym, Robert nachylił głowę przez szyję swego wierzchowca pragnąc rozpoznać jego rysy, lecz noc była zbyt ciemną.
Ułan przemówił do dwóch podróżnych:
— Ah, ha! moi biedni panowie... macie tylko 40,000 fr. dochodu... i rząd nie wstydzi się żądać od was podatków... wiecie że to jest okropném...
Poczém znów się odezwał do swój bandy:
— Stać w miejscu!
Robert nadstawił ucha i wytrzeszczył oczy.
Byłby dał dziesięć luidorów za promyk księżyca.
— Dalej moi dobrzy przyjaciele — mówił dalej bandyta — ja będę wyrozumialszym od rzędu... nie żądam od was nic, tylko tego co macie w kieszeniach.
Odwiódłszy broń którą trzymał w ręku, dodał:
— Nie ruszajcie się z miejsca moje dzieci... lecz bądźcie gotowi dać ognia!...
Żołnierze jego wzorowej karności, stali jak wryci.
Robert i Błażej milczeli.
— I cóż!... — zawołał ułan piorunującym głosem — czyż mam wam życie odebrać dla pozyskania waszego worka?
Donośny i serdeczny śmiech Roberta był odpowiedzią na tę krwawą groźbę. Błażej nie domyślał się niczego. Podwładni bandyci zachowali swoją niewzruszoną postawę.
— Ah Bibandierze, biedny Bibandierze — zawołał nakoniec Robert — jakżeś się oszukał...
— To Bibandier... — powtórzył zdumiony Błażej — niepodobna...
Naczelny dowódca rozbójników zadrżał na to nazwisko.
— Zdaje mi się że ten głos poznaję..... przeklęty kraj... nawet przyjaciół tutaj napotkać można.
Im więcej mówił, tym Robert śmiał się głośniej.
Zbójca położywszy broń na ziemi, wydobył krzesiwko z kieszeni.
— Mój zuchu — odezwał się Robert — powiedz twoim ludziom że jesteśmy przyjaciółmi.
— Nie ruszać się z miejsca — zakomenderował Bibandier zapalając latarkę. Zbliżywszy światło do twarzy podróżnych, zawołał.
— Śpioch!.... i ten czort Amerykanin!.... a więc myślicie że mnie to cieszy was widzieć.
— Podaj rękę zuchu — rzekł Robert.
— Gdy sobie pomyślę że się uganiałem za niemi od kwadransa — mruczał Bibandier — i słysząc ich rozmawiających o 40,000 dochodu...
— I o tych przeklętych podatkach — odezwał się Błażej podzielając wesołość Roberta.
— A więc odgrywaliście komedję dla samych siebie — zawołał Bibandier.
— Jest wszakże rzeczy pewną — rzekł Robert — żeśmy nie chcieli durzyć ciebie sądziliśmy że jesteś w Brest.
— Powróciłem właśnie.
— Oświeć że twarz twoją, niech się lobie przyjrzemy.
Bibandier odwrócił uprzejmie okrągłą szybkę latarni, i nasi podróżni ujrzeli jego oblicze, które w téj chwili wyrażało bolesne niezadowolenie.
Był to mężczyzna mogący mieć 35 do 40 lat, szczupły i długi jak tyka. Ogromne faworyty podcięte à la Cartouche, nie nadawały mu zbyt groźnej powierzchowności. Nadaremnie rozczochrał brodę i włosy w dzikim sposobie; był to oczywiście bandyta podrzędny.
— Mój biedny Bibandierku — rzekł Robert — jakże smutnie wyglądasz... zdaje się jednakże, że kto żyje na polach i ma ludzi wybornych...
Bibandier westchnął głęboko.
— Jem chleb czarny i piję wodę — odpowiedział żałośnie; — od miesiąca jak bawię w tych okropnych pustyniach, nie widziałem jeszcze srebrnego pieniążka... żałuję galer.
— Co mówisz?
— Ah! Paryż... bodaj to Paryż!... — Wykrzyknął Bibandier z rozrzewnieniem; — godzina straży na jakiéjkolwiek ulicy po północy, przyniesie tyle że można żyć wygodnie przez dwa tygodnie... pracuję w tym celu ażebym mógł powrocie do Paryża... i gdybyście wiedzieli jak ciężko pracuję... tego wieczora spostrzegłszy was, spodziewałem się czegoś mówiłem sobie: przynajmniej nie są prostacy z miasteczek opatrzeni w pałki na obronę kilkunastu groszy które mają w kieszeniach... gdym was słyszał mówiących o dochodach, serce mi bić zaczęło... ujrzałem Paryż... poczułem zapach kuchni traktjerni w której razem objadowaliśmy... i cóż się stało... komu nie idzie to nie idzie... i zaczynam wierzyć że umrę tutaj z głodu.
— Czy jest jeszcze gorzałka w puzderku? — zapytał Robert.
— Ojciec Gréaud napełnił go — odpowiedział Błażéj.
— A więc zesiądź z konia... jeszcze wcześnie... można wypalić fajkę ze starym towarzyszem.
Podróżni zsiedli z koni i zaczepili cugle do drzewa.
Suche liście przestały szeleścić. Towarzysze Bibandiera zachowali postawę nie poruszoną, zdając się oczekiwać rozkazu wystąpienia z szeregu.
Duży pies chudy jak pan jego, wyskoczył z pomiędzy drzew ze spuszczonym ogonem widocznie zgłodniały.
— Ah! mój zuchu — rzekł Robert podając puzderko Bibandierowi — nie pojmuję ciebie... nie masz w świecie kraju, w którymby kilkunastu tęgich chłopców nie mogło sobie dać rady... cóż oni robią te draby?
Biedny bandyta wychylił dużą lampkę gorzałki. To mu cokolwiek pokrzepiło serce odezwał się zatem z uśmiechem:
— A więc to sprawia wrażenie?
Robert i Błażej spojrzeli na milczących bandytów.
— Przepyszne wrażenie — odpowiedział Błażej.
— Przy ich pomocy możnaby zatrzymać karawanę.
Uśmiech Bibandiera zamienił się na śmiech prawdziwy.
— Oh, oh! a przecież nie mam ochoty do igraszek... nie ruszajcie się... prawda że są posłuszni... a przytém nie kosztuje mnie wiele ich wyżywienie.
Przyłożywszy puzdro do ust, dodał wzruszając głową:
— Marcin, Michał, Jan, Bonawentura i inni, są to trzonki od mioteł które ubieram jak mogę.
— Bah! — odezwali się razem Robert i Błażej — słyszeliśmy jak się ruszali w krzakach.
— Medor do nogi! — zawołał Bibandier — pies zaczołgał się do pana.
— Medor odgrywa tę sztukę — odpowiedział nieszczęśliwy zbójca — grzebie łapami w suchych liściach... i ułożyłem go ażeby się kręcił i biegał gdy zakomenderuję „baczność.“
Robert wziąwszy latarnię poszedł się przypatrzéć bandytom, którzy rzeczywiście byli tylko kolkami zasadzonemi wzdłuż drogi i odziane łachmanami.
— 1 nie módz się wyżywić przy tak żywjé wyobraźni! — pomruknął Błażej; — są ludzie nie mający szczęścia...
— Zdawało mi się że te strony powinny być korzystne dla tego rodzaju przemysłu.. mówiono mi tyle o ułanach.
— Ja i Medor jesteśmy ułanami — odpowiedział Bibandier — są wprawdzie inni, to jest za bagnami Glenak... lecz to są wymokłe kury które nic nie znają... chciałem się do nich zaciągnąć.... lecz trudna rada.... a teraz szukają mnie wszędzie i chcą zamordować pod pozorem że im psuję reputacyę. Nie zabijam przecież nikogo, ponieważ moja fuzja jest to gałęź z kasztanu.
— Nałóż fajkę biedny Bibandierku — rzekł Robert — i siądźmy na chwilę.
— Zaczekajcie, trawa jest zroszoną, pożyczę wam moich ludzi na siedzenia.
Ułożywszy łachmany ze swych udanych żołnierzy, oparł swoją mniemaną fuzję o drzewo i usiadł obok podróżnych.
Wnosząc z rozmowy tych panów, łatwo się domyśleć że Błażej a nawet pan Robert de Blois, pędzili niedawno w Paryżu łotrowskie życie.
Przypominali sobie teraz rozmaite sztuczki. Nasi podróżni i Bibandier składali wzorowe towarzystwo.
Puzdro wysączało się dość szybko.
Bibandier uskarżał się na przeciwności jakich doznawał od czasu ucieczki z Brestu.
— Przekonywacie się przecież — mówił smutnie — że się staram usilnie żyć uczciwie, lecz zdaje mi się że będę zmuszony nakoniec ażeby nie umrzéć z głodu, zjeść mego medora.
— Chuda to będzie pieczeń — odezwał się Błażej.
Medor zawył żałośnie.
— Z mojemi ludźmi i przemysłem — zarabiam zaledwie pięć su dziennie... Medor przynosi mi czasem kunę którą gotuję.... to są dni uroczyste... zjadamy ją razem... w inne dni trzeba pościć.
— Gdzie mieszkasz? — zapytał Robert.
— Nie tak źle jakby się zdawać mogło... moglibyśmy się tam wszyscy pomieścić g.dybyście się do mnie przyłączyli.... mieszkam sam jeden w wiatraku... bardzo tam dogodnie.. oprócz kiedy deszcz pada.
— Czy dach dziurawy?
— Nie... lecz wcale go nie ma... ale powiedzcież mi co osobie... cóż tu porabiacie?
Robert zamiast odpowiedzieć powstał i wytrząsnął popiół z fajki
— Zdaje mi się że deszcz kropi — rzekł.
— To nic... nie chcesz mi więc powiedziéć?
— Spodziewam że się zobaczemy... lecz do djabła... to się zanosi na burzę... daléj Błażeju, w drogę!
— W drogę... dokąd? — zapytał Bibandier; czy chcecie wziąść mnie z sobą?
Robert wskoczył zwinnie na siodło.
— Lepiej postąpimy — odpowiedział, — co do mnie, nie mogę znieść tego ażebym ciebie pozostawił w niedostadku... pozostało nam 7 franków, 50 centymów...
— I podzielisz się ze mną! — wykrzyknął rozrzewniony Bibandier.
— Dam ci wszystko.
Bibandier podał tylko rękę, tak dalece był odurzony tym wybuchem wspaniałomyślności.
— Ależ... — przemówił Błażej.
— Milcz! — rzekł Robert; — podług mego planu powinienem być zrabowanym.
— Otóż przyjaciel! — zawołał ułan z uniesieniem; — jakże dawno nie widziałem sreberka... Amerykaninie! ty jesteś prawdziwym... daj mi twój adress, a przyjdę do ciebie na koniec świata.
Robert zaciął szpicrutą konia Błażeja i obaj puścili się kłusem Bibandier zebrawszy łachmany, ułożył je w zawiniątko i wziął pod pachę.
Dzięki hojności Roberta, mógł wyżywić swoją bandę przez tydzień.
— Otóż widzisz na co wyjść można — mówił p. de Blois do swego służącego — kiedy kto niema ułożenia... ten człowiek mógł przecież dojść do czegoś, lecz jakież jego obejście... Jeżeli nam się powiedzie dam mu na drogę do Paryża... chyba że się trafi jaka czynność niestosowna dla nas, wtedy użyję go może.
Błażéj podnosił kołnierz bluzy dla zabezpieczenia się od wiatru i deszczu.
— Nie zły początek — mruczał — przemoknę do nitki.
Burza z gwałtownością wybuchła. Zaledwie ujechali 300 do 400 kroków od miejsca w którym spoczywali, a już z ich sukien lała się woda. Wiatr dął przeraźliwie. Błyskawice pruły głęboką ciemność ukazującą im błotnistą drogę gubiącą się w dali.
Błażej drżał i narzekał. Robert przeciwnie zachwycał się swoim jednostajnym humorem.
— Wybornie! — mówił — gdybym zamówił burzę nie mogłaby być pożądańszą... przybędziemy przynajmniej w przyzwoitym stanie.
Minęło pół godziny. Burza zwiększała się coraz bardziej. W tym oba konie zatrzymały się jednocześnie.
Robert chciał popędzić swego, lecz ten nie chciał się ruszyć.
— Woda jest przed nami — rzekł Śpioch.
— Stanęliśmy przecie u kresu podróży — rzekł Robert. — Ah! otóż strumyk, który można przeskoczyć równemi nogami... ten sławny wylew którym nas straszono, podobny jest do tych groźnych ułanów uosobionych w postaci naszego przyjaciela Bibandjera.
— Jest to kraj urojeń — odezwał się Błażej ożywiony nadzieją bliskiego wypoczynku — gdybyśmy zawołali przewoźnika...
— Do promu! do promu! — krzyknął Robert.
Nikt nie odpowiedział z przeciwnego brzegu.
Powtarzali te wołania przez dwie lub trzy minut.
— W ostateczności — rzekł Robert niezmieszany — zdaje się że możnaby przebyć wpław ten strumyk... Ułani... burza... a w końcu kąpiel... przy tych okolicznościach można się przedstawić nago...
Błażej krzyczał:
— Dawaj prom... hola!
Obaj zsiedli z koni.
Od kilku minut słyszeli za wzgórzami dźwięki trąby i oddalone wołania których wyrazów nie rozumieli.
Błażej był przelękniony.
— Słuchaj... — szeptał — trąba się zbliża...
— Jest to jeździec — rzekł Robert.
— Cóż to znaczy u djabła?
W téj chwili goniec przebiegł na drugim pobrzeżu wołając:
— Woda... woda... woda!..
Błażej drżał cały.
— Wróćmy nazad — przemówił struchlały.
Robert wzruszył ramionami.
— Jeżeli strumyk przybierze na stopę — rzekł — będziemy mieli wody do kolan... wielkie rzeczy....
Głuchy łoskot słyszéć się dał za wzgórzami.
W krótce massa biała i fosforyczna spadła z szumem w szyję.
Konie osadziły się na nogach i parsknęły donośnie; poczém odskoczywszy w tył, uciekły cwałem.
— Jesteśmy zgubieni! — szepnął Błażej usiłując uciekać.
Lecz w tym uczuł zimno w nogach, daléj w całem ciele, nie czuł już ziemi pod stopami.
Woda wezbrała na sześć stóp w miejscu gdzie stali przed chwilę, i powódź unosiła ich z nadzwyczajną gwałtownością.
Nic nie widzieli wśród głębokiej ciemności prócz piany pokrywającej powierzchnię wzburzonej wody.
Wołali o pomoc z całych sił, lecz im się zdawało że krzyki ich gubiąc się pomiędzy tysiącznemi łoskotami odbijającemi się o ich uszy, będą bezskuteczne.
Ratowali się, lecz bez nadziei. Była to godzina ich śmierci.....


VIII.
Powodź.

Prom w który wskoczył Penhoel z Benedyktem Haligan był to ciężki i pospolity galar, służący od dawnego czasu i którego szczeliny przepuszczały wodę.
Prąd unosił go szybko w kierunku bagnisk Glenackich. Tyka którą trzymał Penhoel była zbyt krótką i zaledwie gróntowała rzeczkę Ust. Prom się kręcił i płynął samopas.
Benedykt stał nieporuszony w środku statku jakby to było dostatecznym dla zaspokojenia jego sumienia, podzielać niebezpieczeństwo z swym panem.
Odkąd Penhocl zbliżył się do środkowego punktu powodzi, rozpaczliwa praca którą przedsiębrał i tysiączne szumy go otaczające, tłumiły krzyki rozpaczy nieszczęśliwych podróżnych.
Słyszał on w prawdzie wołania, lecz słabe, i te zamiast zbliżać zdawały się oddalać. Penhoel używał nadzwyczajnych wysileń dla wstrzymania lub zmienienia kierunku statku który płynął korytem Ustu a którego niemógł już zgruntować.
Pierwsza błyskawica która rozpruła obłoki, ukazała mu pałac i podwójny pagórek w oddaleniu oblane ze wszystkich stron zgubnym żywiołem.
Przestał robić tyką i nadstawił ucha. Krzyki rozpaczy nie dochodziły go więcéj.
Wtedy cisnąwszy tykę na dno promu, usiadł zniechęcony na burcie. Pot spływał mu z czoła, myśli jego mięszały się i utracił siły.
— Mój Panie — odezwał się spokojnie prze1woźnik — tym sposobem popłyniemy wprost do wiru białej kobiety.
Penhoel podniósł głowę i przesadna trwoga go ogarnęła ujrzawszy wysoką i posępną postać Benedykta Haligana. Nie wierzył w czary, lecz pomimo tego był dzieckiem Bretanii. Są chwile w których dorosły mężczyzna przypomina sobie okropne historje które słyszał w niemowlęcym wieku. Cudowność, ta tajemnicza sprężyna w sercu każdego Bretończyka, która się porusza na wspomnienie o przyszłym życiu, może długo spoczywać i zadrgnie niespodzianie w drzemiącym sumieniu.
Przewoźnik przybierał w oczach Penhoela w tej chwili nadludzką postać, w której skutkiem rozognionej imaginacyi zdawał się upatrywać ogromne widmo białej niewiasty wznoszące się nad ziejącą przepaścią.
— Nieszczęśliwi.... dostali się tam przed nami — szeptał drżący.
— Nie — odpowiedział przewoźnik.
Głos jego osłabiony od starości, wydawał się poważnym i donośnym w tej chwili. Uczucie którego Penhoel nie mógł sobie wytłómaczyć, wstrzymywało go od żądania pomocy od swego posępnego towarzysza.
— Czy wiesz gdzie się znajdują? — zapytał go nakoniec.
— Tak — odpowiedział Benedykt.
— Dla czegóż nie weźmiesz tyki do ręki.
— Ponieważ nie rozkazałeś mi to uczynić.
— Na cóż rozkazu.
Benedykt przerwał:
— Penhoelu — rzekł smutnie — krótki już kres życia mojego... moje ciało do ciebie należy, lecz chcę zachować duszę... udzieliłem ci dobrej rady, jest to wszystko na co się zdobyć może sługa... czy chcesz ocalić tych nieznajomych kosztem życia twego i zbawienia duszy!
— Chcę!... — wyrzekł Penhoel z cicha.
— A więc rozkaz mi to głośno, ażeby Niebo i piekło słyszeć mogły... Wiem dobrze iż nie ocalę mego ciała... ci ludzie mnie zabiją: tak chce prawo tajemnicze... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją biedną duszą.
— A ja?... — szepnął mimowolnie Penhoel.
— Ty?... nim ciebie zabiją, potępię twoją duszę.
Nastąpiło milczenie w statku który pędził szybko niesiony wodą.
Penhoel zawstydził się samego siebie.
— Głupstwo — rzekł — weź tykę i kieruj statkiem.
— Rozkazujesz mi ich ocalić — rzekł Benedykt powolnym i przesadnym głosem.
— Rozkazuję ci.
— Raz?
— Tak.
— Po raz drugi?
— Tak.
— Po trzeci raz?...
Penhoel tupnął o dno spróchniałe statku:
— Sto razy! — zawołał — dozwalając chrześcijanom umrzeć bez ratunku pozostawionym jest to potępiać swoją duszę; ruszaj!...
Przewoźnik ująwszy szuflę do wylewania wody ze statku, robił nią jak wiosłem chcąc się wydostać z koryta rzeki gdzie tyka nie mogła zgruntować. Ciężki statek z trudnością dał się poruszyć, obróciwszy cię raz jeszcze na około, wpłynął nakoniec na spokojniejszą wodę.
Wtedy Haligan schwyciwszy za tykę, mógł nią gruntować. Statek płynął nad obszernenemi łąkami na których widzieliśmy niedawno pasące się trzody.
— Pilnuj się ażebyś nie zbłądził — rzekł Penhoel — musimy być bardzo daleko?
— Jesteśmy wprost miasteczka Glenaku w połowie drogi od portu kruczego i białej niewiasty... gdybym się mógł wydobyć na prąd odwrotny, dostalibyśmy się w takimże czasie w górę ilebyśmy go potrzebowali w dół płynąc.
Tak mówiąc popychał statek z całą siłą. Noc była tak ciemna że nie można było nic dostrzedz w około statku, a przecież najlżejsze wahanie nie objawiało się w poruszeniach Benedykta czarownika. Sterował wśród ciemności po prostej i niewidzialnéj drodze. Nikt oprócz niego nie mógłby rozpoznać oznak niedostrzeżonych i tajemniczych zastępujących busolę.
Penhoel stojąc w środku statku, drżał od zimna i hamował swoją niecierpliwość.
— Zdaje się żeśmy powinni słyszeć ich krzyki — szeptał.
— Nie długo usłyszemy — odpowiedział Benedykt — wiem dokąd płynę jakby wśród dnia jasnego... i wiem gdzie oni są jakbym ich widział... słuchaj pan....
Penhoel nadstawił ucha, lecz nic nie słyszał nad huk i szum burzy.
— Mogło zajść trzy przypadki — mówił przewoźnik — albo uniesieni zostali do wiru... albo przepłynęli na drugi brzeg... albo nakoniec uczepili się wysokich wierzb będących przy drodze Redońskiej... Jeżeli są przy wierzbach, usłyszymy ich zaraz... słuchaj pan...
Tą rażą, słaby okrzyk doszedł do uszu Penhoela.
Szukał ręką drugiej tyki.
— Możesz być cierpliwym przez kilka minut — pomruknął starzec — gdyż pozostanie ci całe życie do żalu, za twoją wyprawę dzisiejszej nocy.
— Naprzód... naprzód!....
Przewoźnik pracował zawsze jednostajnie. Płynął raz na prawo drugi raz na lewo, pochylając się na swej żerdzi giętkiej i omijał rozliczne prądy, które się krzyżowały na przestrzeni bagien.
Wiatr popychał statek. Teraz było słychać wyraźne i zmęczone głosy nieszczęśliwych. Penhoel usiłował im odpowiedzieć przez tubę z dłoni złożoną.
Za parę minut statek dotykał gałęzi zatopionych wierzb.
Robert i Błażej zanurzeni byli do łopatek. Zaczepiali się oburącz o kołyszące się pnie dwóch najgrubszych wierzb, i czuli jak woda przybierała dochodząc do ich piersi.
Od chwili jak pierwszy wylew powodzi uniósł ich gwałtownie, żaden głos nie odpowiedział na ich wołania rozpaczliwe.
Z żadnej strony nie było iskierki nadziei ratunku, pośród okropnych ciemności ich otaczających.
Nic nie widzieli oprócz kręcącéj piany, która podnosiła się do pni wierzb, uginających się pod parciem wody jak trzcina od wiatru.
Ich ręce drętwiały a z piersi wydobywały się przytłumione jęki.
Gdy głos Penhoela doszedł do nich po raz pierwszy, ich konanie trwało już od dawna.
Ich wyprężone ramiona słabły i czuli z rozpaczy zbliżający się chwilę, w której będą zmuszeni opuścić pnie służące im za ostatni środek ratunku.
Obaj razem umilkli.
— Czyś słyszał? — zapytał Robert nie śmiejąc wierzyć swym uszom.
— Tak — odpowiedział Błażej — lecz czyliż nas znajdy.
— Są jeszcze zbyt daleko i siły mnie opuszczają.
— Zdaje mi się że nie mam władzy w palcach.
Nabrawszy tchu wydali razem krzyk donośny.
Na to wezwanie odezwało się echo, jeszcze słabe lecz wyraźne.
— Nadjeżdżają — rzekł Robert z uniesieniem radości; — jeżeli Bóg nas ocali Błażeju, potrzeba pokutować i żyć po chrześcijańsku...
— Co do mnie przyrzekam to spełnić — mówił Błażej zgłębi serca.
— A ja przysięgam....
Głos niewidomego wybawcy przybliżał się.
— Hola!... — mówił — odwagi.... trzymajcie się dobrze!...
— Na pomoc! ratunku!... — odpowiedzieli Robert i Błażej.
Teraz dosłyszeli sztuk żerdzi uderzającej o ściany statku.
— Oh tak — odezwał się Robert — zmienię moje życie... wyrzekam się kłamstwa.
— Żadnych podstępów! — rzekł Śpioch z żałością i ukorzeniem.
— Odtąd żyć będę uczciwie...
— Cóż znaczy ubóstwo kto ma czyste sumienie.
Woda ciągle przybierała i już przechodziła za ramiona. Mówili bardzo szczerze.
Minęło kilka sekund. Pierwszy Robert dostrzegł w ciemności czarny kształt promu.
To zbawienne zjawisko osłabiło znacznie jego ducha pokutującego.
— Baczność... — szepnął — jeszcze wszystko może wyjść na dobre... i staniemy szczęśliwie w Penhoelu.
— Czy jeszcze o tém myślisz? — zapyta! Błażej pokornie.
— Spojrzyj — rzekł Robert.
— Ah! to co innego.
Benedykt dotarł ze statkiem do wierzby przy której zaczepieni byli podróżni; poczém zatknąwszy żerdź z tyłu, stał jak najdalej od nieznajomych. Penhoel sam ich ocalił.
Robert i Błażej uważali swego wybawcę za jakiego dzierżawcę okolicznego.
Robert stawając na statku odzyskał swoją rolę z bohaterską obojętnością.
— Oby ci Bóg wynagrodził zacny przyjacielu. Ocaliłeś życie człowiekowi, który tego rana jeszcze mógł ci wynagrodzić po królewsku i byłbyś najmajętniejszym obywatelem... lecz w tej chwili jestem uboższym od żebraka.
— Mój nieszczęśliwy panie — westchnął Błażej jako wierny sługa.
— Nie uskarżajmy się — rzekł Robert — bo przed chwilą mogliśmy również utracić i życie.
— Cóżeście utracili? — zapytał Penhoel gdy Benedykt popychał statek w kierunku portu kruczego.
— Utraciłem znaczną summę mój zacny przyjacielu — odpowiedział Robert smutnie — i muszę długo czekać na nowe zasiłki, gdyż ojczyzna moja jest za oceanem... lecz co się ciebie dotyczę, spodziewam się że będziesz wynagrodzonym, gdyż wice-hrabia Penhoel raczy mi przyjść w pomoc dla zaspokojenia tego świętego długu.
— Znaż więc wice-hrabiego? — zapytał Remigeusz zdziwiony.
Benedykt słuchał z natężoną uwagą.
Niestosówna odpowiedź zgubić mogła bez ratunku p. Roberta de Blois i jego wiernego koniuszego, lecz nie opuściła ich szczęśliwa gwiazda.
— Jestem cudzoziemcem — odpowiedział Robert — i nie widziałem nigdy wice-hrabiego Penhoela; lecz przybyłem do Bretanji w interessie jego dotyczącym jak również jego rodziny; mniemałem że będzie mi obowiązanym... teraz role się zmieniły, i jestem zmuszony żądać jego gościnności która stanowi jedyną moją nadzieję.
Mnóstwo zapytań cisnęło się do ust Penhoela, lecz się powściągnął odpowiadając:
— Gościnność Penhoela nie zawiodła nikogo, zaprowadziemy pana do zamku.
Prom przybił do portu kruczego. Penhoel dopomógł podróżnym przy wysiadaniu.
— Weź mnie pod rękę — rzekł do Roberta — droga jest przykrą. Benedykcie, prowadź drugiego.
— Za nic w świecie nie uczynię tego — odpowiedział przewoźnik, który się cofnął od Błażeja jak od zapowietrzonego.
Poszedł do swej chaty i odczepił małą latarkę zawieszoną przy drzwiach. Poczém powrócił do Penhoela i jego gości, którzy wstępowali zwolna na pagórek.
Zwróciwszy światło latarni na twarz Roberta a następnie na Błażeja, przyglądał się im w milczeniu przez chwil kilka.
— Penhoelu... Penhoelu!... — przemówił następnie ponurym i przesadnym głosem — chciałeś tego, niech ci Bóg przebaczy!...
Jedną ręką dotykał ramienia swego pana, drugą wskazywał na Roberta i Błażeja.
— To on!... — dodał ciszej. — Zguba i zbrodnia z nim przybywają... Jestem bardzo stary... lecz ujrzę jeszcze trzy dziewice nocy więcej pod wierzbami przed moją śmiercią... trzy szlachetne córy... Penhoelu... Penhoelu... nieszczęście nad twoim domem..... Strzeż się!...
Robert wzdrygnął się mimowolnie dowiedziawszy się niespodzianie o nazwisku swego wybawcy.
Remigeusz zatrzymawszy się zdziwiony, odwrócił się z gniewem do Benedykta, lecz ten już szybko dążył do swej chaty.
Na drodze mruczał:
— Nieszczęście nad nim wisi... i nademną... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją duszą.
Wszedł do chaty i wstawił drzwi na zawiasy.
Gdy Penhoel i jego towarzysze przechodzili około progu, drzwi były mocno zaryglowane.


IX.
Miły Gość.

Minęło półgodziny jak Robert de Blois i służący jego przestąpili progi pałacu Penhoela.
Rodzina i goście zgromadzeni byli w sali jadalnej około obszernego stołu dębowego nakrytego do połowy obrusem.
Przy jednym końcu stołu wieczerzali, druga strona była pustą.
Na obrusie świetnej białości była obfitość potraw. Na czterech rogach stały wysokie i piękne dzbany
z brunatnego fajansu, napełnione świeżym pieniącym jabłecznikiem. Pani odmówiła benedictte, talerze były napełnione, jedzono z wybornym apetytem.
Robert de Blois siedział po prawéj stronie Penhoela, z lewéj zaś siedziała Pani.
Za Robertem stał Błażej który dostał suchą odzież równie jak Pan jego.
Śpioch wprawił się do służby lokajskiej. Pełnił z gorliwością swoje obowiązki, i zapewne było mu lepiej jak pośród gałęzi wierzb. Z tém wszystkiém smutnym wzrokiem spoglądał na wyborne kawałki które pan jego pochłaniał.
Zapytywał siebie czy to było przepowiednią, że on Błażej z powodu przyjętego obowiązku będzie zmuszony żyć z pozostałości po Robercie.
Ten jedząc z wybornym apetytem nie ©mieszkał korzystać z nasuwających się okoliczności.
Dzięki objaśnieniom ojca Géraud, rozpoznał z pierwszego rzutu oka wszystkie osoby nieznane mu dotąd.
Opis oberżysty zupełny i dokładny, był dla niego rękojmią wesołości i innych szczegółów czerpanych z tegoż źródła.
A jednakże jeżeli od osób zwrócił uwagę na całość tego towarzystwa wiejskiego, postrzeżenia ojca Géraud mogły być uważane cokolwiek za przesadne.
Robert władający wzrokiem równie czynnie jak szczękami, upatrywał nadaremnie około siebie oznak zapowiedzianych dramy powolnej i domowej, któraby mu podała sposobność łowienia w mętnéj wodzie.
Wszystkie oblicza zdawały się być spokójnemi. Widział bowiem tylko młodą matkę szczęśliwą pomiędzy mężem i dzieckiem. Reszta towarzystwa: stryj Jan, jego córki, Wincenty i Roger, uzupełniały w jego wyobraźni jedną z tych zacnych i wzorowych rodzin, napawającéj się jednostajną pomyślnością, cokolwiek nudną, któraby przerażała wielu ludzi nieszczęśliwych żyjących w miastach.
Czytelnik świadomy sceny zaszłéj w salonie Penhoelów, doznałby cokolwiek zadziwienia podobnie jak Robert. Widownia się zmieniła. Minęło posępne milczenie, ciążące nad goszczącemi w pałacu, przerywane chwilowo wyrazami złowrogiemi.
Przybycie obcego stanowiące epokę w tym zakątku Bretanii, nabierało tutaj przy towarzyszących okolicznościach wrażenie zajęcia i ciekawości. Nie należy wstępować pospiesznie do rzeki pragnąc zbadać jej spokojne łożysko, woda się mąci, ryby ukrywają i ten świecący kamyk któremu pragnęliśmy przyjrzéć się z bliska, zniknął pod kałużą którą poruszyło nieostrożne stąpienie.
Robert sam sobie zakładał oponę.
Oprócz tego przyznać należy, że w chwili gdyśmy po raz pierwszy wstąpili do pałacu, Remigeusz miał przy sobie flaszkę wódki do połowy wypróżnioną. Penhoel trzeźwy był mężem łagodnym i ufającym, opilstwo zaś jego było dzikie i alkohol przeistaczał w posępne widma, dręczące wspomnienia zawarte w głębi duszy.
Wyprawa na bagniska przyczyniła się do ulotnienia wyziewów gorzałki... Głowa jego była wolną i przekonanie że ocalił życie dwóm bliźnym, radowało serce jego.
Pomiędzy biesiadnikami będącemi przy stole, stryj Jan zachował jedynie smętność oblicza jakie się dało przed tém spostrzegać na jego szlachetnej twarzy. On jeden myślał o tym, którego imię niespodzianie wyrzeczone sprawiło przed godziną tak dotkliwe wrażenie.
Lecz serce stryja Jana niezapominało nigdy nieobecnego, i oddawał cześć wgłębi swej kochającej duszy, rocznicy wyjazdu starszego Penhoela.
Reszta towarzystwa zajmowała się wyłącznie nieznajomym. Prawnik i zacny nauczyciel przypatrywali się mu z tym ciekawym zajęciem z jakim próżniacy paryzcy przyglądają się Etyopczykowi lub O-ijb-be-wasowi. Panny podziwiały jego piękną i odznaczającą się głowę. Robert upatrywał w nim bohatera romansu. Wincenty przeciwnie, doznawał spoglądając na niego, nieprzyjaznego uczucia i nadaremnie usiłował wytłumaczyć sobie instynktowo nienawiść.
Bezprzestannie zwracał wzrok na niego i Blankę, jakby się obawiał grożącego jej niebezpieczeństwa dotąd niewiadomego.
— Zdrowie twoje, mój kochany gospodarzu — odezwał się Robert podnosząc do ust kieliszek — i po setny raz przyjmij moje dzięki... gdyby nie Ty, Bóg wie gdziebym się teraz znajdował.
— Dopełniłem tylko mego obowiązku — odpowiedział Penhoel.
— Przewoźnik pański był innego zdania — rzekł Robert z uśmiechem.
— Benedykt Haligan jest poczciwym człowiekiem — odezwała się Marta — wyratował wielu od śmierci... lecz jego umysł jest osłabiony... nasi wieśniacy mają przesądy cokolwiek dzikie.
Robert pochylił głowę z uszanowaniem.
— Jest to kraj szczęśliwy i błogosławiony — szepnął — w którym Bóg obdarzył serca możnych lekarstwem przeciw niewiadomości ubogich...
Lubo widzieliśmy Roberta na stopie koleżeństwa z Błażejem i Bibandierem, musiał jednakże bywać w lepszych towarzystwach, gdyż w potrzebie umiał przybierać obejście uprzejme i wykwintne. Być może w naszych pierwszych salonach stanowiących chlubę arystokratycznych przedmieść, ludzie światowi dostrzegliby może lekkich zboczeń w roli jego, lecz w pałacu Penhoela, obejście takie uchodziło za wzorowe i po każdym zdaniu, wznosiła się niejako podstawa jego wyższości.
Jeżeli kto doznawał niejakiego przymusu, to nie on bynajmniej, lecz raczej p. Penhoel. Co się tycze Pani, jej proste i szlachetne obejście wyrównywało przynajmniej całości drobiazgowych przyjętych zasad, stanowiących naukę światowy.
— Dobrze mi mówiono — mówił Robert — co znajdę w zamku Penhoel... Bo są ludzie wybrani których sława jest niższą od rzeczywistości... być może iż nie długo zabawię we Francyi... jakkolwiek bądź, widziałem to co inni szukają nadaremnie przez całe życie, dom prawdziwego szlachcica...
Penhoel zarumienił się z dumy.
Robert podał próżny talerz przez swoje ramie i Błażej go odebrał westchnąwszy.
Robert żywo się odwrócił.
— Jak to! — zawołał z dobrocią — ty tu jesteś mój biedny chłopcze?
— Chciałem... — zaczął Błażej.
— Oddal się — przerwał Robert. — Proszę mi wybaczyć Pani... lecz Błażej jest rzadkim sługę... i ośmielam się prosić dla niego o względność z jaką Państwo raczycie mnie przyjmować. — Wszyscy a mianowicie pan i pani uważali z najlepszej strony tę troskliwość o służącego.
Nie był to tylko człowiek światowy, lecz nadto uposażony wspaniałomyślnym sercem. Doznajemy rzeczywistej rozkoszy odkrywając piękne przymioty w człowieku, który się nam umiał podobać z pierwszego wejrzenia. Panny i Pani podziękowały wzrokiem nieznajomemu, wdzięczny Błażej poszedł do kuchni.
Wieczerza trwała od 20 minut, upłynęła przeszło godzina od czasu jak Robert wszedł do zamku, jednakże pomimo iż wspomniał na promie o zleceniu jakie miał do Pana Penhoel, nie zadano mu w tym względzie żadnego pytania. Była to bez wątpienia wykwintna gościnność lecz Robert nieumiał jej ocenić. Przekładałby on zajęcie natrętne i ciekawe, ponieważ przysposobił stosowną bajkę.
Uważając że się nie zanosi na podobne zapytanie, odważył się rozpocząć:
— Nie przystoi mi Wice-hrabio — rzekł podając Penhoelowi rękę — nadużywać względności jego i pragnę, ażebyś się Pan dowiedział przynajmniéj o nazwisku gościa którego ci przypadek sprowadził... nazywam się Robert de Blois.
Penhoel skłonił się.
— Jest to starożytne nazwisko bretońskie — rzekł — powinieneś go znać mój stryju.
Stryj Jan, jak prawie wszyscy szlachta wiejscy, był żyjącą heraldyką.
— W istocie... — odpowiedział — jest kilka rodzin... i pominąwszy dom książęcy z którego jeden członek nosił to nazwisko, są Panowie Blois z Quimper i de Blois z Moncontour.
— Moja rodzina pochodzi rzeczywiście z niższéj Bretanii — odpowiedział Robert — lecz ja jestem dalekim krewnym szlachetnych domów o których pan wspomniałeś... gdyż przodkowie moi osiedli od dawna w Ameryce.
Stryj Jan zebrawszy wspomnienia, szepnął:
— Otóż to być musi... jeden z kawalerów de Blois imieniem Emeryk... przymuszony emigrować po odwołaniu edyktu Nanteńskiego.
Robert spojrzał na stryjaszka z uwielbieniem.
— Rzeczywiście — rzekł — mój pradziad miał imię Emeryk... bądź co bądź odpłynąłem z Bostonu do Francy i w interessach ojca mego... jeden z tych powołał mnie do Bretanii... od przybycia mego do Francyi nie przytrafiła mi się żadna przygoda... złodzieje Paryzcy pozostawili mi mój worek... jechałem poczty dniem i nocą i nigdzie nie zostałem zatrzymany przez klassycznych bandytów, którzy stają się tak osobliwemi jak widma... lecz za to dzisiaj doznałem wszelkich przyjemności... rzecz tak się miała: stanąłem z rana w Redon mając z sobą dość znaczną summę... miałem załatwić pilne interessa... dobry oberżysta w Redon p. Géraud ostrzegał mnie o niebezpieczeństwach drogi lecz nie chciałem mu wierzyć zresztą chciałem koniecznie dopełnić osobiście pewnego zlecenia... wyjechałem więc; o milę od Redon napastowany zostałem przez bandytów którzy mnie zrabowali.
— Ułani! — szepnęło kilka głosów.
— Nie mogę powiedziéć z pewnością.... była to liczna banda łotrów przerażających postaci.
— I zabrali panu wszystko? — zapytała pani.
— Wszystkie pieniądze... lecz ci rozbójnicy nie zdają się być biegli w swojém rzemiośle, albowiem pozostawili w walizie pugilaress napełniony banknotami.
— Ah!... — odezwali się niektórzy z zadowoleniem.
— Pozwólcie państwo...pomimo tego nie jestem bogatszym... moja waliza i wszystkie papiery w niéj będące, są teraz bardzo daleko jeżeli wasza piekielna rzeka bieży tak szybko jak poprzednio.
— To prawda... powódź — szeptano w zgromadzeniu które żywy udział przyjęło w opowiadaniu nieznajomego.
Córki stryja Jana przestały jeść, przypatrując mu się ciągle. Słuchały z ustami na w pół otwartemi i nie odwracały śmiałego wzroku, tak dalece były prostodusznemi.
Doznawały obie w równym stopniu uczucia szczególnego i nieznanego dotąd. Strona niema dotychczas odzywała się silnie w głębi ich duszy. Tajemny widnokręg rozpościerał się przed niemy.
Można powiedzieć że dopiero zaczęły świat poznawać.
Na wspomnienie Paryża zamieniły z sobą szybkie spojrzenia i iskra zabłysła w ich oczach.
Blanka, bojaźliwe dziecię, ukrywała się przez połowę za swoją matkę i spoglądała ukradkiem na Roberta. Roger podziwiał go z całego serca, gdyż nie widział udatniejszego młodzieńca.
Wincenty zachowywał cięgle posępną i gburowatą flzjonomję.
Nauczyciel i prawnik siedzący obok przy końcu stołu, byli ciekawi ile było pieniędzy w walizie.
— Znajdowano nie raz — odezwał się skromnie Chauvette — na bagniskach zatracone przedmioty na drodze do portu kruczego.
— Dałbym chętnie 1,000 dukatów temu — odezwał się Robert z żywością — ktoby mi przyniósł moją walizę.
Prawnik zanotował tę obietnicę i postanowił udać się nazajutrz o świcie na połów.
Robert mówił dalej z uśmiechem:
— Lecz nie należy nigdy liczyć na cuda i byłoby niedorzecznością uskarżać się na los...
Nie mogę tego powiedziéć iż nie żałuję summy utraconéj, albowiem jestem daleko od domu i położenie cudzoziemca jest dość drażliwe... lecz w końcu... jestem uboższym o kilka tysięcy dukatów i nic więcéj... martwić się o taką drobnostkę, byłoby to niegodném szlachcica... a teraz kochany gospodarzu piję twoje zdrowie.
Wszystko przemawiało za tym człowiekiem. Ostatnie wyrazy wymówił z szczerą wesołością.
To wskazywało najprzód wielki majątek, którym nikt nie pogardza; oprócz tego co sprawiało większe wrażenie na większéj części towarzystwa, to wskazywało prawdziwą wzniosłość duszy. Rzadko się zdarzy napotkać ludzi mówiących wesoło o znacznéj stracie.
Robert co chwila pozyskiwał większy szacunek w domu Penhoela.
— Jedna rzecz która mnie szczególniej udręcza — dodał — jest ta, że straciłem pisma które mi były usilnie zalecone... w tej walizie panie Penhoel, znajdowało się to, czym mogłem odpłacie panu za ocalenie życia.
Barwa ciekawości zajaśniała w spojrzeniach. Nie domyślano się jeszcze niczego.
Robert zamilkł, zdając się oczekiwać na zapytanie.
Penhoel przeciwnie lękał się go badać.
— Tam... na promie — rzekł nakoniec — zdaje mi się żeś pan wspominał o pewném zleceniu do wice-hrabi Penhoel.
— Tak to prawda, mój drogi gospodarzu...
— Czy wolno zapytać...
— Miałem zlecenie z daleka.
— Zkąd?
— Z Nowego-Yorku.
Penhoel uczynił poruszenie zadziwienia. Piękna i pogodna twarz pani objawiła nakonieć żądzę ciekawości.
— Nie znam nikogo w Nowym-Yorku — rzekł Penhoel.
P. Blois spuścił oczy. Spojrzenie jego przelotne i szybkie ukradkiem odbyło przegląd na około stołu.
— Czy pan jesteś pewnym tego?
Przypatrywał się jednocześnie pani która zachowywała swój uśmiech powabny i łagodny, oraz panu i staremu stryjowi który w zamyśleniu spuścił głowę.
Za nim Penhoel odpowiedział, Robert przemówił, powolnym i cichym głosem:
— Czy Ludwik Penhoel jest już zapomnianym w domu ojca swego?...
Jeżeli Robert chciał wymierzyć silny pocisk, powinien był być zadowolonym ze sprawionego wrażenia.
Chmura zasępiła jednocześnie wszystkie czoła. Wszystkie spojrzenia w dół się spuściły.
Penhoel, który w tej chwili podnosił szklankę do ust, upuścił ją.
Pani drżała, blada i niewzruszona.
Stryj Jan niedowierzał swemu słuchowi.
Powstawszy przez pół, oparł się oburącz na stole. Jego niebieskie oczy, bojaźliwe i łagodne zwykle, zwracały się obecnie na nieznajomego z chciwą niespokojnością.
Robert usiłował powściągnąć wrażenie tryumfu mające się objawić w twarzy jego.
Widząc błogi spokój rodziny, przez chwilę powątpiewał o skuteczności pocisku którym był uzbrojony.
Teraz wątpliwość znikła. Pocisk był trafny i poznał wady wszystkich serc.
Podniósł głowę. Wzrok jego był zimny surowy jak sędziego.
Wśród milczenia słychać było tłumione oddechy.
— Czyliż się przesłyszałem?... — odezwał się nakoniec stryj Jan — któż mówił o Ludwiku Penhoel?...
— Wspomniałem o nim — odpowiedział Robert.
— I wymówiłeś pan słowo zapomnienia... rzekł starzec ze zroszonemi oczyma. — Oh! nie jedno serce zachowuje tutaj jego wspomnienie...
Penhoel przerwał mu, wysilenie jego do przemówienia było widoczne.
— Wszyscy tutaj kochają głowę rodziny Penhoelów — mówił zwracając się do Roberta.
Jestem jego młodszym bratem... i w dniu, w którym Ludwik zechce wrócić, ustąpię mu z roszkoszą miejsce ojca naszego.
Stryj Jan opuścił swoje miejsce chcąc się zbliżyć do nieznajomego. Słychać było stąpanie jego drewnianych sabotów i długie włosy wieńczące jego szlachetne czoło spadały na grubą odzież wieśniaczą.
— Dobrze mówisz mój synowcze — odezwał się dotykając ramienia Remigeusza który odwrócił głowę — Bóg ci pobłogosławi, albowiem jesteś godnym synem Penhoela ja tylko jestem ubogim starcem — mówił daléj zwracając się do pana de Blois — lecz kochałem mego synowca Ludwika jak najukochańsze dziecię... mów pan... czy nam pomyślną wiadomość przynosisz...albo też mamże przywdziać wieczną żałobę?...
Robert dosłyszał westchnienia rospaczy unoszące pierś pani.
Penhoel być może że słyszał je także, gdyż się pochylił naprzód a potem w tył, chcąc się przyjrzéć twarzy Marty. Lecz p. de Blois w skutku przypadku lub być może rozmyślnie, zrobił podobneż poruszenie i pan Penhoel nic nie dostrzegł.
Inni przypomnieli sobie sen Blanki, która widziała Ludwika leżącego na trawie i bladego jak trupa.
Gdy Bobert de Blois zaczął mówić, wszyscy wstrzymali oddech ażeby go lepiej słyszéć mogli.
— Przynoszę dobre wiadomości... Ludwik de Penhoel którego jestem przyjacielem, zlecił mi uściskać swego brata i prosił abym zawiadomił go o innych członkach rodziny.
Najbieglejszy dostrzegacz nie mógłby określić przeciwnych uczuć które niejako strącały się na fizjonomii pana Penhoela; naprzód uniesienie powracającego przywiązania, wzruszenie żywe i szczere miłości braterskiej, następnie cóś oziębłego, nieufność i zmartwienie.
Czcigodny stryj ująwszy rękę Roberta ściskał ją ze łzami, ponieważ Robert powiedział: „jestem jego przyjacielem.“
On to zadał niezbędne zapytania, które winny pochodzić z ust pana zamku.
— Gdzie jest? co robi? czy powróci? czy o nas myśli?... o nas którzy go tak kochamy... czy zawsze jest pięknym, szlachetnym, silnym... jestże szczęśliwym?...
Przy stole przypominali sobie po cichu wszystko co mówili w okolicy o nieobecnym.
Rozmawiano o nim wieczorami, i do nazwiska jego przywiązywano tajemniczy szacunek który Bretonowie przyznają bohatérom swych legend.
On był tak wspaniałomyślny!
Przywiązanie z jakiem starcy ku niemu pałali, przechodziło w sercach młodych przez pośrednictwo cudownych opowiadań przy domowém ognisku. Są to poeci ci wiejscy opowiadacze bretońscy; żale ich stanowiły podnóże dla nieobecnego, i ci którzy go nie znali, wyobrażali go sobie jako nadprzyrodzoną istotę.
— Ja to przecież byłem jego pierwszym nauczycielem... — szeptał rozrzewniony Chauvette.
— Istny djabeł! — pomrukiwał prawnik — nie mogłem go nauczyć łaciny.
— Zdaje mi się żebym go poznała — mówiła Djana — tak często widywałam go we śnie.
— Oh! zapewnie nie tak często jak ja — odpowiedziała Cyprjana.
— Co się mnie tycze — odezwał się Roger — jeżeli nie powróci, pójdę do niego na koniec świata.
Córki stryja Jana chciałyby być chłopcami żeby mogły podobnie powiedzieć i wykonać jak zamierzał Roger de Launoy.
I gdy te wyrażenia krzyżowały się w uniesieniach, osobliwém było widzieć posępną obojętność pana i pani.
Robert odpowiadał prawie tak samo jak ojcu Géraud.
— Jutro udzielę wam wszelkich szczegółów — mówił — dowiecie się wszystkiego, chyba pominę może to, co się zawierało w zatraconych listach.
— Czy te listy były do mnie? — zapytał Penhoel.
— Był jeden do pana — odpowiedział Robert.
— I do mnie? — zapytał z cicha stryj Jan.
— I do pana.
— A jeszcze... — rzekł Penhoel.
Robert zdawał się wahać. Oddech zatrzymał się w piersiach pani, dopóki p. de Blois nie odpowiedział nakoniec:
— Miałem tylko te dwa listy.
Lekki rumieniec wystąpił na blade policzki Marty. Jej powieki zadrżały i pod długiemi opuszczonemi rzęsami można było dostrzedz błyszczy łezkę.
Robert tak dalej mówił:
— Już jest późno i jestem bardzo znużony... z tém wszystkiém nie chciałem udać się na spoczynek, dopóki się nie przekonam czy mój drogi przyjaciel nie jest zapomnianym.
To czego byłem świadkiem rozradowało serce moje... spodziewam się że mój list w którym mu doniosę o bracie, stryju.... o wszystkich... — dodał zwracając się nieznacznie ku pani — uszczęśliwi go niewymownie... Teraz mój drogi gospodarzu, dozwól mi się oddalić, a nadto, jeżeli to nie będzie nadużyciem z mej strony, prosiłbym ciebie o chwilę osobnéj rozmowy.
Penhoel żywo powstał jakby to żądanie odpowiadało jego tajemnemu życzeniu.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł.
Robert de Blois odzyskał swój uśmiech powabny. Skłoniwszy się z wykwintnością całemu towarzystwu, uścisnął serdecznie rękę Jana.
Lecz co mu zjednało pochwały panien i Rogera de Launoy, była to zręczność z szacunkiem połączona, z jaką podniósł do ust rękę pani.
Pomimo tego, ani dziewice ani Roger nie mogli odgadnąć ważności tego pocałowania ręki.
Robert bowiem dotykając ustami białych paluszków Wice-hrabiny, przemówił do niéj słów kilka tak cichym głosem, że sama Marta z trudnością zrozumiała ich znaczenie.
— Pani, szepnął — miałem trzy listy...
Twarz Marty nie uległa zmianie, lecz jej ręka zlodowaciała, i długo jeszcze po oddaleniu się Roberta i Penhoela, Marta stała niewzruszona jak skamieniała.
Przy stole oswobodzone języki wynagradzały sobie długi przymus. Nie szczędzono pochwał p. Blois i Wincenty jedynie zaprzeczał milczeniem przeciw temu koncertowi zdań pochlebnych.
Początkowo czekano na Penhoela bez zniecierpliwienia. Wybiła dziesiąta na wielkim zegarze ściennym, potem jedenasta. Nigdy tak długo nieczuwano.
Penhoel nie wracał i biesiadnicy powstali od stołu przed jego powrotem.
Dziewice, Roger i Wincenty nachylali kolejno czoła do pocałowania pani, która pozostała ze stryjem Janem.
Starzec usiadł przy niéj, na miejscu które przedtem zajmował obcy.
Oboje długo milczeli.
Niebieskie oczy stryja Jana, zwrócone na synowicę ze smutkiem, wyrażały politowanie i ojcowskie przywiązanie.
Po kilku chwilach, dwie Izy spłynęły po licach pani.
Starzec ująwszy jéj rękę przycisnął do serca.
— Marto... biedna Marto... ileż utraconego szczęścia...
— Na zawsze... — szepnęła ze łkaniem młoda kobieta.
Starzec zdawał się wyszukiwać słów pocieszających, lecz niepodobieństwem było uspokoić jej boleść. Oparł na ręce swoje czoło obnażone i czekał.
— I jakaż groźna przyszłość... — dodała Pani z rozpaczy.
Stryj spojrzał na nią z niespokojnym wzrokiem.
— Czy wiesz — mówiła Marta — że się obawiam tego człowieka.
— Z powodu?
— Mówił do mnie po cichu... i wie być może.....
Starzec uśmiechnął się z ufnością.
— Ludwik ma szlachetne serce — rzekł — i są tajemnice które się tylko Bogu powierzają Było blisko północy gdy p. Robert de Blois rozłączył się z p. Penhoelem udając się do pokoju dlań przeznaczonego.
W sąsiednim gabinecie posłane było dla Błażeja który spał smaczno.
Robert zamiast się położyć, przechadzał się szerokim krokiem po pokoju. Umysł jego pracował; godziny nocy upływały, nie zważał na to.
Pierwszy brzask świtu przeniknął przez szyby. Światło lampy zbladło.
Był już dzień i ranne słońce przerwało dopiero jego głębokie rozmyślania.
Robert otworzył okna, znużone piersi wciągały z chciwością świeże powietrze.
Był to prześliczny poranek jesienny. Przed oczyma Roberta rozciągał się wielki ogród Penhoelu łączący się z laskiem i łąkami otoczonemi pagórkami aż do miasteczka Glenak. W dolinie po bagniskach spływały z pagórków wody, które teraz były ciche i gładkie jak zwierciadło. W oddaleniu promienie słońca złociły wierzchołki pagórków Ś. Wincentego i Fugierskie. Na najwyższym szczycie najwznioślejszego pagórka, pośród starożytnego lasu piętrującego się majestatycznie, widać było dawny zamek Panów Penhoelu, będący obecnie własnością rodziny Pontalesów.
Jasne i ożywiające światło ranne ozdabiało przepyszny krajobraz. Niepodobna wyobrazić sobie widoku powabniejszego i zarazem bogatszego w piękności.
Robert uśmiechał się. Liczył ogrody, laski, łęki; obejmował okolice wzrokiem zwycięzcy
Wszedł do gabinetu Błażeja który spał snem sprawiedliwego.
— Wstawaj! — rzekł trząsając nim mocno.
Tłuścioch przetarł sobie oczy i skoczył na podłogę.
— Do diabła... — pomruknął — śniło mi się żeś my unosili srebra z zamku, i Bibandier w mundurze żandarma prowadził nas do więzienia.
Robert ująwszy go za plecy pociągnął do okna.
— Spojrzyj — rzekł wyniosłe.
— Patrz... patrz! — zawołał Błażej którego wzrok zatrzymał się naprzód na bagnach — to nie były żarty i mogliśmy się na prawdę potopie w tém jeziorze. Patrz Panie Robercie, nie widać już prawie wierzb do których byliśmy przyczepieni... W istocie miałeś słuszność zostać uczciwym człowiekiem!
Robert okazał oznakę niecierpliwości.
— Dajmy temu pokój — rzekł — spojrzyj tutaj....
— W istocie ładna okolica.
— Tak — powtórzył Robert ulegając wpływowi swego uniesienia — śliczna okolica... od pałacu aż do połowy drogi téj wsi którą tam widzisz, wszystko to należy do Penhoela.
— Naszéj posiadłości — rzekł Błażej — dość dobrze.. ale ten piękny zamek? — dodał wskazując na własność Pontalesa.
Robert wzruszył głową tajemniczo.
— Tam mieszkają nasi naturalni sprzymierzeńcy — odpowiedział — i nim dzień upłynie odwiedzę tych zacnych ludzi... a teraz zajmiemy się naszemi małemi interesami. — Dobywszy z kieszeni długą sakiewkę napełnioną złotem, wsunął 20 luidorów do rąk zdumionego Błażeja.
— Gdzieś to złowił? — zapytał ostatni.
— Gdyś ty chrapał, ja pracowałem... opowiem ci to późniéj jeżeli mi czas dozwoli... teraz zaś udasz się natychmiast do Redon i zaspokoisz należność naszą i Loli.
— Ah! — rzekł śpioch — Lola na plac występuje...
— Zaprowadzisz ją do sklepów w Redon ażeby sobie wybrała najokazalsze stroje... mniejsza o cenę... po ukończeniu sprawunków, wsadzisz w najpiękniejszy pojazd jaki będziesz mógł znaleźć i przywieziesz jak najspieszniéj... czy mnie rozumiesz?... Życzę sobie ażeby tu przybyła jak księżniczka.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZÉJ.
Część druga
PAŁAC.

I.
Erebus.

Jesteśmy na krańcach starożytnego świata na stroméj pochyłości spuszczającej się od szczytu po olbrzymich stopniach piętrujących się skał.
Morze jest przed nami. Z prawéj i lewéj strony pobrzeża przylądka Finisterre tworzą się wycięcia w dziwaczne festony z czarnego granitu, przy których odbijają się jak rzędy zębów białych, piany bałwanów Oceanu.
Podług poważnych i godnych wiary pisarzy, gdy burza się sroży na tém okropném i pienisrém morzu, jest to uroczystość dla mieszkańców miejscowych. Za tém i czarnemi skałami żyją ludzie z rozbijających się okrętów, którzy podług teatralnych przedstawień zamieszkują podziemia skał, w których wydarzają się okropności dramatyczne.
Tam, na krańcu spiczastego przylądka stanowiącego granicę Francyi, oświata być może, postępuje wolniejszym krokiem, lecz przynajmniej nie cofa się jak w okolicach Paryża.
Ten wstęp był niezbędnym dla objaśnienia, że w dniu w którym przystępujemy do dalszego ciągu naszéj powieści, pobrzeża Quessent zapełnione były szeregami ciekawych, pomiędzy któremi nie możnaby znaleść ani jednego z tych okrutnych rybaków, którzy wysysają krew bogatych kupców zaskoczonych przez burzę, ani jednej kapłanki wyspy Sen i ani cieniu druida.
Byli to wszyscy poczciwi ludzie, pracujący na lądzie i morzu, żywiący się rybami i czarnym chlebem zroszonym własnym potem, byli to chłopi jakich każdy z nas widział, z różnicę, że ich oblicza odznaczały się piętnem melancholii i męztwa właściwego rassie bretońskiéj.
Mężczyźni z rozczochranemi włosami, kobiety w białych czepkach, wytrzeszczali oczy na widok który nie był podobny do niczego w świecie, jak ludzie zapamiętać mogli od St. Pol do Duorneur.
Pomiędzy zatokę otoczoną przez niezliczone urwiska a słońcem zniżajęcém się coraz bardziej do poziomu morza, pokrywajęcém grzbiety bałwanów tysięcami ruchomych iskier dawało się spostrzegać cóś nieznanego i niesłychanego; był to rodzaj potworu płynęcego bez wioseł i żagli pośród tego płomieniącego morza, za którym wił się ogromny kłęb dymu.
Ludzie stojący na brzegach widzieli to wyraźnie z powodu znacznej odległości, lecz mieszkańcy pobrzeży Quessant, bliżej będący, mogli rozróżnić gdy słońce ukrywało się pod jaką chmurą, karkas czarny i niski statku, prawdziwego statku płynącego wśród ciszy z piekielną szybkością.
Jego słabe i obnażone maszty miały zwinięte żagle; nie przedstawiały ani cala płótna pod wiatr.
A przecież statek ptynął, płynął! Z bocznej jego ściany zdawała się wytryskać długa massa piany i promienie słoneczne nie mogły przeniknąć czarnych kłębów dymu które się daleko za nim rozciągały.
Cóż to było? Ludzie stojący na wybrzeżach żegnali się z trwogę. Zapytywano starców którzy nie wiedzieli co na to odpowiedziéć. Gdy zaś myśli cisnę się do głów bretońskich, szeptano sobie z cicha: że ten nieznany okręt popychany tajemniczą siłą, był to sławny okręt widmo, o którym majtkowie opowiadają lecz którego nikt nie widział.
Okręt nie mający rudla ani żagli, poruszany rękę szatana, płynie prędzej jak wicher burzy.
Było to bezwątpienia przepowiednię wielkiego nieszczęścia. Kobiety których bracia albo synowie byli na oceanie, klękały i modliły się.
Statek tym czasem suwał po iskrzęcém morzu i zdawał się naigrawać z tysiącznych skał rozsianych po jego drodze.
Płynął prawie równolegle od pobrzeża i chód jego wężykowaty omijał podwodne skały jakby istota sterująca rudlem obdarzona była własnością widzenia pod wodą.
Zbliska tajemniczy statek przedstawiał widok równie dziwaczny jak z daleka, i gdyby ludzie stojący na pobrzeżu zwrócili wzrok na pokład, utwierdziliby się w mniemaniu dotyczącym szatańskiej natury okrętu.
Był to statek dość obszerny, długi i wysmukły, czarny. Pomost był czysty i błyszczący jak posadzka eleganckiego salonu.
Z przodu i u osady wielkiego masztu którego wysokość i objętość zdawała się być niestosowną z wymiarami statku, kilku majtków zajętych było pracą, i żaden marynarz nie mógłby objaśnić ich czynności. Z tyłu oprócz sternika, widać było gruppę złożoną z trzech ludzi nadzwyczajnych.
Ci zabezpieczeni byli od promieni zachodzącego słońca rospostartym namiotem składającym się z dużych szali kaszmirowych barw przepysznych.
Jeden z tych trzech ludzi, spoczywał na stosie poduszek, trzymając w ustach bursztyn długiej fajki indyjskiéj.
Anglicy nazywają nabobami awanturników zbogaconych w Indjach, którzy powracają do Europy z ogromnemi majątkami które trwonią podług obyczajów azjatyckich.
Nasz nieznajomy był rzeczywiście nabobem, lecz poczciwi ludzie nadbrzeżni uważaliby go za króla piekieł.
Był to mężczyzna jeszcze młody, wzrostu wysokiego, kształtnej i silnej budowy ciała, lecz który wydawał się zniewieściałym w skutku nawyknień dogodnego lenistwa.
Rysy jego twarzy nadzwyczajnie delikatne i regularne, tworzyły całość męzkiej urody, która uległa wpływowi słońca równikowego, lecz cera brązowa nie szpeciła jego czarnych oczu osłonionych jedwabistemi rzęsami. Jego podniesione włosy ukryte były zupełnie pod kaszmirową czapeczką, broda podstrzyżona na sposób perski, spadała w kędziorach aż do piersi, Miał na sobie suknię lekką jedwabną ściągniętą z lekka pasem w biodrach.
Palił zwolna fajkę puszczając kłęby dymu rozpościerającego woń po namiocie. Wzrok jego błąkał się w przestrzeni. Zdawało się że go sen błogi kołysał.
W tym spoczynku miękkości, przebijała się siła; pod tym ociężałym zadumaniem, można było odgadnąć śmiałość i roztropność uśpione; lecz przedewszystkim uroda jego była zachwycający.
Zamiast ukrywać tę wyniosłą urodę, zaniedbanie któremu się oddawał z upojeniem tak mu przystało, jak te pyszne draperje które okrywając zarysy starożytne, odznaczają je i zachwycają wzrok przez swoją szczytną doskonałość.
Jeden z jego towarzyszy klęczący u nóg jego, rozniecał ogień w wyrzynanéj fajce, i podawał mu od czasu do czasu filiżaneczkę z porcelany Japońskiej napełnioną zamrożonym sorbetem, drugi stojący za poduszkami powiewał nad czołem jego wachlarzem z piór.
Obaj byli czarni jak dwa posągi hebanowe, lecz ich twarze nie były wydatne i kościste jak murzynów Gujanny. Były to dwa profile greckie wyrżnięte w czarnym marmurze i pod ich świecącym ciałem można było rozpoznać czysty typ rassy kaukazkiéj.
Majtkowie uwijający się po pomoście, unikali starannie przekraczać granicy dzielącéj na połowę statek. Nabob i jego czarni słudzy zwracali ciekawą uwagę osady, lecz spoglądano na nich lękliwym wzrokiem.
Kapitan, otyły anglik zimnéj i uczciwéj powierzchowności, przechadzał się miarowym krokiem po pokładzie. Z przeciwneé strony statku, młody majtek siedział na burtach. Głowę miał opuszczoną na piersi, twarz jego ukrywała się prawie zupełnie pod gęstemi rozpuszczonemi włosami. Pomimo tej osłony, można było dostrzedz niejako w jego wybladłym obliczu śladów posępnej boleści. Rozpacz malowała się w tej postawie pochylonej i obojętnéj, która go utrzymywała nad przepaścią.
Jeżeli zagrażało niebezpieczeństwo, majtek nieokazywał niespokojności. Czasami nawet pochylał się po za balustradę i wzrok jego w którym wtedy zajaśniał płomień chwilowy, z upodobaniem przyglądał się przezroczystej wodzie.
Nikł nie zwracał na niego uwagi. Wszystkich oczy zajęte były nabobem, któremu ażeby nie przeszkadzać w spoczynku, wydawano rozkazy cichym głosem, sterowano bez hałasu, i statek w milczeniu odbywał drogę.
Jeżeli jaka łódka rybacka przecięła białą smugę którą statek wiódł za sobą, żeglarze bretońscy, otoczeni niespodzianie obłokiem dymu, żegnali się z trwogą jak ludzie na pobrzeżach, i usiłowali przesylabizować na tyle okrętu nazwisko nieznane złotemi literami wypisane:

EREBUS.

Pominąwszy wszelką myśl przesadną, rybacy i wieśniacy zgromadzeni na pobrzeżu, ujrzeli na morzu jeden z najosobliwszych cudów jakie człowiek mógł kiedy podziwiać.
Mniej ograniczeni i mniej lekkowierni, byliby doznali na ten widok podobnego zadurnienia.
Dzieło śmiałe i cudowne genjuszu ludzkiego zjawiło się niespodzianie.
Erebus był pierwszym statkiem parowym który Ocean przebywał.
W tym czasie zaprzeczano działalności pary nie tylko pomiędzy ludem, lecz pomiędzy oświeceńszemi klassami, jakby dzisiaj powątpiewano o podobieństwie podróżowania po powietrzu.
Erebus próbowany był po Tamizie, poczem najęty został przez naszego naboba do odbycia podróży z Londynu do Bordeaux.
W tym czasie wyobrażano sobie przesadne niebezpieczeństwa podobnéj żeglugi i właśnie też być może dla tego nabob ją przedsięwziął.
Są ludzie, którzy upatrują przyjemność dosiadania koni dzikich i szalonych których żaden koniuszy niepotrafił ujeździć.
Ten nabob był znakomitą osobą: oprócz bogactw i obyczajów dziwacznych, zasługiwał pod wielu względami na ciekawą uwagę, jaką zwracała na niego osada Erebu.
Jego historja była cokolwiek znaną. Nazywał się Berry-Montalt i mianował się majorem. Lecz to było z jego strony prostą skromnością, gdyż wiadomém było iż był główno dowodzącym wojskami Imana Muskatu, władcy kraju afrykańskiego graniczącego z Azji] a rozleglejszego od Francyi w raz z Angliją.
Przed pół rokiem przybył do Londynu z orszakiem prawdziwie królewskim.
Nabył jeden z najosobliwszych pałaców odznaczających się pomiędzy jednostajnemu budowlami Londynu i który był położony przy końcu Portland — placu na przeciw parku Regenta.
Tam przepych jego zadziwił miasto które się niczemu niezwykło dziwić. Pośród szalonego przepychu rozwijającego się corocznie w miesiącu marcu i kończącego się przy końcu Czerwca która to epoka zowie się porą (saison), przewyższał rozrzutnością najmajętniejszych i najdziwaczniejszych zbytników. W kilka dni Londyn dowiedział się o jego nazwisku, poznał to oblicze śmiałe i znudzone które dostateczném było raz widziéć ażeby o nim nigdy niezapomniéć. Nie ubiegając się o to, ogłoszony został królem mody, lwem, bożkiem etc.
Mówiono z uwielbieniem o osobliwym romansie z życia jego. Montalt wygrywał walne bitwy i podbijał królestwa. Znaleźli się też ludzie przytaczający nazwiska dziwaczne jego zwycięztw i zastępując tym sposobem dzienniki na których zbywa w państwie Imana Muskatu, rozszerzali jego sławę.
Zanim zwyciężał wojska, żył jak mówiono samotnie wgłębi Afryki. Pokonywał wielkich tygrysów Sedanu i walczył osobiście ze lwami Atlasu.
Był to bohatér. Jego sława zasłużona lub domniemana, ciągle się podwyższała.
Urojenia wraz z oczywistością zjednały mu dziwną i romantyczną sławę.
Ponieważ zaś przedstawiał się zawsze obojętnym i pogardliwym w zgromadzeniach, urojenie doszło do stopnia zachwycenia; gdyż ogół podobnie jak kobieta zalotna obdarza względami tych, którzy niemi pogardzają.
Montalt był dorodnym, młodym i szlachetnego rodu. Posiadał w najwyższym stopniu ten urok, który jest udziałem awanturniczego życia. Było to dosyć, a jednakże nie było wszystkiém. Majątek jego podług plotkarzy dochodził do sumnm bajecznych i nie składał się z własności stanowiących bogactwa w krajach europejskich.
Nic miał dóbr, zamków, kopalni, akcyi skarbowych. Skarby jego były tak ekscentryczne jak on sam. Miljony dzierżył w swym ręku.
Posiadał pudełko którego nikt nie widział co wewnątrz zawierało.
To pudełko którego król Jerzy nie byłby w stanie nabyć, było z drzewa sandałowego wysadzanego djamentami różnej wielkości.
Na pokrywce jego widać było próżne miejsca, gdyż skoro złota zabrakło w jego kassie, Montalt odczepiał jeden z najmniejszych djamentów i spieniężał go jak marnotrawca, który po kolei zastawia włości swoje dziedziczne.
Z tém wszystkiém twierdzono, iż w tym pudełku było jeszcze tyle klejnotów, że wystarczyć mogły na najzbytkowniejsze i najdłuższe życie.
Dla tego też Montalt nie szczędził sobie. Dom jego w Portland — place podobny był do pałacu monarchów z tysiąca i jednej nocy. Mówiono że miał pięćdziesiąt koni drogocennych w swéj stajni, wojsko niewolników i seraj z pięćdziesięciu kobiet złożony.
To ostatnie przypuszczenie przyznać należy nie było dokładnie stwierdzone, lecz mniemanie było upowszechnione i nikt niepowątpiewał o tém.
Czegóż Montalt nie mógł dokazać?
Przepych jego był bezprzykładnym w dziejach wielkiego świata angielskiego.
Zgorszone damy obrażone były na naboba. Harem jego był przedmiotem rozmów w towarzystwach.
Pięćdziesiąt kobiet. Piękności azjatyckie i afrykańskie, huryski czerkieskie, wenery Madagaskaru! Były również piękne dziewczęta londyńskie, sylfidy paryzkie, włoszki, hiszpanki. Słowem utrzymywano, że był zupełny dobór. Na domiar twierdzono że Montalt nudził się bardzo na łonie tych roskoszy. Dobrze świadomi dodawali że nieprzestępował nigdy progu swego raju.
Jakiż niewyczerpany przedmiot do rozmowy! Jakaż byłaby rozkosz gdyby można odkryć tajemnicę tego serca zniechęconego! To co wiedziano podniecało żądzę dowiedzenia się więcéj.
Wieści się krzyżowały. Niektórzy mówili że nabob miał duszę twardą jak djamenty jego pudełka sandałowego i że doznawał okrutnej przyjemności deptać pod swemi stopami szczęście kobiety. Inni dowodzili że kochał tajemniczą istotę, ukrytą przed wszystkiemi spojrzeniami.
Podług jednych był zimnym jak Antinous z marmuru, podług drugich był zazdrośny jak Othello.....
Wszyscy zaś utrzymywali że tajemnica jego życia odnosząca się do kobiet, mieściła w sobie cóś posępnego i okropnego....
Lecz była jeszcze inna zagadka. Cóż mogło zatrzymać te kobiety w zamknięciu w wolnym kraju? Byłaż to chciwość lub miłość?
Damy potępiały rozwiązłość naboba i uważały za uchybienie, co stanowi najwyższą ich roskosz; lecz pomimo tego zajmowały się nadzwyczajnie majorem Berry i każda z nich pochlebiała sobie, że gdyby nabob dostąpił szczęścia pojąć jej wysokość za piędziesiątą pierwszą żonę, oddaliłby bez wątpienia wszystkie inne.
Cały dom niepomieściłby wszystkiego co mówiono niedorzecznego lub rozsądnego o majorze Montalt. Były to pochwały przesadne lub niedorzeczne potwarze.
W jednym miejscu podziwiano jego szczodrą dobroczynność, w drugim utrzymywano że wielka zbrodnia obarczała jego życie przeszłe i że jego zamożność krwią trąciła.
Podług jednych był dumnym i pomiarkowanym do tego stopnia, że gotów był odmówić podania swéj ręki członkowi parlamentu; inni zaś twierdzili, iż go widzieli siedzącego w szynkowni i bratającego się z bokserami i majtkami.
Eklektycy wnosili że to wszystko było prawdą w ogólności. Montalt był wspaniałomyślnym i występnym jak bohaterscy rozbójnicy teatralni; był zarazem wyniosłym i ciekawym rozrywek pospólstwa. Arun-al-Raszyd i wezyr jego Giafar czyliż nie zwiedzali gospód Bagdadu?
Oczywiście Montalt był najdziwniejszym z nabobów, przypuszczając że nabobowie są najdziwaczniejszemi z ludzi...
Berry-Montalt opuścił Londyn podobnie jak wjechał do niego, niespodzianie i z okazałym przepychem.
Przybył bowiem w indyjskiej kolebce za którą postępowały ekwipaże godne monarchy, ciągnące zwolna przez Regent-Street pośród niezliczonego tłumu kokneysów, udając się do pałacu przy Portland-place.
W dniu wyjazdu, widziano jego przepyszny pojazd przy którym jechali konno murzyni ku Tamizie, gdzie oczekiwał Erebus najęty przez niego.
Jedna okoliczność pomieszała szyki plotkarzy którzy rozsiewali dziwne bajki o jego haremie na Portland-place. Montalt odjeżdżał tylko z jedną kobietą któréj twarz starannie była ukrytą pod gęstą zasłoną.
To wszakże nie stanowiło przekonywającego dowodu. Inne sułtanki naboba były zapewne oddalone i hojnie obdarzone.
Damy zaś przygryzały lekko usta przyznając że domniemany seraj Berry-Montalta był czystym wymysłem...
Gdy pierwsze kłęby dymu puściły się z Erebu, nie widać było pokładu mostu londyńskiego tak liczny był tłum ciekawych.
W chwili gdy woda zapieniła się przy pierwszym obrocie kół parostatku, odezwały się huczne oklaski.
Witano pierwszy statek parowy narażający się na niebezpieczeństwa żeglugi po Oceanie, i króla nabobów.
Berry-Montalt zajął miejsce pod namiotem kaszmirowym rozpostartym na tylnej części statku. Erebus poruszał się. Przez kilka chwil widziano jeszcze czarną wstęgę dymu, rozwijającą pod słońce swe mieniące kłęby, poczém wszystko znikło w kierunku Graenwichu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło czterdzieści ośm godzin jak majtkowie Erebu stracili z oczu wieże Westminsteru; żaden przypadek dotąd się nie wydarzył, pomimo wahania się w manewrach niezbędnego przy pierwszej próbie, wszystko zdawało się zapowiadać że żegluga odbędzie się pomyślnie i że Erebus wpłynie uroczyście do portu Bordeaux.
Morze spokojne zdawało się uśmiechać do tego nowego gościa który się odważył pruć jego powierzchnię. Majtkowie próżnowali po większej części rozmawiając o nabobie.
To cośmy o nim mówili opowiadane było przez najrozsądniejszych z rozmaitemi przydatkami i zmianami. Marynarze wszystkich krajów są romantykami. Życie Montalta w rzeczywistości dziwaczne, przybierało przechodząc przez ich usta, barwę nadprzyrodzoną.
I im bardziej historya stawała się cudowniejszą, tym ciekawsze i bojaźliwsze spojrzenia zwracały się na Montalta.
W ich oczach wydawało się że głowa jego otoczona była fantastyczną opaską. W wyobraźni zgromadzonych majtków, podobna istota musiała wpływ wywierać na los okrętu.
Jedni szczerze wierzyli że Berry był szczęściem dla marynarzy, inni potrząsali głowami zwracając bojaźliwe spojrzenia na dwóch czarnych Madagaskarów i mówili:
— Niech Bóg nas ma w swéj opiece.
Jeden tylko majtek na pokładzie Erebus nie mieszał się bynajmniéj do tych rozmów. Był to młody marynarz z długiemi włosami który stał osobno opierając się o balustradę a o którym wspomnieliśmy wyżej.
Nie zwracał uwagi na to co się około niego dzieje, i gdyby nie drganie chorobliwe które się okazywało chwilowo w niższéj części twarzy, możnaby sądzić że sen go ogarnął.
Berry-Montalt nie raczył spojrzeć na majtków którzy układali epopeję życia jego, lecz natomiast parę razy zwrócił wzrok przypadkowo na młodego marynarza który się nim nie zajmował.
Bez wątpienia potrzeba było cóś ważniejszego dla odwrócenia ociężałego zadumania naboba; z tém wszystkiém pewnego razu, w chwili gdy patrzył na młodego majtka, ten odsunął w tył gęste włosy i odkrył nagle wybladłe i smutne rysy swéj twarzy.
Przez chwilę wzrok Montalta się ożywił, ślad zajęcia przeniknął pośród oziębłości.
Czy to oblicze nieznane obudziło w nim dawne wspomnienia?
Słońce zachodziło wśród różowych wyziewów widnokręgu, powietrze było ciepłe niebo przezrocze. Oko Montalta zanurzyło, się w próżni.
Erebus opłynął Quessant i wyspa Molen ukazała się od strony południowo-wschodniej Nabob odsunąwszy cybuch zrobił poruszenie okazujące znużenie.
— To długo — szepnął do siebie — i nie widzę celu téj podróży.
Głowa jego zanurzyła się w puchu poduszek i zmrużył oczy.
— Seid! — zawołał.
Czarny który trzymał wachlarz, wyprostowawszy się stanął obok swego pana.
Przywołaj Mirzy — rzekł Nabob nie otworzywszy oczu.
Seid poskoczył do schodków prowadzących do kajut.
Jego gołe stopy zaledwie dotykały pomostu.
W chwili gdy stanął przy otworze, głos naboba powtórnie dał się słyszeć:
— Seid!...
Czarny powrócił natychmiast.
Montalt pomrukiwał:
Cóż jej powiem?... nie kocham jej... Och! ci których nazywają nieszczęśliwemi mają życzenie przynajmniej, a czasem nadzieję.
Uśmiech goryczy igrał na ustach jego.
Majtkowie mówili:
— On jest zbyt szczęśliwy... i nie wie czego sam chce.
— Nic... — mówił daléj Montalt, — to jest życie... a co nastąpi po śmierci?...
Otworzywszy oczy ujrzał Seida oczekującego na jego rozkazy.
— Zawołaj kapitana.
Seid w milczeniu spełnił rozkaz jego.
Kapitan zbliżył się z kapeluszem w ręku.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Montalt.
— Naprzeciw pobrzeża Finisterre — odpowiedział Anglik z uszanowaniem.
— Bretanja... — pomruknął Montalt — jeszcze Bretanja... czyliż ciągle będziemy naprzeciw tego obrzydłego kraju...
Kapitan był jednym z tych łagodnych, cierpliwych i upartych anglików, z którymi łatwo żyć można. Przyjemnie mu było mówić z miljonowym pasażerem.
— Za pozwoleniem waszéj wysokości — odpowiedział — będziemy widziéć pobrzeża Bretanii aż do wieczora... lecz wkrótce zmierzch zapadnie a jutro wpłyniemy na rzekę Bordeaux.
— To długo! — rzekł Montalt.
— Nie bardzo... nie powinno się przykrzyć waszéj wysokości bo jeszcze dłużéj potrzeba było do opłynienia Afryki... lecz to nie jest pospolitem milordzie napotykać ludzi których nudzi widok pobrzeży Finisterre. Już lat dziesięć jak odbywam podróże z Londynu do Bordeaux dwa razy na tydzień na dawnych statkach żaglowych i zawsze uważałem że gentlemanowie unosili się nad pięknościami krajobrazu... ale milord może ma swoje przyczyny iż nie lubi Bretanii.
Monalt podniósłszy się na łokciu zmarszczył brwi.
— Bretania... — rzekł — Bretania...są rzeczy których się nienawidzi nieznając ich... pragnąłbym stracić z oczu te szare i nagie brzegi, których nie może ożywić ani lazur nieba ani piękne słońce.
Spojrzał z oczywistą nienawiścią na pobrzeża, poczém wzrok jego zwrócił się na morze.
— Wszystko to zależy od upodobania — pomruknął filozoficznie Anglik — dla mnie Normandja, Bretanja, Wandeja, Gujanna, zarówno się wydają.
Zmieniając kierunek, oko Naboba napotkało młodego majtka, stojącego w jednym miejscu.
— Co to za młodzieniec? — zapytał.
— Jest to Bretończyk — odpowiedział kapitan.
Brwi Mentalta ściągnęły się bardziéj.
— Jeszcze... — zawołał — wszędzie ich napotkać można, jak żydów którzy zaprzedali Boga.
— Milord nie lubi Bretanii — rzek kapitan. — Poczém zwracając się do sternika wydał mu stosowne rozkazy. — Odpłyniemy dalej dla uczynienia zadość waszéj wysokości... otóż mgła wznosi się od lądu... za dwadzieścia minut będziemy tylko widziéć niebo i morze.
Słychać było szelest zawiasów rudla i z komina buchnął dym czarniejszy. Statek zmieniając kierunek stanął przodem ku pełnemu morzu.
Lecz w chwili gdy wyruszał tą nową drogą, trzask donośny dał się słyszéć z prawej ściany statku, i wszyscy na pomoście doznali silnego wstrząśnienia. Prawie jednocześnie Erebus obrócił się na około z szybkością. Lewe koło poruszane gęstszy parą wyrzucało pieniącą wodę, lecz prawe stanęło.
Erebus trącił o jedną z rozlicznych skał podwodnych otaczających Quessant.
Stop... — zawołał kapitan mało co wzruszony.
Para świsnęła z wentyla i Erebus zatrzymał się.
— Cóż to się stało? — zapytał Montalt.
— Oto za pozwoleniem waszéj wysokości — odpowiedział spokojnie anglik — jedno koło bije wodę, drugie zaś strzaskało się... i przykro mi to milordzie, lecz musiemy żeglować do Brestu.
— Nie życzę sobie tego — rzekł Montalt.
Anglik skłonił się.
— Milordzie — odpowiedział uniżenie — statek jest pod mojém dowództwem... chcąc jednak zadość uczynić woli waszéj, wydałem rozkazy do zmiany kierunku...
— Nigdy moja stopa nie dotknie tej przeklętéj ziemi — przerwał Montalt, którego czoło bladło pod brązową powłoką skóry — nigdy żywy!... nigdy!
W twarzy jego przed chwilą tak oziębłéj, malowało się nadzwyczajne wzruszenie.
— Milordzie — rzekł kapitan.
Montalt przerwał mu znowu:
— Jabym miał stąpić na ziemię Bretanii! — dodał z powiększającym zapałem — ja... ja... nie wiész, że jestem nieprzyjacielem wszystkiego co tylko nosi nazwę bretońską... Czy bretończyk jest człowiekiem?... Ja który rozrzucam złoto pełnemi garścmi, patrzéć będę na klęczącego bretończyka żebrzącego jałmużny i nie dam mu kawałka chleba.... o! nawet tu... w moich oczach — dodał wskazując ręką na morze z poruszeniem gwałtowném — gdybym widział tonącego bretończyka... słyszysz mnie... nie podałbym mu ręki.
Kapitan spoglądał na Montalta z zadziwieniem. W oczach zimnych ludzi, nagłe wybuchy gniewu którego przyczyny nie odgadują, stanowią dowód słabości.
Kapitan odwrócił się do gruppy majtków stojących na około maszyny i oczekujących rozkazów.
— Rozwijać żagle! — rzekł — przed miesiącem milordzie, gdybyś uczynił mi zaszczyt wsiąść na mój dawny statek, byłbym chętnie zabezpieczył ciebie od tych nieprzyjemności... lecz zawsze chcę cóś wynajdywać i robić lepiéj jak dobrze... Erebus jest statek parowy... pomimo szczerej chęci okazania panu mego szacunku, nie jestem w stanie odwieźć waszą wysokość do Bordeaux.
Czarne oczy naboba straciły żywy blask który przed chwilą dał się widziéć; ten potężny gniew, który zdawał się niweczyć każdą zawadę, znikał stopniowo uginając się pod brzemieniem ociężałości.
— Gdy stanąłem na pokładzie tego statku — rzekł — upewniałeś mnie że będę na nim panem... dotąd nie wydałem żadnego rozkazu.....
— Milordzie — odpowiedział anglik — jestem odpowiedzialnym przed Bogiem za twoje życie i moich ludzi.
Dwaj czarni słuchali i spoglądali. Ich posępne oblicza wyrażały prostoduszne zadziwienie, jakiego doznawali widząc człowieka opierającego się woli ich pana.
Nabob oparł głowę o poduszki.
— Jeżeli ci dam tysiąc funtów — szepnął — czy popłynąłbyś wprost do Bordeaux.
— Tysiąc funtów — powtórzył anglik — choćby zaraza grasowała na pobrzeżach Bretanii, musiałbym tam wylądować.
— Dwa tysiące! — rzekł nabob zmrużając oczy.
— Niepodobna milordzie.
Brwi Montalta ściągnęły się zwolna. Pożegnał kapitana poruszeniem wyrażającym obojętność i znudzenie. Poczém zmrużywszy zupełnie oczy zażądał fajki. Woniejący obłok wzniósł się pod namiotem i w kilka sekund potem, nabob zdawał się być pogrążonym w zwykłéj ociężałości.
Dwaj czarni stali przy nim gotowi spełnić wszelkie, rozkazy. Seid przytrzymywał fajkę, gdy jego towarzysz powiewał zwolna wachlarzem.
Niepodobna wyobrazić sobie zupełniejszéj miękkości. Widząc tego człowieka, przedstawiało się gnuśne samolubstwo starożytnych sybarytów. Otrętwienie ciała i myśli rozpościerało niejako ciężką oponę na jego szlachetnym obliczu. Potrzeba było gromu ażeby go przebudzić z tego snu gnębiącego. Można było wyrzec, że wszystko w nim obumarło, i w tym stanie przypatrywałby się najobojętniéj końcowi świata.
Wszystko w nim było letargicznie uśpione oprócz nienawiści dziwacznéj przeciw nieznanemu krajowi.
Od chwili jak przybył do Europy, jego ogorzałe czoło zaczerwieniło się raz jeden tylko: to jest na wspomnienie stopienia nogą na ziemię Bretanii.
Byłoż to szałem? albo też Bóg zesłał karę na tę wyniosłą naturę, która się zdawała niweczyć w otrętwieniu, przesycona rozkoszami i wszelkiemi upojeniami duszy i ciała.
Zmierzchało się. Stojący na pobrzeżach Quessant nie mogli widziéć zmiany która przekształciła parostatek na pospolity statek żaglowy. Erebus zwolna się posuwał wijąc pomiędzy urwiskami i prądami będącemi na zachód Muleny. Płynął jak mógł do przystani Brestu.
Słońce zaszło i noc zapadła. Nie było księżyca na niebie jaśniejącém gwiazdami.
Montalt pogrążony w drzemaniu, widział suwających majtków około siebie podobnych do milczących cieni.
W tym zdało mu się że jeden z tych cieni wznosił się nad innymi, i wkrótce zniknął w ciemności.
Morze wydało głuchy odgłos.
Jednocześnie odezwały się wołania:
— Człowiek wpadł w morze!
Inni wołali
— Bretończyk! bretończyk!
Montalt powstał. Było to osobliwością dla tych którzy go poprzednio widzieli że tak rzec można pogrążonego w letargicznéj bezwładności, obecnie zaś podziwiali elastyczną budowę jego ciała.
Można go było porównać do pięknego lwa pustyni, który ocknąwszy się ze swéj gnuśności, rzucą się jednym skokiem, przesadzając ogromne przestrzenie.
Za nim kapitan wydał rozkazy w podobnéj okoliczności wykonać się mające, Montalt stawiał już nogę na barjerze i za chwilę znikł pod bałwanami.
Jednocześnie z odgłosem wpadającego jednego ciała, usłyszano dwa podobne odgłosy.
Seid i towarzysz jego rzucili się wpław.
Cisza panująca dozwoliła zatrzymać statek.
Zaledwie parę minut upłynęło, gdy Montalt przy pomocy swych czarnych, wyratował młodego majtka który nawet nie stracił przytomności.
Kapitan podał rękę Montaltowi dopomagając mu do wstąpienia na pomost. W rysach anglika malowało się głębokie wzruszenie.
— Milordzie — przemówił — wasza wysokość wstydzi się swego serca wspaniałego i szlachetnego... Mówiłeś przed chwilą...
Montalt zalecił mu milczenie zimnym i opryskliwym poruszeniem, poczém udał się do swéj kajuty kazawszy wezwać do siebie młodego majtka.
Kajuta naboba przyozdobiona była z przepychem. W środku małego saloniku, podług zwyczaju azjatyckiego nasyconego woniami i wyłożonego jedwabnemi tkaninami od góry do dołu jak zgrabne pudełeczko do przechowywania drogich przedmiotów, spoczywała na poduszkach młoda kobieta pogrążona w smętném zadumaniu.
Gdy wszedł Montalt uśmiech jej odznaczał się — barwą melanholji.
— Nakoniec — poszepnęła — nie widziałam ciebie przez cały dzień Berry... jestem bardzo nieszczęśliwą gdy ciebie nie widzę...
Montalt pocałował ją w czoło i w chwili gdy młoda kobieta zarumieniła się z radości rzeki ozięble:
— Chcę być sam Mirzo...
Biedna Mirza opuściwszy główkę oddaliła się.
Seid wprowadzał w tej chwili młodego majtka.
Ostatni odgarnął w tył zmoczone włosy, a wtedy można było poznać z jego twarzy wiek bardzo młody, lubo był blady i wynędzniały.
Była to fizjonomja myśląca i wyniosła, okazująca serce proste lecz zarazem niedowierzające.
— Panie — rzekł do niego Montalt oddaliwszy skinieniem niewolnika — odpowiedz mi szczerze albo nie odpowiadaj wcale... czyś rozmyślnie wpadł do morza?
— Tak... — odpowiedział bretończyk trzymając podniesioną głowę lecz mając spuszczone oczy.
Montalt przypatrywał się mu z wzrastającą uwagą i spojrzenie jego wyrażało nadzwyczajne zajęcie. Zdawało się że wgłębi jego duszy zobojętniałéj, obudzały się żywe wspomnienia.
— Jesteś zbyt młodym — rzekł — ażeby ci się życie uprzykrzyć mogło.
— Mam przeszło lat dwadzieścia — odpowiedział majtek.
— Dwadzieścia!... — pomruknął Montalt, jakby ten wyraz przypominał mu cóś z przeszłości.
Poczém dodał:
— Dla czegoś chciał sobie odebrać życie?
Bretończyk milczał.
— Czy dla tego żeś ubogi? mówił Montalt którego głos łagodniał i wyrażał szczere współczucie.
Młodzieniec zarumienił się.
— Ocaliłeś mi pan życie — rzekł jakby chciał usprawiedliwić przed sobą samym to badanie dotkliwe.
Oczy miał spuszczone, lecz fizjonomja jego była księgę otwartą w któréj się wyrażała myśl jego.
Gdy Montalt nie odpowiadał, odezwał się z cicha:
— To nie stanowi powodu odbierania sobie życia.
— Prawda — lecz z jakiegoż przecie?
Głowa majtka opuściła się ku piersiom.
Montalt czekał przez chwilę, poczém zapytał:
— Jesteś z Bretanji?
— Tak.
— Mówię że bretończykowie są przywiązani do swego kraju, i Francja nie zbyt dawno jest w pokoju z Angljią... jak się to stało że się znajdujesz na statku angielskim?
Tą razą majtek odpowiedział bez wahania:
— Opuściwszy ojca wszedłem do służby królewskiej... byłem uczniem na pokładzie fregaty... jeden z oficerów skrzywdził mnie w porcie Brest... i zabiłem go.
— W pojedynku?
— Jestem szlachcicem.
W przyjaznym uśmiechu naboba przebijała się barwa goryczy.
— Ah... — rzekł — jesteś szlachcicem... ja nim nie jestem... czy z żalu żeś się dopuścił morderstwa, posunąłeś się do samobójstwa?
Bretończyk wzruszył głową.
— Nie chcesz mi się zwierzyć — mówił Montalt — to zależy od twéj woli... ja zaś winienem przemówić do ciebie po ojcowsku... nie lubię twojego kraju ani twej kasty... lecz twoje oblicze wydaje się jak zwierciadło szlachetnego serca... spodobałeś mi się.... w twoim wieku, nieszczęście jakkolwiek wielkie, nie może być pozbawione zaradczych środków.... musisz mi przyrzec że żyć będziesz.
Bretończyk spojrzał na Montalta, a w spojrzeniu tém malowało się cokolwiek dzikiéj nieufności połączonéj z wdzięcznością.
— Od czasu jak opuściłem mojego biednego ojca — szepnął — wszędzie tylko napotykałem obojętność i surowość... dziękuję ci Milordzie... będę o tobie pamiętać i modlić się... Co do przyrzeczenia jakiego odemnie wymagasz, jużem go sobie uczynił.... Samobójstwo jest udziałem tchórza i niedowiarka jak mówią... jestem chrześcijaninem i mam serce.
Montalt wyciągnął mimowolnie rękę, którą majtek dotknął z uszanowaniem.
Nastąpiło milczenie. Wzruszenie na twarzy naboba znikało stopniowo ustępując zniechęconéj oziębłości człowieka, który w nic nie wierzy i niczego się nie spodziewa.
— Miałem również lat dwadzieścia — poszepnął nakoniec nie wiedząc czy był słyszanym — tyle cierpiałem!... myślałem o śmierci... lecz ja także byłem chrześcijaninem i mężnym.
— Oh! — zawołał majtek z uniesieniem — przysiągłbym przed Bogiem że dotąd jesteś jednym i drugim.
Spojrzenie jakie Montalt zwrócił na niego, ostudziło jego uniesienie i żałował prawie tego co wyrzekł.
— Czyliż wiem o tem?... — wymówił nabob oschłym tonem zdawającym się pokrywać głębokie zniechęcenie.
Poczém zmieniając nagle mowę, zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Wincenty.
— Wincenty imię, lecz... z nazwiska...
Przed chwilą, majtek byłby może zadość uczynił jego ciekawości, lecz spojrzenie Montalta przywróciło mu jego podejrzliwość.
— Jestem pierwszym z mojéj rodziny — rzekł — który służyłem cudzoziemcom... wstydziłbym się tutaj wymienić nazwisko mego ojca.
Nabob przytłumił ziewanie i wzrok jego przybrał wyraz ociężałego znudzenia które się zdawało być jemu właściwém.
— Wolno każdemu — rzekł — położyć zaufanie podług swego rozumienia... wybacz że ci zadam jeszcze jedno zapytanie... czy mogę być mu w czym użytecznym?
To było wymówione bardzo ozięble, i tém samém spowodowałoby do odmówienia człowieka pospolity dumę obdarzonego. Z tém wszystkiém, majtek którego oblicze wyrażało niezwykłą wyniosłość, wahał się przez chwilę.
— Milordzie — szepnął z zarumienieniem i spuszczonym wzrokiem — kapitan wyliczył mi sześć funtów za służbę w ciągu drogi z Londynu do Bordeaux i z powrotem... słyszałem że statek zatrzyma się w Brest.... gdybym mógł zwrócić kapitanowi sześć funtów, powróciłbym w moje strony których nie należało opuszczać, i gdzie pozostawiłem najdroższe dla mnie istoty...
Nabob odzyskał swój uśmiech i podał Wincentemu worek z oznaką zadowolenia.
— Otóż to dobrze! — pomruknął.
Wincenty rumieniąc się coraz mocniej, przyjął worek w którym było trzydzieści suwerenów i odliczył sześć sztuk.
— Jeśli mi pan powiesz dokąd się udasz, uiszczę ten dług jak najspieszniej.
Montalt zmarszczył brwi.
I gdy Wincenty trzymał worek chcąc mu go zwrócić, odezwał się tupnąwszy nogą:
— Czyż nie możesz wziąść wszystkiego.
— Jeżeli pan pozwolisz, wezmę jeszcze jedną sztukę na podróż.
— Weź wszystko... wszystko mówię... wszystko! — powtórzył nabob po trzy kroć.
— Nie... — rzekł Wincenty kładąc worek na stole — nie mógłbym tyle zwrócić.
Montalt pochwyciwszy z gniewem worek cisnął go przez okno do morza.
— Ah! — rzekł z goryczy — jesteś bretończykiem i szlachcicem p. Wincenty... poznaję ciebie po tym postępku lubo nie miałem sposobności napotkać tobie podobnego w ciągu lat tylu...
— Milordzie! — przemówił młodzieniec zdziwiony tym gniewem którego przyczyny nie mógł pojąć.
Montalt powstawszy, przechadzał się po kajucie szerokiemi krokami.
— Tacy są oni — powtarzał — bez serca... bez serca... gdy się ich przyjaciel dopytuje, milczy... to ich najpierwsza cnota; to ta głupia duma, która nie dozwala być obowiązanym... nawet wybawcy...
Rzucił się na sofę będącą w drugim końcu kajuty, Wincenty pozostał niewzruszony i zdumiały.
Fantastyczne wybuchy gniewu tego dziwacznego człowieka rozniecały się i gasły z równą szybkością. Zanim Wincenty wyszedł z zadziwienia, twarz naboba odzyskała zwykły obojętność.
Rozciągnąwszy się wygodnie na sofie przemówił po kilku chwilach:
— Nie mamy nic więcej do mówienia z sobą P. Wincenty... życzę ci wszelkich pomyślności.
Lubo nie mógł być wyraźniejszy sposób odprawy, majtek nie ruszył się z miejsca. W tej ostatniej minucie nastąpiła w nim szybka zmiana, i jego uczciwe serce pojęło gniew Montalta.
— Milordzie! — odezwał się przezwyciężając swoje pomięszanie, — być może iż ty nie masz mi nic więcej do powiedzenia, lecz ja przeciwnie... przekonałem się że moje milczenie było niewdzięcznością.
— Oświadczam Panu — przerwał Montalt — że nie mam chęci dowiedzenia się jego historyi.
Potrzeba było odwagi do przezwyciężenia tego.
Wincenty wolnym krokiem zbliżywszy się do naboba, ujął jego rękę z uszanowaniem połączonym ze śmiałością:
— Uczyniłeś mi pan dolegliwą wymówkę — odezwał się z wolna — proszę cię ażebyś mnie wysłuchał... zdaje mi się żeś napotykał złych ludzi w twym życiu... jeżeli sobie o mnie wspomnisz, powiesz że jest w Bretanii serce ufające i wdzięczne.
— Duma!... — pomyślił Montalt, a następnie rzekł łagodnie: — mów co ci się spodoba, słucham ciebie.
Majtek zastanowił się przez chwilę, i w miarę jak się zaciekał w przeszłości, obłok głębokiej boleści pokrył wzrok jego.
— Rodzina moja była niegdyś znakomitą w Bretanii, lecz ukryję jej nazwisko przed tobą Milordzie... starsza gałęź tej rodziny pozostała przy majątku lubo znacznie uszczuplonym... młodsza zaś z której pochodzę, jest do tego stopnia ubogą, że żywi, się cudzym chlebem.
Montalt przechyliwszy głowę na poduszki zmrużył oczy podług zwyczaju. Wincenty postanowił odpokutować za swoją mniemaną winę i dokończyć opowiadania.
— Moje siostry, mój ojciec i ja — mówił dalej — mieszkaliśmy w pałacu mego stryjecznego brata, którego nazywałem stryjem z przyczyny różnicy wieku... był dla nas dobrym, i mój ojciec bezprzestannie nam zalecał, ażebyśmy go kochali.
— Mój stryj ma córkę imieniem Blankę... zanim poznałem co to miłość, już ją kochałem.
— Idylla bretońska — rzekł Nabob.
— Kochałem ją — mówił Wincenty nie zważając na tę przerwę — nie wiem czyś kiedy kochał podobnie w swoim życia milordzie... co do mnie, jedyna myśl zajmowała mnie dniom i nocą... byłbym dla niej wszystko poświęcił... gdy była smutną, moje serce się zakrwawiało... gdy się uśmiechała, czułem w mej duszy radość, jakiéj wybrani w niebie doznawać muszą...
— Nie miałem żadnej nadziei, gdyż Blanka była jedyną dziedziczką majątku rodzicielskiego.. gdy ja nic nie miałem... nie badałem nigdy co się stanie w przyszłości. Widywałem ją, i byłem szczęśliwy.
— Gdybym posiadał wszystkie skarby świata takowe memu szczęściu wyrównaćby nie mogły.
— W mojej miłości mieściło się tyle szacunku, że ubóstwiałem Blankę jak anioła.
Wincenty miał głowę pochyloną na piersi, głos jego był drżący i łzy miał w oczach.
W twarzy Montalta nie widać było znudzenia. Dolegliwa myśl marszczyła jego czoło, opowiadanie Wincentego sprawiało mu widocznie przykre uczucie.
Majtek przeciągnął ręką po czole na którym wystąpiły krople potu.
— Nie mogę ci wyrazić milordzie — rzekł z niejaką opryskliwością — do jakiego stopnia przejęty byłem lękliwym szacunkiem... patrzeć na nią, wydawało mi się zuchwalstwem... i gdy we śnie dotykałem jéj rączki ustami, zimny dreszcz przebiegał w żyłach moich jak na wspomnienie zbrodni.
— Oh! Bóg musiał mi odjąć rozum... byłem szalony... szaleńszy od tych nieszczęśliwych, których przykuwają do łoża za kratami żelaznemi.
Nabob słuchał teraz z wzrastającą ciekawością.
Wincenty przeciwnie wahał się daléj mówić. Zastanowiwszy się przez chwilę, odezwał się zwolna z widoczném wysileniem:
— Pewnego dnia była uczta w pałacu... jest temu blisko pół roku... był to jeden z dni pięknych wyprzedzających porę i w których słońce wiosenne rozpościera palące promienie.
— Powietrze było ciepłe; najlżejszy powiew wiatru nie wzruszał puszczającej się trawki.
— Byłem słaby od kilku tygodni, i co noc trzęsła mnie febra, która zdaje się wydobywać z naszych bagien Ule i Villaine.
— Ah! — odezwał się Montalt — jesteś więc z Ule i Vilen.
— Tak... tego dnia przypominam sobie, byłem bardziej cierpiącym... przy stole zaledwie mogłem dosiedziéć.
— Wincenty — rzekł do mnie mój stryj — pij jak mężczyzna, albo połóż się w łóżko.
Już się miałem oddalić, lecz Blanka siedziała naprzeciw mnie obok swej matki, ona podobnież była cierpiącą jak ja... jej twarz anielska powleczona była bladością.
— Oh! gdybyś widział jak była piękną!
— Pozostałem... bo czyż mogłem dobrowolnie od niéj odstąpić... i żeby mieć prawo pozostać, podawałem kieliszek i piłem więcej jak zwykle.
— Gdyśmy wstali od stołu w oczach moich wiły się kłęby mgły ruchomej, przedmioty tańczyły przedemną.
— Zmierzchało się. Wyszedłem z salonu i błąkałem się po chodnikach ogrodu.
Unikałem od gości. Głowa moja pałała, w mym umyśle rodziły się szalone marzenia, marzenia jakie nigdy przedtem mnie nie ogarniały...
— Goście rozmawiali i bawili się walcach. Gdym ich głosy słyszał, oddalałem się, ponieważ ich wesołość raniła moje serce.
— W najodleglejszym zakątku ogrodu, była gęstwina w której Blanka lubiła spoczywać w upały.
— Często się zdarzało, że spędzałem po kilka godzin przypatrując się jej zadumaniu, ukryty za widzami.
Mimowolnie zbliżałem się do tej gęstwiny.
Noc była ciemny, powietrze ciężkie. Stanąwszy przed wchodem do téj altanki, spostrzegłem białą postać leżącą na kanapie z darni która stała pośrodku.
Majtek znów się zatrzymał, wymawiał słowa pojedynczo jakby urywane.
Rzecz dziwna że nabob doznawał wspólnego z nim wzruszenia. Montalt był bladym pomimo ogorzałej cery.
W czasie milczenia można było dosłyszeć jego oddech przytłumiony.
Gdy Wincenty zaczął mówić, jego głos tłumiony zaledwie dochodził uszu Montalta.
— Nie byłem zdolny myśleć ani się zastanawiać; wszedłem do altanki, ukląkłem przed uśpioną Blanką i oddawałem jej cześć w milczeniu.
— Słyszałem tuż przy moim uchu jej oddech słodki i jednostajny, liczyłem uderzenia jej serca.
— Chwile upływały. Noc zapadała. Głosy wesołych biesiadników nie dochodziły do nas.
— Byliśmy sami.. krew paliła mnie w żyłach.
Blanka spała cięgle, moje oczy przywykłe do ciemności, widziały jej uśmiech we śnie.
— Nie wiem czy mnie słuch nie omylił. Nigdy jej nie wyznałem miłości, a jednakże zdawało mi się, że słyszałem jak wymówiła we śnie imię moje.
Wincenty drżał i nogi jego uginały się pod ciężarem ciała. Nabob był nieporuszonym, lecz krople polu występowały mu na czoło i skronie.
Wincenty nie zważał na to.
— Zły duch... szatan... — szeptał w obłąkaniu — szatan owładnął moją duszę... Bóg mnie opuścił... powstałem... moje usta dotknęły ust Blanki.
— Blanka cięgle spała.
— Oh! dla czegóż piorun nie uderzył wtedy we mnie...
— Biédne dziecię przebudziło się w moich objęciach, uściskałem ją z obłąkaniem. Wydała krzyk przeraźliwy. Rozpacz zastąpiła upojenie... uciekłem jak złoczyńca. Przez całą noc błądziłem po polach... piekło wrzało w mym sercu.
Montalt nie okazał żadnéj oznaki, lecz twarz jego wyrażała niewymowne męczarnie.
Nie słuchał już majtka, który kończył:
— Ujrzałem ją nazajutrz — mówił — anioły nie domyślają się złego... nie poznała mnie, nic nie wiedziała... uśmiechała się...
Wincenty zakrył sobie twarz rękami.
Nastąpiło długie milczenie.
W tym majtek uczuł żelazną rękę śćiskającą jego ramię; opuścił ręce założone przed oczyma i spostrzegł wysoką postać naboba stojącego niewzruszenie.
Montalt był tak bladym jak widmo. Uśmiech goryczy i boleści krasił jego usta.
W spojrzeniu jego malowało się odurzenie obojętne i przejmujące.
— Od kogo dowiedziałeś się tej historyi? — zapytał cichym i przerywanym głosem.
Wincenty otworzył zdziwione oczy.
— Odpowiedz mi!... — rzekł nabob wstrząsając go gwałtownie za ramię — czy wiedziałeś na co się narażasz, przychodząc do mnie ażeby powiedziéć że jestem podłym i nikczemnym!
— Ty?... — wyjąknął zdumiony Wincenty.
— Ja...ja!... — powtórzył z mocą Montalt.
Poczém głos jego słabł wycieńczony, gdy mówił:
— Wszystko to jest prawdą... ona była piękniejszą od aniołów... i szatan zesłał szał na mnie... lecz czyliż nie dość wycierpiałem za tę zbrodnię?...
Wincenty zdawał się marzyć, im bardziéj usiłował dojść czego, tym bardziéj umysł jego pogrążał się w ciemności.
Montalt opuścił jego ramię i padł znękany na sofę.
Tam pozostał przez minutę, poczém wzdrygnął się jakby ockniony ze snu.
— Zostaw mnie! — rzekł do Wincentego.
Majtek wyszedł.
Po jego oddaleniu, Montalt przyłożył obie ręce do serca, i głuche westchnienie wydobyło się z jego piersi.
Poczém powstawszy, udał się chwiejącym krokiem do komody osobliwego kształtu, którą otworzył za pomocą kluczyka zawieszonego na szyi na łańcuszku złotym.
Wyjąwszy pudełeczko cokolwiek szersze od dłoni, którego wieko wysadzane było djamentami prześlicznéj wody.
Palce jego drżały gdy się wahał otworzyć wieko.
Ktokolwiek byłby świadkiem tej samotnéj sceny, zapytałby się: jaki drogi skarb mógł być ukryty w podobném schowaniu, gdy samo wieko wartujące było kilka miljonów.
Moniak otworzył je nakoniec; w pudełku był tylko pukiel blond włosów, cienkich i jedwabistych jak dziecka lub dziewicy.
Twarz Montalta wyrażała głębokie i poważne zadumanie. Przez parę minut przypatrywał się puklom włosów. Był pogrążony w pewnym rodzaju zachwycenia.
Powieki mu drgały. Imię wymówione, zwolna wysunęło się z ust jego, było to imię kobiety...
Upadł na kolana i dwie łzy spłynęły po licach jego.


II.
Uroczystość ś. Ludwika.

Trzy lata upłynęło od tego burzliwego wieczoru, w którym p. Robert de Blois i jego kuniuszy Błażej przebyli po raz pierwszy progi pałacu Penhoela.
Noc zapadła. Bagniska pokryte były wysoką trawę, pomiędzy którą wiły się strumyki. W miejscu gdzie prom Benedykta unosiła rozhukana powódź, pasły się chude trzody Glenackie.
Rzeczka Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma pagórkami przy porcie kruczym.
Niebo było czarne. Noc się zbliżała, ciepła i brzemienna po dniu duszącym.
W miarę jak się zmierzchało, widać było zapalające się ogniska wzdłuż pasma pagórków otaczających bagniska Glenackie.
Te ogniska wyrównywały liczbie włości nadbrzeżnych, bo każda parafia miała swoje. Obcy, jadący z Redon drogą Gacilską, mógłby pomyśleć ze pięć lub sześć pożarów jednocześnie wybuchło w okolicznych wioskach.
Lecz dla krajowców te światła nie oznaczały nic okropnego. Zwiastowały przeciwnie radość i hulankę dla młodych zuchów, bieganie do mety, papegault (strzelanie do tarczy); dla dziewcząt, muzykę i tańce pod otwarłem niebem, dla wszystkich zaś, beczkę jabłeczniku przystrojoną wieńcami stojącą u drzwi kościoła.
Było to 25 Sierpnia 1820 r. Uroczystość ta wyprawiana była na cześć Ludwika XVIII. w dniu jego patrona.
Ze wszystkich sobótek, najpiękniejszą i najświetniejszą była parafii Glenackiéj, zapalona na dziedzińcu folwarku Penhoel, leżącym pod pałacem.
Stos składał się z pięćdziesięciu sztuk drzewa i dwunastu rakiet. Remigeusz de Penhoel wójt gminy Glenaku, podłożył osobiście ogień pod niego za pośrednictwem pochodni niebieskiéj ze srebrnemi liljami. Płomień wzbijał się swobodnie do góry, oświecając nowy pałac, starożytne ściany gotyckie i wieżę młodszego.
W około sobótki, wieśniacy weselili się, pili i tańczyli.
Cokolwiek daléj, w oświetlonych ogrodach pałacowych, biesiadnicy ze szlachty i stanu mieszczańskiego, czyli goście, bawili się także. Penhoel kazał zastawić stoły zarówno dla wieśniaków na dziedzińcu, jak w salonach dla sąsiadów. Była uczta i bal miał się rozpocząć.
W chodnikach ogrodu widać tylko było suknie z jedwabnych tkanin starożytnych i świetne ubiory wiejskie. Piwnica Penhoela była dobrze zaopatrzoną, jabłecznik na folwarku był doskonały; szlachetni goście w ogrodzie, wspólubiegali się w wesołości z biesiadnikami na dziedzińcu, równie jak lampy walczyły o pierwszeństwo z sobótkami.
Był to dzień uroczysty dla wszystkich.
Wszystkie te światła do zbytku rozsiane na szczycie pagórka, na którym wznosił się pałac, odznaczały tém wydatniéj otaczające przedmioty, i pogrążały w głębokiej nocy spadzistości tegoż pagórka.
Pionowa pochyłość prowadząca do portu kruczego była w zupełnéj ciemności.
Gałęzie kasztanów wydawały się wielkim czarnym kobiercem, około którego Ust toczył swe srebrne pasmo.
Stroma droga rzucała cień na podnóże pagórka; żaden odblask tam nie dochodził i zaledwie oddalone odgłosy uczty dochodziły jak szmer podziemny.
Pośród téj ciszy i ciemności, można było spostrzedz pośród gałęzi kasztanów, małe czerwonawe światełko, i słyszéć się dawały głuche jęki.
Światło i łkania pochodziły z chaty Benedykta Haligana, któréj drzwi były otwarte.
Żałosny to był widok, tak blisko hucznéj wesołości.
Wnętrze chaty przedstawiało się takim, jakie widzieliśmy w pierwszej części tego opowiadania: tapczan stał pomiędzy czterema nagiemi i wilgotnemi ścianami, na których gdzie niegdzie zawieszone były narzędzia rybackie.
Lecz tapczan wydawał się nędzniejszym jak przedtém; ściany się rozpadały, sieci były dziurawe.
Benedykt Haligan doznał w okropniejszym sposobie wpływu czasu, jak jego zniszczona chata. Leżał na tapczanie, wynędzniały jak widmo z otwartemi usty i osłupianym wzrokiem; oddech miał ciężki, krople zimnego potu spływały z jego wybladłych policzków pośród długich i rzadkich włosów brody.
Nie ruszał się wcale. Tylko kiedy rakieta pękała w górze, usta jego powolnie drgały.
Pomrukiwał krótką modlitwę za niebieskich, których ubił w czasie wojen szuańskich.
Od wielu miesięcy stary przewoźnik złożony był na łożu cierpień. Przeszło dwa lata jak nie stępił na prom, od którego klucz był teraz w pałacu. Jego konanie zbyt długie zużyło zarazem współczucie jak i obawg przesadny wieśniaków. Już go się nie obawiano, lubo zawsze uchodził za czarownika, a sąsiędzi zapomnieli o drodze do jego chatki.
Konał samotnie, i powolnie. Gdyby nie córki stryja które codziennie przychodziły go odwiedzać, to upływały tygodnie a żadna inna ludzka postać nie przeszła progu jego chaty.
Czasami widząc je tak pięknemi i słodkiemi jak promień boskiéj pociechy, przewoźnik odzyskiwał uśmiech. Lecz były chwile, w których spuszczał powieki i posępniejsza boleść występowała na jego lica, których rysy wyrażały wtedy politowanie.
Modlił się z cicha i pośród téj modlitwy dziwaczne słowa wymykały się z ust jego. Zdawało mu się, że widział te dwie dziewice leżące w jednéj trumnie, gdyż zamiast błagać Boga o ich pomyślność na tym świecie modlił się za pokój ich dusz w wieczności.
I składał swe wychudłe ręce, przepowiadając nieszczęście wszystkim noszącym nazwisko Penhoelów.
Lecz stary Benedykt Haligan od dawna zwarjował; każdy o tém wiedział i mówił.
Wszyscy słyszeli nie raz jak twierdził: że choroba jego pochodziła z przyczyny p. Roberta de Blois i jego służącego Błażeja.
Od tego wieczora w którym Penhoel wyratował ich od śmierci, nie powstał z łoża.
Dzięki niebu, pan Penhoel który powinien był również zapaść na zdrowiu, miał się bardzo dobrze, i nie widziano nigdy szczerszych przyjaciół jak on i pan Robert de Blois.
Nie zważano na gadaninę starego czarownika, który umierał ze starości.
Bezwątpienia pomiędzy wesołemi tancerzami którzy się uwijali na dziedzińcu, nikt o nim nie pomyślał. Sobótki gorzały, jabłecznik spływał: Niech żyje król i dziewczęta! oraz niech żyje nieobecny! gdyż dzień Ś. Ludwika był dniem imienin starszego Penhoela, i nie jeden stary wieśniak spełniał szklanicę za jego zdrowie częściej, jak na cześć Jego królewskiéj mości.
Przed bramą folwarku, w grupie poważnych gospodarzy, któréj przewodniczył ojciec Géraud oberżysta z Redon, rozmawiano o panu Ludwiku bezprzestannie, z zadowoleniem ludzi przywiązanych i żałujących.
Głos każdego był wzruszony wymawiając jego imię.
Każdy zbierał wspomnienia, przytaczano powiastkę sto razy opowiadany, zarys odwagi, dowód dobroci serca, wesołe usposobienie jego.
Był to dzień Ś. Ludwika. Ten dzień poświęcony był Penhoelowi dawniéj jeszcze nim król Francyi odzyskał swój tron. Od lat ośmnastu jak młody pan się wydalił, ten dzień był obchodzony na cześć jego. Starzy majtkowie służący pod dowództwem komendanta, dawni towarzysze pana Ludwika, zgromadzali się corocznie dla pomówienia o przeszłości.
„Jakiż to był dzielny strzelec. Dźwięk jego trąby znany był wszędzie. Biegał lepiej jak chłopcy w St. Wincent. W zapasach zwyciężał zuchów w St. Pern i Questemburgu. On to wyrzucał obręcz najdaléj, on zawsze! W strzelaniu do celu, kula jego strącała koguta.“
„I gdy wygrał nagrodę w zapasach, nagrodę biegania do mety, do celu i obręczy, ah! nikt o tém nie zapomniał.“
„Ojcze Géraud przyjmij tę chusteczkę dla żony... Macieju, tyś najuboższy weź barana“...
I jednemu dał woreczek haftowany drugiemu spinkę brązową.
Oh! był to kochany panicz.
Im dłużéj rozmawiano, gruppa się powiększała. Kumoszki również się zbliżały, one także zachowały swoje wspomnienia. Młodzieńcy słuchali opowiadania starców.
I gdy ojciec Géraud z zwilżoném okiem i drżącym głosem, podnosił szklankę na cześć Ludwika Penhoela, zapytywali:
— Czy pan Ludwik był silniejszym i zwinniejszym od Wincentego? czy miał pewniejszy rękę, a serce szlachetniejsze?
Niestety! Wincenty także opuścił dom rodzicielski. Mówiono że został majtkiem na okręcie królewskim jak syn ubogiego wieśniaka. Wincenty synowiec komendanta Penhoela...
Nadaremnie powątpiewano jakieś nieszczęście obarczało tę rodzinę. Remigeusz Penhoel posiadał wprawdzie pałac, był bogatym i szanowanym, lecz ci którzy znali Ludwika, mówili że sława Penhoelów znikła....
W chwili gdy zapalono sobótki, goście pałacowi raczyli się przyłączyć do wiejskich tancerzy; poczém zabawa rozdzieliła się na dwa oddziały: wieśniacy skakali na dziedzińcu, młodzież zaś pałacowa tańczyła w ogrodzie.
Nasz znajomy Błażéj, z napuszoną miną i kwitnącemi policzkami, przewodniczył uczcie wieśniaków. Wszyscy nazywali go panem Błażejem; był w świątecznéj odzieży podobniejszéj do przybrania pańskiego jak do liberyi. Gdy on rej wodził pomiędzy chłopami, pan jego Robert był królem balu.
Nikt bezwątpienia nie mógł z nim walczyć o pierwszeństwo w wykwintności i obejściu.
On to wydawał rozkazy i czynił honory. Penboel nie pokazywał się, nikt się o niego nie troszczył.
Pan Blois był pomiędzy gośćmi, i czyż można było pożądać lepszego gospodarza? Wszędzie było go pełno, był uprzejmym dla wszystkich.
Towarzystwo składało się z dziwacznych żywiołów. Były bowiem śliczne dziewice i panny śmieszne; pomiędzy pierwszémi liczyła się Blanka Penhoel, najpiękniejsza ze wszystkich.
Miała obecnie lat piętnaście. Niepodobna natrafić na urodę powabniejszy i bardziéj harmonijny.
Jej skromne spojrzenie zachowało wyraz tkliwości prawie niebiański, od którego przezwano ją aniołem Penhoelu.
Była w białéj muślinowej sukni oszytéj girlandy niebieskich kwiatów. Ten ubiór był jej do twarzy.
Gdy czasami oddalała się z miejsca tańców udając się do matki będącéj w ogrodzie, wówczas widząc ją niknącą w pół-cieniu długich chodników, porównać można było do tych bladych i pięknych widziadeł, które utworzyła poezya bardów bretońskich.
Były chwile, w których twarz Blanki wyrażała prostoduszny roskosz dziecka, doznawającą przemiany na dziewicę; jej rysy wtedy zajaśniały, iskra zatliła się w błękicie jej dużych oczu, poczém powieki się opuszczały i uśmiech konał na jéj ustach. W tém piętnastoletniém sercu czyliż się ukrywała boleść tajemna?..
Robert de Blois uwijał się około niej z przesadą. Ustępował jedynie zaszczytu zaproszenia jej do tańca jednemu współzalotnikowi, z którym był na stopie udanej serdeczności i pokrywał niespokojność.
Tym współzalotnikiem był hrabia Alan Pontales, jedyny dziedzic dawnych posiadłości Penhoelów.
Winniśmy tu nadmienić, że nienawiść panująca poprzednio pomiędzy Penhoelami i Pontalessami znikła dzięki pośrednictwu Roberta.
Stary Pontales był zacnym człowiekiem, gotowym wyrządzić przysługę przy sposobności.
Wszyscy wiedzieli, że Penhoel od lat trzech czerpał z jego kassy na opędzenie swych potrzeb i dla tego uchodzili za najlepszych przyjaciół.
Penhoel jak wiadomo, posiadał wraz z udziałem nieobecnego brata 40,000 dochodu.
Było to więcéj jak potrzeba na utrzymanie zaszczytne domu. Lecz od lat trzech zmienił się porządek rzeczy. Gościnność prosta zamieniła się na przepych zbytkowny, i 80,000 dochodu nie wystarczałoby na wydatki Penhoela.
Kiedy rozchód człowieka majętnego przenosi jego dochody, jakiś szatański środek przychodzi mu do głowy; wtedy można upewnić, że ten człowiek pod pozorem uprzedzenia klęski, pogrąży się w przepaść. Penhoel został graczem.
Przyczyną tego nieporządnego życia była kobieta, młoda i piękna, która w téj chwili przechadzała się z młodym Pontalesem i któréj kosztowne przybranie wzniecało zazdrość w innych uczestniczkach zabawy.
Trudnoby było w niéj poznać ubogą dziewczynę, którąśmy widzieli pod uwieńczonym baranem w sukni płócienkowéj i dziurawych trzewikach. Była to Lola wszakże, któréj niegdyś Błażej nie chciał dać kawałka séra, a która teraz miała w swych czarnych włosach tak kosztowne perły, że mogła za ich wartość nabyć oberżę ojca Géraud.
Penhoel kochał ją szaloną namiętnością i niszczył się dla niej.
Kochał ją jak niewolnik... spojrzenie Loli powiodłoby go na koniec świata. A jednakże miłość jego była przepełniona wyrzutami. Widok żony jego cierpiącéj bez szemrania, ścigał go jak winowajcę. Córka która była przedmiotem jego uwielbienia i dumy, byłaby go może zabezpieczyła od téj miłości, gdyby w głębi duszy Penhoela nie zrodziło się powątpiewanie...
Pogrążył się w namiętności jak ci, co się zalewają trunkiem, dla uśpienia głosu sumienia.
Prowincja potępia surowo obyczaje paryzkie; podobną jest w tym względzie do brzydkiéj kobiety szczycącéj się cnotą, którą odurza ludzi wynosząc swoją surowość. Lecz gdy na prowincji występek osiędzie, postępuje daléj jak w stolicy, gdzie przynajmniej zachowują powierzchowność.
Nie masz środka na prowincji, tam nie zmrużają oczu ani odwracają głowy; tam widzą wszystko, ponieważ przykładają oczy do otworu klucza.
Remigeusz był bogatym, mógł więc oddawać się zgorszeniu. Wszyscy wiedzieli o jego postępowaniu, a jednakże nikt go nie potępiał. Bywali u niego i szczycili się tym nawet; ubogiego zaś w podobnym razie byliby ukamienowali.
Jednakże gdy zaczęło upowszechniać wieści szarpiące nie tak sławę Penhoela, jak raczéj dotyczące jego majątku, towarzystwo zachowującrostropne pozory szacunku, szarpało go skrycie obmową.
To miało miejsce w poważném gronie małżonków podżyłych, dam zbyt ciężkich do tańca i panien oczekujących mężów zbyt długo. Ci wszyscy wyrzucali sobie że uczęszczają w domu grzesznika i wyobrażali sobie pokutować za to, podwyższając jego usterki.
Gdy młodzież pląsała, spoczywający rozmawiali. Obmowa jest miłą pokutą, w zapale skruchy; ci panowie i panie podniecali złośliwość i niewinnych łączyli do swego niewczesnego potępienia.
W téj chwili byli swobodni. Taniec wydalił ze szczupłego grona tych, których uważali za niegodnych. Remigeusz opuścił bal i zamknął się ze starym Penhoelem i z prawnikiem.
Pani przechadzała się ze stryjem Janem.
Była to chwila kąsania. Robert, Lola, Penhoel, Pani, a nawet wszyscy przechodzili przez zęby. Z pomiędzy gości był tylko jeden człowiek wzorowy i nietknięty, był to stary margrabia Penhoel, który posiadał 60,000 liwrów czystego dochodu.
Orkiestra wiejska przygrywała szumnie, tańczono bezprzestannie. Mianowicie zaś dwie pary udzielały wesołości zebraniu: były to Cyprjana i Djana ze swemi tancerzami dwoma młodzieńcami dorodnemi i zacnemi.
Cyprjana tańczyła z Rogerem de Launoy który obecnie był przystojnym mężczyzny.
Djana podawała małą rączkę młodzieńcowi, którego dowcipne i śmiałe oblicze zwracało uwagę wszystkich.
Był to malarz z Paryża, którego Penhoel sprowadził dla przyozdobienia pokoi Loli.
Od dwóch lat jak bawił w Bretanii, namalował mnóstwo portretów i fresków.
Nikt nie był w stanie ocenić jego zdolności; malował tyle ile żądano i co wymagano.
Pędził życie od dnia do dnia i nie troszczył się o przyszłość.
Roger zaprzyjaźnił się z nim ściśle.
Nazywał się Stefan Moreau. Gdy nie miał co robić i nie spodziewał się napotkać Djany w ogrodzie, zamykał się w swym pokoju w którym rozpoczęte było malowidło.
Spoglądał na płótno z założonemi rękami nie myśląc o palecie.
Lecz czasem chwytał za pędzle i dodawał kilka szkiców.
Obraz wyobrażał dziewicę w wieśniaczym ubiorze z harfą w ręku. Był to portret Djany.
Kochał Djanę i ona mu była wzajemną.
Nie mówili nigdy z sobą o miłości.
Rozmawiali zaś często i długo o jednym przedmiocie. Rzecz dziwna, rozmawiali o Paryżu.
Artysta opisywał dziewicy stolicę.
Dziewica słuchała z ciekawością i zajęciem. Nie zmieniając nigdy rozmowy, zwracała ją zawsze do Paryża...
Jej oczy ożywiały się i błyszczały. Ukrywała tajemnicę przed Stefanem.
Paryż! była to powiastka czarodziejska.... miasto w którém kobieta jest królową, gdzie marzenia się urzeczywistniają, gdzie prawda dochodzi do cudowności, gdzie żadna nadzieja nie wydaje się szaloną.
Stefan mawiał:
— Tam cierpię jak wszędzie Djano i może bardziéj.
Djana nic nie odpowiadała. Powracała do siostry która mniej śmielsza i rostropniejsza, uległa pod wpływem bujnej wyobraźni Djany.
Paryż był ich ulubionym marzeniem.
Lecz gdyby niespodzianie zajechał po nich pojazd, czyliżby się odważyły opuścić panią i Blankę które ubóstwiały?
Roger de Launoy ich towarzysz lat dziecinnych, myślał także o Paryżu. Był wyniosłym.
Pomimo łagodności swego charakteru uczuł, głęboko oziębłość, jaką mu Penhoel okazywał od chwili przybycia obcych.
Robert i Lola owładnęli panem który tylko spoglądał ich oczyma. Wszyscy byli mu obojętnymi. Gdyby nie pani którą kochał jak matkę i Cyprjanę jak kochankę, Roger byłby dawno pałac opuścił. . Cóżby się z nim stało? nad tém się nie zastanawiał bo był przemyślnymi miał serce.
Dziś myślał tylko o balu; śmiał się, weselił, i był szczęśliwym. Dziewice były w ubiorze wieśniaczek, lecz można było strój ten uważać za zalotność, tak dalece krótkie spódniczki i gorseciki dobrze na nich leżały. Trzewiczki z mosiężnemi sprzączkami nie powiększały ich zgrabnych nóżek.
Z prawdziwą przyjemnością przypatrywano się ich pląsom lekkim i powabnym.
Wszyscy doznawali ich błogiego wpływu; biedna Blanka nawet, tak blada i wątła, uśmiechała się widząc ich uśmiechy.
Były jednakże chwile, w których dziewice zasępiały się nagle, to jest wtedy, gdy ich wzrok zwracał się na panią.
Trzy ostatnie lata wywarły szkodliwy wpływ na ostatniéj. Obecnie jej powabna głowa pochylała się od utrudzenia, i ponure ukorzenie malujące się w jéj twarzy, podobne było do zniechęcenia.
Stryj Jan spoglądał na nią ojcowskim wzrokiem, pragnąc ją pocieszyć.
Lecz to było zapewne niepodobieństwem, gdyż stryj Jan milczał, jakby się nie mógł zdobyć na słowa.
Djana i Cyprjana widziały to, i spojrzenie przelotne które zamieniły pomiędzy sobą naprowadzało na wniosek, że ich wesołość dziecinna była tylko pozorną.
Widziały jeszcze cóś innego, i to im się wydawało bardzo dziwném.
Robert de Blois który tańczył z Blanką odwracał się do pani i dawał jéj znaki. Djana i Cyprjana mniemały z początku że ich wzrok myli, lecz nie podobna było powątpiewać. Pani dwa lub trzy razy, odpowiedziała poruszeniem i wzrokiem na znaki Roberta de Blois, człowieka który zatruwał jej życie i zagrażał przyszłości jej dziecka.
— To było niepojętym.
Bal pomimo tego jaśniał okazałością pod gęstemi drzewami. Oprócz Djany i Cyprjany, nikt się nie troszczył o małe tajemnice które wrzały ponuro pod spokojną powierzchownością życia pałacowego.
Jeżeli poważne grono towarzystwa przewidywało, albo raczéj spodziewało się jakiego nieszczęścia, to go upatrywało w dalekiéj przyszłości. Jedynej przeciwności któréj się spodziewać mogli, to chyba ulewnego deszczu, mogącego na chwilę przerwać zabawę.
Wszyscy zatém zadrżeli z zadziwienia, usłyszawszy okrzyk przejmujący, pochodzący z nagłego i niepowściągniętego bólu.
Orkiestra umilkła, tańce przerwane zostały, poważne grono powstało.
Spojrzenia strwożone albo ciekawe zwróciły się w stronę, zkąd okrzyk dał się słyszéć.
Spostrzeżono Blankę Penhoel na murawie.
Robert de Blois klęczał przy niéj dotykając ręką jéj serca.
Roger, Djana i Cyprjana, poskoczyli jednocześnie; lecz pani pierwsza stanęła przy swéj córce.
Nie podobna określić co wyrażało w téj chwili strapione oblicze Marty.
Rumieniec gorączkowy zastąpił bladość jéj lica. Przestrach malował się w jéj oczach, a jéj ręka silna jak mężczyzny w téj chwili odepchnęła śpiesznie Roberta de Blois który się zachwiał na nogach.
Podniosła Blankę, bez widocznego wysilenia i utrzymywała ją w swych objęciach.
Blanka zemdlona nie wydawała oddechu.
Gdy Djana i Cyprjana z niespokojnością tuliły się do niéj, pani oddaliła je nakazującém poruszeniem.
Robert przybliżywszy się prawie do jéj ucha szepnął ozięble:
— Nie zapomnij pani...
Iskra nienawiści zabłysła w smętnym oku Marty Penhoel która powściągnąwszy swe oburzenie, potrafiła się uśmiechnąć.
— Nie zapominam o niczém! — odpowiedziała z cicha.
Poczém tak przemówiła zwracając się do Rogera i dwóch córek stryja Jana:
— Bawcie się moje dzieci... otóż Blanka otwiera oczy... przyprowadzę ją zaraz...

III.
Tajemnica.

Poważne i szanowne grono biesiadników, którego członkowie zbyt się cenili ażeby mieli przyjmować udział w tańcu, zauważyło że bal był zbyt jednotonny i ciągnął się za długo.
Uszczypliwe rozmowy nudziły, ponieważ już wszystkich obmówiono. Omdlenie Blanki sprawiło przyjemną przerwę w czasie powstającego ziewania i ożywiło rozmowę.
To grono składało się z trzech wice-hrabiów którzy w swéj młodości, to jest przed 1789 r. mieli powodzenie przy płci pięknej; daléj z pół tuzina mieszczan, którym dozwolono oczyścić się z ich urodzenia zamieszczając de przed imionami, ponieważ mieli po 1,000 talarów dochodu; oraz z równej prawie liczby dam starożytnych, odznaczających się powagą niepodobną do określenia, w śmieszności dumnego przybrania i w potwornéj brzydocie twarzy.
Mianowicie zaś zwracały uwagę trzy niskie osóbki w równym stopniu żółte, suche i sztywne w sukniach fioletowych jedwabnych niezaprzeczonéj dawności. Lubo były dotąd nie zamężne, dochodzące do lat pięćdziesięciu, co jest poniżającém, prowadziły rej w towarzystwie, ponieważ posiadały nieporównany dar obmowy, a każdy pocisk ich języka trafnie ugadzał. Ich współ-zawodniczki nawet, pani de Kerbichel, małżonka zastępcy wójta gminy Glenaku i pani Klara Lebinihik wdowa zaledwie licząca 45 roczek, do któréj wzdychali trzej wice-hrabiowie, zmuszone były przyznać pierwszeństwo pannom Baboin-des-Roseaux de l’Etang.
Wszystko wprawdzie przemawiało za niemi. Najstarsza panna Amaranta, śpiewała przy dźwięku gitary lekką aryjkę, druga panna Englantyna romanse, trzecia zaś panna Heloiza zawsze z gitarę śpiewała wielką sztukę.
Z tego względu młody Pontales, któremu wszystko przebaczano ponieważ był jedynym spadkobiercę po ojcu, przezwał te panny trzema gracjami, a w szczególności: Aryjką, Romansikiem i Kawatynką.
Miały młodszego brata p. Numę Baboindes-Roseaux de l’Etang, który wprawdzie został przyćmiony ich sławę, lecz pomimo tego uważany był za miłego gracza w rewersi.
Gdy pani przy pomocy stryja Jana wyprowadziła Blankę, szacowne grono pozajmowało miejsca. Członkowie jego spoglądali po sobie przez kilka sekund.
— Już to raz drugi jak biedna panienka dziś zemdlała — rzekł p. Chauvette który pomiędzy temi złośliwemi i wymuszonemi ludźmi odznaczał się miłością bliźniego.
— Nie chciałabym nic nieprzyzwoitego powiedziéć — poszepnęła p. Klara Lebinihik lecz ja tak samo omdlewałam w pierwszym roku mego zamężcia.
Trzy gracje spuściły oczy; trzej wicehrabiowie uśmiechnęli się znacząco.
— Czy państwo uważali — odezwał się zastępca wójta kawaler de Kerbichel herkulesowego składu ciała, który miał piękne kolczyki w uszach — jakim wzrokiem spojrzał syn Pontalesa na pana Roberta gdy panna upadła.
— Pan Robert jest przystojnym mężczyzną — przemówił Romansik.
— Wielkie nic dobrego! — wyrzekły Aryjka i Kawatynka, nadając temu wyrażeniu pochlebne znaczenie.
— Pragnęłabym się dowiedzieć — mówiła Romansik — co też myśli p. Penboel o zabiegach syna Pontalesa przy pani Loli...
Wszyscy się uśmiechnęli.
— Pani Lola... pani Lola... — powtarzała p. de Kerbichel — te istoty mają zawsze osobliwsze imiona.
— Co się tego tycze moja pani — odpowiedziała Romansik uważając w tém ubliżenie swemu imieniowi Eglantyna — wszyscy przecież nie mogą się nazywać Kasiami lub Franusiami jak pospolite dziewczęta.
Pani Kerbichel miała imię Franciszka. Znów uśmiech ukazał się na twarzach, oprócz na jednej, to jest pana zastępcy, który strząsnął tabakę ze swego żabotu chcąc ukryć lekkie niezadowolenie.
— Z tém wszystkiém — odezwała się Aryjka — dziwne rzeczy dzieją się w tym domu... państwo nie są widać radzi gościom... Pani się oddaliła; gdzież pan?...
— Pan udziela posłuchanie margrabi Pontales — odpowiedział Numa.
— Są interessa... — zaczął Chauvette lecz nikt nie zwracał na niego uwagi.
— Zawsze z margrabią — rzekła Aryjka.
— I z prawnikiem — dodała Kawatynka.
— Ah! — mówi Romansik znacząco — ludzie świadomi rzeczy, utrzymują że Penhoel źle stoi, wyrażając się pospolitym językiem... ciągle pożycza od margrabiego, a prawnik Hivain wié o wielu rzeczach zadziwienia godnych.
— Bo też Lola nadzbyt lubi koronki — rzekł jeden z wice-hrabiów.
— I kaszmiry — odezwał się drugi.
— I djamenty — dodał trzeci.
— Wszystko to kosztuje — zauważyła p. Lebinihik — mój szal który dostałam w podarunku ślubnym, wart był 50 talarów chociaż nie był Indyjskim.
— A przytém tyle ciężarów — odezwała się p. Kerbichel — jest to prawdziwy dom gościnny... jedzą i piją po całych dniach... pytam się czy to nie jest głupstwem żywić takiego darmozjada jak Roger de Launoy.
— I tego bazgracza, który tylko umie malować ściany — rzekł Romansik.
— Za pozwoleniem kochana siostro — przerwał braciszek Numa, który przy sposobności potrafił także być złośliwym — ci panowie nie są tu zupełnie tak bezpożyteczni jak mniemasz.
— Na cóż przecie są przydatni?
— Na cóż?...tego niewiem... lecz jeżeli mnie zapytasz komu...
— Ah, ah! — odezwały się razem Eglantyna, Heloiza i Amaranta, uradowane z dowcipu brata.
Ponieważ nie wszyscy pojęli uszczypliwość tego dowcipu, Romansik dodał spuszczając skromnie wyżółkłe powieki z rzęs ogołocone:
— Mój brat chciał powiedziéć, że są potrzebni córkom stryja Jana...
Grom oklasków wice-hrabiów, głośny śmiech zgromadzenia. Ucinek był tego godny.
— Ah panno, panno! — zaczął poczciwy nauczyciel.
Lecz głos jego przytłumiony został donośnym śmiechem Kerbichela, który nie łatwo pojmując ucinek, okazywał głośne oznaki zadowolenia, zrozumiawszy o co rzecz idzie.
Numa-Baboin-des-Roseaux de l’Etang, podniecony powodzeniem jakie sobie zjednał, zapragnął nowego tryumfu.
— Czy mógłbym się dowiedziéć moje damy — odezwał się skromnie — komu pan Robert de Blois składa swoje hołdy, matce czy córce?
— Córce — odpowiedziała p. Kerbichel.
— Matce — odezwali się wice-hrabiowie.
— Wistocie, to jest pytanie — rzekła poważnie Eglantyna. — Nie wiem czy państwo uważali tak jak ja pewne znaki, które pan Blois dawał pani i ona mu wzajemnie w czasie kontredansu.
— I ja to widziałem — rzekł Kerbichel.
— Ja także.
— I ja.
— Czy kto zauważył w jaki sposób pani odepchnęła pana de Blois kiedy chciał podnosić zemdloną Blankę?
Wszyscy odpowiedzieli w potwierdzający sposób.
Eglantyna daléj mówiła zniżając głos przybrawszy skromną postać zwiastującą zawsze złośliwość:
— Kto tak odpycha mężczyznę... musi go znać dobrze... bardzo dobrze nawet.
— To prawda — odezwali się wesoło członkowie płci męzkiéj.
— Jak panna Eglantyna zna się dobrze na tych rzeczach — szepnęła pani Kerbichel chcąc się jéj wywzajemnić za ucinek dotyczący jej imienia.
— Bo jakże — mówiła daléj Eglantyna — wytłómaczyć to opryskliwe poruszenie, jeżeli nie przez uczucie zazdrości.
Biedny nauczyciel nie śmiał zaprzeczyć, tak dalece czuł się słabym przeciw ogólnemu mniemaniu.
— Tak się dzieje na świecie — mówiła Eglantyna — p. Penhoel kupuje kaszmiry dla Loli... każę jej malować pokoje... sprowadza jedwabne obicia do starych pokoi pobielanych w których mieszkali jego przodkowie... tym czasem pani się nudzi... przyznać jednak potrzeba że się dobrze zachowała.
— Jeszcze jest bardzo piękną....
— Cóż robić... będąc opuszczoną zwróciła uwagę na dorodnego mężczyznę... mój Boże, ja nic nie upewniam...nie mam zwyczaju robić plotek o rodzinie szanownéj i zamożnéj... lecz mówię tak w przypuszczeniu... słowem wszystko jest podobném... i nie należałoby zbyt surowo sądzić biedną kobiétę.
— W istocie że nie — odpowiedzieli wice-hrabiowie.
Bal ciągnął się daléj lecz obecnie był już posępnym i nudzącym.
Djana i Cyprjana które go przed chwilę ożywiały, nie mogły ukryć smutku swego.
Usiłowały jednakże przezwyciężyć się i zachęcały wzajemnie do wesołości.
Co chwila zwracały wzrok niespokojny ku chodnikowi prowadzącemu do miejsca gdzie tańczono.
Zdawało się że jakaś siła niewidzialna tam je przyciągała i że powinny być zdala od balu.
Wieść o przypadku Blanki rozeszła się za obręb ogrodu i sprawiła być może silniejsze wrażenie na folwarku jak w pałacu. Wieśniacy przestali tańczyć, gdy sobótka wydawała ostatnie płomienie, młodzieńcy i dziewczęta zgromadzili się na około starców siedzących przy bramie folwarku.
Na środku podwórza przechadzał się jedynie p. Błażéj, który nie chciał się pospolitować z wieśniakami.
Rozmawiano z cicha w gronie wieśniaków z przyczyny obecności p. Błażeja któremu przypisywano bystrość słuchu.
Ojciec Géraud siedzący w pośrodku, wypytywał się małego chłopczyka który wrócił z ogrodu, gdzie usługiwał gościom:
— Opowiedz nam coś widział Franku? — mówił zacny oberżysta.
— Wszyscy przypatrywali się Loli — odpowiedział chłopiec — jakaż to piękna Pani! nie wiem co miała na szyi, lecz to świeci jak rozżarzone węgle... panowie i panie mówili, że za to możnaby kupić Nowy-las... w tém panienka krzyknęła... spojrzałem tam jak i inni, i widziałem jak leżała na ziemi... Przy niej stał p. Blois... gdy ją chciał podnieść... oh! trzeba było wtedy patrzęć jak pani biegła do niego... zdawało mi się że go chce udusić.
— Czy nic nie mówiła? — zapytał Géraud.
— Nie...lecz to jest pewnem, że ten p. Blois sprawił przykrość pannie Blance.
Szmer groźby powstał pomiędzy wieśniakami.
Ojciec Géraud potarł się po czole.
— Tak... tak... ten człowiek jest przyczyny nieszczęść Penhoela... a ja to wskazałem mu drogę do pałacu. Bo któżby inaczéj postąpił na moim miejscu? — zapytał zwracając się do starych gospodarzy. — Stanął u mnie... mówił mi o starszym bracie... przecież nie mógł tego zmyśléć i musiał gdzieś znać pana Ludwika... a kiedy mi powiedział że jest jego przyjacielem, byłbym mu ostatni grosz oddał.
Zakrywszy twarz rękami, wydał głębokie westchnienie.
— Dość tego, dość ojcze Géraud — odezwał się dzierżawca z Portu kruczego — złe czasy nastały dla naszego pana, lecz mogą się polepszyć. Co się ciebie tycze, wszyscy wiedzą że masz poczciwe serce... pomimo wszystkiego Penhoel jest bogatym.
— Bogatym? — przerwał oberżysta — gdybyś wiedział...
Gospodarze słuchali z uwagą, lecz stary Géraud nic więcjé nie dodał.
— Ja to mu pokazałem drogę do pałacu! — powtórzył, jakby ta myśl ścigała go bezprzestannie — tak ja...słuchajcie! po drodze wstąpiłem do Benedykta Haligana który jest blizkim śmierci... gdyż wszyscy którzy są przywiązani do rodziny Penhoelów znikają jedni po drugich... biedny Benedykt kona. On to od dawna powtarza: że Blanka i dwie córki Jana Penhoela zamienią się w trzy Dziewice nocy nim nastąpi powódź zimowa... powiedział mi jeszcze że nasz pan Ludwik powróci... lecz już będzie za późno....
Ojciec Géraud przestał mówić, nastąpiło powszechne milczenie.
Ścisnęły się serca wszystkich; a uroczystość rozpoczęta wśród radości, kończyła się posępnie.
Wieśniacy zgromadzeni na folwarku nie zwracali dotąd uwagi na wieści dotyczące upadku Penhoela, lecz w tym dniu już nikt o tém nie wątpił.
Młodzieńcy zapomnieli mówić o miłości ze swemi narzeczonemu, i beczka jabłeczniku do połowy napełniona nie toczyła już pienistego płynu spływającego do ogromnej czary, która zwykła krążyć w dniach podobnych.
Jeden tylko człowiek siedział przy beczce, chudy biedak, i pił do upadłego leżąc na piasku.
Nikt nie raczył z nim mówić, nawet Śpioch którego biedak był dawnym towarzyszem, był to bowiem były ułan Bibandier, który z obojętnością palił fajkę, nie troszcząc bynajmniéj się o to że nim gardzono.
W zebranym gronie przy bramie, Franuś przerwał milczenie:
— Pan Błażéj! — zawołał niespodzianie.
Służący pana de Blois zbliżał się miarowym krokiem.
— I cóż moje dzieci! — wołał zdaleka — dla czegóż nie pijecie za zdrowie króla i p. wójta?...
Nikt nie odpowiedział. Ojciec Géraud wyprostował się.
— Wracaj do ogrodu Franusiu... przyjdziesz znowu powiedziéć nam jeśliby co zaszło nowego.
Poczém zwracając się do podeszłych gospodarzy rzekł:
— Pomówimy z sobą jutro... nie powiedzą przecież że nikt się nie znalazł coby chciał dopomódz i zrobić składkę dla Penhoela.
Błażéj stanął w kole wieśniaków z pełną czarą.
Franuś biegł do ogrodu pałacowego.
Poważne grono zajmowało miejsce tancerzy. Panny Baboin-des-Rosseaux-de l’Etang i inni członkowie przenieśli się na trawnik zastępujący salę balową. Orkiestra drzemała. Niektórzy ze świadomych uważali z obawę, że następuje chwila w której Eglantyna, Heloiza i Amaranta zażądają gitar pod pozorem ożywienia zabawy. Tajemna żądza tych przyjemnych panienek popisywania się jako to Amaranta z aryjką, Eglantyna z romansem a najmłodsza Heloiza z wyjątkiem opery, nadawała im powabniejsze postacie i powściągała od czynienia złośliwych uwag nad Penhoelami, którzy zaniedbywali swych gości.
Rzeczywiście nie było żadnego członka téj rodziny. Pan domu był w swoim pokoju, pani nie powróciła równie jak stryj Jan, nakoniec Cyprjana i Djana które od początku przewodniczyły tańcom, znikły nagle i tajemniczo, ponieważ ich nieodstępni towarzysze nadaremnie ich szukali pomiędzy gośćmi.
Stefan i Roger oddalili się również z salonu ogrodowego.
Obecnie Robert i Lola jako domowi, robili honory.
Ogród był oświetlony jakeśmy wspomnieli, od jednego końca do drugiego i nie było miejsca w którémby się w nim ukryć można.
Stefan i Roger opuścili bal każdy oddzielnie; spotkali się zaś z sobą na zakręcie chodnika.
Stefan był zamyślony, pot spływał z włosów Rogera który zatrzymał się zdyszany naprzeciw malarza:
— Czyś ich nie spotkał? — zapytał go z żywością.
— Nie — odpowiedział Stefan.
— Pójdę jeszcze ich szukać — rzekł Roger i chciał iść daléj.
Malarz go zatrzymał.
— Nie znajdziesz ich... bo gdyś ich szukał z lewéj strony, to ja szukałem z prawéj... obaj przeszliśmy cały ogród... nie ma ich tam.
— Gdzież są przecie?
— Nie wiem.
Wzruszenie Rogera powiększało się coraz bardziéj, Stefan przeciwnie był spokojnym, lubo głos jego zwykle wesołością tchnący, odznaczał się barwą smutku.
— Gdzież one są? — powtórzył Roger — to rzecz dziwna.
— Dziwno ci? — przerwał Stefan z uśmiechem — dla czego? czyż one winny nam zdawać sprawę ze swych postępków?
— Ty nie kochasz... — poszepnął Roger.
Malarz zachował milczenie, lecz ścisnął silniej ramię przyjaciela.
— Ja zaś kocham — mówił Roger — jak biedny głupiec... gdy jestem przy niej, umiem tylko podziwiać i wierzyć... jej uśmiech jest tak pogodny, a jej serce maluje się w obliczu... wstydzę się mych podejrzeń.
— Masz więc podejrzenia? — zapytał z cicha Stefan.
Roger spuściwszy oczy odpowiedział po chwili:
— Czyliż co wiem? — zawołał nakoniec uderzając się w czoło zroszone potem: — Nie jestem szalonym i nie marzyłem... widziałem...
Zatrzymał się.
— Coś widział? — zapytał Stefan.
I gdy Roger milczał, dodał zwolna i smutnie:
— Możesz mówić... ja także widziałem wiele rzeczy...
Roger spoglądał na niego z niejaką trwogę. Zdawało się iż usiłował wmówić w siebie że się omylił i że nadewszystko obawiał się rzeczywistości.
— Nie mówię o Cyprjanie — odpowiedział malarz — lecz Djana ma tajemnicę... od dawna wiem o tém.
— A ta tajemnica?
— Ufam jej gdyż ją kocham... nie staram się nigdy ażeby ją podejść.
— Ja zaś, dla tego że ją kocham — rzekł Roger — nie dowierzam... jest to jedyną moją roskoszą i nadzieją... gdybym pomyślił że Cyprjana kocha innego...
Zatrzymał się i dodał z goryczą:
— Mój Róże! ta myśl często mi przychodzi... i jakże nie miałaby powstać... mówisz żeś widział wiele rzeczy... lecz można widzieć i nie widziéć... to zaś co ja widziałem jest tak dziwném, że waham się zwierzyć najlepszemu przyjacielowi. A jednakże to mi zbyt cięży na sercu... Czy przypominasz sobie Stefanie ten wieczór, w czasie którego rozmawialiśmy o nich nad brzegiem bagien... godzina była spóźnioną... gdyśmy wrócili do pałacu, już było bardzo dawno po wieczerzy i wszyscy spali... takeśmy przynajmniéj sądzili i każdy z nas udał się do swego pokoju. Lampa na kurytarzu była zgaszoną... zdawało mi się żem słyszał przed sobą szelest lekkich i lękliwych kroków... szedłem z wyciągniętemi rękami dotykając obu stron kurytarza.
Szelest ucichł w miarę jakem się zbliżał... Zdawało mi się żem się omylił, gdy w tém, uczułem pod palcami dwa płócienne paski które się wyslizły za pierwszém dotknięciem i których nie mogłem pochwycić w ciemności. Lekkie i szybkie stąpania znów się dały słyszéć w części kurytarza który minąłem. Ktoś uciekał... lecz w chwili gdym dłoń zamykał, rąbek jednego paska pozostał w palcach... i śmiałem się otwierając drzwi mego pokoju gdyż pomyślałem: że po ém rąbku poznam, która ze służących biega w tak spóźnionej porze.
Zapaliwszy świecę, poznałem małą wstążeczkę niebieską którą widziałem u czepeczka Cyprjany...
Roger zamilkł oczekując widocznie objawu zadziwienia, lecz malarz stał zamyślony i milczał.
— I cóż ty na to? — rzekł Roger.
— Czy to wszystko coś widział? — zapytał Stefan obojętnie Roger prawie był zmieszany tą oziębłością.
— Czyliż to nie dość! — zawołał.
— To nic.
— A więc widziałeś cóś osobliwszego?
— Sam osądzisz — odpowiedział malarz.
— Mówże więc.
— Potem... jak ty skończysz.
— Słuchaj zatém — rzekł Roger. — W kilka dni potem wracałem pieszo z Redon... było to wprost miasteczka de Bains... księżyc świecił... Usłyszałem w oddaleniu tętent galopujących koni lecz nie zwracałem na to uwagi i szedłem dalej... w chwili gdy dwa konie mijały mnie pędząc cwałem, podniosłem głowę... na tych koniach siedziały kobiety... wołałem: Djano! Cyprjanno! żadna mi nie odpowiedziała. Chciałem biedz, lecz obie już znikły w cieniu i słychać tylko było w oddaleniu tętent rumaków.
— Czy było późno? — zapytał Stefan.
— Była jedenasta w nocy.
— Czy tego dnia Pontalesowie byli w Redon?
Roger uderzył się w czoło.
— Nasuwasz mi myśl! — zawołał — Pontalesowie byli w Redon.
— Lecz czyliż to one były? — rzekł malarz.
— Przekonasz się... niepodobna ich było doścignąć... Biegnąc jak opętany dążyłem do pałacu. Stanąwszy przy przewozie, zapytałem Benedykta czy się kto nie przeprawiał wieczorem.
— Nikt — odpowiedział.
To mi ulżyło; zdawało mi się żem marzył. Jednakże stanąwszy w pałacu, chciałem się przekonać... zamiast udać się na spoczynek, zaszedłem mimowolnie podedrzwi pokoiku Djany i Cyprjany.
Przyłożyłem ucho do otworu zamku. Nie słychać było żadnego szelestu.
One śpią zapewnie — myślałem... biedna Cyprjanna... jestem szaleńcem.
Pomimo tego, moja ręka oparła się mimowolnie o klamkę i drzwi się otworzyły. Cofnąłem się strwożony moim postępkiem.
Następnie zatopiłem wzrok w pokoju... Promienie księżyca oświecały oba łóżka próżne...
— Czy to wszystko? — zapytał Stefan.
— Czy to wszystko... — poszepnął Roger — czegóż chcesz więcej?
— Ja im ufam... — mówił malarz.
— I ja także! — zawołał Roger — ufam jej... bo kocham ją tak bardzo...gdy ją widzę uśmiechający się przy mnie, to jej wierzę... zdaje mi się że mnie sen przykry ogarnął... lecz gdy sam jestem, przypominam sobie i cierpię... Nie raz chciałem mówić i prosić jej o wytłumaczenie... lecz ona zdawała się odgadywać myśl moją... jej spojrzenie uśmiechające spoczywało na mnie wypogodzone i spokojne... wiem iż nigdy nie ośmielę się jej badać.
Tak rozmawiając, szli po chodnikach ogrodu, oddalając się instynktownie od salonu balowego, gdzie goście byli zgromadzeni. Roger był smutny; Stefan powściągał swoje wzruszenie, lecz twarz i miwa jego okazywały widocznie, że ta obojętność była więcéj udaną.
— To coś widział jest dziwném — rzekł Stefan — lecz co ja widziałem jest osobliwszém... Tę tajemnicę która ich otacza mogłem wykryć... lecz nie chciałem... Ja także spotkałem pewnego razu w nocy Djanę i Cyprjanę na kurytarzach pałacowych... Stałem ukryty w framudze okna... nie spostrzegły mnie wcale... widziałem jak przechodziły przez galerję... minęły twój pokój, pokój Penhoela i mniemałem że idą do pani... lecz i to mieszkanie ominęły... za tym jak ci wiadomo jest tylko pokój p. Roberta de Blois...
— A więc szły do niego? — zapytał Roger z żywością.
— Nie wiem — odpowiedział malarz — w zakręcie kurytarza zniknęły.
— I nie szedłeś za niemi.
— Nie...
— Ten Robert! którym niby pogardzają i udają że go nienawidzą... — pomruknął Roger.
— One także nienawidzą i pogardzają Pontalesami — rzekł Stefan którego głos zniżył się mimowolnie — a jednakże widziałem że wchodziły do zamku po północy...
— Do zamku Pontalesa? — zawołał zdumiony Roger.
— Do zamku Pontalesa... tą rzą noc była ciemna i nie byłbym ich poznał gdybym nie usłyszał słodkiego głosu Djany.
— Dopomóż mi — mówiła.
— Zbliżyły się obie do muru zwierzyńca; Cyprjana oparła się oburącz o mur i przy jej pomocy Djana go przebyła.
— A potem? — odezwał się Roger.
— Powracałem z Gacilly konno — odpowiedział malarz — serce me biło i czoło pałało... lecz ja nie jestem do ciebie podobny Rogerze, bo zamiast spieszyć jak ty, aby otwierać pokój córek Jana Penhoela, dałem koniowi ostrogę i ten uniósł mnie daleko.
— Oh! — rzekł Roger — ty nie kochasz... nie...
— Jeżeli Djana nie będzie moją małżonką — odpowiedział malarz — nigdy się nie ożenię... Przedtém rzadko myślałem o przyszłości, teraz zaś myślę cięgle, ponieważ tę przyszłością jest ona... ty się czujesz zaspokojonym widząc ich uśmiech Rogerze, ja zaś gdybym po wziął jakie podejrzenie, to zapewnie w podobnéj chwili... lecz ileż razy, pośród udanéj radości dostrzegłem łzy w oczach Djany... jest to mężne i silne serce przeciw cierpieniem... Pod tą wątłą urodę dziewicy, odgadłem męzkę odwagę... Te łzy przelotne ściskające mi serce, podziwiam i błogosławię im.... Oh! niech Djana zachowa swoją tajemnicę... wgłębi duszy jej podobnéj, mieszczę się jedynie szlachetne uczucia i święte myśli.
Roger z opuszczoną głowę zachowywał milczenie.
— Wiadomo jest wszystkim — mówił malarz — bogatym, równie jak ubogim, że wielkie nieszczęście zagraża domowi Penhoela... Bóg wzywa czasem słabéj odwagi dziecięcia dla pokonania przemocy złośliwych.
Stefan zatrzymał się nagle, głos jego powolny i myślący, zamienił się na zwięzły i stanowczy.
— A przytém cóż mnie to wszystko obchodzi — odezwał rzwi. — Miałem sen prześliczny... nastąpiło przebudzenie... niech Djana będzie aniołem lub grzesznicę, wszystko mi jedno, gdyż jutro ujrzę ją po raz ostatni.
— Co mówisz — zapytał Roger ze drżeniem.
Stanęli na tarasie wieńczącym drogę spadzisty prowadzący do portu Kruczego. Zatrzymawszy się jednocześnie, malarz oparł rękę o kamienny balustradę.
— Tego rana — rzekł — pan Robert de Blois, który teraz zdaje się być panem pałacu, zapłacił mi należytość za moją pracę i dał do zrozumienia, że już tu nie jestem potrzebnym.
— Ależ Penhoel! — zawołał Roger ująwszy rękę przyjaciela — powinieneś się był z nim widziéć.
— Widziałem się z nim — odpowiedział malarz z niejaką goryczy — i odjeżdżam jutro do Paryża.
W chwili gdy młody malarz wymawiał ostatnie słowa, słaby okrzyk dał się słyszéć pod tarasem.
Dwaj przyjaciele pochylili się jednocześnie na balustradzie i spostrzegli dwie białe postacie suwające pomiędzy kasztanami.
— To one! — zawołał Roger.
Chciał za niemi poskoczyć, lecz Stefan go zatrzymał.
— Pozostajesz tutaj — rzekł — jesteś szczęśliwym.. Zawierz mi, i czuwaj nad niemi ażeby ich bronić nie zaś śledzić.


IV.
Matka i córka.

Było to w pokoju Blanki; małe łóżeczko osłonione białemi firankami, których przezroczystość dozwalała widzieć nad wezgłowiem obraz Boga Rodzicy uwieńczony święconym laurem, kilka krzeseł wybitych włóczkowy tkaniny wyrobiony przez panią piękne ryciny pobożne wisiały na ścianach, a w misternej szafeczce z drzewa różanego, ułożone były książki dla młodocianego wieku.
W tym nadobnym ustroniu zaledwie można było poznać pomieszkanie młodej panny.
Cóś zdawało się przemawiać że to skromne łóżeczko nie było świadkiem tych marzeń, które w piętnastym roku kołyszą sen dziewicy. Wszystko było uśmiechające lecz oziębłe. Dziecię igrało, szczęśliwe na progu dojrzałości.
A nadto, to co się uśmiechało w tym powabnym pokoiku, to co było świéżem, miłém, zalotném, nie należało do samej Blanki wyłącznie. Marta Penhoel przyozdobiła z upodobaniem schronienie swój córki. Odmłodniała myśląc o córce; i jeżeli niekiedy słaba nadzieja osładzała jej samotność, to wtedy, gdy myślała że pod temi białemi firankami usypia jéj drogi anioł, nie pojmujący zarazem dolegliwości, teraźniejszości i groźnej przyszłości.
Każdy, jakkolwiek nieszczęśliwy, posiada także wgłębi serca swego jakąś kryjówkę, w której się mieści myśl jego. Jest zawsze pewien zakątek w duszy, w którym miłosierny Bóg pozostawia promień nadziei.
Marta Penhoel cierpiała, bo zewsząd zbierały się groźne chmury. Jéj biedne serce zranione od lat wielu, jątrzyło się. Dla niej przeszłość przypominała gorzkie wyrzuty, teraźniejszość dolegliwe męczarnie, przyszłość niestety... zwiastowała tak okropne katusze, że lepiéj było zamknąć oczy, i czekać jak skazany na śmierć, któremu najwyższa litość prawa, umieszcza zasłonę na wzroku...
Było to w kilka chwil po przypadku wydarzonym na balu. Stryj Jan, pani i Blanka nadeszli do pokoiku ostatniej.
Blanka była jeszcze bladą i zdawało się że znów zemdleje.
Pani która ją posadziła w berżerce, trzymała w swoich objęciach. Biedna kobieta usiłowała się uśmiechać, lecz w jej twarzy malowało się śmiertelne zniechęcenie.
Stryj Jan zatrzymał się w progu. Wysilenie w skutku którego mógł podpierać dziewicę rozpostarło w nieładzie włosy na jego czole, a pogodna melancholja zwykła jego rysom, nastąpiła głębokiemu strapieniu.
Spoglądał na obie kobiety, i oczy jego były zwilżone.
Omdlenie jedynie nie mogło wzniecać tak dotkliwych wzruszeń, i za tym przypadkowem zdarzeniem, musiały się ukrywać dawne i tajemne udręczenia.
Blanka wsparła swoją powabną główkę o zaplecznik berżerki.
— To nic... poszepnęła pani z udaną swobodą, tłumiąc w sobie łkania — gdzież cierpisz moje dziecię?
Poczém obróciwszy się do stryja Jana który się o drzwi opierał, dała mu znak ażeby się oddalił.
Starzec wyszedł nic nie powiedziawszy.
Blanka pozostała sama z matką, która nie tylko w obecności stryja przymuszała się do uśmiechu, albowiem teraz jej spojrzenie było jeszcze łagodniejsze.
— Podnieś się cokolwiek — szepnęła — może jesteś zbyt ściśniętą?
— Oh nie!... mówi Blanka — wiesz dobrze mamo że rozpuszczono moją suknię przed kilku dniami.
— Cóż ztąd jeżeli jesteś cierpiącą.
— To nie to... odpowiada dziewica — rosnę to prawda moja matko, lecz w przeciągu dni czterech nie mogłam utyć... czyś nie cierpiała podobnie będąc panną?
Pani spuściła oczy i nic nie odpowiedziała.
— Mój Boże! — mówi Blanka przyciskając obie ręce do swych piersi, zdaje mi się że masz słuszność mamo... jeżeli tak daléj będzie, to będę musiała nosie suknie puszczane jak pani Kerbichel... jestem bardzo nieszczęśliwą...
— Dziecko! — rzekła pani — potrzeba pocierpieć cokolwiek ażeby być wysoką i dorodną panną.
— Moje siostry Djana i Cyprjana są wysokie i bardzo piękne... a jednakże nie widziałam ich nigdy cierpiącemi.
— Bo sobie nie przypominasz moja biedna Blanko.
Dziewica wydała westchnienie w którym przebijała się bardziéj zalotność dziecinna jak cierpienie.
Gdy się cokolwiek podniosła, matka zaszła z tyłu i odpięła haftki jej sukni; a dostrzegłszy niezwyczajną postawę córki, nie potrzebowała się powściągać.
Uśmiech zastąpiony został przez smutek ponury i zniechęcenie.
Znać było po sukni Blanki że była rozpuszczany lecz nie raz jak to mniemała. Trzy fałdy były wyprute, dwa zaś pierwsze własny ręką jej matki.
Po odpięciu haftek ukazała się sznurówka. Pomiędzy fiszbinami widać było szeroką próżnię.
— Spiesz się mamo... bo mnie dusi — szeptała Blanka któréj oddech coraz był trudniejszym.
Palce pani drżały gdy rozsznurowywała gorset.
— Prędko, prędko... proszę cię — mówiła Blanka.
Ręce pani niezręcznie władały jakby były nabrzmiałe, ściągały gorset zamiast go odsznurowywać.
Nakoniec gdy sobie nie mogła poradzić, pochwyciła nożyczki i przecięła sznurówkę.
Blanka wydała okrzyk zadowolenia, oswobodziwszy się z krępujących więzów.
Gorset rozstąpił się w obie strony tak dalece, że fiszbiny ugrzęzły w sukni.
— Oh! miałaś słuszność mamo! — odezwała się Blanka — ten niegodziwy gorset tak mnie uciskał... zdaje mi się że jestem w raju.
Oddychała z rozkoszą.
Wzrok Marty śledził biodra córki, pod któremi fałdy koszuli spłaszczyły się i przylgnęły niejako do ciała przygniecionego parciem fiszbinów. Poczém zmierzyła okiem odległość dwóch części, gorsetu jakby chciała zbadać przyczynę siły rozciągającéj.
Przed chwilą gdy suknia była jeszcze zapiętą, Blanka miała kibic właściwą młodej panience, lecz ta pozorna zgrabność była wypadkiem elastycznego naciskania gorsetu kształcącego jej biodra.
Gdy prężenie ustało, kibić wydawała się niekształtną.
Pani wzniosła oczy do nieba, łza spłynęła po jej licach. Rzęchy można, iż ją dręczyła myśl nieznośna, z którą walczyła pomimowolnie.
— Cóż ci to matko? — zapytała Blanka.
Pani otarła żywo powiekę, poczém odgarnąwszy z czoła Blanki włosy, złożyła pocałunek na jej czole.
— Mówiłam ci moja córko — rzekła — że ci nic nie będzie... młode panienki podlegają podobnym słabościom... nie trzeba się o to troszczyć.
— Dobra mamo... ty zawsze mnie uzdrawiasz i pocieszasz... gdyby nie ty, gdy mnie napadną te boleści, lękałabym się żebym nie umarła.
— Ty miałabyś umrzeć!... — powtórzyła Marta siadając obok córki.
— Gdybyś wiedziała... — odezwała się Bianka — dawniej gdym była małém dzieckiem, często chorowałam, lecz ta słabość nie była podobną do cierpień jakich teraz doznaję... czasami cóś się we mnie wstrząsa, oddech mi się zatrzymuje i serce bić przestaje.
Zatrzymawszy się, ukryła głowę na łonie matki i dodała z cicha:
— Oh! czasami też lękam się... bardzo się lękam...
Spojrzenie pani było błędne. Słowa Blanki nie były przez nią dosłyszane.
W czasie krótkiego milczenia które nastąpiło, rumieniła się i bladła kolejno. Parę razy otwierała usta jakby chciała zrobić zapytanie.
Nie ośmieliła się wszakże.
Po chwili przycisnęła nagle córkę do swego łona. Wysilenie które uczyniła nad sobą, nadało jej fizjonomii pozór ożywionej swobody.
— Pomówmy z sobą Blanko — rzekła — jesteś na moich kolanach jak dawniej... czy przypominasz sobie że lubiłaś co wieczór tak usypiać.
— O jak mi dobrze przy twym sercu — poszepnęła Blanka zmrużając oczy.
— Zanim usnęłaś — mówiła pani, — opowiadałaś mi coś robiła w ciągu dnia... wtedy nie ukrywałaś nic przedemną.
— Czyliż teraz co ukrywam przed tobą? — zapytała Blanka z zadziwieniem.
— Pani wahała się. Oczywiście chciała ją badać, lecz jakaś przyczyna wstrzymywała zapytania.
— Nie wiem — rzekła — jednakże młode panienki lubią być skrytemi.
— Ja zaś — przerwała Blanka — chcę być z tobą równie szczerą jak sama prawda; pragnę ażebyś czytała w méj duszy... nie mogłabym nic ukryć przed tobą jak przed Bogiem.
Tą razą prawdziwa radość zajaśniała w obliczu Marty. Mówiła całując córkę po każdym ustępie.
— Wierzę ci, czyżby mogło być inaczej... czyliż nie wiesz jak ciebie kocham... a jednakże...
Zatrzymała się, smutek zasępił jej lica.
— A jednakże?.. — powtórzyła Blanka.
— Mój Boże, mój Boże — myślała Marta której pozorna swoboda źle pokrywała powracającą niespokojność — spraw to ażebym się omyliła, niech mnie raczej bardziej obarczają inne cierpienia.
— Chciałam powiedzieć — odezwała się głośno — że to nie jest twoją winą biedna Blanko... Dzieci nie są zdolne widzieć jasno w głębi serc swoich... przypominam sobie mój wiek młody.
— Jakżeś musiała być piękną i kochaną — szepnęła Blanka, spoglądając na matkę z uwielbieniem dziecinnéj miłości.
— Byłam mniej piękną od ciebie i utraciłam matkę... Oh! zdaje mi się że gdyby moja matka żyła, moje życie byłoby inne... lecz cóż mówię? — dodała miarkując się i czerpiąc w swém męztwie władzę do wywołania uśmiechu — zdawałoby ci się, że jestem teraz nieszczęśliwą.
Blanka się podniosła w okamgnieniu z niespokojnością i położyła znowu swoją ociężałą główkę na łonie matki. W téj chwili gdy ją bóle ominęły, uległa wpływowi całodziennego znużenia, jej powieki zmrużały się z ociężałością i sen ją ogarniał.
Pani to zauważyła, a jednakże nie mogła się zdobyć na zapytanie cisnące się przez jej usta.
Ktokolwiek byłby świadkiem udręczeń téj duszy miotanej najwyższą boleścią, to ta scena tak spokojna pozornie, przybrałaby barwę okropną i nadzwyczajnie wzruszającą.
Nad tém dzieckiem usypiającém z uśmiechem, ciążyło złowrogie nieszczęście. Pani odgadła okropną tajemnicę, niespodzianą, nadzwyczajną, wydającą się niepodobieństwem.... W przeszłości Marty zawierała się tajemnica podobnegoż rodzaju, w skutku któréj lubo z początku na widok Blanki, téj czystéj i swobodnéj niewinności, występku przypuścić nie mogła, stała się jednakże łatwowierną, i zdolną do uwierzenia w niepodobieństwa. Przyjmowała ona dotąd wszelką wątpliwość z najwyższym zapałem i obawa jej wydawała się urojoną. Następnie osobiste wspomnienia potwierdzając oczywistość, zradzały przekonanie, skutkiem którego wpadała w najgłębszy rospacz.
Od dni kilku dręczyła się w tém wahaniu. Wszystkie inne cierpienia ominęły ją, wszystkie obawy umilkły.
W tej chwili oczywistość była przemagającą. Marla widziała i dotykała że tak rzec można. Lecz w brew prawdzie surowej i nieubłaganéj, występowało w obronie pogodne oblicze dziecka; to czoło było tak czyste jak zwierciadło bez skazy, w którym się odbijała dusza nieświadoma złego.
Zapytanie cisnące się od dawna do ust pani, położyłoby koniec jej wątpliwości, lecz nie była ona w stanie dobrać słów do stosownego wyrażenia swych myśli. Skromność matek jest najbojaźliwsza i najdelikatniejszy ze wszystkich skromności. Czasem też badając uczy się.
Marta się zastanawiała.
Piękne niebieskie oczy Blanki zakrywały się prawie pod ociężałemi powiekami.
— Czy wrócisz tańczyć — zapytała nagle pani udając wesołość.
Jednocześnie rozsunęła ręce jakby wzywając Blankę ażeby powstała.
Dziewica oparła się silniej na łonie matki.
— Jestem tak znużoną — szepnęła.
— Przedtem kiedy ci wspomniano o balu lubo byłaś znużoną, nie przyznałaś się do tego.
— Byłam dzieckiem — odpowiedziała Blanka.
— Czy ciebie teraz bal nie bawi?
Blanka otworzyła przez pół oczy.
— Oh tak! zawsze — odpowiedziała.
— Powiedz mi — zapytała pani drżącym głosem — który z młodzieży najlepiej ci się spodobał?
Blanka zastanowiła się nieco, poczém mówiła zwolna:
— Z pomiędzy młodzieży którzy tu przebywają?
— Tak.
— Nie wiem.
Pani nabierała odwagi, w miarę jak postępowała naprzód w badaniu, rospoczętém z taką obawą.
— Czy nie Roger de Launoy? — zapytała.
— Lubię Rogera dosyć...
— Czy Stefan Moreau?
— Jest dobry... lecz...
— Może Alan Pontales?
— Nie... on wydaje się dumnym i złośliwym.
— Albo pan Robert de Blois? — zapytała pani zniżając głos pomimowolnie.
Blanka otworzyła zupełnie oczy i spojrzała na matkę z zadziwieniem.
— Oh!... co za myśl... — odezwała się z urazą — pan Robert!...
Pani odetchnęła i pocałowała ją. Na chwilę zapomniała o grożącym wypadku.
— A więc nie chcesz mi wyznać kogo lubisz najlepiéj? — zapylała wśród pieszczot.
— Ten którego najlepiéj lubię nie jest tutaj — odpowiedziała Blanka zarumieniona. — Odkąd mój krewny Wincenty udał się na morze, myślę o nim często i tęsknię... bardzo źle robię że tęsknię...— dodała z niejakim oburzeniem — gdyż się nie pożegnał ze mną przed wyjazdem.
Pani zamyśliła się nagle, jéj podejrzenia nie zwracały się w tę stronę. Przypomniała sobie dopiero bladą twarz Wincentego i jego duże oczy zawsze prawie zwrócone na Blankę.
Przez chwilę milczała jej serce było ściśnięte.
— Wincenty!... — szepnęła nie wiedząc sama co wymówiła. — Czyś się znajdowała z nim kiedy sam na sam?
Blanka rozśmiała się.
— Codziennie pozostawaliśmy z sobą sam na sam.
— Codziennie! — powtórzyła Marta machinalnie.
— I mówił ci też kiedy że ciebie kocha?
— Nie śmiał.
— Nigdy ci tego nie powiedział?
— Nigdy.
Przez chwilę pani mniemała że odkryła tajemnicę, lecz tajemnica stawała się bardziej niedocieczoną jak przedtém, gdyż Blanka nie mogła kłamać.
I w miarę jak badanie postępowało, pani doznawała trudności posuwać go daléj.
Dotąd Blanka nie odgadywała powodów tych pytań czynionych w wesołym sposobie, lecz jedno słowo więcéj, mogło obudzić jej baczność.
A jednakże potrzeba się było dowiedziéć.
— Biedny Wincenty! — mówiła pani usiłując wezwać przypadek na pomoc — już dawno jak nie dał o sobie wiadomości.
— Oh tak! — westchnęła Blanka — pięć miesięcy... to bardzo długo.
Liczyła miesiące. Pani przypatrywała się jéj ukradkiem. Jéj piękna twarz była spokojną i zaledwie odznaczała lekką barwę melancholii.
Nie można się było omylić, że jeżeli serce Blanki. silniej uderzało na wspomnienie Wincentego, to pochodziło z dziecinnego przywiązania prostodusznego i zarazem niewinnego. To mogło z czasem zamienić się w tkliwe uczucie, lecz nie było to jeszcze miłością.
— Widzisz więc — mówiła pani bawiąc się z jej włosami — żeś ukrywała przedemną tajemnicę.
— Gdybym wiedziała że to jest dla ciebie tajemnicą — odpowiedziała drzemiąca Blanka — byłabym ci ją powierzyła.
Pani wahała się przez chwilę; poczém zapłoniwszy się nieco, zapytała:
— A inni, oprócz Wincentego, czy nie mówili ci że ciebie kochają?
— Jeżeliby kto inny oprócz Wincentego byłby mi to powiedział, tobym się rozgniewała.
— A więc niemasz innej tajemnicy?
— Nie mamo.
Blanka zamrużyła zupełnie oczy. Pani spoglądała na nią tkliwiej kołysząc ją przy swém sercu jak dziecię gdy się go usypia.
W czasie kilko-chwilowego milczenia, myśl Marty drzemała wraz z córką i opóźniała o ile możności przebudzenie zbyt bliskie jej sumienia.
— Mamo — przebąknęła Blanka nie otwierając oczu, i głosem powolnym usypiającego — omyliłam się... mam tajemnicę... odkryję ci ją... nie wiem dla czego nie powierzyłam ci ją wcześniej... było to na początku wiosny tego roku... było tak gorąco jak dzisiaj i zasnęłam wieczorem w altanie będącéj w końcu ogrodu... czy mnie słuchasz mamo?
Pani słuchała z uwagą i trwogą. Odpowiedziała na ostatnie zapytanie uściśnieniem silniejszém.
Blanka tak daléj mówiła:
— Miałam sen okropny... zdawało mi się że był przy mnie mężczyzna blisko, który mnie przyciskał do swych piersi... dusiłam się... czułam jego palący oddech na méj twarzy... czy mnie słuchasz mamo?
Marta zbladła jak trup, oczy jej były jak wryte i wyrażały głęboką rospacz.
Dziecię tak daléj mówiło:
— Śmieszna rzecz te sny... wiedziałam dobrze że spałam... a jednakże nie mogłam się obudzić.
— Cóś osobliwszego działo się ze mną, i nigdy nie doznawałam nic podobnego, ani przedtem, ani późniéj... lecz co jest dziwniejszym... że gdym się ocknęła, nie mogę tego powiedziéć czy to był dalszy ciąg snu mego... zdawało mi się że widziałam mężczyznę uciekającego pod szpalerem drzew.
— I poznałaś go? — zapylała Marta głuchym głosem.
— Nie... tylko gdy wracałam do pałacu napotkałam pana Roberta de Blois.
— Roberta de Blois! — powtórzyła Marta z zaiskrzonym wzrokiem.
— To był dziwny sen nie prawdaż? — rzekła Blanka i zmrużyła oczy.
Oddech jej był jednostajny lecz silniejszy.
Usnęła...
Marta Penhoel dowiedziała się wszystkiego.
Przez chwilę pozostała w miejscu jak wryta; poczém, poruszeniem instyktowém i gwałtowném, jej ręka posunęła się do bioder Blanki która we śnie westchnęła.
— Zgubiona!... — wyrzekła po raz pierwszy ten wyraz, który od dawna był w głębi jéj myśli.... zgubiona jak ja... niewinna jak ja! — Cóżem przewiniła o Boże!... że mnie karzesz na dziecku moim...
Podniósłszy Blankę w swoich objęciach, położyła ją śpiącą na łóżku.
Poczém padłszy na fotel zakryła twarz rękami.
Pozostała długo w téj postawie. Jéj oczy były suche i pałające, łkania rozdzierały jéj piersi.
— Mój Boże!.... mój Boże!... wymówiła stłumionym głosem — już dawno jak cierpię... odjąłeś mi szczęście w pierwszéj młodości i nie uskarżałam się... widziałam Twoją rękę ciążącą nad domem Penhoelów; widziałam obcą, która moje miejsce zajęła... słyszałam śmiertelną pogróżkę nad moją głową i nie szemrałam jeszcze.... Lecz moja córka... mój Boże! moja córka!
Łzy sączyły się przez jéj palce.
— Moja córka! — powtórzyła z obłąkaniem — przeciw temu ostatniemu ciosowi jestem zbyt słabą.... Ulituj się nademną mój Boże, gdyż jestem biedną opuszczoną!... żadnego przyjaznego głosu, któryby mnie pocieszył... żadnéj ręki, któraby mnie obroniła.
Zdawało się jéj, że w téj chwili dwa westchnienia odpowiedziały na jej skargę.
Otworzyła oczy.
Cyprjana i Djana klęczały u jéj nóg okrywając ręce pocałunkami.


V.
Cyprjana i Djana.

W pałacu Penhoela, Cyprjana i Djana lubo stryjeczne siostry pana domu, zajmowały podrzędne znaczenie. Zachowywano pomiędzy niemi i ich powinowatą Blanką tak wielką różnicę, że nie mogły się uważać na równym stopniu szczebla społeczeńskiego.
Blanka była dziedziczką, i nazywano ją panną de Penhoel. Bardzo rzadko się zdarzało ażeby kto nazwał podobnież córki stryja Jana, które wieśniacy mianowali panienkami, a towarzystwo dziewczątkami.
Stryj Jan przyczynił się sam do odznaczenia różnicy pomiędzy córkami i Blankę. Od dziecinnego wieku przyzwyczajał je do należnego szacunku dla kolebki córki wicehrabiego. Nie chciał ażeby się ubierały równie jak ona i nie pozwolił im nosić innéj odzieży jak podobnej do wieśniaczek.
Od dawnego czasu stryj Jan żył przy rodzinie starszej linji. W młodości służył w wojsku i był walecznym żołnierzem, lecz gdy się bił w jednym końcu Francyi, gorliwi republikanie w okręgu Redońskim, sprzedali przez licytację jego puściznę.
Powróciwszy do kraju, znalazł przytułek u starszego kommendanta Penhoela, ojca Ludwika i Remigeusza. Odtąd nie opuścił pałacu.
Był obdarzony dobrém i czułém sercem, przeto wspomnienia doświadczanych przez siebie dobrodziejstw, łączył z każdą do Boga modlitwę.
Ztęd też przedewszystkiém był szczerze przywiązanym do synów swego dobrodzieja.
Jeżeli zaś był przychylnym starszemu, to bynajmniéj nie zależało od niego. Ludwik miał duszę tak wzniosłą i szlachetną! Nieobecność jego pozostawiała próżnię głęboką w sercach wszystkich, którzy go znali.
Zanim został żołnierzem, Jan był ubogim szlachcicem, cokolwiek majętniejszym od jedynego dzierżawcy ojca swego. Nie posiadał wiele wiadomości, i jedyną nauką jaką mógł udzielić swym córkom, ograniczała się do tych dwóch zasad, stanowiących podstawę życia jego: Uwielbiajcie Boga, i kochajcie Penhoela.
Cyprjana i Djana kochały Penhoela i uwielbiały Boga. Poświęcenie ich było namiętne, nieograniczone, niewzruszone, w pojone od pierwszéj młodości; z upływem lat nabrało rozwoju i nie osłabło bynajmniéj.
Każdy członek rodziny Penhoelów był dla nich drogim i świętym. Szanowały pana, znając lepiéj jak ktokolwiek usterki jego i wady. Kochały Blankę opiekuńczém przywiązaniem, prawie macierzyńskiém; panią zaś uwielbiały prawie równo jak Boga.
Pani nie zdawała się wywzajemniać im przychylnością wyrównywającą ich przywiązaniu szczeremu z szacunkiem połączonemu, jakie jéj okazywały te dziewice. Była ona dla nich dobrą i łagodną jak dla wszystkich lecz nic więcéj; a nawet baczny dostrzegacz zauważałby, że okazywała niejaką oziębłość dla młodych dziewczątek, która jéj nie była właściwą.
To było jeszcze dziwniejszym z tego Względu, że Marta uważała stryja Jana prawie jak ojca i usiłowała wynagrodzić mu opryskliwość Penboela.
Djana i Cyprjana nie uskarżały się. Były jednakowo uprzedzające i przywiązane.
Możnaby rzec, tak dalece dochowywały stałość w uwielbianiu pani, pomimo ciągłéj oziębłości, że uważały niechęć tę za udaną.
Zaledwie przy pomniéć sobie mogły matkę która umarła w krotce po ich urodzeniu.
Będąc dziećmi pozostawione były swobodzie a nawet cokolwiek zaniedbane; dorósłszy, były równie swobodnemi bo nikt nie zwracał uwagi na ich postępki. Stryj Jan pokładał w nich zupełną ufność, Penhoel niczego od nich nie wymagał, chyba czasami kazał im zaśpiewać jaką piosnkę bretońską, Pani zaś udawała że się nic troszczy o ich sprawowanie się.
Chodziły same lub w towarzystwie Stefana i Rogera gdy ich napotkali, lecz to się rzadko zdarzało, gdyż Cyprjana i Djana miały swoje tajemnice.
Nie przyjaźniły się ze swemi rówiennicami. Nic ich nie pociągało w jedną lub drugą stronę; nic ich nie zatrzymywało w pałacu, chyba żądza pozostawania przy Blance, która się im wywzajemniała za okazywane dowody przywiązania.
Były bożyszczami poczciwych wieśniaków którzy je witali serdecznie.
Spotykano je we dnie, i niektórzy twierdzili że w nocy gdy księżyc świecił, błąkały się po polach...
Lecz to były wieści, dziwaczne i nieprawdopodobne.
To zaś było pewném, że były dobre równie jak ojciec najlepszy z ludzi i ich matka, którą wszyscy pamiętali. Bo też były piękniejsze od aniołów na obrazach kościoła parafialnego malowanych; a nakoniec jak utrzymywali starcy, były podobne do starszego syna Penhoela, pięknego i mężnego jak bohaterowie starożytnych podań.
Nawzajem Cyprjana i Djana były źle uważane w wyższém towarzystwie. Państwo Kerbichel, panny Babouin, ich brat Numa i inni pogardzali niemi. Trzy gracje opowiadały przed każdym kto ich chciał słuchać, że te żebraczki nie maję grosza majątku ani wyprawy, i że były zakałem dla okolicy.
Tańczyły jak zalotnice w sukniach płócienkowych na pięć su łokieć i w okrągłych czepeczkach; jeździły konno jak chłopcy; brzękały na harfie Bóg wie jak, i śpiewały piosnki przedpotopowe. Była to nienawiść artystów.
Dwie siostry wzniecały nienawiść w innych osobach, które wszakże milczały oczekując sposobności.
Prawnik Hivain niecierpiał ich, p. Robert de Blois i jego służący Błażej podobnież, a nawet wielce możny wice-hrabia wstręt im okazywał.
Pozornie nie troszczyły się o to. Żyły samotnie jak poprzednio, z czegoby wnosić można iż ich postępki wymagały skrytości, gdyby lekkomyślność właściwa ich wiekowi i ciągła wesołość, nie oddalały tego podejrzenia.
Zawsze bowiem widziano ich wesołemi, a w naiwności téj, przebijała się czystość i spokój sumienia; Stefan tylko i Roger mieli sposobność dostrzedz czasami smutek na ich obliczu.
Miały wtedy po lat 18 prawie. Obie były przyrody, któréj przymiotów trudno było ocenić z powodu maskowania się, a tą właśnie maskcą była ich wesołość.
Gdyśmy je pierwszy raz poznali w salonie Penhoela rozmawiające z Rogerem; ich wesołość i żywość były rzeczywistemi. Wtedy rodzina była szczęśliwy. Pani wprawdzie ukrywała jakieś cierpienie, a pan okazywał czasami niespokojność i podejrzenie, lecz w ogólności, jedyny przeciwnoscią jakiej doznawali mieszkańcy pałacu, była jednostajność nudna i posępna.
Obecnie wszystko się zmieniło. Spokój życia wiejskiego, pośród którego istnienie jest ciągłem otrętwieniem i dochodzi się do późnego wieku zanim się żyć zacznie, zastąpiła niejako głucha burza, która powierzchownie była pokrywana przymuszony wesołością i zaledwie słabe oznaki naprowadzały na wniosek że śmiertelna goryczka dręczy potomków Penhoela.
W samym pałacu, nie wszyscy jednakowo pojmowali ważność złego. Lecz Cyprjana i Djana odkryły najprzód przypadkowo a następnie w skutku swej doli, wątek przerażających tajemnic.
Widziały zapaśniczą walkę, której wypadkiem miało być zniszczenie i niesława Penhoela. Z jednéj strony zjednoczyli się złączeni interesem: Robert do Blois, pan Hivain, Stary margrabia Pontales i inni podrzędni, wszyscy czynni i zabiegli, chciwością powodowani, ośmieleni w skutku osiągniętych korzyści.
Z drugiej strony był pan i pani. Pan nigdy się nie odznaczał tęgością umysłu, a ostatnie trzy lata stanowiły dla niego pół wieku. Obecnie był cieniem siebie samego. Reszta dzielności jaką dotąd zachował, zużyła się przez zniechęcenie i nałóg pijaństwa do którego się uciekł gnuśnie, jak do schronienia przeciw dręczącym myślom. Pani przeciwnie obdarzona wzniosłem i mężném sercem, w pierwszej chwili wystąpiła w obronnej postawie przeciw nieprzyjaciołom męża swego, lecz w stanowczéj chwili, pocisk tajemniczy zniweczył niespodzianie jéj opór. Rzęchy można, że jéj męztwo znikło pod wpływem niepowściągniętego talizmanu, skutkiem którego zaniechała obrony.
Tak więc ciosy nieprzyjaciół Penhoela padały na bezbronnego przeciwnika, a tém samém gotowały mu nieuchronną zgubę.
Dziwném było zaiste, że jeszcze walka dotąd się srożyła, bo zagłada domu Penhoelów dawnoby już nastąpić powinna, lecz ręka tajemnicza, nieznana, zarówno zwycięzcom jak i pokonanym spóźniała okropne rozwiązanie dramy.
Cyprjana i Djana ukrywały się w cieniu. Były młode, niedoświadczone, lecz pod ich powabną urodą, ukrywała się męzka odwaga.
Pracowały niestrudzone i żwawe nad dziełem, któreby zatrwożyło silnych mężów.
Odgadywały nienawiść jaką na siebie ściągały, nie zabrakło im nawet rad stosownych, gdyż głos proroczy któremu wierzyły, często im powtarzał: że śmierć była kresem téj rozpaczliwéj walki.
Śmierć dla tak młodych, powabnych dziewic, do których ułudy światowe dopiero uśmiechać się zaczęły.
Postępowały jednak naprzód pogardzając obawą.
Czasami — bo któraż młoda dziewica nie doznaje ulubionych marzeń pieszczących i osłabiających jéj duszę — czasami Djana przewidywała przyszłość szczęśliwą ze Stefanem, Cyprjana z Rogerem; słabość kobiety przemagała na chwilę, i łezka spływała pomiędzy spuszczonemi rzęsami ich pięknych oczu. Lecz to krótko trwało, całowały się w milczeniu, i ten uścisk wyrażał:
„Biedna siostro, doznajesz tego samego uczucia co i ja, kochasz go, lecz nie zdążysz się z nim połączyć.”
Wtedy można je było widziéć milczące i zamyślone, z opuszczoną głową, z założonemi rękami.
Gdy się uspokoiły, na ich dziewiczych twarzach odznaczała się nieustraszoność pogodna i spokojna.
Zrozumiały się wzajemnie; potrzeba było walczyć i walczyć samym, gdyż kochały nazbyt ażeby miały wzywać Rogera i Stefana do tych walk tajemniczych i śmiertelnych.
I choćby sto razy bardziéj kochały, nie przyszłaby im myśl porzucić rozpoczęte dzieło.
Przytém były chwile, w których spodziewały się odnieść zwycięztwo. Jakaż ich była radość podówczas. Ocalić pana w którego domu się wychowały i który udzielał przytułek ich ojcu; ocalić panią która konała cierpiąc nieznane katusze; panią którą tak kochały; nakoniec ocalić Blankę, biedne dziecię nad którem ciężyło wspólne brzemię.
Kiedy ich ta nadzieja ożywiała, nie widziały mnóstwa zawad które należało uprzątnąć, i ich serca upojone, drgały z radości przedwczesnéj.
Tu nadzieja ich utrzymywała odwaga do najwyższego stopnia posunięta nie byłaby dostateczną; potrzeba było omamienia.
Zupełna, nieświadomość życia i prostota wskazująca im w oddaleniu otwartą drogę pośród niebezpieczeństw, dzielnie wspierała naturę romantyczną ich-umysłu.
Wszystko od lat niemowlęcych usposabiało je do liczenia na cudowność.
Urodziły się w stronach, gdzie podania są pięknemi powieściami wróżek, i gdzie wyobraźnie smętne i poezyjne usiłuję bezprzestannie odchylić zasłonę pokrywającą nadprzyrodzone dzieła. Usypiały w kolebkach kołysanych przy dziwacznych opowiadaniach, które zatrważają i zachwycają chaty bretońskie. Żadne rozumowane objaśnienie nie wyrwało tych zarodów, które przeciwnie roskrzewiły w swobodnej samotni, w jakiéj spędziły wiek dziecinny. Nauczyły się czytać ze starych książek biblioteki pałacowej która się składała po większej części z dawnych poezyj i romansów zapomnianych w pyle. Benedykt Haligan często ich brał na kolana gdy były małemi i opowiadał im poważnym głosem z melancholijnym uśmiechem osobliwe legendy napełniające umysł jego.
Nakoniec, żywe wspomnienie pozostawione przez ich brata stryjecznego Ludwika, przyczyniło się do dziwacznego upatrywania cudowności w ludzkich sprawach.
Mówiono o jego tajemniczém zniknieniu i mówiono bezprzestannie. Dla Cyprjany i Djany był to także romans, lecz romans rzeczywisty, dotyczący ich z bliska, służący im za podstawę do uwierzenia we wszystko, co było napisane w książkach biblioteki.
Z postępem lat wszakże, wiara ich cokolwiek osłabła. Pojętność i trafność któremi były obdarzone, stopniowo wygładziły z ich umysłu niepodobieństwo i niedorzeczność lecz upodobanie w cudowności nie znikło wszakże.
I w skutku dziwacznéj pracy ich myśli, ta dążność, dotąd nie dająca się zniweczyć, odwróciła się od starożytnych bajek dla ułożenia cudownie nieznanéj teraźniejszości.
Było jedno miejsce w świecie, które im ukazywało się zdala, otoczone jaśniejącém złudzeniem.
Marzyły o nim we dnie i w nocy; widziały go przez czarodziejskie szkło które niegdyś ukazywało lekkowiernym majtkom Hiszpańskim cuda Eldorado. Tém miejscem był Paryż.
Nie można stanowczo powiedzieć zkąd w nich powstały myśli, jakie powzięły o Paryżu. Zbierały je zewsząd, rzeczywiste lub kłamliwe. Najprzód słuchały poczciwych wieśniaków dla których stolica jest dalszym i nieprawdopodobniejszym krajem jak Ameryka za czasów Kolumba. Czerpały wiadomości z biblioteki, któréj książki dostarczały im objaśnień. Oprócz tego, pomiędzy młodzieńcami w sąsiedztwach, było dwóch lub trzech, którzy się pysznili że kilka tygodni spędzili w stolicy cywilizowanego świata.
Młodzieńcy prowincjonalni którzy byli w stolicy, w szczególny sposób przesadzają i ubarwiają rzeczywistość.
Cyprjana i Djana mogłyby powziąść dokładniejsze wiadomości od Roberta de Blois i panów Pontalesów, lecz niepowściągniony wstręt odpychał je od ostatnich, a Robert którego były zmuszone codziennie widywać, upatrywał przyjemność prawienia im różnych bajek.
Stefan naśladował go cokolwiek w tym względzie. Nie było to z jego strony złą chęcią lub zamiłowaniem w kłamstwie, lecz skoro mówili o Paryżu, wzrok obu sióstr ożywiał się i błyszczał. Stefan widział je słuchające z tak namiętną uwagą, że pomimowolnie unosił się zapałem w ubarwianiu obrazu, którego ramy pod jego młodemi i żywemi wyrażeniami przybierały cudowne kształty. On także lubił Paryż, wspomnienie jego zapatrywało się okiem dwudziosto-letnim i pomimo jego woli rzeczywistość znikała pod świetną barwą poezyi.
Wiadomości czerpane z tak rozlicznych źródeł mieszały się i skupiały w pamięci Djany i Cyprjany.
Nie miały żadnego środka rozróżnić rzeczywistość od zmyślenia. Jak daleko zasięgać mogły ich spojrzenia, nie upatrywały żadnego porównania.
Największe miasto jakie widziały, było Redon, mające ludności 2,000 dusz.
Potrzeba było ażeby ich wyobraźnia wzniosła się nad wszystkie rzeczy im znane, ażeby mogły powziąść myśl o Paryżu, i właśnie téż przy tych wyjątkowych warunkach upojona wyobraźnia podnieca się i może rozszerzyć do nieskończoności widownią marzeń.
Paryż był dla nich rajem i piekłem; wszystkie cuda mogły się tam urzeczywistniać.
Był to wielki skarbiec świata z którego każdy mógł czerpać względnie do swéj siły, genjuszu lub urody.
Czego w zamian wymagano od urody, genjuszu i siły, było im niewiadome, i nie starały się o tém dowiedziéć. Ich wzrok olśniony został na wspomnienie państwa i sławy.
Często myślały o szczęściu tych, którzy mogli walczyć i odnosić zwycięztwo na tych świetnych szrankach. Można tam było zbogacić się i zostać możnym; można się było zbliżyć do króla o którym słyszały mówiących z czcią religijną i którego władza wydawała się im równą boskiej.
Przybywał kto ubogim, wracał zaś obładowany złotem.
I ręce im drżały z chciwości na wspomnienie o tym złocie, nie dla siebie, lecz dla Penhoela, o którym nie zapominały nigdy ich poświęcające dusze.
Niestety! było bardzo daleko z Glenaku do Paryża! A przytém potrzeba było opuścić swoje stanowisko: ojca, panią i Blankę których powinny bronić i opiekować się niemi.
To było niepodobieństwem!
Jednakże myślały ciągle o tém, gdyż w ich latach, niepodobieństwo nie powściąga nigdy żądzy; żywiły z upodobaniem niedorzeczne myśli, które im się wydawały rozsądnemi; na podstawach prostodusznego omamienia, budowały piękne plany.
Słysząc zaś, że sztuki wyzwolone stanowiły pewny środek odniesienia zwycięztwa w tym wielkim turnieju tak świetnym i zarazem licznym, często wstawały o świcie i udawały się do salonu po harfy na których wynajdywały nowe dźwięki.
Biedne dziewczęta! Prowincje obfitują w podobnie usposobione, lubo nie tak prostoduszne i posiadające bliższe wiadomości o tajemnicach życia paryzkiego.
Sto dróg prowadzących do ogromnej stolicy ściągają codziennie mnóstwo dziewic przynęconych wątłą lecz namiętną nadzieją. Bywają piękne, młode, przyszłość dla nich jest rozległą, życie się im uśmiecha. Ileż to pada na polu walki, ileż wraca pobitych z wstydem na czole i w sercu.
Matki wiejskie mają słuszność, mówiąc ze drżeniem:
Paryż jest potworem który pochłania młode dziewczęta.
Lecz matki nadaremnie przemawiają od początku świata..
Cyprjana i Djana weszły bez szmeru do pokoju Blanki, przybyły dowiedzieć się w jakim jest stanie po zemdleniu na balu.
Przestąpiwszy próg nic nie widziały, ponieważ pokój oświetlony był jedynie przez odblask zewnętrz przenikający, lecz gdy się zbliżały na palcach, dosłyszały oddech uciśniony i ciężki pani Penhoel.
Zatrzymały się przy krześle na które padła Marta złożywszy córkę na łóżku. Pani mniemając że jest samą nie powściągała wyrazów które się z jej ust wydobywały w raz ze łkaniem.
Cyprjana i Djana płakały. Słuchając z przerażeniem nie śmiały się oddalić, jak również przerywać pani bolesnych rozmyślań.
Marta odsłoniwszy oczy, spostrzegła dziewice klęczące przed sobą, które całowały jéj ręce.
Pierwsze wrażenie jakiego doznała był przestrach.
Zadrżała wydawszy okrzyk przytłumiony.
— Czy dawno tu jesteście — poszepnęła — czy co mówiłam?...
Dziewice przyciskały jéj ręce do serc swoich.
— Niech nas Bóg uchowa ażebyśmy panią podsłuchiwały--odpowiedziała Djana łagodnym i smętnym głosem — słyszałyśmy tylko jakeś mówiła: „Jestem opuszczony.... nie mam nikogo ktoby mnie bronił i kochał... mój Boże, mój Boże!...” — nie myślisz więc nigdy o nas, o nas! kochających ciebie tak tkliwie... o nas pragnących oddać życie za ciebie!


VI.
Zasłona się uchyla.

Cyprjana i Djana spoglądały na panią ze zwilżonemi oczyma. Ich dusze malowały się w tém spojrzeniu.
Przeciwnie zaś w twarzy Marty widać było wąchanie i przymus. Ktokolwiek byłby świadkiem téj sceny, nie znając głębi serca pani, byłby się zapytał bezwtpienia jaka być może przyczyna tej uporczywéj oziębłości w kobiecie znanéj z dobroci i szlachetności, względem dwóch biednych dziewcząt które codziennie zdawały się jéj błagać na kolanach, o cokolwiek przychylności.
Że Marta kochała swoją córkę bardziéj jak ich, nie można się temu dziwić, lecz ona lubiła stryja Jana? dla czegóż ta surowość oziębła, ile razy córki poczciwego starca zbliżały się do niéj.
Nie mogło to pochodzić z prostego dziwactwa. Oszczercze języki utrzymywały, że pani była zazdrosny i że się wściekała według wyrażenia trzech gracji Babouin, że małe żebraczki są piękniejsze od Blanki. Lecz jakże przypuścić ażeby uczucie tak nikczemne mieściło się w wzniosłej duszy; tembardziéj że nie było czego zazdrośćić, gdyż Blanka właściwie zasługiwała na przezwisko anioła.
Niepodobna wyobrazić sobie postaci powabniejszéj cechującéj dziewicę. Lecz w rysach jéj twarzy cudownéj kształtności przebijała się jednostajność. Ogół jéj pieszczotliwego oblicza wyrażał leniwą ociężałość, która się spostrzedz dawała w chodzie, postawie i w każdém ruszeniu. Brakowało być może ponęt niewieścich jéj fizjonomji zbyt łagodnéj, zacierających się i gubiących po splotami blond włosów, tworzących blady i anielski wieniec, nadający czołu dziewicy niezmienną i pogodny cechę.
Przeciwnie zaś, córki stryja Jana odznaczały się ruchem, życiem, siły, młodością. Ich kibicie gibkie i wysmukłe, odznaczały się elastycznością pełny rześkości. Były to dziewice silnego składu ciała i śmiałe, które jednym skokiem mogły dosiadać koni i przesadzać płoty i rowy trzymając się jedynie grzyw swych wierzchowców. Były to zarówno bojaźliwe dziewice, skłonne do uśmiechu i zapłonienia, czasami żartobliwe, zawsze kochające, namiętnie uganiające się tak za przyjemnościami, jak również za najbłachsze tajemnicą życia ludzkiego.
Romantyczne i wesołe zarazem, zbyt tkliwe a jednakże stałe w potrzebie jak mężczyźni odważni; przytém dobre, proste, szczere, otwartego serca, wyniosłe przecież przy sposobności; umiejąc wznieść dumnie głowę i i przybrać zwycięzką wzgardę w powabnym śmiechu...
Ileż rzeczywistéj wykwintności wyborowéj w ich ubiorze wieśniaczym. Pomimo ich krótkich spódniczek i trzewików ze sprzeczkami, pomimo czepeczków okrągłych bez wstążek i koronek, które zaledwie przytrzymywać mogły ich gęste warkocze, niepodobna było zaprzeczyć, że to są panny szlachetnego rodu. Jakim sposobem nabyły tego obejścia swobodnego i przyzwoitego, nieopisanego wdzięku, którym się napawamy jak wonie nie mogąc go określić, jednym słowem tych manier, używając wyrażenia panien Babouin.
Trzeba było zamknąć oczy i przyznać że były godne uwielbienia, i że nigdy młode panienki nie były uposażone niewinniejszemi ponętami, czystszemi natchnieniami, blaskiem, wdziękami i władze czarowania serc.
A jednakże nie miały wielu wielbicieli. Roger kochał Cyprjanę, Stefan kochał Djanę. Inni młodzieńcy z sąsiednich wiosek szukali żon z grosiwem, ażeby mogli żyć i zestarzeć się przyzwoicie. Nigdzie w świecie a nawet w Paryżu nie pojmuje tak dobrze zasad arytmetyki jak na wsiach.
Widok pięknéj natury wznosi duszę, lecz zniechęca do małżeństw z miłości. Chloe posiadała dochody, Estella była dziedziczkę. Bez tego Nemorin ani Dafnis nie byliby się im zalecali.
Oświata wymyśliła romans. Czyliż dzicy nie targują się przy zawieraniu związków małżeńskich, jak o konia lub kozę.
Cyprjana i Djana nic nie miały. Nie były więc stosowną partją dla paniczów z Glenaku, z Bains lub Karentour, którzy mogli cóś dostać za żonami.
To cośmy o nich powiedzieli, odnosiło się do obu razem uważanych, jednakże różniły się wielce pomiędzy sobą. Wprawdzie serca ich były podobne, lecz ich twarze i umysł były odmienne.
Djana była wyższą od swej siostry, bardziej poważną a może i piękniejszą. Jej śliczne włosy ciemno szatyn, zwijały się nad wyniosłym i myślącym czołem. Jej wielkie czarne oczy łagodną wesołością tchnące, często były zadumane i gubiły się w przestrzeni. W jej rysach prostoty prawie dziecięcej, malowała się pojętność żywa i silna a nadewszystko męzka wola.
Cyprjana mniej się zastanawiała i skłonniejsza była do wesołości. Miała ciemno-niebieskie oczy iskrzące lecz zarazem wzrok zachwycające. Fizjonomja jéj wyrażała wesołość połączoną z wrzącą żywością.
Widząc je pojedynczo oko upatrywało w nich uderzające podobieństwo, będąc zaś razem, to podobieństwo znikało i dziwiono się nadaremnie szukając tego, co się zdawało przedstawiać.
Były one niejako, jakeśmy nadmienili, oddzielone wspólną cechą, do któréj się zbliżały z dwóch stron przeciwnych. I nie można było porównać je do téj cechy która nie istniała.
Klęcząc w téj chwili z obu stron krzesła na którem pani siedziała, trzymały jéj ręce i przyciskały do serc swoich. Pani milczała mając wzrok spuszczony, zachowując przymuszoną oziębłość.
— Byłybyśmy tak szczęśliwe poświęcić się dla ciebie pani! — rzekła Djana.
— Umrzéć... wy poświęcić się dla mnie — szepnęła Marta — co za dziwaczne myśli!
Poczém dodała usiłując nadać barwę żartobliwą swemu głosowi:
— Zdaje się wam, że jesteście w jakim starożytnym zamku, w którym rycerze waszych romansów więżą i dręczą biedne ofiary.
— Widzimy jednakże iż często płaczesz — przerwała Djana.
Pani cofnęła swoją rękę.
— Jesteście ciekawe moje panny — rzekła sucho — i zdaje mi się że za nadto wiele widzicie.
Cyprjana obrażona zapłoniła się. Czoło Djany pobladło.
— Należy nam przebaczyć — odezwała się Cyprjana pokornie — gdy jesteś smutną, zdaje się że twoje cierpienia i nam są wspólne... Ah! czemuż nie jesteś szczęśliwą pani! pozostawiłybyśmy tobie pomyślność wyłącznie.
Wzruszenie przeniknęło oziębłość Marty; pomimowolnie rzuciła przelotne spojrzenie na obie dziewice.
Djana i Cyprjana nie śmiały podnieść oczu. Piękne czoło Cyprjany pokryło się żywą czerwonością, która ze ściśniętego serca przechodzi do twarzy. Oblicze Djany wyrażało jedynie szacunek i łagodność. Lecz jakkolwiek różniły się ich uczucia w obecnéj chwili, poświęcenie głębokie i w równym stopniu będące wgłębi ich duszy, przebijało się pośród dziecinnej urazy Cyprjany, jak pośród szczytnéj cierpliwości Djany.
Cyprjana jeszcze nic nie mówiła; Djana odgadując z jej oblicza że pragnie się odezwać w sposobie wyrzutu, zatrzymała ją skinieniem i tak daléj mówi:
— Jeżeli się mylimy pani.... dalby to Bóg ażeby tak było, i w takim razie prosimy ciebie o przebaczenie.
Gdy miały oczy spuszczone. Marta pochyliła się ku nim i pocałowała obie. Zadrżały. Cyprjana nie mogła powściągnąć lekkiego okrzyku radości.
— Biedne dzieci! — rzekła Marta — ja się na was nie gniewam., lecz wierzajcie mi, napawajcie się w spokoju przyjemnościami właściwemi waszemu wiekowi... często się zdarza, że lata swobody i pomyślności są zbyt krótko-trwałe dla nas kobiet!... kto wie, czy jutro nie zaczniecie myśleć i cierpieć... aż do tej chwili biedne dzieci, nie usiłujcie odgadnąć trosk, którym nie możecie zaradzić... nadejdzie godzina i dla was jak dla wszystkich moje dzieci — dodała smutniej — dla czegóż ją wyprzedzać?.. czyliż wam tak pilno cierpieć?
— Kochamy ciebie pani — odpowiedziała Djana.
Marta cofnęła rękę którą trzymała dziewica i poniosła ją zwolna do czoła.
— Kochamy ciebie — powtórzyła Djana — i dla tego też nadeszła godzina dla nas: myślenia i cierpienia...
Jej duże zwilżone oczy wzniosły się na panią.
Cyprjana nie przerywała Djanie, ponieważ zdawało się jej, że własne jej serce przemawiało.
Czuła ona że jest zbyt roztargnioną ażeby się odważyła odezwać do tej biednej kobiety, którą brzemię nieszczęść czyniło podejrzliwą i niedowierzającą, lecz zazdrościła skrycie swej siostrze i wynagradzała sobie milczenie, trzymając usta przy ręku pani.
Marta nie mogła wytrzymać wzroku Djany, który był niemym pytaniem.
— Sadzisz więc że jestem bardzo nieszczęśliwy? — szepnęła spuszczając oczy.
I gdy Djana spóźniała się z odpowiedzią tą razą Cyprjana wymówiła z cicha:
— Oh! tak! bardzo nieszczęśliwy.
Pani oddaliła swoją rękę.
— Któż ci to powiedział? — zapytała odzyskując dawny obojętność.
Biedna Cyprjana zarumieniwszy się, zamilkła.
— Wy mnie śledzicie — odezwała się pani — nie raz to uważałam... zabraniam wam czynić to nadal!
Łza spłynęła po licach Cyprjany.
Djana spoglądała na panią smętnym i łagodnym wzrokiem.
— Jeżeli mnie kochacie — — mówiła dalej Marta zmieniając głos — proszę was moje dzieci nie pragnijcie się niczego dowiedzieć.
— Oh pani, pani!.. przerwała Cyprjana ze łzami — chceszże nam odjąć możność bronienia ciebie?
Marta okazała niespokojność.
— A Blanka! — mówiła dalej Cyprjana nie zważając na znaki siostry — nasz biedny anioł.... Niestety!... czyliż potrzeba śledzić, gdy wszystko tutaj zagraża i zwiastuje nieszczęście.
Marta spojrzała przelotnie na łóżko, na którém Blanka spoczywała.
— Czy co wiecie o Blance!... — przemówiła tak cicho, że obie dziewczęta zaledwie ją dosłyszały.
— Tak... — odpowiedziała Cyprjana.
— Nie... — odezwała się Djana głosem nakazującym.
Cyprjana zatrzymała słowa które wyrzec chciała. Obie siostry kochały się nazbyt ażeby niebyło pomiędzy niemi zupełnej jedności; i z téj to przyczyny Cyprjana uznawała chętnie wyższość rozsądku Djany, i zawsze się do niej stosowała; a jeśli kiedy puściła wodze swej porywczości, to jeden wyraz Djany był dostatecznym ażeby ją powściągnąć.
Uwaga pani była żywo wznieconą. Czekała mając wzrok zwrócony na Cyprjanę. Gdy ta jednakże zachowywała milczenie, Marta spojrzała na Djanę z nieufnością i wyrzutem.
— Twoja siostra miała mi wyznać prawdę... — rzekła — ty jesteś biegłą w sztuce wysłowienia Djano, lecz nie można ci zawsze wierzyć.
Cyprjana klęcząc dotąd, powstała z zaognioném czołem. Jej piękne brwi zmarszczyły się.
— Oh!.. — przemówiła tłumiąc swój głos — gdyby kto inny obwinił moją siostrę o kłamstwo....
Pani uśmiechnęła się prawie słysząc to wynurzenie wrzącéj miłości.
— Słuszném jest, że się kochacie moje dzieci — szepnęła.
Podała ręce obu siostrom. Cyprjana uklękła.
Djana pojmowała że należało wytłómaczyć to tak i nie, które jednocześnie wyrzeczone były przez nią i jéj siostrę.
— Jakże nasz anioł pięknie wygląda we śnie — rzekła przypatrując się Blance przyjazném i opiekuńczém okiem. — Nie mamy prawa powiedziéć że ją kochamy równie jak ty pani, ponieważ jesteś jéj matką... ale Cyprjana która teraz milczy, umie lepiéj mówić odemnie gdy jesteśmy same. Ileż ona razy pragnęła, ażeby Bóg uczynił rozdział z naszej przyszłości... i żeby dla naszéj drogiéj Blanki zachował wszystkie przyjemności i szczęście nieograniczone... Pytałaś pani czy co o niej wiemy? moja siostra odpowiedziała tak.... bo nasze uszy słyszą zdaleka skoro kto wymówi imię Blanki oh! wierz nam pani, że to nie jest płonna ciekawość... Gdy kto wspomni o Blance lub jéj matce, to wtedy nasze serce słucha... Nic nie wiemy oprócz tego, co mówią wieśniacy i w salonie pałacu.
— Cóż mówią? — zapytała Marta.
— Mówią że anioł jest piękną panienką słodką i dobrą jak jéj przydomek... lecz dodają o tajemniczych nieszczęściach zawieszonych nad jéj głową... powtarzają z cicha że złowrogie dni nadeszły dla rodziny Penhoelów... Żartują w salonie, w chatach zaś się smucą, gdyż zacni wieśniacy przypominają sobie dobrodziejstwa Penhoelów, począwszy od przodków naszych aż do kochanego stryja Ludwika, którego niech Bóg ma w swej opiece.
— Przyszłość niewiadoma jest nikomu — szepnęła pani — lecz obecnie, czyliż nie mówią że Blanka jest szczęśliwy i bogaty?
Djana wzruszyła z lekka główką i milczała.
— Odpowiedz — rzekła pani — proszę cię... chcę tego.
— To są zwyczajne pogłoski — odpowiedziała nakoniec Djana. — Mówią że przyszłość już pokrywa cieniem teraźniejszość; mówią że Blanka jest dzisiaj szczęśliwą i bogatą... przynajmniej są pewni że była nią wczoraj... lecz zapytują czy będzie nią jutro...
Marta była bladą, jej głos był drżącym pytając:
— I na czémże opierają te wieści?
— W salonie nikt nie przytacza powodów; w chatach zaś powtarzają że dzień, w którym nieznajomi weszli w progi pałacu, był dniem nieszczęścia i przekleństw...
— To więc co się tu dzieje, wiadomém jest wszystkim? — poszepnęła Marta, zapłoniwszy się ze wstydu.
— Jesteśmy twojemi synowicami pani — odpowiedziała Djana — dla tego téż każdy przemawia do nas z szacunkiem... ograniczają się tylko na mówieniu nam, że ten mężczyzna i ta kobieta są przyczynę wszystkiego złego... on to wiedzie pana do zguby... on to sprowadził do pałacu śmiertelnego wroga naszych rodziców... Pontalesa... którego syn przemawia tak jakby już był właścicielem dóbr Penhoela.
Djana przestała mówić. Pani zdawała się wahać.
— Czy nazwisko tego człowieka — rzekła spuszczając oczy — nie jest wspominane zarazem z mojém?
— W salonie być może... pomiędzy dawnemi poddanemi Penhoelów, któżby się ośmielił łączyć nazwisko znienawidzonego człowieka podobnie jak szatan, z nazwiskiem kobiety, którą wszyscy czczą jak świętą.
Inne zapytanie cisnęło się do ust pani. Djana je odgadła i odpowiedziała z cicha:
— Nic nie słyszałam w tym względzie... lecz Cyprjana...
Pani odwróciła się z żywością do ostatniéj.
— To są kłamcy — zawołała dziewica; — kłamcy i złośliwi... nie zrozumiałam dokładnie ich słów, lecz tak mówili:
— „Pan Penhoel nie może niczego odmówić p. Robertowi, a ten życzy sobie ażeby Blanka była jego żoną.”
Dotąd zrozumiałam, lecz dodali jeszcze:
— „Pani jest w tym samym położeniu jak jej mąż, nie może odmówić... z tém wszystkiém, ponieważ jest dumną i gdy kobiety narażają się na wszystko gdy idzie o los dziecka, pan Robert tak rzeczy ułożył, że Marta Penhoel będzie zmuszoną oddać mu sama rękę panny Blanki”
— A więc to on!... — i jéj zimne ręce drżały w dłoniach dziewic.
Powstawszy nagle, zbliżyła się do łóżka Blanki.
Przez chwilę przypatrywała się spokojnéj i pogodnéj twarzy dziecięcia, które zdawało się uśmiechać.
— Chodźcie! — zawołała głuchym i zwięzłym głosem.
Cyprjana i Djana zbliżyły się.
— Klęknijcie — rzekła Marta.
Siostry uklękły.
Marta dodała:
— Módlcie się.
Poczém daléj mówiła z uniesieniem.
— Módlcie się zgłębi duszy i módlcie się tak, jakeście się dotąd nie modliły... mówicie że mnie kochacie... mówicie żebyście pragnęły poświęcić mi krew waszą i szczęście... a więc proście Boga ażeby przyjął wasze szczęście i życie, byleby moja córka była szczęśliwą.
Djana i Cyprjana złożywszy ręce modliły się z głębi duszy jak im pani zaleciła, która oparłszy czoło potem oblane o kotarę łóżka, szeptała łkając boleśnie:
— Wszystko dla niéj mój Boże... wszystko!... zlituj się nad mojém dzieckiem!
Gdy powstała, oczy jéj były suche i żywy rumieniec krasił jéj policzki. Djana i Cyprjana spoglądały na nią z niespokojnością bo zdawało się im, że w jéj wzroku malowało się obłąkanie.
Przypatrywała się ciągle Blance, lecz ozięble, jakby nie wiedząc co czyni.
— Wasze życie — rzekła nakoniec zmienionym głosem, — waszą krew i wasze szczęście... wszystko dla niéj... dla czego?...
— Ponieważ ona jest twoją córką... — poszepnęła Cyprjana.
— Moją córką... — powtórzyła Marta która zdawała się nie rozumiéć co do niéj mówiono.
— Ponieważ jest uwielbianą — dodała Djana ze smutkiem, — a nas nikt nie kocha.
Marta spojrzała na nich wzrokiem tak dzikim i iskrzącym, że obie dziewice wzdrygnęły się do głębi duszy.
— Nikt was nie kocha!... — przemówiła Marta głosem łagodnym i żałosnym, — to prawda... biedne dzieci!.. nikt was nie kocha.
Uśmiech niepodobny do określenia zaigrał około jéj ust. Najprzód przyciągnęła je do siebie, poczém z poruszeniem, pełném namiętnego uniesienia, przycisnęła do swoich dyszących piersi.
— Oh! Oh! — rzekła pokrywając pocałunkami ich zbliżone czoła.
Poczém jéj głos wybuchnął pomimowolnie:
— Nikt was nie kocha! — zawołała z obłąkaniem!.. nikt... oh! mój Boże! jakieś mnie ukarał!...
Djana i Cyprjąna stały oniemiałe z zadziwienia. Spoglądały natężonym wzrokiem na panią na której licach występowały płomieniste rumieńce, w oczach błyszczał niezwykły ogień.
W ich zadziwieniu, malowała się trwoga równie jak nadzieja.
Słyszały silne uderzenia serca pani, któréj ręce drżały.
— Słuchajcie mnie — rzekła Marta — nadeszła chwila... muszę wam wszystko wyznać... czy wiedzą która z trzech córek Penhoela najlepiéj jest kochaną... słuchajcie... słuchajcie... Oczy biednéj kobiety łzy roniły, jej serce krwią się zalewało. — Gdy spicie, czy się wam kiedy pokazuje we śnie wasza matka?
Djana usiłowała coś zrozumieć. Cyprjana słuchała jak ze snu ockniona.
Zanim zdołały odpowiedzieć, pani przemówiła cichym głosem, powodząc obłąkanym wzrokiem:
— Biedna kobieta!.. biedna matka!.. słuchajcie!....
I zatrzymała się; usta jéj pozostały otwarte, zachwiała się na nogach, jéj lica pokryły się śmiertelny bladością.
Siostry ledwo ją zdołały przytrzymać. Pochyliła się osłabiona i martwa w ich objęcia.
Złożyły ją na sofie. Lubo oddychała, zdawało się że umarła, tak dalece jéj wszystkie członki zlodowaciały.
Przez kąilka chwil dziewice uwijały się przy niéj. Następnie wydała westchnienie; wzrok jéj zwrócił się na Cyprjanę i Djanę, które z trwogą na nią spoglądały.
— To wy... dla czego nie tańczycie?...
Jéj głos był spokojny i obojętny.
Dziewice nie wiedziały co odpowiedzieć.
— Czy się już bal skończył? — zapylała Marta.
Pomiędzy obecny oziębłości i poprzednim goryczkowym napadem, była dziwna różnica.
Oczywiście że sobie nic nie przypominała; Djana ośmieliła się. Ująwszy rękę Marty, pocałowała ją z uszanowaniem.
— Już dawno jak tu jesteśmy — szepnęła, — mówiłyśmy o tobie i o niebezpieczeństwie grożącém twéj córce...
Marta uśmiechnęła się z nieufnością.
— Rozmawiałyśmy o tém!... — powtórzyła — Blance grozi niebezpieczeństwo... któżby był tak okrutnym ażeby prześladował biedne dziecię.
Odwróciła się do łóżka Blanki pogrążonéj cięgle we śnie.
— Niebezpieczeństwa!.. powtórzyła dotykając palcem policzka Djany z uśmiechem roztargnienia i opiekuńczym — młode dziewczęta tworzą sobie dziwaczne myśli... idźcie się bawić i tańczyć moje dzieci... nieszczęścia i tajemnice uroiły się w waszych głowach... otóż nasza Blanka przyszła do siebie... idźcie powiedzieć muzykantom, ażeby zagrali najweselszy taniec... Ponieważ Penhoel bal wydaje, goście powinni się bawić.


VII.
Pod wieżą młodszego.

Cyprjana i Djana wyszedłszy z pokoju Blanki, spieszyły w milczeniu przez kurytarze pałacowe. Nie było najlżejszego powiewu wiatru, albowiem oświetlenie ogrodu utrzymywało się w równym stopniu. Z okien galeryi, można było widzieć długie smugi światła odznaczające chodniki i okręg bardziéj jaśniejęcy salonu trawnikowego.
W tym kierunku słychać było jakby dźwięk rądli dziurawych, tłumiony krzykiem przeraźliwym i szalonym. Był to śpiew panny Heloizy Babouin przy towarzyszeniu gitary.
Zdawałoby się słysząc te cudowne wykrzykniki, że się cóś okropnego wydarzyło, lecz córki Jana nie mogły się omylić w tym względzie, znając aż nazbyt głosik najmłodszéj i najskromniejszéj z trzech gracyj.
Zamiast usłuchać zlecenia pani, ażeby powróciły tańczyć, zeszły ze schodów prowadzących na dziedziniec. Domownicy byli na folwarku, w kuchni i w przedsionku nie było nikogo. Djana i Cyprjana wyszły z zamku nie postrzeżone, przez bramę wychodzącą na jedyną drogę, po której pojazdy jeździć mogły, a wiodącej do Portu-Kruczego. Ta droga wiła się wężykowato dla uniknienia spadzistości.
Dziewice szły najprzód ścieszką około grubego gotyckiego muru, dotykającego z jednej strony do wieży zwanéj młodszego, a z drugiej, tarassu ogrodowego.
Postępowały zwolna zatopione w rozmyślaniu.
Myślały o tém co zaszło w pokoju Blanki. Nie raz to już dostrzegły oznaki rozpaczy Marty, lecz to co słyszały i widziały przed chwilę, było zupełnie odmienne; poprzednio bowiem zdarzało się im widzieć panię milczącą, łzami zalaną, lecz spokojną, umiarkowaną; jakaż różnica od tych nagłych uniesień obłąkania, któremu towarzyszyły namiętne wyrażenia.
Cóż znaczyły te wyrażenia? Cóż się mieściło w głębi tajemniczej rozpaczy, której pozornym przedmiotem nie mógł być stan niebezpieczny Blanki, ani blizki upadek domu Penhoela?
Przez chwilę Djana i Cyprjana mniemały że ten gwałtowny wybuch do nich się odnosił.
Pani bowiem przyciskała je do serca, wymawiając niezrozumiałe słowa.
Biedne dziewice, błagające codziennie na klęczkach o lekką oznakę przychylności, sądziły przez chwilę, że są równie kochane jak Blanka.
Lecz to trwało tylko chwilkę. Po namiętnym uścisku który ich złączył na łonie drgającém Marty, jakiż oziębły uśmiech i cierpka nastąpiła obojętność. Lubo przywykłe do tego, zdawało się im jednak tą rażą, że oddaliła je od siebie z niejaką wzgardą.
Cóż z tąd wnosić? Cyprjana nadaremnie siliła swój umysł. Djana nawet pomimo swjé wrodzonéj trafności i bystrości pojmowania rzeczy, nie mogła uchylić zasłony.
Czasami zdawało się jéj że odgadła tajemnicę, lecz to było nieprawdopodobném i niepojętém. Cóż wnosić? nic, niestety! tylko to, że pani oprócz widocznych cierpień fizycznych dręczona była tajoną rozpacą, która niepodobną była do ukojenia.
Szły opuściwszy główki, ich ręce pomimowolnie się złączyły i lubo nic do siebie nie mówiły, ich myśli odpowiadały sobie.
W chwili gdy dochodziły do części dawnych warowni tworzących podnóże tarassu zatrzymały się obie jednocześnie.
Zaczęły się przysłuchiwać.
Głosy dawały się słyszéć na tarassie i kilka słów doszło do ich uszu.
Podniosły głowy. Wyskok muru ukrywał przed ich wzrokiem oświetlenie ogrodu, lecz tysięczne ognie płonące wzdłuż chodników, wydawały odblask w gęstéj i ciężkiéj atmosferze. Za czarném pasmem tarassu widziéć się dawała łóna.
Na tle téj łóny Cyprjana i Djana dostrzegły dwie głowy dobrze im znane. Był to Stefan i Roger, którzy rozmawiali.
W rozmowie téj imiona córek Jana często były przez nich wspominane. Djana i Ćyprjana nie mogły pochwycie wątku rozmowy, lecz usłyszawszy swoje imiona, pozostały w miejscu.
Dziewice w ich wieku, częstokroć lada drobnostka odwrócić może od najważniejszych zatrudnień.
Podsłuchując przypadkowo zdawało się że odzyskiwały wrodzoną wesołość. Gdy Roger mówił, uśmiech igrał na pięknych usteczkach Cyprjąny; gdy zaś Stefan się odzywał powabne oblicze Djany wyjaśniało się nawzajem.
Obie kochały, być może bardziéj jak same mniemały o tém.
Słuchały od niejakiego czasu usiłując pochwycić urywki wyrażeń dosłyszanych, gdy w tém Roger i Stefan oparli się na balustradzie tarassu.
Dziewice przybliżyły się do muru ukrywając się w zaroślach ciernistych i z tego nowego stanowiska nie będąc widzialne mogły słyszéć rozmawiających.
Gdy Stefan oznajmił że odjedzie do Paryża, okrzyk bolesnego zadziwienia wydobył się z piersi Djany.
Ten okrzyk dosłyszany przez Stefana i Rogera, którzy się przechylili po nad balustradę, lecz już obie dziewice zniknęły w zaroślach.
Djana biegła cięgnie za sobą siostrę i zdawało się, że dążą pilno do jakiegoś miejsca.
A jednakże nie wiedziały dokąd spieszy.
Cyprjana szła za siostrą w milczeniu.
W kilka minut stanęły przy końcu starożytnego muru pod wieżę młodszego, któréj uwieńczenie szczytu górowało nad ich głowami.
Djana zatrzymała się zdyszana. Podniósłszy rękę do pałającego czoła, następnie do bijącego serca, szepnęła:
— Czyś słyszała?
— Słyszałam — odpowiedziała Cyprjana — biedna siostro...
Chciała pochwycić jéj rękę. Djana rzuciła się z płaczem w jéj objęcia.
— Jutro!... — mówiła z płaczem — za kilka godzin, ujrzę go po raz ostatni... Oh! czyliż można widziéć do jakiego stopnia miłość nami powoduje... wczoraj byłabym się może roześmiała gdyby kto mówił o jego odjeździe, a dziś...
— Jeżeli mu powiesz żeby został... to zostanie.
Djana umilkła. Przez chwilę siostry pozostawały w swych objęciach, poczém Djana nagle powstała i otarłszy oczy, rzekła:
— Nie, nie... nie zatrzymam go... nieszczęścia nas otaczają... te nieszczęścia są naszém udziałem; ponieważ walczymy dla rodziny Penhoelów, dla czegóż mamy je ściągać na tych, których kochamy... niech odjeżdża.... bogdajby o mnie mógł zapomniéć.... a jeżeli Bóg wysłucha próśb moich, będzie szczęśliwym.
Gdy to mówiła, jej piękna główka pochyliła się ku piersiom, a w jéj głosie przebijał się głęboki smutek. Dziś dopiero po raz pierwszy uczuła, że mimowolnie jéj serce oddało się wyłącznie miłości.
Cyprjana również pomyślała że Roger może i ją opuścić, i z téj przyczyny nadaremnie szukała słów, któremiby siostrę pocieszyć mogła.
Djana przerwała pierwsza milczenie; jéj głos był zmieniony, a poważna wytrwałość zastąpiła poprzedni smutek.
— Nie powinnyśmy się zajmować sobą rzekła — Stefan jest młodym i pracowitym... przyszłość jest dla niego otwarty, niech mu Bóg dopomaga... Do nas należy bronić i opiekować się słabemi... myślmy o Penchoelu, i spieszmy się... bo coś mi powiada, że się zbliża godzina stanowcza.
Cyprjana przycisnęła rękę siostry do serca swego.
— Ty go kochasz jednakże — szepnęła — wynajdźmy jaki środek ażeby go zatrzymać.
— Wynajdźmy środék ocalenia domu Penhoela — odpowiedziała Djana wznosząc oczy do nieba z ukorzeniem anielskiém — szukajmy sposobu ocalenia Pani i Blanki!
W téj chwili stanęły na szczycie pagórka. Ku wschodowi za wieżą ciągnęły się opoki spuszczające się do trzęsawisk. Pomiędzy tą spadzistością i drogą ciągnącą się wzdłuż muru strażnica na wpół zniszczona służąca do obrony podziemnego wychodu, przytykała do fundamentów wieży. W tmé miejscu stranica ta, otoczoną była gęstemi krzewinami które ją zupełnie ukrywały.
Ponieważ widok był przepyszny z tego wyniosłego stanowiska, splantowano ziemie pod kasztanami i ułożono ławkę z darniny.
Starzy wieśniacy przypominali sobie, że kommandor Penhoel lubił bardzo to miejsce i że częstokroć widywali go w czasie pięknych letnich wieczorów, jak postępował po stroméj drodze wsparty na ramieniu swego syna Ludwika który był jego ulubieńcem.
Wspomnienie o kommandorze Penhoelu było czczono jak świętego i dla tego corocznie, gdy wycinali drzewa, szanowali zawsze kasztany stojące przed strażnicą. Te kasztany stały się z czasem ogromnemi drzewami, których pnie grube wznosiły się znacznie nad wieńcem zielonym otaczającym ich konary.
Od śmierci kommandora, syn jego, dzisiejszy właściciel Penhoelu, zdawał się obawiać wszystkiego co przypominało minione czasy. Ani razu być może nie zwiedził tego miejsca, w którém przedstawiłyby się mu połączone wizerunki zmarłego ojca i nieobecnego brata. Przejście prowadzące od drogi do ławki z darniny, niknęło przez pół ukryte pod gęstwiną krzaków.
Nawzajem, można było dostrzedz inne przejście w przeciwległym kierunku, wiodące do małéj ścieszki, pionowo wijącéj się od brzegu wody.
Wieża wznosiła się bezpośrednio nad chatą Benedykta Haligana. On to wydeptał tę ścieżkę pomiędzy krzakami, przychodząc codziennie modlić się w miejscu niegdyś ulubionym pana jego.
Benedykt napawał się tém wszystkim co lubił: naturą okazałą i ponurą, wspomnieniami smutnemi i myślami o śmierci.
Obecnie gdy choroba i wiek przykuwały go do tapczanu, najmocniej żałował godziny, którą zwykł spędzać poprzednio co wieczór klęcząc pod wieżą.
Cyprjana i Djana usiadły na ławie z darniny.
— Bóg mi jest świadkiem — mówiła Cyprjana — że nie pomyślałam nigdy ażeby się cofnąć... lecz jesteśmy zbyt słabe moja biedna siostro, a oni zbyt przemożni... przez chwilę sądziłam, że się zatrwożą wieścią o powrocie naszego stryja Ludwika... Przywiązanie powszechne do niego wstrzymało ich, wahali się przez kilka dni....niestety! nasz stryj nie wrócił i zapomnieli o swej obronie... cóż teraz poczęć... wyczerpałyśmy wszelkie środki! Usiłowania nasze mogły opóźnić cios zagrażający Penhoelowi... lecz w miarę jak niweczyłyśmy broń gotową do uderzenia, nowy oręż wydobyty został bo inne zasadzki zastawiano... z resztą czyliż dwie biedne dziewczęta zdolne są bronić człowieka obojętnego na ciosy swych nieprzyjaciół.
— To zręczni ludzie — odpowiedziała Djana z goryczą — najprzód zatruli jego serce i oślepili rozsądek... następnie odjęli mu władzę... co wieczór zasadzają go do gry, pomiędzy tą istotą bez duszy, którą kocha szalenie... i flaszką wódki która mu do reszty odejmuje rozum!... Ci podli ludzie skupiają się przy téj łatwéj zdobyczy... Oh! gdy widzę czerwieniejące czoło Penhoela, oko jego gasnące i gdy słyszę głos drżący gdy tassuje karty szulerskie, zdaje mi się że sprawiedliwość Boska nas opuściła.
— Gdy to widzę wykrzyknęła z gwałtownością Cyprjana — zdaje mi się że gdybym była mężczyznę, mniejby już było nikczemników przy zielonym stoliku... dla czegóż nasz brat Wincenty opuścił pałac....
— Jeżeli nasz brat jest szczęśliwym — odpowiedziała Djana — to chwała Bogu! Czyliż nie dosyć jest tutaj nieszczęśliwych... moja siostro, lepiéj że same walczemy... i gdybyśmy potrzebowały silnych dłoni i serc mężnych, czyliżbyśmy nie miały Stefana i Rogera?
Cyprjana opuściła głowę.
— Tak... tak — poszepnęła — lepiéj że jesteśmy same... Stefan i Roger chcieliby otwarcie występie w szranki, a my wiemy, że w takim razie, ci ludzie nie wąchaliby się popełnić morderstwo....
Pocałowawszy w czoło Djanę rzekła wesoło:
— Przebacz mi moja siostro... wiesz że jestem odważmy... pomimo że są chwile, w których bywam słabą.
— Wiem że masz serce pełne poświęcenia biedna Cyprjano — odpowiedziała Djana uścisnąwszy siostrę z macierzyńską tkliwością — przekonaną jestem żeś gotowa narazić życie dla tych, których kochamy... Ty Jak młoda i piękna... ty, którabyś mogła być szczęśliwą z małżonkiem twojego wyboru... słuchaj!... mało pozostaje nadziei: odniesienia zwycięztwa... i to co obie robimy, jedna z nas mogłaby wykonać... gdybyś mnie kochała....
— Pozostawiłabym ciebie samą z temi przeklętemi ludźmi, nie prawdaż? — krzyknęła oburzona Cyprjana — usiłowałabym zamrużyć oczy ażeby nie widzieć twego konania!
— Czyliż nie dosyć jednéj ofiary?... — szepnęła Djana.
Cyprjana zamknęła jéj usta poruszeniem, w którem gniew i przywiązanie odznaczały się w równym stopniu.
— Jeżeli jedna ofiara jest dostateczną moja siostro — mówiła — Stefan odjeżdża, on ciebie kocha... dla czegóż nie mogłabyś mu towarzyszyć do Paryża?
Objęła kibić siostry.
— Nie... nie... — rzekła miarkując się — nie opuszczaj mnie... cóżbym bez ciebie robiła?..
lecz nie mów mi więcéj o ucieczce, gdy ty pozostajesz.
Djana przycisnęła ją do serca.
— Nie wspomnę o tém więcej, przebacz mi... bo kocham ciebie i byłabym wielce zadowoloną, gdybym cię widziała szczęśliwą... a przytém, może o tém nie wiesz, że rozpoczynają z nami walkę, jakbyśmy były mężczyznami... gdyby ciebie w przód zabili jak mnie...
— Mnie? — zapytała Cyprjana.
— Wczoraj, w naszym pokoju — mówiła Djana — zamknęłam ci usta w chwili, gdyś mi chciała opowiadać coś w wieczór robiła... ja także nie zdałam ci sprawy z mych czynności... bo widzisz nasz pokój nie jest pewnym... szpiegują nas... i na korytarzu prowadzącym do pokojów, spostrzegłam Błażeja, który za nami ścigał jak cień.
— Uważając że zachowujesz milcznie — odezwała się Cyprjana — sądziłam że ci się nie powiodło.
— Przeciwnie... p. Hivain był w swoim gabinecie... zdaje mi się że wiem w któréj szufladzie są papiery, które mogą zgubić Penhoela.
Trzeba więc dziś powrócić na nasze stanowisko gdyż wiem że nalegają natarczywie na Penhoela, i że zaledwie przez jeden dzień będzie się mógł im opierać.
— Powrócę rzekła Djana.
— Nie ty! — zawołała z żywością Cyprjana — na mnie dziś kolej.
— Ponieważ wiem gdzie są papiery.
Cyprjana oparłszy twarz na ramieniu siostry, odezwała się zcicha:
— Czyliż sądzisz żem ciebie nie zrozumiała?... tam grozi niebezpieczeństwo większe jak zwykle nas otaczające i chceszże sama się narazić na niego... ty za nas obie pracujesz umysłowo... w téj wojnie którą prowadzimy, jestem tylko żołnierzem, ty zaś dowódcą... pozwól mi zatem przynajmniéj walczyć.
Główka Djany pochylona w zadumaniu, podniosła się w téj chwili, a na twarzy i w głosie przebijała się zwykła wesołość.
— Niech i tak będzie mój mały żołnierzu... wyślę cię dzisiaj na zwiady do nieprzyjacielskiego obozu... wiem żeś odważna jak lew, lecz winnam ostrzedz ciebie, że wczoraj twój biedny kapitan był narażony na żywe natarcie w potyczce, na którą ty się dziś chcesz narazić... nie przesadzasz nic mówiąc o walce... téj nocy strzelono do mnie dwa razy, i konia ubito podemną.
Cyprjana drgnęła w objęciach siostry, lecz to nie pochodziło z trwogi.
Przeciwnie, porywcze serce dziewicy wzmogło się na to nowe niebezpieczeństwo.
— I ty chciałaś sama powrócić? — zawołała.
Poczém dodała z żywością:
— Czy wiesz?... wezmę pistolety Rogera, ty zaś weź Stefana, a podli którzy do ciebie dali ognia, będę się mieli zpyszna!
Djana uśmiechnęła się; lecz po chwili wzruszyła głowę i tak daléj mówiła poważnym głosem:
— W tego rodzaju walkach, nie odniosłybyśmy zwycięztwa... nam tylko potrzeba zręczności i Boskiéj pomocy.
Cyprjana nic nie odpowiedziała, lecz widocznym było, że z przykrością przychodziło jéj wyrzec się przyjemności strzelania z pistoletu.
— A ty! — zapytała Djana — coś wczoraj robiła?
— To, co codziennie z kolei na nas przypada. Udawałam widmo... przemówiłam głosem grobowym do Penhoela: że dobry duch czuwa nad nim i że należało opierać się mężnie.. Lecz Penhoel jest sił pozbawiony... on drży tylko i zatyka uszy... potrzeba go ocalić pomimo jego woli... co się tych tycze, którzy go otaczają dążąc na jego zgubę... tryumfują... mniemają że jest dzieło skończone... słyszałam wczoraj jak mówili: że téj nocy Penhoel odda im ostatni kawałek chleba swéj żony i dziecka...
— A pałac?...
— Zeszłego tygodnia sprzedał resztę dóbr będących własnością naszego stryja Ludwika... nie ma już nic oprócz pałacu... i téj chwili gdy rozmawiamy z sobą, oni go otaczają... Robert, Pontales i ta kobieta która go oczarowała... nacierają na niego, zagrażają mu temi papierami, które w ich ręku są okropną bronią....
Djana powstała.
— Potrzeba nam dostać te papiery — rzekła — choćbyśmy to życiem przypłaciły... idźmy siostro...
Cyprjana była zawsze gotową do działania. Obie zeszły po stroméj ścieżce prowadzącéj nad brzeg wody.
Gdy zstępowały, usłyszały śpiew żałosny i chrapliwy. Dostrzegłszy pośród drzew słabe światło z okna Benedykta Haligana, poznały głos i rodzaj śpiewu.
Przewoźnik nucił zwolna i z trudnością De profundis.
Djana i Cyprjana szły ciągle. W chwili gdy się zbliżyły do drzwi chaty, starzec przerwał śpiew i wymówił ich imiona.
Cyprjana wahała się.
— Moja siostro — rzekła — gdy widzę tego człowieka i słyszę jego tajemnicze groźby, tracę męztwo.
— Służył wiernie Penhoelom — odpowiedziała Djana — i wszyscy go opuścili.
Starzec znów zaczął nucić lecz nie było to de profundis.
Śpiewał co następuje:

„Mała dziewczynko, mały kwiatku, gwiazdeczko.
Nocny kwiatek jest ulubionym kwiatkiem Maryi

Mały kwiatek czerwieńszy od róży, bielszy od lilji, niebieski jak błękit niebios;
Kwiatek nachylający się, podobny jest do modlącéj chrześcijanki?“

„Kwiatek nocy, jak piękność nocy jest gwiazdeczką czystym djamentem nieba;
Gwiazdka która dodaje odwagi, gdy podróżny dąży przed świtem
Przez zimne ścieszki po których dążą widma...“

„Dziewica nocy jest dziewicą umarłą, piękną i łagodną...
Umarła z miłości, biedna blada dziewica
Płacze nad wodą i smutne serca jéj słuchają
Piękna i łagodna, miała lat 16 gdy ją pochowali.“

„Wieczorem błądzi pod wierzbami, w bieli jak narzeczona,
Wietrzyk który szumi po gałęziach, to jéj oddech;
Ta perła która błyszczy od słońca jest to jéj łza.
Biedna dziewczynko, mała gwiazdeczko, mały kwiateczku...

Ten śpiew któryśmy słyszeli z ust Cyprjany i Djany, przechodząc przez usta starca przybierał żałobny notę.
Ręce Cyprjany drżały.
— On jest sami cierpiący — rzekła Djana — wejdźmy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na szczycie pagórka, w pobliskości miejsca gdzie dziewice siedziały, dwóch mężczyzn zatrzymało się pod kasztanami.
Gdyby siostry spóźniły się o minutę, nie byłyby zeszły po ścieżce spadzistej, usłyszałyby bowiem nowo-przybyłych zajętych żywą rozmowę, w ciągu któréj wymienili zcicha nazwiska pani i Remigeusza Penhoala.


VIII.
Pan Hivain. (Hiven).

Dwaj mężczyźni którzy się zatrzymali przy końcu muru gotyckiego pod wieżą, powracali z pokoju Remigeusza Penhoela.
Byli to: p. Protazy Hivain przezwiskiem Makreofal prawnik, i margrabia Pontales.
Gdy tańczono w ogrodzie, bawiono się w karty w pokoju Penhoela.
Było to przed wieczorem, na godzinę przed zapaleniem sobótek na folwarku. Byli tam Robert de Blois, Lola, obaj Pontalesowie i p. Hivain.
Grali w karty w sypialnym pokoju Penhoela, jakby się chciano ukryć przed gośćmi.
Obecnie wielki przepych panował w tym pokoju. Umeblowanie zupełnie nowe i podług najświeższéj mody. Trzy lala temu, gdybyśmy weszli do tego skromnego pokoju, ujrzelibyśmy wizerunki Kommandora, Ludwika i Marty.
Teraz wisiał tylko jeden portret w przepysznych ramach, był to wizerunek Loli.
Za łóżkiem były drzwi odznaczone raczéj jak ukryte przepysznemi draperjami aksamitnemi; były to drzwi do pokoju Loli.
Oczywiście Penhoel nie starał się ukrywać i nie troszczył się czy jego postępowanie uważane było jako gorszące, lub też mniemał iż na takowe nikt nie zwraca uwagi.
Był panem domu. Jego poniżenie osłonione było władzą głowy rodziny, która niegdyś zdobiła cnoty jego przodków.
Grał z p. Robertem de Blois, przy którym siedzieli Margrabia Pontales i syn jego. Z prawéj strony Penhoel’a, powabna Lola w kostiumie balowym, rozciągała się w berżerce, z lewéj zaś p. Protazy Hivain w okularach stalowych, śledził grę chciwém okiem.
Pontales i syn jego nie udzielali żadnych rad, prawnik przeciwnie hojnie niemi szafował.
Lola nie zmieniając swéj zaniedbanéj postawy, napełniała swoją piękną rączką pokrytą pierścieniami, szklankę stojącą na stole przy Penhoelu który pił ciągle.
Ostatnie trzy lata nadzwyczajnie go zmieniły; bo lubo miał zaledwie lat 38, był już prawie starcem; jego gęste blond włosy osiwiały zupełnie, czoło pokryło się zmarszczkami, a grzbiet się zgarbił. W wygasłam spojrzeniu nie widać było woli ani rozsądku, zagłuszonego codzienném pijaństwem.
Zaledwie można było rozpoznać w tém wybladłem i nabrzmiałam obliczu na którém gdzie niegdzie widziéć się dawały jątrzące wyrzuty, męzkie rysy Remigeusza Penhoela.
Ten krótki przeciąg czasu, wywarł szkodliwy wpływ i na stan jego moralny.
Przyznać należy, że Penhoel nie odznaczał się nigdy wyższością umysłu; lecz przed tém, przynajmniéj obdarzony był męzką odwagę która była dziedziczn ąw ich rodzinie.
Teraz nic nie pozostało. Ten człowiek młody i silny, któregośmy widzieli skaczącego do spróchniałego promu Benedykta, narażającego się na gwałtowność burzy, zmienił się niejako w trupa.
Wódka, miłość i gra, te trzy rzeczy, z których jedna jest dostateczny do podniecenia natury człowieka, zaledwie zdołały w połączeniu, galwanizować jego posępny gnuśność.
Trzymał karty w drżących i jakby obrzmiałych palcach. W miarę jak gra się ciągnęła, krople potu spływały po zmarszczkach jego czoła i czerwone plamy na bladéj twarzy bardziéj się rozogniały.
Naprzeciw niego, Robert uśmiechający się i spokojny, rozmawiał z Pontalesami, interesowanemi zapewne w tjé grze.
Młody hrabia Alan Pontales, był dość przystojnym mężczyzny, który widocznie spoglądał z pewném znaczeniem na Lolę.
Ojciec jego, margrabia, był to niski staruszek siwo-włosy, z żywém okiem, z uśmiechem dowcipnym i dobrotliwym. Sądząc człowieka z powierzchowności można go było uważać za naprzyjemniejszego z margrabiów.
Ludzie, którzy zwykli przyglądać się zbliska i utrzymywać że dokładniej widzą jak pospolici postrzcgacze, byliby może odkryli pod jego ujmującym uśmiechem jakąś oschłość i żartobliwość. Lecz to było drobnostką; Zresztą lekka odcień sceptycyzmu Wolterowskiego, zgadza się wybornie jak wiadomo, z wesołą dobrotliwością tych starych szlachciców.
Odznaczającą cechą fizjonomji margrabiego, była dobroć połączona z dowcipem. Musiał to być człowiek nadzwyczaj nie zręczny, i jego dobrotliwość nie dozwalała zręczności działać szkodliwie.
Jego nieprzyjaciele, a miał ich mało otwartych, z powodu 60,000 liwrów dochodu, utrzymywali że był jeszcze przebieglejszym jak się wydawał, a jego dobrotliwość była nie szczerą, pokryta maską obłudy.
Byli to zapewne zawistni. W każdym razie, w tym kraju patryarchalnym, gdzie szacunek powszechny jest w stosunku prostym z sumą wniesioną do kassy poborcy okręgowego, obmowa nie mogła śmiało dosięgnąć pana margrabiego Pontales.
Towarzystwo uważało go za króla. Posiadał wysoki szacunek kawalera zastępcy de Kerbichel i małżonki jego; trzéj wice-hrabiowie zalecający się do pani wdowy klary Lejbinibic, uwielbiali go; trzy gracje Baboin-des-Rouseaux-de-l’Etang, chętnieby poświęciły resztę swéj młodości na opiewanie jego chwały przy towarzyszeniu gitary.
Co nadewszystko korzystnie za nim przemawiało przed ludźmi nieuprzodzonemi, to skwapliwość, z jaką starał się zakończyć dawną nienawiść, panującą pomiędzy zamkiem i pałacem.
Pontales rzeczywiście dał się nakłonić do zgody z miłą chęcią; pośrednictwo p. Roberta de Blois, ograniczyło się na prostych odwiedzinach; p. Margrabia, lubo starszy wiekiem, bogatszy i wyższego znaczenia, niezwłocznie uczynił pierwsze kroki.
Od chwili pojednania wiadomo było wszystkim że Penhoel nie raz korzystał z jego uczynności. Zacny Margrabia okazywał niewyczerpaną dobrą wolę. Przytoczymy przykład przekonywający dostatecznie o jego szczeréj życzliwości: zrzekł się bowiem tytułu wójta gminy Glenaku, dla zadość uczynienia dumie Penhoela, który zapragnął tej godności.
Od godziny gra się ciągnęła, stawki były znaczne, płacone gotówką; Penhoel ciągłe przegrywał.
Mając z jednéj strony Makreofala który uchodził za prawnika podejrzanéj rzetelności, z drugiéj kobietę uważaną powszechnie za awanturnicę, jego ciągłe niepowodzenie nie mogło być przypadkowém.
Lola siedziała w miejscu stosownym do dawania znaków, a długa twarz Protazego Hivaina mogła wiele wyrażać.
Lecz młody Robert de Blois, dalekim był od chwytania się tych środków początkowych.
Był szlachcicem... Jeżeli oszukiwał w karty, to się działo z ujmującą uprzejmością i zręcznością wyższego rzędu.
Penhoel nie mógł posądzać jego rąk szlachetnych, które tassowały karty z zaniedbaniem.
Przytém, młody de Blois nie okazywał nigdy chęci do gry. Nigdy nie proponował partji i codziennie Penhoel musiał go prosić uprzejmie ażeby p. Robert raczył wygrywać od niego luidory.
To cięgle szczęście nudziło go zamiast sprawiać mu przyjemność, tak dalece był bezinteresownym. Ile razy zmuszony był napełnić kieszenie pieniędzmi Penhoela, nie mógł powściągnąć oznak niezaodowolenia.
Penhoel upierał się z zajadłością szulera ogranego. Od lat trzech przegrał znaczne summy.
Chciał się odegrać. Na tym stoliku kolejno znikały: folwarki, młyny, lasy, składające spuściznę po ojcu; pragnął więc to wszystko odzyskać.
Codziennie nadzieja jego rozbijała się o wyrocznią nieubłaganego losu; lecz cóż jest w stanie osłabić uporczywą nadzieję gracza?
Penhoel zasiadał nazajutrz w tém samém miejscu gdzie w dniu wczorajszym jego ręka chciwa i drżąca, badała wyrocznię zawsze nieubłaganą. Przez kilka godzin tak siedział mając ogień w piersiach i pot na czole; ciągle przegrywał, dopóki Robert, czuły i dobry młodzieniec, wzruszony politowaniem nie odmówił mu grać dłużéj!
Robert wygrał partję i Penhoel szukał wgłębi kieszeni przed chwilą napełnionéj, kilku luidorów które mu pozostały.
— Dałbym 20 luidorów żebyś pan wygrał — rzekł p. Robert — szczęście podobne mojemu jest niepojętym i w końcu nudzi.
Penhoel podał swoją szklankę, którą Lola napełniła.
— Mówią, że nie można być zarówno szczęśliwym w grze i w miłości — szepnął młody Pontales.
Margrabia mrugnął na niego z znaczącém napomnieniem.
— Lubo trzymam za p. de Blois — odezwał się z uprzejmością dobrotliwą którą się odznaczał — to jedynie dla tego, ażeby się szczęście odmieniło memu przyjacielowi... odsuń krzesło wice-hrabio, mówią że to los zmienia.
Penhoel popchnął krzesło po podłodze, powodując się przesadną niedorzecznością, właściwą graczowi tracącemu przytomność.
Brwi jego zmarszczyły się gwałtownie, oddech tłumił się w piersiach; nie przemówił słowa.
Stary margrabia nie dość że udzielił zbawiennéj rady przyjacielowi, lecz nadto przestawił lichtarze na stole i odwrócił stół cokolwiek.
Dzięki tym manewrom klassycznym — niepodobieństwem było, przyznać należy, ażeby się szczęście nie odmieniło.
Penhoel znów przegrał.
Stary margrabia złożył ręce ze zniechęceniem.
— To jest szaleństwem opierać się, gdy djabeł się wmięsza! — pomruknął.
Penhoel tym czasem szperał po kieszeniach w których już nic nie było.
— Trzydzieści ludwików na słowo!... — odezwał się dźwięcznym i poważnym głosem.
Były to pierwsze wyrazy które przemówił od godziny.
Oba Pontalesowie i p. de Blois, zamienili przelotne spojrzenia.
— Słuchaj Penhoelu — odpowiedział Robert — wiesz dobrze, że niechciałbym ci w niczmé odmówić... grałbym z tobą o miljony na słowo... lecz obecnie byłoby to samo co okradać ciebie... choćbyśmy grali do jutra, będziesz przegrywał.
— Idzie o trzydzieści luidorów! — powtórzył Penhoel, ściskając machinalnie kieliszek z wódką.
Robert tassował karty z widocznym wstrętem.
W chwili gdy Penhoel zbierał, służący ukazał się w progu:
— Oczekują na JWPana jako wójta — rzekł — dla zapalenia sobótek.
— Niech czekają! — odezwał się Penhoel.
Lecz Robert i Pontalessowie już powstali z miejsc swoich.
Penhoel uważając że przeciwnik chce mu się wymknąć, zarumienił się i jego sine usta zadrgały z gniewu.
Jego plączący się język wyjąkał niezrozumiałe wymówki.
Robert i Pontales ujęli go pod boki, gdy tymczasem Lola zniknęła z młodym Alanem.
Hiven wkładał okulary do futerału.
— Daléj! dalej Penhoelu! — mówił margrabią ojcowskim głosem — cała parafia krzyczałaby na ciebie... odłóż pół godziny dla dopełnienia obowiązku... a potem damy ci rewanż.
— Ponieważ chcesz tego koniecznie!... — dodał Robert który go wyprowadzał za drzwi.
Nim wyszedł skinął na Hivena ażeby pozostał.
Wieśniacy oczekiwali na dziedzińcu folwarcznym. Sobótka zapaloną była za pomocą pochodni niebieskiej z liljami.
Gdy płomień wznosił się ogarniając drzewo, Penhoel porzuciwszy pochodnię, błąkał się pomiędzy tłumem szukając nadaremnie swoich partnerów. Wieśniacy oddawali mu ukłony, lecz on nie zwracał na nich uwagi.
Gdy poczciwy ojciec Géraud zbliżył się do niego dla złożenia mu winnego uszanowania, on zapylał go z roztargnieniem:
— Czy nie widziałeś pana Roberta de Blois.
Poczém odwrócił się nie czekając odpowiedzi oberżysty, który wzruszywszy głową pomruknął:
— Ten człowiek go oczarował... i to ja pokazałem mu drogę do pałacu.
Zamiast Roberta i Pontalesa, którzy zdawali się przed nim ukrywać, Penboel widział cięgle za sobą Protazego Hivena, który wprawdzie szedł w przyzwoitém oddaleniu, lecz nie spuszczał z oczu Remigeusza, oczekując sposobności zbliżenia się do niego.
— Gdzież oni... gdzież? — zapytał go nakoniec zniecierpliwiony Penboel.
Makreofal przyskoczył do niego.
— Zdaje się, że pan wice-hrabia zastanie tych panów w swoim pokoju — rzekł.
— Masz słuszność... chodźmy.
Prawnik podał mu rękę na któréj się oparł. Przechodząc około salonu trawnikowego zatrzymał się, głos chrapliwy zagrał w jego gardle. Orkiestra grała taniec węgierski, a Lola tańczyła go, trzymając głowę na ramieniu Alana Pontales.
— Ona by wołała być z panem jak na balu — pomruknął Makreofal — wszędzie gdzie pana nie ma, biedna pani nudzi się tylko.
— Czy w istocie tak jest? — zapylał Pcnhoel.
— Spojrzyj pan raczej.
To było zbyt zuchwałe kłamstwo, gdyż Lola wydawała się upojona radością. Lecz Remigeusz uśmiechnął się tylko i zwrócił swoje kroki do pałacu.
W sypialnym pokoju nie zastał Pontalesa ani p. Roberta.
— Oni nadejdę — rzekł Makreofal sadowiąc Remigeusza w fotelu z uniżonością lokaja. — Gdyby mi było wolno powiedziéć prawdę, dodałbym „że nadejdą dość wcześnie”... wielki Boże! ci ludzie wygrali od pana ogromne summy.
— Podaj mi kieliszek p. Hivain — rzekł Penhoel zamiast odpowiedzi — szczęście musi się przecież kiedyś odmienić.
— Gdybym był wróżkę lub czarownikiem — wykrzyknę! Makreofal, którego brzydka twarz wykrzywiła się, okazując niby przychylność — dawnobym szczęście zmienił... widzisz pan, ja nie umiera dobierać pięknych słówek, lecz z pomiędzy wszystkich panów okolicznych najlepiéj lubię ciebie i jak Bóg Bogiem, dałbym się za pana porąbać w kawałki.
— Czy dziś nie przyjdą! — pomruknął Penhoel.
Prawnik usiadł na krześle tuż przy nim.
— Nim przyjdą — rzekł — moglibyśmy pomówić cokolwiek o interesach.
Trwoga i wstręt nieprzezwyciężony ukazały się na twarzy Penhoela.
— Nie... nie — odpowiedział — nie dziś przynajmniéj.
— Bo widzisz pan... że źle z nami.
— Co czynić?... pomruknął Remigeusz znużony. — Czy chcesz mi przypominać to, co się już stało? Wiem dobrze że nadejdzie dzień w którym nie pozostanie mi inny środek jak sobie w łeb wypalić.
— Nadejdzie dzień — powtórzył prawnik głosem, który zdawał się wyrażać: „ten dzień jest bliższym jak sądzisz.”
Poczém dodał ze słodyczą:
— Co się stało, to się stało Penhoelu, i nie wspomnę ci o sfałszowanych podpisach... nie obawiaj się, nikt nas nie podsłuchuje... chciałem tylko zapytać ciebie, wiele ci pozostaje gotówki ze sprzedaży lasu Kwinten?
Głowa Penhoela opuściła się na piersi:
— Oh! karta! karta!... — pomrukiwał ściskając palcami poręcz fotelu — przegrałem ostatniego luidora!...
— A jednakże chcesz grać.
— Chcę wygrać.
— A jak przegrasz?
— Chcę wygrać! mówię ci — zawołał Penhoel. — Czy Blanka jest urodzoną na żebraczkę... chcę odegrać moje lasy, jeziora, folwarki... a przytém wygrać dobra, które Pontales wydarł memu ojcu.
— Dałbym moją prawą rękę ażeby to nastąpiło lecz jeżeli już nie masz gotówki...
— Potrzeba sprzedać.... Lola téż chce sprowadzić nowe sprawunki.
— Sprzedać! — powtórzył prawnik — chcąc sprzedać, potrzeba miéć...
Remigeusz zatrząsł się, spojrzawszy prawnikowi w oczy.
— Jakto? — zawołał — czy nic nie mam?
— Przeciwnie odpowiedział Makreofał — pan wicehrabia ma jeszcze pałac z folwarkiem, nic obciążony żadnym długiem hypotecznym.
— A oprócz tego?
— Nic... — dodał po cichu Makreofal.
Penhoel przez chwilę milczał w odrętwieniu. Zdawało się, że był rażony od pioruna. Poczém zakrył twarz obu rękami.
— Pałac z przyległościami — mówił prawnik — jest piękną posiadłością, znajdziemy łatwo nabywcę... i jestem pewny, że pan margrabia Pontales...
— Nigdy! — przerwał Remigeusz — tutaj umarł mój ojciec... nigdy!...
— Nie będę doradzał JWPanu ażeby sprzedał pałac — odezwał się prawnik przybierając głos pokorniejszy i bardziéj przekonywający — lecz mając zaszczyt prowadzić interessa pana wice-hrabiego, pozwolę sobie uczynić uwagę, że pałac jest tylko ciężarem dla niego... przy tak okazałem pomięszkaniu potrzeba dochodu.
— A ja go nie mam?...
— Nie wielki, mówiąc szczerze... z drugiéj strony... jakeś pan poprzednio nadmienił... szczęście się może zmienić... i mając gotówkę...
Penhoel opuścił ręce na kolana. Głęboka boleść która go dręczyła, przebudziła go z otrętwiałości. Katusze dosięgły żywej strony zatwardziałego serca.
Wspomnienie trzech lat upłynionych, przesunęło się jak widmo przed jego oczyma.
— Byłem szczęśliwy!... — mówił do siebie — byłem bogaty... nazwisko ojca mego było bez skazy... Oh! miałżeby Haligan prawdę powiedziéć!.... czy ten człowiek w istocie przybył tu po to, ażeby mnie pozbawił zbawienia duszy i odebrał życie doczesne?...
— Ważnem jest — odezwał się prawnik — że wszelkie sprzedaże, które dotąd uskuteczniłeś, są warunkowe, to jest z prawem odkupu... w przypadku, gdybyś pan wdał się w nowy interess z margrabią... albo z kim innym... można uzyskać podobneż warunki.
— Czy jest termin oznaczony do odkupu? — zapytał Penhoel.
— Tenże sam... kończy się z dniem 1 października roku bieżącego.
— Teraz jest koniec sierpnia — rzekł Penhoel.
— W przeciągu dwóch miesięcy i dni jedenastu można dokazać wiele rzeczy p. wice-hrabio... w przypadku, gdyby podobało się panu sprzedać pałac, mógłbym dziś jeszcze wybadać Pontalesa.
Penhoel wstrzymał się z odpowiedzią. Nakoniec przemówił z podniesioną głową i głosem stanowczym. Zdawało się że iskierka dawnej energii w nim się ocknęła.
— Zabraniam ci wspominać o tém więcéj! — rzekł. — Nie wiem jaki los Bóg mi przeznacza, lecz dom w którym się moja jedyna córka urodziła, nie będzie sprzedany z méj przyczyny.
— Dobrze pan mówisz — zawołał Makreofal z rozrzewnieniem. — Pan jestéś prawdziwym szlachcicem i spodziewam się że wszystko pójdzie dobrze.
— Pozostaw mnie samego — odezwał się Penhoel.
Makreofal powstał, lecz nim opuścił pokój, przemówił jeszcze:
— Gdybyś pan wiedział jak mi jest bolesnym, ile razy jest mowa o sprzedaży dóbr twoich... nie mam nic przeciwko Pontalesowi... ani przeciw nikomu... lecz przedewszystkiém jestem sługę i przyjacielem Penhoela... i gdybym miał skarby... wiedziałbym jak ich użyć.
Oddawszy pokłon pełen uszanowania, pożegnał pana, który się pogrążył W otrętwiałém odurzeniu.
Na dole przy progu drzwi ogrodowych spotkał Roberta, który bez wątpienia czekał na niego i ten z żywością pochwycił go za rękę.
— 1 cóż przezacny mężu — zapytał Robert — cóżeśmy zrobili?
Hiven pokręcił głową.
— He, he, przecież gdy się sprzedaje ostatnią koszulę, można cokolwiek pomruczéć.
— Zgadza się?
— Nie.
— Do djabła... — pomruknął Robert — znów opóźnienie. — Czyś szczerze pracował?
Makreofal odezwał się z rozrzewnieniem.
— Panie de Blois, czyż można przewidzieć skutki naszego postępowania... znam ciebie dopiero od lat trzech, lecz kocham cię jak własnego syna...
— Jestem bardzo wdzięcznym — odpowiedział Robert.
Prawnik przerwał mu.
— Pragnąłbym ażebyś się o mnie przekonał — rzekł — Jak Bóg Bogiem, dałbym się porąbać w kawałki za ciebie... Nie mam nic przeciw Penhoelowi i Pontalesowi... lecznic ma się co wahać... twój interess przedewszystkiém... to jest moją zasadą.
— W swoim czasie i miejscu panie Hiven — rzekł Robert — przekonasz się, że nie miałeś do czynienia z niewdzięcznikiem... a naprzód, jutro zasięgnę twój doświadczonéj rady względem niektórych okoliczności, któreby mnie mogły poróżnić w przyszłości z Penhoelem.
— Jestem na pańskie rozkazy kochany panie Robercie.
— Lecz wracając się do poprzedniego interessu, czy nie przypuszczasz nic podobnego?
— Ja temu zapobiedz nie mogę — odpowiedział Makreofal.
— A więc potrzeba użyć stanowczych środków....
— Takie jest i moje zdanie... i jeżeli mi wolno udzielić rady...
— Proszę owszem panie Hiven.
Od kilku chwil, Robert rozmawiając namyślał się. Obecnie uśmiechnął się do swej myśli.
— Rada który pozwolę sobie udzielić — mówił prawnik — byłaby taka: piękna pani Lola ma nad Penhoelem nieograniczoną władzę...
— Panie Hiven — przerwał Robert — jesteś bardzo dowcipnym postrzegaczem.... Kochana Lola służyła nam prawie tak wiernie jak gra — i wódka... lecz dzisiaj mam dzielniejszy środek...
— Dzielniejszy środek? — powtórzył Makreofal z niedowierzaniem.
— Tutaj jest niewłaściwe miejsce do mówienia o interessach; chciej pan poszukać pana margrabiego i czekajcie na mnie w jakiem miejscu, gdziebyśmy mogli pomówić bez przeszkód.
— Jeżeli pan chcesz, to będziemy pod wieżę zwaną młodszego.
— Niech i tak będzie... stawię się tam niebawem... za pół-godziny najdalej, przekonacie się o skuteczności mego środka.
Robert miał postać tryumfującego.
Rozłączyli się.
Prawnik udał się do ogrodu dla wyszukania margrabiego, a Robert de Blois poskoczył na schody pałacowe.
Zamiast wejść do pokoju pana Penhoela, którego drzwi były pierwsze na kurytarzu, ominął je i dążył do pomieszkania pani.


IX.
Schadzka.

Margrabia Pontales i pan Hiven stanęli przy wieży młodszego, oczekując na Roberta de Blois, który im tam naznaczył schadzkę.
Było już późno, i salon trawnikowy opuszczony kolejno przez wszystkie osoby które rój wodziły na balu, pozostał łupem trzech gracij Babouin, które podawały sobie kolejno gitarę i zniewalały słuchaczy spełniać do dna kielich ich staro-świeckiego repertoaru.
Pontales rozmawiał z prawnikiem idżc ścieżkę prowadzącą do wieży.
— Czy był pewny swego? — zapytał margrabia.
Makreofal wzruszywszy ramionami, kościstemi skrzywił się wzgardliwie.
— Wiadomo panu, że ten człowiek o niczém nie powątpiewa. Ponieważ umie ułowić króla tasując karty, sądzi przeto że jest do wszystkiego zdolnym. Ah! panie margrabio! gdyby nie głębokie poświęcenie na jakie zasługujesz z méj strony, nie wahałbym się ani sekundy wdawać w te wszystkie interessa... ten Robert... jest awanturnikiem pospolitym, ja zaś lubię mieć stosunki z ludźmi znakomitemu.. np. z JWPanem i młodym hrabią Alanem!... oto prawdziwi panowie i szlachta!... mówię z panem otwarcie... nie-dbam o Roberta równie jak i o Penhoela.. lecz co się tyczy JWPana, dałbym się posiekać w drobne kawałki za niego.
Stary margrabia słuchał go z dobrotliwym uśmiechem, i wierzył o tyle o ile uważał to potrzebnym.
— Wiem że jesteś człowiekiem na którego liczyć można, a przytém rozsądnym mężem, i zdaje mi się że trafnie oceniłeś pana Roberta de Blois... lecz on jest nam potrzebny, dopóki się ten interess nie skończy; jak czas nadejdzie (położył rękę na ramieniu Makreofala) bądź pewny, że będę umiał odróżnić moich prawdziwych przyjaciół... Jest wielu, którzy nie są ciebie godni panie Hiven i których uważają za zdolnych... niech tylko spełnią się wypadki które przysposabiamy, a przyrzekam ci, że będziesz miał wielu zawistnych pomiędzy Redonem i Karentoarem.
Te wyrazy były słodkie jak miód dla długich uszu Makreofala; słuchał i napuszał się przedwcześnie, myśląc o swém przyszłém znaczeniu.
— Lecz przedewszystkiém potrzeba ażeby Penhoel zniknął — mówił dalej margrabia zniżając głos — mówię z panem otwarcie... nie idzie tu o pozbawienie połowy majątku, 2/3, 3/4, 99/100 potrzeba, żeby był zmuszony uciekać i żeby o nim więcéj nie słyszano; jeżeli to nie nastąpi, interess nasz chybiony.
Makreofal zatarł sobie ręce.
— Wybornie! — wykrzyknął — otóż tak lubię pojmować interessa... to się nazywa załatwić sprawę gładko... ah! panie margrabio, jakże spieszymy... zdaje mi się iż jesteśmy już blisko naszego kresu!
Zbliżali się do końca drogi dochodząc do wielkich kasztanów, pod któremi Djana i Cyprjaną poprzednio rozmawiały. Pontales zatrzymał się:
— Ciszéj! — rzekł spoglądając w około trwożliwym wzrokiem. — Czy tu ma Robert przybyć?
— Tutaj.
— Czy można być pewnym że nas tu nikt nie będzie podsłuchiwał?
— Oprócz środka trzęsawisk i bagien Renackich, nie wiadomém mi jest stosowniejsze miejsce do pomówienia swobodnie o interessach... mur jest wysoki... z przeciwnéj strony krzaki są oddalone jakby umyślnie, za nami droga jest odkrytą...
— Lecz przed nami?... — odezwał się Pontales wskazując na gęstwinę kasztanów.
Makreofal uśmiechnął się.
— To co innego — odpowiedział z widoczną chęcią popisania się z dowcipnym żartem — za temi drzewami może stać jakie widmo na czatach.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Proszę mi przebaczyć JWPanie że pozwoliłem sobie przemówić z taką lekkością w jego obecności... rzecz tak się ma: że pomiędzy drzewami jest miejsce próżne na kilka stóp kwadratowych, gdzie najodważniejszy mieszkaniec okolic sąsiednich, nie śmiałby dostąpić w nocy, ponieważ tam stary kommandor Penhoel, przybywa z tamtego świata.
— Mniejsza o to — rzekł Pontales — nigdy ostrożność nie zawadzi... i chciałbym się przekonać...
— To bardzo łatwo.
Makreofal zawsze uprzedzający, torował drogę unosząc gałęzie kasztanów zakrywające wejście do gęstwiny.
— Niech pan wejść raczy, ponieważ się pan nie obawia duchów.
I znikł za gęstwiną a Pontales udał się za nim.
Noc była ciemna, pod kasztanami jeszcze było ciemniéj. Gdyby nie ta okoliczność, Pontales i prawnik widzieliby wzajemnie swoje twarze bardzo blade i malującą się w nich trwogę.
Pomimo głębokiéj ciemności, można było rozróżnić strażnicę i ławkę z darniny.
— Jakby się tu można ukryć... — szepnął margrabia głosem lekko wzruszonym.
— Oh! oh! — odezwał się Makreofal usiłując przybrać ton junacki — zdaje mi się że głos pański jest drżącym... bądź pan spokojny... stary Penhoel umarł... i niech mię djabli porwą, jeżeli żyjący mają ochotę zwiedzać jego altanę.
Suchy liść zaszeleściał pod nogą margrabiego, p. Protazy Hiven zatrzymał się wydawszy okrzyk obawy.
— Czyś pan słyszał — zapytał Margrabiego wstrzymując swój oddech.
Pontales przekonał się że nie było nikogo w strażnicy.
— W istocie! — rzekł prawnik wstydząc się swéj obawy — zdawało mi się... mniemałem... z zresztą powołanie moje uwalnia mnie od junactwa... teraz kiedyśmy zwiedzili miejscowość, głosuję ażebyśmy wrócili na dawne stanowisko.
— Lecz czyli nie można się tu dostać inną stroną? — zapytał Pontales.
— Spojrzyj pan! — odpowiedział Makreofal — oto mur 30 stóp wysokości i spadki pionowo... proponuję zawiesić posiedzenie.
Znów usunął gałęzie i wydał westchnienie zadowolenia ujrzawszy firmament nad swoją głową.
Był to dzielny zuch! Pontales raz jeszcze przejrzał wszystkie zakątki, i powrócił na drogę.
Hiwen odzyskał poprzednią odwagę.
— Oprócz duchów — rzekł — jest wszakże jeden człowiek który lubi przebywać tu w tej porze.
— Któż taki?
— Stary warjat Benedykt Haligan... były przewoźnik przy porcie kruczym... lecz spodziewam się że tu więcéj nie przybędzie, gdyż jest konającym... Ah! panie margrabio! jakże są zmienne losy ludzkie, gdy stary kommandor siadywał na tej ławeczce darniowej, był głową znakomitej rodziny... dzisiaj... biedny Protazy Hiven, niechciałby być na miejscu Penhoela!
— Biedny Protazy Hi wen — rzekł Pontales — w krotce nie będzie potrzebował zazdrościć nikomu...
— Lecz pomówmy cokolwiek o teraźniejszości. Od chwili jak te nikczemne dziewki ośmieliły się dostać do mego własnego zamku i wykraść z mego pokoju papiery, którychbym nieoddał za 50,000 talarów, nie wiem prawdziwie jaką mamy broń przeciw Penhoelowi?
Hiwen mrugnął oczyma.
— Pozostaje nam jeszcze broń bardzo trafna — odpowiedział — bo ile razy Penhoel sprzedawał nieruchomości, będące własnością jego starszego brata, musiał się zawsze dopuszczać fałszu dla tego też usiłowałem oddzielne spisywać kontrakty rozdzielając tę spuściznę na cząstkowe sprzedaże.
— Jesteś złotym człowiekiem!
— Znam dość dobrze obowiązki mego powołania... i że już nie wspomnę o innych trudnościach, byłem zmuszony od początku chwycić się pewnéj rutyny, która śmiem sobie pochlebić nie każdemu by się powiodła, ażeby tego awanturnika który przybył o jednym bucie, ażeby mówię w kilku tygodniach zachypotekować wierzytelność jego na dobrach Penhoela. Przyznać należy że ten hultaj Robert wziął się do rzeczy bardzo zręcznie... gdybyś go pan widział jak przed trzema laty przybył ze swoim służącym Błażejem... to co do mnie, byłbym przysiągł że jest milionowym panem... z resztą ten człowiek miał dzielne środki: króla karowego i damę kierową...
Makreofal zaczął się śmiać.
— Pojmujesz pan że chcę mówić o Loli. Ten Robert pomimo wszystkiego jest zuchem. Osłabł jednakże odkąd ma cóś do stracenia... lecz wtedy znów zostanie awanturnikiem bez grosza i przytułku i nie chciałbym się z nim spotkać... mówiąc szczerze, że jak wypędzisz Penhoela panie margrabio, nie będziesz jeszcze panem pałacu.
— W swoim czasie i miejscu zasięgnę wybornych rad pańskich, mój dobry przyjacielu — odpowiedział Pontales. — Nie jestem niestety zręcznym dyplomatem... bez ciebie... nie wiem cobym począł... lecz pomówmy o papierach, które są w twym ręku... spodziewam się że je ukrywasz w bezpiecznym miejscu.
— Mój dom nie jest tak warownym ani tak dobrze strzeżonym jak zamek margrabi Pontalesa — odpowiedział ze znaczeniem Makreofal — z tém wszystkiém, staram się ażeby było jak najlepiej i ręczę za bezpieczeństwo papierów... eh, eh...dziewki kręcę się około mnie jak się kręciły około pańskiego zamku; to są wcielone djabły te żebraczki... nim powziąłem podejrzenie o ich zręczności i gdy się jeszcze nie wystrzegałem, pozwoliłem im żartować z siebie... wykradły mi nie jeden rewers podpisany przez Penhoela... i gdyby nie ich zabiegi, interes nasz nie ciągnąłby się tak długo... lecz teraz mój dom jest obwarowany... i nic sądzę ażeby chciały pokosztować przysmaku, którym ich poczęstowano nie zbyt dawno, bo dopiero wczoraj wieczór.
— Słyszałem o wystrzale z fuzyi... — zaczął Pontales.
— Były to dwa wystrzały... z których jeden był trafny, bo znaleziono konia na bagnach z kulą w głowie.
— To są środki zbyt gwałtowne panie Hiven... i gdyby zasięgnięto mojej rady...
— Spodziewam się że JWPan uważasz mnie za człowieka roztropnego... w naszych stronach ukrywają się rozbójnicy i każdy ma prawo uzbrajać swoich ludzi na własny obronę... prawo jest surowe lecz jasne: ktokolwiek odważy się wyłamać zamek, drzwi, może się spodziewać za drzwiami właściciela domu, przygotowanego do obrony swéj własności... Jeżeli zważymy rzeczywistą konieczność — mówił dalej przybierając głos adwokacki — łatwoby mi było okazać niezaprzeczone dowody i nie ulegające wątpliwości, że z pomiędzy zawad będących na naszej drodze, te dwie piekielne dziewki są najniebezpieczniejsze i najtrudniejsze do uprzątnienia... wołałbym mieć do czynienia z 10 mężczyznami... wierząj mi pan, że im są wiadome wszystkie nasze tajemnice, i jeżeliby przypadek nastręczył im jaką opiekuńczą pomoc, ręczę panu, że mielibyśmy wiele kłopotu.
— Nie zaprzeczam temu... jednakże...
— Wysłuchaj mnie pan... Jestem przeciwnikiem gwałtownych środków w zwyczajnych zdarzeniach... lecz w obecnych okolicznościach panie margrabio, bądź przekonanym, że twój interess jedynie nakłania mnie do tego... poświęciłeś trzy lata życia twego i ogromne summy dla osiągnięcia celu ściśle prawnego... twoi przeciwnicy napastują ciebie i mnie twojego doradcę, używając środków niegodnych... Nie zstępując z drogi prawnéj, obieram środek najostateczniejszy jaki prawo może podać obywatelowi i używam go.
Pontales milczał.
— Gdy mówię — używam go — rzekł Makreofal — jest to przenośne wyrażenie, albowiem nie ja dałem do nich ognia... nie umiem nawet strzelać... Robert de Blois chce daléj postąpić... te djablice dręczą go we dnie i w nocy... wchodzą do jego pokoju przez otwór od klucza... przebierają się za widma i ostrzegają Penhoela o naszych zabiegach. Ciągle są czynnemi i rostrajają to, co my nastrojemy... i Robert postanowił zaczepnie działać.
— Jeżeli użyje stosownego środka — odezwał się Pontales dobierając wyrażeń — to jest ubocznego... czy mnie pan rozumiesz?... zręcznego i pewnego...
Zatrzymał się, gdyż dosłyszał szelest kroków na drodze prowadzącéj od pałacu.
Pontales i prawnik cofnęli się cokolwiek i ukryli za krzakami.
Wkrótce można było rozróżnić stąpania dwóch osób zbliżających się zwolna.
— To on! — rzekł Pontales.
— Z kobietą... — odpowiedział prawnik.
— To Lola zapewne.
Makreofal wysunął głowę z pomiędzy gałęzi.
— Nie! — rzekł z zadziwieniem — to pani Penhoel...
Gdy Robert i kobieta której towarzyszył zbliżyli się do wieży, kilka wyrazów z ich rozmowy doszło do uszu Pontalesa i Hivena.
Była to rzeczywiście Marta Penhoel. Pomimo ciemności można ją było poznać. Robert w inponującéj postawie prowadził ją pod rękę.
Gdy Marta mówiła, Pontales i Hiven słyszeli szmer tylko; przeciwnie zaś gdy Robert odpowiadał, nie utracili ani słówka. Głos Roberta był donośny, wesoły, i odznaczał się dobrym humorem.
— Dziś Penhoel — mówił w tej chwili był również nieszczęśliwym jak zwykle... to dziwna, jak los prześladuje mego biednego przyjaciela... zanim podłożył ogień pod sobótkę, przegrał ostatniego luidora... powinnaś pani użyć twego wpływu, ażeby go wyleczyć z téj obrzydłéj namiętności.
— Przed trzema laty — odpowiedziała Marta — nie można było przegrać luidora w grze, którą się bawiono w domu Penhoela.
— Ah! ah! zmieniła się postać rzeczy... w téj grze, którą się bawi Penhoel, nic łatwiejszego jak przegrać folwark lub kilka morgów lasu.
— Jaki ton! — pomruknął Pontales. W tym Robercie jest cóś łotrowskiego i pańskiego.
— Lecz jakim sposobem mógł nakłonić panią do przechadzki w tym miejscu i o téj godzinie? — przemówił Hiven.
Marta coś odpowiadała głosem słabym i drżącym.
Robert mówił daléj:
— Nie obwiniaj mnie pani... nie raz wyrzucałem mu te dwie wady... można grę lubić i pić... lecz on gra jak nowicjusz, a pije jak szewc!
Robert spoglądał na lewo i na prawo, widocznie szukał niewidomego słuchacza.
— Nie będę ukrywał przed tobą pani — mówił daléj — że wyprowadziłem ją tutaj dla pomówienia o interesach.. lecz wprzód pozwól mi się zapytać, czy omdlenie panny Blanki nie pociągnęło za sobą szkodliwych skutków? Ręka Marty zadrżała.
— Cóż się jej stało? — zapytał.
— Cóż się jéj stało?... przemówiła stłumionym głosem — czyliż pan nie wiesz? Robert wahał się przez chwilę; poczém odpowiedział nie zastanawiając się być może nad znaczeniem tego zapytania:
— Wistocie moja pani, zdaje mi się że powinienem wiedziéć....
Marta cofnęła gwałtownie swoją rękę, którą się wspierała na ręce p. Blois.
— Ah! wykrzyknęła tak przejmującym głosem, że Robert nachylił się dla przyjrzenia jej twarzy, lecz noc była zbyt ciemną ażehy mógł coś wyczytać z jej oblicza.
Marta milczała niewzruszona, z opuszczanemi rękami i pochylony głowę, jej oddech był ciężki i przyspieszony.
Robert domyślił się, że w tém wzruszenia zachodzi jakaś tajemnica; pragnął wprawdzie ją zbadać, lecz zauważył, że do tego rodzaju zwierzenia, świadkowie byli zbyteczni, gdyż był pewnym że się ukrywają w gęstwinie.
— Droga pani — odezwał się — wypada mi wnosić z twego wzruszenia, że musisz być bardzo zagniewaną... w istocie niema o co, za kilka dni być może pomówiemy o twej córce...
— Dla czegóż nie teraz! — przerwała pani z żywością błagam pana, pomówmy teraz...
— Droga pani... przykro mi że muszę ci tego odmówić... obecna chwila nie jest stosowną do tego... pozwól mi raczej objawić ci przyczynę naszej wycieczki...
— Otóż to! — mruczał Makreofal — czy panny Baboin i pani Kerbichel nie miały słuszności.. może prawdziwie pani weszła w bliskie stosunki z Robertem...
— Świętoszki bywają najskłonniejsze do grzeszenia — odpowiedział Pontales — lecz ty panie Hiven, który masz słuch bystrzejszy, winieneś cóś pochwycić z ich rozmowy.
— Słyszę Roberta...i zdaje mi się, że w ich rozmowie nie ma wzmianki o sprzedaży pałacu.
Robert jakby dosłyszał ten zarzut, bo w téj chwili przystąpił do przedmiotu sprzedaży, i gdy odpowiedź pani zdawała się odmowną, odezwał się z uprzejmością lecz zarazem uszczypliwie:
— Nie spodziewałem się tego po pani... gdyż zdaje się, że powinnaś była zwrócić na to uwagę, że jakkolwiek mam prawo do twej wdzięczności, nie wymagałem nigdy żadnej od niéj przysługi.
— Czyliż nie dość, żeś mnie zniewolił do milczenia wtedy, gdym widziała przepaść pod nogami męża mego?
— Milczenie jest przysługą wprawdzie, lecz zarazem bierną; ile razy potrzeba było działać, udawałem się do Loli... a teraz gdy wymagam ażebyś pani wystąpiła czynnie, miałażbyś mi odmówić?...
Pontales i Hiven dosłyszeli cichą odpowiedź pani.
Była zapewne odmowną, gdyż Robert objawił zniecierpliwienie jednakże nie okazując gniewu, podał rękę pani i znów zaczął do niéj przemawiać przechodząc w przeciwną stronę, aby od margrabi i prawnika nie mogli być dosłyszani.
— To lis sczwany — rzekł Makreofal — musiał ją wciągnąć w jakąś piekielną zasadzkę.
— Tak, tak... — mówił Pontales — jest to zręczny człowiek, lecz podobny raczej do intryganta komedyi... umie nastroić intrygę.... jest to fanfaron przebiegłości... wyzwolony krętacz... ludzie rozsądni jak pan i ja, mości Hiven, śledząc postępy, oczekują sposobnej chwili, dozwalają popisywać się ze swemi sztukami tym kuglarzom.
— Droga pani — rzekł Robert wracając — to jest już postanowionym... nadaremnie usiłowałabyś się opierać... to musi być załatwione dzisiejszéj nocy.
Marta przemówiła błagającym głosem:
— Jest to jedyny środek zabezpieczenia przyszłości mego dziecka... Panie, miej litość nad nami!
— Pragnąłbym zadość uczynić żądaniu pani... lecz niepodobna... i po raz ostatni zapytuję, czy się zgadzasz?
— Wiadomo panu że nie mogę.
Robert zatrzymał się i oparł prawie o drzewo za którym ukrywali się Pontales i prawnik.
Ci widzieli jak sięgnął ręką do kieszeni, z której wydobył jakiś mały przedmiot, którego nie mogli dostrzedz.
Był to pugilares. Robert zbliżył go do oczu pani, która zakryła sobie twarz rękami.
— Przykro mi chwytać się ostateczności — mówił Robert zniżając głos — lecz pani zmuszasz mnie do tego... wiadomo ci wszakże jakie mam środki przeciw twéj uporczywości...
Uderzał ręką po pugilaresie. Marta zaś stała jak wryta.
— Nie zmuszaj mnie pani do wybuchu... wiadomo ci że milczałem przez trzy lata.. nie chciej być okrutniejszą odemnie dla siebie saméj... jeżeli mi odmówisz, pomimowolnie byłbym zniewolonym użyć téj broni... jeżeli się zaś zgodzisz jak się spodziewam, możesz liczyć jak poprzednio, na moje bezwarunkowe milczenie.
Pani wahała się jeszcze przez chwilę. Noc pokrywała śmiertelne udręczenie malujące się na jéj obliczu.
— Nie mogę się panu opierać — wyrzekła głosem zaledwie zrozumiałym — co rozkażesz, muszę spełnić.
— Wybornie! — zawołał wesoło Robert chowając pugilares do kieszeni — przyjemnie jest mieć do czynienia z rozsądną kobietą.
Poczém odezwał się jak aktor przemawiający do chóru.
— Hola! czy jest tu kto?
Hiven wyszedł z ukrycia.
Pani spostrzegłszy go, cofnęła się z trwogą.
— Mam zaszczyt złożyć pani moje głębokie uszanowanie — rzekł Makreofal słodziutkim głosikiem — nic nie słyszałem, a choćbym nawet i słyszał — dodał nachylając się do ucha Marty zawstydzonéj i drżącéj — czyliż pani nie wiadomo, że jestem jéj wiernym sługą, gotowym dla niéj dać się porąbać w sztuki...
— Panie Hiven — rzekł Robert — bądź tak łaskaw udać się z panią Penhoel do pałacu... pójdziesz z nią do pokoju jéj męża, który zgodnie z jéj życzeniem, doręczy ci piśmienne upoważnienie do sprzedaży pałacu z przyległościami...
Pocałowawszy z zalotnością rękę pani, dodał:
— Spiesz się panie Hiven... czekam na ciebie!...


X.
Wróżby.

Djana i Cyprjana od kilku chwil przebywały w chacie przewoźnika. Gdy weszły, Benedykt przestał nócić; uniósłszy się na łokciu, powitał z uszanowaniem dziewice. Poczém, zachował nieruchomy postawę na tapczanie, mając wzrok wryty w belki powały swéj chaty.
Widząc go tak wynędzniałego, schorzałego, z otwartemi usty, możnaby mniemać że już nie należał do tego świata, zwłaszcza że sam umieścił na swych piersiach czarny krzyżyk, zabezpieczający od złego ducha łoże trupa.
Kawałek smolnéj drzazgi tlącéj zatknięty w ścianie za łóżkiem, oświecał jego rysy kościste, które rzucały cień na oblicze jego.
Cyprjana była bladą, i drżała spoglądając na niego.
Migotanie płomyka oświecało tapczan i pieniek drzewa, na którym stała skorupa z wody święcony i kropidło. Izba zresztą była zaciemniona i gdy drzazga wydawała mocniejszy odblask, ukazywały się ubogie sprzęty przewoźnika.
Zewnątrz powietrze było ciężkie, w chacie zaledwie można było oddychać; atmosfera napełniona wyziewami dusznemi i zimnemi, które zwiastują konanie.
Djana stała przy łóżku Benedykta, Cyprjana zaś siadła opodal, mieszając napój w kubku fajansowym.
— I cóż Benedykcie — rzekła Djana — czy nam dziś nie odpowiesz? słyszałyśmy przecie jakieś nócił przed chwilą, dla czegóż teraz milczysz?
Starzec nic nie odpowiedział. Jego oddech zwykle ciężki i donośny, był obecnie tak słabym, że nie można go było dosłyszéć.
— Moja siostro... moja siostro — mówiła Cyprjana — idźmy po księdza... bo może jesteśmy w izbie umarłego.
Najlżejsze poruszenie przewoźnika nie zaprzeczyło tej uwadze. Leżał rozciągnięty mając usta i oczy otwarte; z rękami na krzyż założonemi, podobny do posągu leżącego, jakie się dają widziéć na nagrobkach.
— Benedykcie! mój biedny Benedykcie!... — wołała Djana — wszak ci wiadomo że ciebie kochamy... dla czegóż nas tak zatrważasz? Przyszłyśmy dzisiaj zbyt późno, lecz to nie z naszéj winy... Benedykcie odpowiedz nam!
Jeszcze milczenie. Cyprjana doznawała dreszczu w żyłach, jéj nogi uginały się pod lekkim ciężarem jej ciała.
Djana zbliżywszy się do wezgłowia Benedykta, rzekła:
— Może miałeś pragnienie, i nie mogłeś powstać ażeby się napić... biedny... wzywałeś nas... godzina w któréj ciebie zwykle odwiedzamy minęła i sądziłeś żeśmy o tobie zapomniały.
Ciągle toż samo milczenie, Cyprjana straciwszy odwagę, zamyślała uciec. Djana przeciwnie jeszcze bliżéj przystąpiła do łoża przewoźnika, a ująwszy rękę jego pomacała za puls.
Za dotknięciem paluszków dziewicy, Benedykt lekko drgnął. Westchnienie ciężkie wydobyło się z jego ust bezbarwnych i powieki mrugnęły jak gdyby uwolnione od czarów.
— Sobótka płonęła świetnym ogniem — odezwał się zmrużając oczy ze znużeniem, — widziałem jéj czerwony ogień przezedrzwi chaty... jest to dzień radości moje dzieci... tańczą na folwarku i bawią się w ogrodzie Penhoela... a biedny Benedykt sam pozostaje... i nie może umrzeć tak prędko
Djana wziąwszy kubek z rąk Cyprjany podała mu go. Benedykt wstrząsnął głową odmownie.
— Był czas — mówił dalej — gdy Penhoel przychodził żegnać się ze swemi konającemi sługami... Wtedy Penhoel nie zapomniał o wszystkéem co było dobrém i szlachetném... lecz jeszcze jest inne konanie i dla tego przebaczam synowi pana mego...
— Napij się — mówiła Djana — to ci ulży.
— Jedyna ulga jakiéj doznaję — odpowiedział starzec — jest to, gdy słyszę twój miły głos.
Djano... Penhoel był człowiekiem którego kochałem jak ojciec może kochać syna swego... w miarę, jak się zbliżam do kresu dni moich, wzrok méj duszy widzi dokładniéj i daléj... on żyje... powróci może, gdy już będzie za późno! Moje dzieci... wy macie jego duże oczy i jego dobre serce... gdy się dostanę tam wysoko... do podwojów raju... nim przemówię za sobą, będę się modlił za niego i za was....
Głos jego ożywiał się stopniowo i głowa wznosiła się nad poduszkę.
— Nie... nie... — mówił dalej odpowiadając na słowa, które poprzednio słyszał gdy leżał jak martwy — nie, ja się nie gniewam na was moje dzieci... wiedziałem że dziś jeszcze przyjdziecie... lecz jutro...
Przewoźnik podniósł się zwolna i z wysileniem usiadł na łożu.
— Zbliżcie się do mnie moje dzieci — mówił daléj z powolniejszém i pełn rm wzruszenia głosem żebym się jeszcze raz wam przyjrzał... moja piękna Djano i powabna Cyprjano... miłe kwiatki.... Tak, tak... gdyby starszy Penhoel był wrócił, starzec widziałby jeszcze dni błogie... lecz się spóźnia... spóźnia... tak jakby Bóg sprzeciwiał się temu.
Odsunąwszy wtył włosy, oczy jego zaczęły się iskrzéć.
Obie siostry słuchały go z uwagą i ze wzruszeniem.
— Widzę wiele rzeczy — mówił starzec. Dla czegóż moja wola musi się stać bezskuteczną?
Dzieci... jeżeli jutro nie przyjdziecie, będę sam... gdyż wszyscy opuścili moje łoże cierpienia... Bóg odejmie mi jedyną radość na świecie...
— Lecz my przyjdziemy — przerwała Djana.
Cyprjana dodała usiłując się uśmiechnąć:
— Przecież przyjść muszę przygotować ci napój dobry ojcze Benedykcie, jestem przecież twoim lekarzem.
— Co do mnie — odpowiedział przewoźnik — nic nie potrzebuję, moje godziny są policzone...
Głód, pragnienie i choroba nie ujmą mi życia; bo lubo Bóg naznaczył mi chwilę skonania, to ta jeszcze nie tak prędko nastąpi... Cyprjano! ty która chciałaś iść po księdza ażeby przyszedł odmówić nademną modlitwę konających, ty mnie poprzedzisz moja córko...
Cyprjana drżąca pochyliła głowę, bo przywykła wierzyć słowom starca jak wyroczni.
— Nie mów tego — pomruknęła Djana — wiadomo ci bowiem, że potrzebujemy całéj naszéj odwagi.
Lecz Benedykt Haligan zdawał się ulegać niepowściągniętéj władzy. Nie był podobnym do siebie samego. Wyprostował się, twarz jego objawiała natchnienie, a płomień jaśniał w głębi zapadłych jego oczu.
— I ty także Djano! — mówił daléj — obie... obie razem... nie przerywajcie mi, gdyż ta chwila w któréj mi Bóg powraca siły, będzie krótko-trwałą... jestem sam... nie mam syna ani córki... nie kocham nikogo oprócz was i starszego Penhoela... od lat 70 jestem ubogim... a przecież uzbierałem mały skarb, który zakopałem pod nad rzeką wielką osiną, do któréj przyczepiałem prom w tym czasie, gdy miałem się przeprawiać przez wodę...
— Słuchajcie uważnie... gdyż każdy człowiek może się omylić, i moje przepowiednie być może są tylko wypadkiem marzeń starca... dałby to Bóg moje dzieci i dałby Bóg żeby tak było...
— Pod osiną jest sto sztuk sześcio-liwrowych w garnku glinianym... zbierałem je pojedynczo i przez wiele lat pracy.
— Wtedy gdy Penhoel był szczęśliwym i bogatym, zamierzyłem ofiarować moje pieniądze księżom, ażeby po méj śmierci odprawiali mszę za moją duszę i za wieczny spoczynek niebieskich, których zabiłem w wojnie.
— Lecz odkąd zubożał Penhoel — nie przerywajcie mi, wiem co mówię, słudzy jego nie powinni o nim zapominać.
— Powiedziałem sobie: te pieniądze będą dla pani, albo dla Ludwika gdy powróci może i nie potrafi odzyskać swéj puścizny, albo dla córek Jana Ponhoela.
— Pamiętajcie dobrze o tém co mówię... gdyż więcéj nie powtórzę tego... jakkolwiek bądź, czy będę żył, czy umrę, czy to jutro, czy za lat dziesięć, sto sztuk sześcio-liwrowych są waszą własnością.
Cypijana i Djana miały łzy w oczach.
— Biedny ojciec Benedykt, jakże jest dobry! — przemówiły razem.
Starzec uśmiechał się z goryczą i smutkiem.
— Nie dziękujcie mi — odpowiedział — chyba gdy usłuchacie mojej rady:
— Jakiej rady?
— Dzisiaj, w téj godzinie w której do was mówię... pożegnajcie mnie na zawsze; nie tracąc czasu wracajcie do pałacu i udajcie się po pieniądze zakopane pod osiną...jak je dostaniecie, przeprawcie się przez wodę i uciekajcie tak daleko jak tylko będziecie mogły.
Djana i Cyprjana wzruszyły główkami.
— A nasz ojciec? — szepnęły — pani Blanka...
— Cóż może starzec przeciw woli Boga — rzekł Haligan.
Poczém pogrążył się w milczeniu z założonemi rękami na piersiach, mając oczy do nieba wzniesione.
Djana i Cyprjana trzymały się za ręce. Ich powabne twarzyczki oświetlone słabo płomieniem migotliwym drzazgi, wyrażały melancholijne poświęcenie i ukorzenie.
Obie wierzyły wieszczym słowom Benedykta, obie pewne były że ich oczekuje śmierć bliska i gwałtowna. Poświęciły swoje dusze Bogu, lecz nie chciały uciekać.
Ofiara była spełniony bez wybuchów, z pobożną cichością. Spoglądały mężnie na śmierć męczęńską.
Po kilku chwilach, Benedykt przemówił jakby do siebie:
— Mój Boże! dla czegóż ukazujesz przyszłość tym którzy są zbyt słabemi ażeby zaradzić mogli nieszczęściu, lub je uprzedzić zdołali!... Odkąd ten człowiek postawił nogę na moim promie w czasie burzliwej nocy... odkąd błyskawica ukazała mi się po raz pierwszy jego oblicze, głos odezwał się w głębi mego sumienia... od lat trzech widuję go w moich marzeniach nocnych i dziennych, gdy czuwam lub śpię... i zawsze widzę to samo! nieszczęście... nic jak nieszczęście!...
Lekki rumieniec okrasił jego blade lica, oczy zajaśniały żywszym ogniem.
— Oh! gdybym jeszcze miał rękę człowieka! — wykrzyknę! — lecz jestem tylko trupem... on tu przybył w czasie powodzi w nocy, gdy młyn Hussajski był uniesiony przez wodę... przybył w chwili klęski i burzy.... powódź go porwie... powódź i burza... lecz nim to nastąpi, pozbawi życia nie jednego i nie jedną... trzy dziewice dziś żyjące, zamienią się na dziewice nocy a tu godzina jest bardzo bliską Djano... bardzo bliską Cyprjano....
— Przyglądałem się tego wieczora pięknemu słońcu jesiennemu zachodzącemu za pagórek, i mówiłem sobie: córki Jana Penhoela są młode, piękne, kochane... jutro słońce oświeci moją chatę... gdzież będą w téj chwili córki Jana?....
Cyprjana i Djana zadrżały.
— Jakto?... tak prędko?... — zapytała z cicha Djana.
— Bagna są głębokie — pomruknął przewoźnik — i lubo wody stoją nisko, można je dnakże utopie dwoje biednych dzieci w wirze pod białą niewiastą.
Cyprjana oparła główkę na łonie Djany, która ją przycisnęła do serca.
— Potém, duch złego będzie panował w pałacu... biedna Marta... widzę ją płaczącą nad swym dziecięciem.
— I Blanka także! — odezwała się Djana która nie płakała nad sobą, lecz uroniła łzę nad losem anioła.
— A Penhoel... zawołał przewoźnik wstrząsając swemi siwemi włosami — kogóż Penhoel zabije....
Oczy starca krwią zaszły, głos jego zatamował się.
— Penhoelu! — zawołał wzrokiem widma w przestrzeni — litości... to twój brat!...
Ręce jego opuściły się na kołdrę.
— Mówiłem — kończył z wysileniem — że zabije duszę i ciało!....
Powalił się ciężko na łoże i przestał mówić.
Cyprjana i Djana przejęte były trwogą.
Przez kilka chwil grobowe milczenie panowało w chacie; poczém znów iskra życia błysnęła w zgasłém oku starca.
— Słuchajcie! — przemówił zwięzłym głosem.
Poruszenie jego nakazywało milczenie, jakby chciał pochwycić oddalony szelest.
— Słuchajcie... — powtórzył po raz trzeci — czy nie słyszycie że o was mówią pod wieżą?...
Obie siostry spojrzały na niego z zadziwieniem. Odległość od chaty do wieży była tak znaczną, że tylko krzyk donośny mógł być dosłyszanym.
— Oni są tam... — mówił Benedykt — nikczemni i chciwi zbójcy... uciekajcie! uciekajcie moje dzieci... jeszcze czas!
I gdy Djana i Cyprjana stały jak wryte, Benedykt odezwał się:
— Oni są tam mówię...jeżeli nie chcecie uciekać, idźcie przynajmniej dowiedźcie się, jaki wam los gotują...
W głosie Benedykta było tak głębokie przekonanie, że Cyprjana i Djana nie zastanawiały się nad odległością od wieży.
Wybiegły z chaty jakby było dostatecznym wyjść zewnątrz dla dosłyszenia głosów, które miały objawić przyszłość, jaka ich oczekiwała.
Zewnętrz panowało milczenie. Ciężkie powietrze nie poruszało liści. Obie siostry wstępowały na pionową ścieżkę wiodącą do wieży.
Pomimowolnie puściły się tę drogę, gdyż umysł ich zajęty był wyłącznie posępnemi myślami, które w nich wzbudził Haligan.
Zbliżajęc się do szczytu, Djana zatrzymała się ścisnąwszy silnie rękę Cyprjany.
Benedykt nie omylił się. Dosłyszały kilka głosów pod wieżę, i zdawało się im, że ich imiona były często powtarzane.


XI.

Cyprjana i Djana były o 20 kroków od ławki darniowéj na której siedziały poprzednio, przed odwiedzinami Benedykta. Przebyły bez szmeru i z przezornością małą przestrzeń oddzielającą ich od wieży, gdyż niewiedziały czy głosy pochodzą z zewnątrz lub z za obrębu gęstwiny wspomnionych wyżéj kasztanów.
Miejsce około ławki nie było zajęte, lecz niewidzialni ludzie oddzieleni byli od nich gałęziami kasztanów.
Dziewice odchyliwszy zwolna gałązki, umieściły swe główki pomiędzy liśćmi. Z początku nic nie dostrzegły, lecz kierując wzrok podług dochodzących głosów i przywyknąwszy do ciemności, rozróżniły nakoniec trzy postacie, o kilka kroków od nich stojące.
Poznały p. margrabiego, Pontalesa, Roberta de Blois i Błażeja.
Śpioch nie był już tym samym wesołym łotrem, któregośmy widzieli w oberży Redońskiej.
Oczekiwał on przez lat trzy w przedpokoju, gdy jego pan zwany Amerykaninem, rozpościerał się w salonie. To długie oczekiwanie uczyniło go drażliwym i opryskliwym; stał się teraz zuchwałym, złośliwym, napuszonym, kłamcę, nie przestając być złodziejem.
Byłoby zbyteczném dodać, że zazdrościł swemu panu; zazdrościł Pontalesowi jego majątku, zazdrościł stryjowi Janowi który pomimo sabotów i grubej odzieży, siadał przy stole pańskim; zazdrościł Penhoelowi, pani i całemu towarzystwu, począwszy od trzech gracji Babouinków aż do najmłodszego z wice-hrabiów; nie lubił służących którzy byli tak zuchwałemi, że okazywali mu bardzo mało uszanowania; chłopów dla tego, że mu się nie kłaniali; a nawet Hivena, który się do niego uśmiechał i prawił mu grzeczności.
Pomimo udręczeń zawiści, żył dobrze i nie oddawał się troskom. Był to krępy chłopak, dość tłuściutki; zawiść jego wszakże nie posuwała się do nienawiści właściwie uważanéj; czuł ją jednakże p. Błażéj jak go nazywano: do dwóch osób zauważył że często piękne oczki Cyprjany i Djany zwracały się na niego z szyderstwem. Te dziewczęta ośmieliły się żartować z niego, nienawidził ich przeto z całego serca.
Pomimo swego niezadowolenia i nieprzyjaznego usposobienia względem swego pana, Błażéj pełnił obowiązki dość chętnie. Rozumie się że obowiązki jego nie były pospolitego służącego; winien był bowiem tylko podsłuchiwać pod drzwiami i szpiegować z czego się wywiązywał jak najlepiéj.
Zresztą pracował dla osobistych widoków, gdyż po ukończeniu interessu z Penhoelem, p. Błażéj umyślił spocząć na swych wawrzynach.
Od kilku chwil przyłączył się do pana margrabiego i pana Roberta.
P. Błażej musiał zebrać ważniejsze spostrzeżenia jak zwykle, albowiem przybrał poważną fizjonomię i ton wyniosły, właściwy ludziom oznajmującym wielką wiadomość.
— I cóż mój przyjacielu? — zapytał go Robert witając — czy wiemy co dobrego?
Błażej wstrząsnął głową powolnie.
— My cóś wiemy... — odpowiedział — nawet wiele wiemy... lecz nie wiemy o niczém coby mogło nazwać się dobrém.
— Cóż więc się dzieje?
— Oto to się dzieje, że pan postępujesz żółwim krokiem panie Robercie, i że w tym czasie twoja sprawa może się popsuć....
— Wytłomacz się.
— Wistocie!... słyszałem dziś wiele rzeczy że nie wiem od czego zacząć. Czyś pan téż pomyślał, że bylibyśmy w djabelnych obrotach, gdyby chłopi z Glenaku i z Ben pochwycili za kije... gdyż nie potrzebowaliby nawet strzelb dla dopomożenia Penhoelowi pomimo jego woli, i oswobodzenia go od naszego towarzystwa.
— Co za myśl.
— Jest to myśl i nic więcej... lecz nie Szczycę się że jestem jej twórcą.
— Pozostałby zawsze dla pana — odezwał się margrabia — drogi panie de Blois zamek Pontales, i spodziewam się, że nie wątpisz jakąbym miał przyjemność przyjąć go w swym domu.
— Zamek Pontales jest piękny!... i gdyby podłożono ogień pod niego, pozostałyby tylko ściany, gdyż są z kamienia łupkowego.
— Ogień! — przebąknął margrabia — któż o ém mówi?
— To tylko myśl, zwyczajnie... lecz nie moja.
— Czy jest jaki spisek? — zapytał Pontales zmienionym głosem.
— Tak panie margrabio — odpowiedział Błażej z krwią zimną — jest spisek... i jeżeli nie pospieszycie, założyłbym się, że zuchy z Glenaku i z Benu wystąpią.
Pontales usiłował się uśmiechnąć.
— Chcesz nas zatrwożyć kochany panie Błażeju — poszepnął.
— Mów wyraźnie, bardzo proszę — rzekł Robert.
— Będę się starał być zrozumiałym. Powtarzałem wam często: „wystrzegajcie się córek stryjaszka w sabotach, bo one wam spłatają figla” wy zaś panowie odpowiadaliście: „To są dzieci....” i cóż powiecie: te dzieci uzbroiły przeciwko wam prawdziwe wojsko... a gdybyście jeszcze słyszeli tak jak ja, o czém mówiono przed chwilą na folwarku, to by się panom odechciało powtarzać więcej że to są dzieci. Doprowadziliście wprawdzie Penhoela do nędzy... lecz jego nazwisko dotąd wywiera wielki urok, gdyż młodzi i starzy mówią o poświęceniu życia dla niego jak o pospolitéj rzeczy... wiedzą nadto co się dzieje... wspominają twoje nazwisko panie margrabio, p. Roberta i Loli w takim sposobie że pragnęliby was porąbać w kawałki... Któż tę nienawiść w nich obudził, jeżeli nie te przeklęte dziewczęta?...
— To prawda — rzekł Robert.
Pontales zachowywał milczenie.
— Chciałbym szczerze oswobodzić was od nich — odpowiedział Błażéj — lecz nie mam pomocy.
Wracając zaś do prosiaków Glenackich i Beńskich, to nie łatwa z niemi sprawa! Pan ich znasz tak dobrze jak i ja panie Pontales; jeżeli w ich łbach rozczochranych zakorzeni się myśl sprawienia nam suchéj łaźni, to nie wiem czy żandarmerja i sądy zabespieczą nas od ich razów.
— Bab! — odezwał się Robert — już dawno jak mruczą i krzywo na nas patrzą.
— Tego wieczora nie mruczeli ale się naradzali... teraz mają przywódzcę... naszego dawnego znajomego... starego éwłaściciela barana... a ten dowódzca wydaje się tylko pełnomocnikiem innéj osoby...
— Kogóż? — zapytał Robert.
— Może tych dwóch djablic, córek stryja w sabotach — odpowiedział Błażéj.
W tej chwili Djana i Cyprjana pełzały wilczym krokiem za kasztanami.
Błażej daléj mówił:
— Ojciec Géraud mówi o nich z pewną czcią i przywiązuje do ich pomocy nadprzyrodzoną władzę, lecz być może iż jest inny wódz...
— Któż taki? — zapytali Pontales i Robert.
Dziewice słuchały z natężoną uwagą.
— Mówią pod przenośniami — odpowiedział Błażéj, którego głos mimowolnie się zniżył — i widać że to się stosuje do świéżéj wieści dotąd niepewnéj... lecz odgadłem ich nadzieje i obawiam się ażeby starszy nie wrócił.
Pontales i Robert wzdrygnęli się, jakby ich ciała doznały materjalnego wstrząśnienia; za gęstwiną zaś Cyprjana i Djana usiłowały pohamować uderzenia serc swoich. One to bowiem rozgłosiły na traf, uważając za ostatni środek, fałszywą wieść o powrocie Ludwika Penhoela. Ta wiadomość wszakże powtórzona przez nieprzyjazne usta, zradzała w nich niejaką nadzieję.
Wzruszenie, jakiego doznawały na wspomnienie imienia starszego Penhoela, wygładzało z ich myśli przekonanie, że one same były autorkami téj wieści.
Gdyby miał wrócić!... już dwa razy o tém słyszałem — pomruknął Pontales.
— Wnosząc z tego co o nim mówią — dodał Robert — nie byłoby żartów... to by była inna sprawa jak z dziewczętami lub ze starym szynkarzem, który podburza przeciw nam kilkunastu prostaków... czy pan go znałeś panie margrabio?
— Znałem go — odpowiedział Pontales — był podówczas młodzianem... jeżeli się nie zmienił, niech nas Bóg zachowa spotkać się z nim kiedykolwiek.
— Bah! — zawołał Błażej — alboż on jest tak przemożnym, żebyśmy się mieli obawiać jego cienia.
Być może nawet iż to jest wieść fałszywa... bo gdyby istotnie nas uważał i był tak strasznym jak go wyobrażacie, czyliżby nam dozwolił prowadzić daléj nasz interess?.... zdaje mi się moi panowie, że i ja mam w tym interesie udział i powinienem mieć głos w radzie, lubo jestem tylko służącym... spóźniliście się moi panowie, a zatmé potrzeba jednym ciosem wynagrodzić czas stracony...
— Uprzedziliśmy właśnie radę twoją mój przyjacielu — odpowiedział Robert. — Za kilka chwil p. Pontales będzie właścicielem pałacu.
— Czy już podpisał?
— Oczekujemy właśnie na to.
Błażéj zatarł ręce.
— Tą rażą dobrze idzie! — zawołał — najsilniejsza dźwignia nie przemoże ciężaru bez punktu podpory.... skoro Penhoel nie będzie miał stopy ziemi, chłopi zastanowią się.... dla szlachcica na wpół zniszczonego, jeszcze się można poświęcić... lecz dla żebraka...
— A przytém Penhoel nie będzie mógł pozostać w kraju — dodał Pontales.
— Zastraszywszy go fałszywemi dokumentami — rzekł Robert — wyprawimy go na koniec świata.
— I jak tylko pan domu się oddali — mówił Pontales — wszystko pójdzie jak z płatka i już nie będziemy się obawiać córek stryja Jana. Ten p. Géraud który się tak sroży na nas, sam jest zniszczony przez pożyczanie pieniędzy Penhoelowi... nabywszy jego wierzytelności, łatwo się z nim rosprawiemy... niech tylko Penhoel podpisze dzisiaj, a odpowiadam za wszystko.
Djana i Cyprjana słuchały. Tysiączne myśli krzyżowały się w ich umyśle. Postanowiły wprawdzie stawić czoło przeciw tej bliskiéj i nieuchronnéj zgubie, lecz czuły że do tego były niezdolne. Przyszła im myśl pobiedz do pałacu i stanąć przy panu w jego obronie, lecz być może że przybyłyby za późno; a zatém nie wiedząc co począć, stały osłupiałe w miejscu.
— Jest jednakże ktoś w pałacu — mówił Robert — co się nie wydali... i z tego też względu chciałbym z panem parę słów pomówić... twój syn panie margrabio okazuje widoczne zajęcie przy Blance...
Błażéj wzruszył ramionami.
— To mi się niepodoba — mówił daléj Robert tonem oschłym i prawie imponującym.
Pontales podał mu rękę.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł — pragnąłbym okazywać ci zawsze dowody méj szczeréj życzliwości — mój syn będzie surowo napomnianym... dowie się raz na zawsze, że pomiędzy nim i tobą nigdy się wąchać nie myślę... to założywszy, czyż mi wolno zapytać, jakie masz zamiary względem panny Penhoel?...
— Kocham ją... — odpowiedział Robert — i może się z nią ożenię.
Błażéj parsknął śmiechem.
— Nie ma czego zazdrościć! — wykrzyknął — lecz zdaje mi się, że słyszę nadchodzącego z podpisem.
Rzeczywiście słychać było szelest stąpań, i po chwili ukazał się p. Protazy Hiven.
— Nakoniec jesteś.. — zawołali wszyscy trzéj.
— Pontales dodał:
— Czy akt jest formalnie spisany?
Makreofal zdjąwszy kapelusz, wydobył z niego chustkę kraciastą dla otarcia potu spływającego ze spiczastego czoła.
— Mówże przecie! — odezwał się Robert — czy się opierał?..
Westchnienie wydobyło się z piersi prawnika. Nikt jeszcze nie powziął obawy, tak dalece byli pewni skutku, polegając na zapewnieniu pani.
Makreofal spojrzał kolejno po wszystkich.
— Mam mówić?... — pomrukiwał wodząc wzrokiem od Pontalesa do Błażeja — czyliż należy mówić przy wszystkich...
— I cóż? — zapytał Robert.
— Panie Margrabio — zaczął Makreofal.
— Panie Hiven — przerwał sucho Pontales — skoro p. Robert de Blois życzy sobie ażebyś mówił, to jest dostateczném pan Blois i ja składamy jedno ciało.... powtórzyłem ci już to ze 20 razy.
— Jeżeli tak... to słusznie... prawda że pan mi to powtarzasz raz 20... będę więc mówił:
Prawnik przestał pot ocierać i westchnął powtórnie.
— Przeklęty człowiek... istny szatan! — przemówił żałośnie — jeszcze ma pięść dość silną bo może strzaskać głowę jak orzech... Pytasz się pan, czy się opierał?... lecz nie tylko że się opierał, lecz nacierał na mnie i pobił....
— A akt? — zapytali chórem.
— Uderzył mnie kułakiem w piersi... bardzo mocno... pochwycił mnie za ramiona bardzo niegrzecznie... i... zepchnął ze schodów!...
— Biedny p. Hiven... ależ akt?
— Akt — powtórzył Makreofal rozpościerając swoją dużą chustkę — chciałbym ażebyś był na mojém miejscu! Powiadam panom że się wściekł téj nocy, i nie ma co z nim robić.
Trzech wspólników spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie liczył na ten wypadek.
Cyprjana i Djana uścisnęły się za ręce w milczeniu i podziękowały Bogu z całego serca.
Pontales pierwszy przyszedł do siebie.
— A więc Penhoel odmówił podpisu?
— Formalnie i stanowczo.
— A pani?... — zapytał groźnie Robert — miałażby mnie oszukać!
— Pani robiła co mogła... lecz on jest dziś tak dumny jak Artaban i nie chce nikogo słuchać... nie widziałem go nigdy w takim usposobieniu... zdaje się, że niepojmuje swego położenia, albo że djabeł podał mu środki stawienia nam czoła.
— To myśl o powrocie brata — pomruknął Pontales — może on lepiej wie o tém jak my.
— Ach! on nie chce podpisać!... przemówił Robert głosem chrapliwym od gniewu — tém gorzéj dla niego!...
— Przy pierwszém słowie które wyrzekłem — mówił Makreofal — zamknął mi usta powtarzając dwa lub trzy razy: „sam Bóg niedozwala ażeby Penhoel sprzedał posiadłość swoją.”
— Znów te wcielone djabły! — zawoła Błażéj — wiem ja od dawna że nie Bóg to sprzeciwia się sprzedaży pałacu, lecz po prostu dziewczęta... które korzystając z chwili gdy Penhoel spiwszy się co wieczór, pada jak kloc na łoże, przychodzą do jego pokoju i udają widma.
— Zawsze one! — pomruknął Robert chcąc na kogokolwiek wywrzeć swój gniew tłumiony.
— A więc to dziewczyny! — rzekł Makreofal — dla tego to Penhoel wspominał mi nie raz o duchach i głosie nieba...
Cyprjana i Djana stały obok tuląc się do siebie; oczy ich napełniły się łzami radości, a każdy wyraz który słyszały, odzywał się wgłębi ich serca i zdawał się przemawiać do nich:
„Dzieci ocaliłyście Penhoela!”
Gdy się upajały radością i nadzieję, następnie dosłyszane wyrazy uderzyły ich jak maczugę.
— Bądź co bądź — rzekł Robert stanowczym głosem — te dziewczęta muszę zginąć!...
— Jeżeli idzie o popełnienie zabójstwa — pomruknął Pontales — nie myślę się mieszać do niczego.
— Obejdzie się bez ciebie panie margrabio.
— Jeżeli się przestępie zamyśla zakres prawa — odezwał się Makreofal — umywam ręce od wszystkiego.
— Obejdzie się także i bez usług pańskich... lecz nikt nie powie, że dwie dziewczyny bezkarnie zatamowały nam drogę!... Gdzie jest Bibandier?
To zapytanie odnosiło się do Błażeja.
— Przy beczce jabłeczniku — odpowie służący — pije za zdrowie króla.
— Czy można jeszcze liczyć na niego?\
— Trzymam go na dyecie od lat trzech — odpowiedział Błażéj — jak się trzyma psa na smyczy... Jest tak chudy i zgłodniały jak chart.
Robert odwrócił się do Pontalesa.
— Panie margrabio! — rzekł — każdy z nas téj nocy musi mieć swój udział w czynności... potrzeba ażeby wszystko było załatwione do jutra z rana, gdyż jakaś groźba tajemnicza ciąży nad nami, i moglibyśmy może żałować przez całe życie, żeśmy darmo stracili kilka godzin — ja biorę na siebie dziewczyny...
— Gdzież ich znajdziesz? — zapytał Pontales.
— Bibandier jest dzielnym wyżłem — i ma węch dobry.
— Co się pana tyczy, mości margrabio — weźmiesz na siebie Penhoela... panie Hiven, czy sfałszowane akta są zawsze u ciebie?
— Zawsze — odpowiedział Makreofal — tylko teraz, kiedym się przekonał że djablice uwijają się około mego domu, wyjąłem pugilaress z szuflady w któréj był zachowany i włożyłem go za obicie w moim gabinecie... odsuń pan krzesło i uchyl obicie, a znajdziesz tam wspomnione papiery.
Cyprjana i Djana zatrzymawszy oddech ażeby lepiéj słyszéć? zamieniły z sobą znaczące spojrzenie.
— A więc nic nie jest jeszcze stracone — odpowiedział Robert. — Przyrzekam wam że jeszcze téj nocy będziemy mieli podpis... p. Hiven przyniesie nam sfałszowane dokumenta... Gdy Penhoel zobaczy że mamy je w ręku... i gdy ujrzy pistolet wymierzony do siebie... to obaczymy czy się będzie opierał...
— Dalej w drogę panie Hiven! — rzekł Pontales — odgrywamy ostatnią scenę.
Djana i Cyprjana opuszczając swoje stanowisko, rzuciły się w objęcia.
— Moja siostro — szepnęła z cicha Djana — musiemy stanąć przed niemi w domu Hivena... wiemy teraz gdzie są papiery.
— Ruszajmy prędko! — odpowiedziała Cyprjana.
Uściskały się znowu; poczém Djana rzekła głosem poświęcenie wyrażającym:
— Moja siostro... narażamy swoje życie... jeżeli jedna z nas zginie, druga dopełnić winna zamierzonego celu... jeżeli obie umrzemy: będziemy się w niebie modlić za Penhoela!....
Djana pierwsza puściła się po ścieżce wiodącej nad rzekę, Cyprjana chcąc za nią pośpieszyć, zaczepiła suknią o krzak cierniowy.
Suknia się rozdarła. Dziewice przyspieszyły kroku.
Robert, Pontales i dwaj towarzysze, rozłączyli się wtedy, gdy szelest rozdzierającéj się sukni doszedł ich uszu.
— Czyś pan słyszał? — zapytał Makreofal.
Nikt nie odpowiedział.
Pontales, Robert i Błażéj, już byli za gęstwiną kasztanów.
W mgnieniu oka przejrzeli kryjówki.
— Był ktoś przecie!... — odezwał się Ponlales zmienionym głosem.
Błażej skrzesał ogień, Makreofal zaś zapalił latarkę którą miał z sobą.
Czterech towarzyszy, ujrzeli najprzód własne oblicze zmienione w skutku trwogi; następnie każdy pojedynczo odbył przegląd miejscowości.
— Nic nie ma — rzekł Makreofal wychodząc ze strażnicy — to miejsce nie ma wyjścia.
— To może zajęć — przemówił Błażej.
— Otóż wyjście! — przerwał Pontales — prawdziwa ścieszka wiodąca do rzeki.
Potem dodał: nachyliwszy się z żywością i coś podnosząc — co to jest?...
Wszyscy się przybliżyli do niego. Pontales trzymał w ręku kawałek udartej sukni Cyprjany, która się zaczepiła o ciernie.
Wszyscy poznali tkaninę; poczém nastąpiło ponure milczenie.
— Błędnie sądziłem! — rzekł po chwili Pontales głosem cichym i zwięzłym. — Pan zaś miałeś słuszność... teraz wiedzą nazbyt wiele, a zatem powinny zginąć... mniejsza o to gdzie i jakim sposobem... niech giną tej nocy...
— Możnaby się założyć 10 przeciw jednemu — rzekł Robert — że się udały do domu Hivena.
— Naprzód zatém! — zawołał Błażej — i nie przestępując szanownej drogi prawa, zapoznamy ich w krotce z panem Bibandierem...


XII.
Djabełki.

Robert i Pontales dążyli razem ku rzece nie przez ścieszkę pionową, po któréj się spuściły dziewice, lecz po drodze ciągnącej się wzdłuż dawnych warowni.
Jednocześnie p. Riven spieszył co tchu do pałacu po klucz od promu, Błażej zaś powrócił do folwarku po Bibandiera.
Ten odbywał czasami wycieczki na laguny lub do Nowego lasu gdy księżyc nie świecił, lecz utracił poprzednią odwagę. Pozostawił w lasku Ben swoich bandytów z rękojeści mioteł porobionych; jego pies zdechł dawno z głodu, i jeżeli sam się jeszcze dotąd błąkał, było to popędem niepowściągnionym, który w żadnym przypadku nie wynagradzał mu trudów. Bo cóż mógł zarobić w. okolicy, gdzie w kieszeniach są tylko grosze, a w ręku kije jak maczugi. Mniemał on, widząc swych byłych towarzyszy w błogiém położeniu, że i do niego los się kiedyś uśmiechnie; lecz Robert i Błażéj trzymali go w przyzwoitym oddaleniu i biédak nie mógł wystąpić z wymaganiami, ponieważ galery w Brest są zawsze otwarte dla zbłąkanych owieczek, które tam osadzają.
Milczał zatém. Być może że i cóś zamyślał, jednakże będąc łotrem umiarkowanych skłonności, urazę jaką żywił do swych dawnych towarzyszy, nie doprowadził jeszcze do granic otwartéj zemsty. Przytém od czasu do czasu obiecywano mu lepszą przyszłość. Lubo nie wiedział szczegółowo co się dzieje w pałacu Penhoela, mógł jednakże domyśléć się jak wszyscy, że się cóś knuło przeciw dziedzicowi. Mogli potrzebować jego pomocy, a wtedy muszą go przypuścić do części łupów.
Tymczasem Blażéj dawał mu często sztukę srebrną, ażeby się niezniecierpliwił zbytecznie, a pan de Blois w skutku wpływu swojego, wyjednał mu posadę grabarza w parafii Glenaku, z roczną płacę dwanaście franków i częścią z dochodu od pokładnego.
Lecz pomimo feber bagnisk i dwóch lekarzy, którzy niedawno osiedli w Gacilly, śmiertelność w miasteczku nie była wielką, a tém samém i biedny Bibandier był bardzo chudy.
Błażéj jak to oświadczył, zastał go pod beczkę jabłeczniku, stojącą na dziedzińcu folwarku.
Bibandier leżał ociężale na piasku, głowę miał rękę podpartą, w drugiéj zaś trzymał czarę. Jego twarz długa, której barwa zmieniła się w żółto-szarą, była z lekka zarumienioną, zapadłe oczy były omdlewające, a fizjonomja jego wyrażała spoczynek zadowolenia.
W tém miejscu pozostawał od rana, pijąc sam i napawając się roskoszą życia. Był to dzień uroczysty dla niego, bo tylko raz do roku podobnie zaspokajał pragnienie i to tylko z powodu obecnéj uroczystości.
Po kilku słowach, które mu Błażéj szepnął do ucha, powstał na nogi; wtedy można go było podziwiać w całéj okazałości.
— Oh! oh! — rzekł wesoło — a więc tu idzie o te aniołki!... zdaje mi się że to łatwo pójdzie.
W jego głosie odznaczała się taka wesołość i wyraz twarzy wyrażał taką rubaszność, że Błażej zapytał go:
— Czyś mnie zrozumiał?
— Doskonale! — odpowiedział nie zmieszany — gdy nas co gryzie, to się drapiemy... to rzecz prosta... czy amerykanin należy do tego?
— To jest jego pomysł.
— Dobry interes... dotąd jeszcze nie pracowałem w tym rodzaju... lecz każdy żyje jak może, nie prawdaż?
Zdawało się że Błażej liczył na niejaki opór, gdyż spoglądał na Bibandiera z zadziwieniem a nawet z niespokojnością.
Bibandier zdawał się domyślać o co rzecz idzie. Napełniwszy czarę, podał Błażejowi z serdecznym poruszeniem.
— Można się tu rozpięć, — rzekł wskazując palcem na grono wieśniaków kupiących się około ojca Gérauda — od dwóch godzin żaden nie przystąpił do beczki, tak uważnie słuchają baśni starego szynkarza... Napij się śpiochu... wiedziałem dobrze że nadejdzie czas, w którym Robert i ty będziecie zmuszeni chwycić się tego środka, i czekałem na was.
Spojrzenie jego które przybrało barwę melancholijny zwróciło się na jego wyszarzany kaftan.
— Miałem wielką potrzebę oporządzić się... Amerykanin i ty nie obchodziliście się dobrze z dawnym towarzyszem... lecz nie można płacić temu, który nic nie robi... nie prawdaż?... mówię więc, że bardzo mnie cieszy iż będę miał sposobność dla was pracować.
— Zawsze zuch z ciebie! — zawołał Błażej — bądź spokojnym... będziesz dobrze wynagrodzonym.
— Co się tycze tego — odpowiedział Bibandier — w swoim czasie i miejscu sam oznaczę... mówisz że to pilno.... a więc ruszajmy.
Błażéj nie ruszył się: jego spojrzenie wyrażało ciągłą nieufność.
Rzeczywiście trudno było pogodzić wyrażenia Bibandiera z cierpką łagodnością malującą się na jego twarzy wychudłéj, bladéj i szpetnéj. Wydawało się również Błażejowi, że jego stary towarzysz uśmiechał się zbyt dobrotliwie mówiąc o morderstwie.
— A więc — rzekł z wachaniem — czy jesteś pewnym że ciebie ręka nie zawiedzie... one są tak młode i piękne...
— To mnie nic nie obchodzi — odpowiedział dawny ułan — każdy dla siebie... Nie mówię wszakże ażeby mi przyjemnie było zarzynać te biedne cherubinki... spodziewam się jednakże że mi pozostawiony będzie sposób wyprawienia ich na tamten świat, podług mego widzimi się.
— Zupełny... byle tylko wyprawić.
— Nie troszcz się o to...
— Chodźże więc — mówił Błażéj, i postąpił naprzód parę kroków.
Bibandier wypił resztę jabłeczniku w czarze pozostałą, i wyprostował swoje długie nogi dla doścignięcia Błażeja.
Po drodze Błażéj wytłómaczył mu czego żądają od niego. Bibandier słuchając go, nucił arję z ruladami. Zanim przybyli do portu kruczego, Błażéj zatrzymał się i rzekł:
— Niech mnie djabli porwą jeżeli pojmuję ciebie mój stary. Lubo nie mam serca zbyt tkliwego, nie mógłbym jednakże śpiewać w téj chwili.
— Bo ty jadasz codziennie — odpowiedział Bibandier łagodnie i z uśmiechem — gdybyś był przez trzy lata na dyecie, to byś jeszcze może lepiéj śpiewał.
To było wymówione z taką słodyczą, jaką uważać tylko można za wykwintność okrucieństwa.
Zbliżając się do przewozu, Bibandier przerwał Błażejowi, który mu udzielał stosownych uwag:
— Jużem zrozumiał — rzekł — ułożyliśmy się o interess z małemi i będziesz ze mnie zadowolony... co się zaś tycze wydatku, potrzeba tylko dwóch chustek i parę powrozów.
— Ah! jest tu i Amerykanin, lecz nie sam... któż tam jest więcéj u djabła?...
Przed promem który już był odczepiony od pala, stało trzech mężczyzn...
P. de Blois jeden miał twarz odsłonioną, dwaj inni ukrywali swoje oblicza pod szerokiemi kapeluszami wieśniaczemi.
Bibandier który cięgle był w wybornym humorze, udawał że ich nie poznaje, i skłoniwszy się z uszanowaniem Robertowi, pierwszy wstąpił na prom.
— Znam cokolwiek przywyknienia kochanych aniołów — pomruknął — napotykam ich często przy świetle księżyca, gdy się przechadzam w nocy dla zdrowia... musiały się przeprawić swoim czółnem, które powinno być pod wierzbami.
Robert zbliżył się do Błażeja.
— I cóż? — zapytał go zcicha.
— Serce kamienne! — odpowiedział Śpioch — twarde jak ostrze sztyletu... nie sądziłem ażeby był tak zdolnym.
— Tym lepiéj — rzekł Robert.
Bibandier sterował żerdzią. Zamiast dążyć w kierunku drogi Redońskijé będącej naprzeciw, popłynął cokolwiek w górę po nad brzegiem, przy którym wierzby spuszczały gałęzie do wody. Odsłoniwszy nieco drobne gałązki i liście swoją żerdzią, natrafił nareście na jakiś przedmiot, który za uderzeniem tąż żerdzią, wydał dźwięk przytłumiony.
— A co czy nie mówiłem? — odezwał się wesoło — steruj pan cokolwiek panie Błażeju gdy ja tym czasem pójdę się bliżéj przypatrzéć.
Oddawszy żerdź, poskoczył na koniec promu który był do wierzb zwrócony i wkrótce usłyszano lekki szelest; nakoniec ujrzano małe czółenko które było wolno puszczone wzdłuż brzegu i dążyło w kierunku bagnisk.
Bibandier który się w téj chwili ukazał, spoglądał na płynącą łódkę i odezwał się z głośnym śmiechem:
— Gdy biedne cherubiny będą się chciały przeprawić... to się złapią djabelnie!
Każdy w promie pomyślał, że Bibandier wart był nagrod....
Dziesięć minut prawie upłynęło jak Djana i Cyprjana przeprawiły się przez Ust za pomocą czółna, które Bibandier znalazł pod wierzbami.
Opuszczając swoje ukrycie pod wieżą, pewne były że rozdarcie sukni wykryło ich obecność i że będą je ścigać; lecz miały dość czasu do uprzedzenia pogoni, ponieważ Pontales i jego towarzysze nie mogli się dostać do przeciwnego brzegu, jak za pomocy promu, od którego klucz był w pałacu. Oprócz tego ścieżka po któréj się spuszczały, doprowadziła je do brzegu bezpośrednio, gdy zwykła droga była dość krętą.
Nie pierwszy to raz córki stryja Jana wystawione były na bliskie i okropne niebezpieczeństwo; lecz w tych chwilach, ich siły zdawały się wzmagać wraz z drażliwością położenia.
Cyprjana zdawała się walczyć z namiętnym zapałem, który podniecała myśl o śmierci męczeńskiej, Djana zaś była spokojniejszą, poświęcając się z krwią zimną.
— Słyszały rozmowę nieprzyjaciół Penhoela, wiedziały że ani ich płeć, ani wiek, nie ocalą od nienawiści tych ludzi.
Lecz dalekiemi będąc od zatrwożenia się ich groźbami, czerpały w takowych nowy odwagę. — W ich mężkiej dzielności, panowała dziecinna zarozumiałość. Obawiano się ich, chwytano się tej saméj broni przeciw nim, jakiejby użyto przeciw mężczyznom! O! jakże były z tego dumne...
Czyliż nie słyszały z ust nieprzyjaznych przyznania im władzy? Gdyby nie one... biedne dziewczęta... Penhoel byłby upadł od dawna...
Ich serca drgały z radości nie zaś z obawy, gdyż walka nie była daremną. Dzięki ich usiłowaniom Remigeusz, pani i Blanka, utrzymywali się w równowadze nad brzegiem przepaści.
Grożąca ciągle zguba dotąd się nie spełniła; a według tego co słyszały, pozostawała tylko jedyna broń w ręku Pontalesa i Roberta przeciw oporowi Penhoela.
Lecz to była broń okropna, która zawieszała nad głową Remigeusza hańbę i zniszczenie. Były dokumenta fałszowane... Było to zapewne wypadkiem niegodnych podstępów, lecz istniały dowody, i w takim razie nie sama tylko nędza zagrażała Penhoelowi...
Od dawna Cyprjana i Djana wiedziały o tajemnicy fałszowania podpisów, które uzyskano w chwilach codziennego opilstwa Remigeusza. Odzyskały i zniszczyły niektóre papiery dostając się nocną porą do zamku Pontalesa, lecz innych zaś złożonych u prawnika, nie udało się im dotąd wykraść.
Obecnie wiedziały dokładnie, gdzie są te papiery zachowane; przy pomocy więc Boga, jeżeli tylko będę mieć dość czasu i odwagi do działania, będę mogły ocalić Penhoela.
Djana odczepiła od pala śmiałą ręką czółno ukryte pod wierzbami, a Cyprjana pochwyciła za żerdź.
Rzeczka Ust wezbrała; płynęła ona pełém korytem i niższe części bagien były wodą zalane.
Płynąc, dziewice usłyszały pośród ciszy nocnéj, szum ponury i ciągły, który wydaje prąd Tremeulé. W cieniu, wyziewy wznoszące się nad otchłanią, wydawały słaby odblask. W oddaleniu widziały olbrzymie widmo białéj niewiasty, które się unosiło nad spokojnemi wodami bagnisk.
Za niemi, nad drogą kasztanami wysadzoną, ogrody pałacu były jeszcze oświetlone; bal się nie skończył, niektóre odgłosy muzyki wiejskiéj dochodziły do ich uszu.
Gdy się dostały do przeciwległego brzegu, nic się nie dało widziéć od strony promu, który wkrótce miał ich ścigać.
Zeskoczywszy zwinnie z czółna, zamiast udać się drogę Redońską do domu p. Hiven, pobiegły ku bagniskom.
Na ogromnej łące, przerżniętéj licznemi smugami wody, spostrzegać się dawał ruch pośród ciemności; były to trzody i stada z Glennaku i S. Wincentego, błąkające się swobodnie na ogólnym pastwisku.
Biegnąc po gładkiéj i niskiéj murawie, Cyprjana i Djana, wołały z cicha: „Minion! Biżu!”
Ich głosy gubiły się w przestrzeni. Owce uciekały przed niemi, gęsi zbudzone wyciągały szyje, wydając gęgania żałosne i nieprzyjemne dla ucha.
Dziewice wołały ciągle.
Po kilku chwilach, głuchy tętent dał się słyszéć w oddaleniu. Następnie Biżu i Minion, dwa małe koniki na pół dzikie, zatrzymały się w swym galopie parskając nozdrzami.
Djana i Cyprjana dosiadły ich oklep, a w kilku sekundach odzyskały czas stracony biegnąc po bagnach.
Biżu i Minion były to konie czystej rasy bretońskiéj, karę, grubego zagięcia karku, mogące galopować przez kilka godzin.
Biegły razem z równą szybkością, a głos dziewic podniecał ich chyżość; pędziły przez pola, laguny, przesadzając płoty.
Djana i Cyprjana doskonałe amazonki, nie troszczyły się o zawady po drodze; gdy wypadło szeroki rów przeskoczyć jednym susem, zapuszczały swe białe rączki w grzywy swych wierzchowców; gdy trzeba było przesadzać krzaki lub pnie, kładły się prawie na nich i z szybkością strzały przebywały te zawady.
Na czystém polu częściéj jeszcze zachęcały do biegu swych wierzchowców:
— „Hop Minion! hop Biżu!” i głaskały szyje koni galopujących i oblanych polem.
Gdyby ich napotkał jaki wieśniak, byłby się przeżegnał z trwogą polecając swą duszę Bogu, a po minionym przestrachu, byłby się chwalił do śmierci, że widział w czasie jesiennéj nocy, czarownice jadące na sabat.
W istocie była to zadziwiająca jazda. Karę konie niknęły w ciemności, można było tylko dostrzedz dwie dziewice wysmukłjé kibici, jakby w powietrzu unoszone. Zdawały się ślizgać siedząc na pędzącéj chmurze. Oko nie mogło ich ścigać, ich włosy unosiło skrzydło wiatru, podobnie jak ich samych.
— „Hop Biżu! hop Minion!”
Od portu kruczego jest dobra mila do miasteczka Bains, którą to przestrzeń w kilka minut przebyły.
Cyprjana i Djana zsiadłszy z koni, pozostawiły je na polu.
Pan Protazy Hiven miał dom oddzielny, położony o sto kroków za jedyny ulicą miasta. Ażeby był w możności nabyć tę nieruchomość, musiał wzniecić wiele sporów w sąsiednich wioskach, zniszczyć nie jednego rolnika i pozbawić kawałka chleba nie jedną sierotę. Lecz to było jego powołanie i stanowiło jedyną przyjemność. P. Hiven w pieniactwie był prawdziwym mistrzem. Zdawało się, że jego twarz wyżółkła i nadzwyczaj długa, wzniecała w wieśniakach żądzę pieniactwa.
Cyprjana i Djana kilka razy uwijały się około jego domu, lecz podstępna czujność prawnika, niweczyła dotąd ich zamiary. Dzisiaj miały dwie korzyści obiecujące im osiągnąć cel pożądany: najprzód wiedziały gdzie szukać papierów, powtóre że służący pana Hivena, który zwykle ściśle pilnował domu, był w téj chwili na uczcie ś. Ludwika z drugijé strony rzeki, na folwarku Penhoela. Pan Hiven udzielił mu pozwolenie licząc na wystrzał z fuzyi nocy poprzedzającéj, jak równie na bal, który powinien był wszystkich zatrzymać w pałacu.
Nie było więc nikogo do pilnowania domu tego wieczora, oprócz służącéj 70-letniej i psa starego.
Służąca i pies spali bezwątpienia, pogrążeni w śnie głębokim, zabezpieczeni mocnemi zamkami i zasuwkami; gdyż obie siostry mogły przesadzić mur, nie dostrzegłszy żadnego poruszenia w domu.
Od strony ogrodu nie było okiennic, przeto w mgnieniu oka, za pomocą drabiny którą ich piękne rączki z trudnością zdołały oprzeć o ścianę domu, dostały się do gabinetu prawnika, skrzesały ogień na jego własnym krzesiwku i zapaliły lampę.
Potrzeba je było widziéć podówczas z ożywionym licem w skutku odbytéj przejażdżki i nadzieją osiągnięcia pożądanego celu. Ich jagody pokryte były czystym rumieńcem, ich oczy błyszczały niecierpliwością i żądzą; uśmiech figlarny igrał na świeżych usteczkach, tak dalece były pewne swego zwycięztwa.
Wróciła im wesołość dziecięca. Ta chwila rzeczywiście była uroczystą, ponieważ chodziło tu o los całéj ukochanéj rodziny; w naturze nawet ich postępku, było cóś dziwnego i wesołego, oddalającego wszelką myśl tragiczną.
Śmiały się uchylając obicie gabinetu.
Ich poszukiwanie nie długo trwało: za fotelem na którym Makreofal co wieczór wynajdywał djabelskie wykręty prawnicze, była dziura wycięta nożem w obiciu, w któréj się mieściła brudna teka, na widok któréj serca Cyprjany i Djany mocniéj uderzać zaczęły. Przestały się śmiać. W ich ręku było ocalenie Penhoela.
Uklękły na chwilę, wznosząc zwilżone oczy do nieba z dziękczynieniem.
Myślały o pani i o biednéj Blance...
Lecz czas naglił, Djana ukryła za łono pugilares i obie zeszły po drabinie. Stara kobieta i stary pies spali jak zabici. Udało się zupełnie....
— „Hop Biżu! hop Minion!”
Jakże ich sercom ulżyło, gdy powracały tęż samą drogą, którą przed chwilę przebyły z dręczącą niespokojnością!... Jakże wesoło głaskały szyje swych wierzchowców! jakże były szczęśliwe....
— Patrz — rzekła Djana gdy Minion przesadzał przez rów szeroki — oto tutaj do mnie strzelono... biedny Kabry leży jeszcze w rowie.
Nie zwalniając biegu koniom, pochyliły się ku sobie i ich usta zjednoczyły się pocałunkiem.
— Już to ostatni raz narażasz się na podobne niebezpieczeństwo moja siostro — odezwała się Cyprjana — jużeśmy ich pokonały!
— Któż wie? — dodała Djana — może powrócimy Penhoelowi to, co mu niegodnie wydarli.
Były w połowie drogi. Djana nagle zatrzymała swego konia.
— Przyszła mi myśl — rzekła — że mogą na nas czatować na téj drodze.
— Ciekawa jestem — — odezwała się Cyprjana ośmielona powodzeniem — który z nich odważyłby się zatrzymać w biegu mojego Biżu.
— A jeżeli maję broń przy sobie?
— Przesadzimy przez ich ciała.
— A jeżeli będę na nas oczekiwać przy przeprawie w porcie?
Cyprjana zatrzymała swego, konia.
— Nie lękam się o siebie... mówiła Djana — lecz teraz winnyśmy nasz skarb zachować.
— Wróćmy zatém do Hussay... przejedziemy przez most.
Ta rada zdawała się dobrą. Obie siostry cofnęły się z drogi i puściły galopem do Hussay. Lecz właśnie ta sama myśl przyszła ich wrogom, gdyż stanąwszy przy brzegu, dostrzegły przy moście dwóch ludzi; zdawało się im, że to był p. Robert de Blois i p. margrabia Pontales.
— Puśćmy się przez pola — odezwała się Cyprjana, którą nic nie trwożyło — i omińmy ich.
— Spróbujmy raczéj wrócić do portu kruczego — odpowiedziała Djana — konie będą mogły wpław przebyć rzekę.
I natychmiast puściły, się w tym kierunku.
Gdy stanęły przy przewozie, upłynęło zaledwie trzy kwadranse jak po raz pierwszy dosiadły swych dziarskich biegunów.
Jeszcze północ nie wybiła, ogród pałacowy był jeszcze oświetlony. Bal mógł się ciągnąć jeszcze parę godzin.
Obecnie, nie można było dostrzedz nic podejrzanego na pobrzeżu. Siostry puściły Biżu i Miniona, które wierzgając powróciły na pastwisko. Pomyślały że dobrze uczyniły, iż nie uparły się jechać przez most pod Hussay, gdyż tutaj nic nie zdawało się tamować im drogi.
— Otóż — rzekła Cyprjana idąc do wierzb — jesteśmy w porcie... i jeszcze przetańczymy kontredansa. — Djana odchyliła gałęzi wierzb, i gdy otwierała usta chcąc coś wesołego odpowiedzieć siostrze, trzech ludzi ukrytych w wysokiej trawie rosnącej przy rzece, spiesznie powstali, i nim dziewice wykrzyknąć mogły, związano im usta chustkami...


XIII.
Dwa kamienie.

Pan margrabia de Pontales był człowiekiem rozsądnym i nie miał nigdy skłonności do przedsięwzięć awanturniczych, i konieczność jedynie zmusiła go do uczestniczenia w tej nocnéj wyprawie, a tém samém postawiła go na stopie zupełnéj równości z panem de Blois, który cokolwiekbądź przedsiębrał, Pontales na wszystko się zgadzał.
Pierwszy to raz jednakże tak się kompromitował; dotąd bowiem ukrywał się za Robertem, uważajęc dla siebie właściwém: aby przyczyniając się do kosztów wyprawy, nie narażać się osobiście.
Bo w istocie, uważałby za szaleńca tego, ktokolwiek byłby mu z rana dnia tego, przepowiedział wypadki wieczoru. On, margrabia de Pontales, posiadający 60,000 liwrów dochodu, czatował jak rozbójnik i narażał się na stawienie przed sądem przysięgłych...
Lecz okoliczności daleko zaprowadzić mogą i człowiek najbieglejszy, wdawszy się raz w pewne stosunki, zmuszony jest narażać wszystko dla wszystkiego.
Pontales przeprawiwszy się przez rzekę ze swemi czterema towarzyszami, zajęty był smutném rozpamiętywaniem. Byłby chętnie wypróżnił do reszty swoją sakiewkę, gdyby mógł być natychmiast przeniesionym do swego zamku. Można nawet wnosić, że pomimo dawnej i namiętnej żądzy zniweczenia dawnego wpływu rodziny Penhoela i zajęcia jej stanowiska, nie byłby rozpoczął walki, gdyby był przewidział od początku niebezpieczeństwa téj nocy.
Teraz za daleko się posunął, ażeby mógł się wycofać. Niebezpieczeństwo zagrażało z przodu równie jak z tyłu, a środki ratunku mieściły się jedynie w spełnieniu zbrodni.
Przeprawiwszy się na drugą stronę, Bibandier jednogłośnie obrany został kierującym wyprawą.
Nie jest to poniżeniem służyć pod rozkazami słynnego wodza. Pontales był margrabią, Robert uchodził za szlachcica, Bibandier był tylko zbiegłym galernikiem; lecz historja jest pełną podobnych przykładów, gdzie widzimy, że książęta ustępują dowództwa walecznym oficerom.
Bibandier wzniósł się natychmiast do wysokości swéj nowéj władzy. Pierwszem jego staraniem było wyszukać czółno, które służyło do przeprawy córkom stryja Jana.
— Będziemy potrzebowali tego cacka — rzekł biorąc za tykę.
I pobiegł wzdłuż brzegu, dopóki nie zdołał zaczepić żerdzią o czółno, unoszone przez prąd wody; poczém sprowadził i przytwierdził je do jednéj z wierzb, przy których Robert i Błażej zaczepili się wzywając ratunku w nocy ich przybycia do Penhoelu; następnie powrócił do towarzystwa wolnym krokiem, nie spiesząc się bynajmniej.
— Czółenko płynęło wprost do prądu białéj niewiasty — pomruknął — dostateczném by było puścić się...
— Ah! — rzekł Robert — potrzeba przecież cóś przedsięwziąść... one musiały nas wyprzedzić, i trudno je będzie dogonić.
— Dogonić!... — powtórzył ułan — potrzebaby lepszych nóg od naszych... gdybyście ich widzieli jak ja, przebiegających nocną porą po łanach... hop Biżu... hop Minion... Przyznać należy że to są ładne dziewczęta.
— Lecz cóż przedsięweźmiemy?
Bibandier wyjął z kieszeni fajkę i krzesiwko.
— Czy chcesz pan pokurzyć trochę, mamy dość czasu.
— Nie idzie tu o żarty... — zaczął p. Robert wyniosłym tonem.
Jednym zacięciem krzesiwa, były ułan rozżarzył hubkę, — poczém zapalił nałożoną fajkę.
Pontales wyglądał jak nieboszczyk pod swoim szerokim kapeluszem. Oziębła bezczelność tego hultaja Bibandiera jak go nazywał wgłębi swego serca, nie zwiastowała mu nic dobrego; pan Hiven myślał o swym opuszczonym domu.
Błażéj przybliżył się do Roberta okazującego zniecierpliwienie i rzekł:
— Jeżeli nie pozostawisz mu swobody w działaniu, to nic nie dokażemy téj nocy.
— Niech nam się przynajmniéj wytłómaczy — odrzekł Robert.
— Co się tycze tego — rzekł Bibandier rozciągnąwszy się na trawie — zaraz usłyszysz program Amerykaninie....
Robert zadrżał. Od lat trzech nikt go nie nazwał podobnie, i w tym przeciągu czasu biedny Bibandier w każdéj okoliczności okazywał mu najgłębszy szacunek.
Błażéj śmiał się na stronie z pomieszania pana swego; były zaś ułan rzekł daléj:
— Jak widzę tylko Śpioch i ja, jesteśmy najrozsądniejsi tutaj.
Błażéj przestał się śmiać.
— Pan prawnik — mówił Bibandier — który mniema że się dobrze ukrył pod słomianym kapeluszem, objaśni ci, że klient nie powinien udzielać rad adwokatowi...
Twarz Makreofala przedłużyła się znacznie, margrabia drżał lękając się ażeby nie był poznanym.
Lecz Bibandier być może że nie wiedział o nazwisku czwartego towarzysza, czyli téż uważał stósowném oszczędzać margrabiego, bo dodał:
— Co się tycze drugiego pana, nie mogę o nim nic powiedziéć, gdyż nie mam zaszczytu znać go... no, no Amerykaninie, nie ma się o co zżymać... oto program działań jak mawiał Bonaparte: należy czuwać i czekać!
— A tém czasem — odezwał się Makreofal — zrabują moje pomieszkanie...
— Najniezawodniéj ojcze prawniku!
— I papiery zostaną pochwycone... — dodał Robert.
— Tak mi się zdaje mój synu.
— Słuchaj — odezwał się Robert, który chciał spróbować pogróżki — masz obiecaną hojną nagrodę, lecz winieneś zachować przyzwoity szacunek... weź się do czynności, albo pójdź precz!...
— Gdzież np. — zapytał Bibandier zwolna — może do Redon, zawiadomić pana prokuratora królewskiego co się tu święci.... wiesz przecież Amerykaninie, że nie jestem zdolny do tego... cóż u djabła! jakże to ludzie zmieniają się... wiesz dobrze że należy żyć i dać żyć... No, no, — dodał zmieniając mowę — alboż my to dzieci panie Robercie? Przypuśćmy że się nie przyzwoicie zachowałem i racz mi przebaczyć... nie możesz wymagać innego zadosyć uczynienia od człowieka szlachetnego rodu...
Powstawszy podał z uprzejmością rękę, którą Robert nie śmiał odepchnąć.
— Otóż interess załatwiony... honor nasz nie ucierpiał szwanku... a teraz pomówmy o ważniejszych sprawach gdybyśmy byli w kraju ucywilizowanym, gdzie jest tylko jedna droga od jednego miejsca do drugiego, powiedziałbym wam: idźmy i ścigajmy naszych aniołków ze szpadami w ręku... lecz ztąd do miasteczka de Bains jest przynajmniéj ze sto dróg krętych i krzyżujących się... nadaremnie byłoby się rozłączać i żeby każdy z nas obierał inną ścieżkę... bo w takim razie założyłbym się sto przeciw jednemu, że dziewczątka wymknęłyby się nam z rąk jak węgorze.
— To prawda — odezwał się Błażéj.
Rzeczywiście, ta uwaga była tak właściwą, że nikt nie mógł jéj zaprzeczyć słuszności.
— Mogłeś poprzednio wytłómaczyć się — pomruknął Robert.
— Mógłbym się obrazić — odpowiedział Bibandier z powagą, lecz poświęcam sprawiedliwe moje oburzenie ogólnéj sprawie.... dowiedzionym jest przeto, że byłoby głupstwem gonić dziewczęta... pozostaje teraz naradzić się, jakim sposobem możnaby je schwytać... zdaje mi się, że naprzód odgadłem to zadanie mówiąc: czekajmy....
— Ale jak w inném miejscu przebędą rzekę — odezwał się Makrcofal.
— Wyborna uwaga!... w inném miejscu, to się znaczy przez most pod młynem Hussajskim, gdyż nie ma innéj przeprawy.... a więc niech Amerykanin i ten pan, którego nie mam honoru znać dotąd, wezmę nogi za pas i pospieszę pilnować mostu Hussajskiego.
— Bardzo słusznie! — zawołał Pontales uradowany że znalazł pozór do oddalenia się od miejsca, w którém prawdopodobnie miała się odbyć krwawa scena — panie de Blois służę panu....
Jeżeli tamtą drogę obiorą — zapytał Robert — czy należy ich zatrzymać?
— Wcale nie — odpowiedział Bibandier — usuniecie się im z drogi bardzo grzecznie, ponieważ będziecie mieli dość czasu do wyjęcia z mostu pięciu lub sześciu desek... a rzeka pod Hussay jest szeroką i glęboką...
Pontales uczuł zimno w szpiku swych kości, pomimo duszącego upału w nocy.
Robert ująwszy go pod rękę uprowadził spiesznie.
— Pięć lub sześć desek... lepiéj więcéj! — wołał na nich zacny grabarz — bo Biżu i Minion skaczą jak kozy!
Pontales i Robert zgubili się w cieniu.
— My zaś — rzekł Bibandier prowadząc swych towarzyszy ku wierzbom, — zaciągnijmy wartę... przygotuj chustkę panie Błażeju tak jak ja... ty zaś ojcze prawniku, pilnuj postronka... a teraz milczenie...
Wszyscy trzej położyli się na trawie.
Układając część swego planu względem mostu Hussajskiego, Bibandier nie liczył zapewnie na nadzwyczajną chyżość koników, zaledwie bowiem Pontales i Robert zdołali podnieść jeden bal pokładu, usłyszeli galopujących Biżu i Miniona. Porzuciwszy zatém mozolną pracę, stanęli przy moście nie wiedząc co począć.
Dziewice spostrzegłszy ich, zwróciły się w kierunku przewozu.
Pontales i Robert opuścili swoje stanowisko i szli za niemi z daleka, a stanąwszy w porcie kruczym, już zastali wszystko załatwione. Cyprjana i Djana z zawiązanemi ustami, skrępowane leżały w czółenku.
— Ah, ah! — odezwał się Bibandier próbując postronków ściągających nogi i ręce dziewic — bardzo dobrze... pokazuje się, że byłbyś zdatny ojcze prawniku i do zarzucania stryczka.
— Czy miały co przy sobie? — zapylał Robert z żywością.
— Bez wątpienia... bez wątpienia, — odpowiedział Bibandier, — ah! ktoby miał takie dwa aniołki w Paryżu, mógłby zrobić majątek... one potrafią przemknąć się przez dziurkę od klucza.
— Daj mi papiery! — rzekł Robert.
Bibandier odepchnął go zwolna.
— Nikt ich przecież nie zje mój poczciwcze — pomruknął — lecz potrzeba załatwić wszystko porządkiem... zdam sprawę wtedy, gdy już będzie po wszystkiém... a teraz cierpliwości...
— Ja chcę ażebyś mi oddał te papiery! — powtórzył Robert nakazującym głosem.
— Król mówi chcemy — pomruknął były ułan — ja zaś chcę, ażebyś mi się nie przykrzył, bo w przeciwnym razie — dodał prostując się — pozostawię ciebie mój synku i załatwisz tę czynność sam według upodobania.
— Nic nalegaj pan — szepnął Pontales do ucha Roberta — on chce kilka luidorów więcej, to się mu da.
— Teraz moi panowie — odezwał się Bibandier — możecie mi życzyć szczęśliwéj podróży... odjeżdżam!...
— Lecz nie sam! — wykrzyknął Robert, który powziął niejakie podejrzenie — Błażej będzie ci towarzyszył.
Błażej skrzywił się, lecz nie śmiał odmówić.
— Czółno jest za ciasne dla czterech osób — rzekł Bibandier zachowując dziwaczną spokojność połączoną z szyderstwem, którym się odznaczał od początku — mogę utopić mego bliźniego, lecz samobójstwo nie zgadza się z mojemi zasadami.
Wstąpiwszy do czółna, odsunął od siebie starannie obie dziewice, ażeby mógł sterować czółnem swobodnie.
— Drogie cherubinki, będą spoczywały jak w swoim łóżeczku — odezwał się, odepchnąwszy żerdzią czółno od lądu.
Wszyscy wspólnicy zbrodni doznali ściśnięcia serc. Ich oczy skierowały się na dziewice w czółnie będące, jakby czarodziejską siłą poruszone. Wesołość ułana przydawała posępności tej okropnéj scenie.
Djana i Cyprjana leżały wznak, z rękami na krzyż skrępowanemi.
Księżyc który obecnie przeglądał przez chmury, oświecał ich blade twarze, w których się malowało poświęcenie męczeńskie.
Bibandier jedynie był obojętnym na ten rozdzierający widok.
— Moi Panowie — zawołał gdy czółno poruszyło się na wodzie — usłuchajcie mojej rady... idźcie na bal, który się jeszcze nie skończył... dobrze jest na wszelki przypadek odwołać się na świadków... w razie obwinienia o uczestnictwo w dzisiejszéj wyprawie...
To wyrażenie prawnicze galernika, zabrzmiało jak groźba w uszach wspólników, którzy szli w milczeniu do promu; Bibandier zaś jeszcze raz odezwał się do nich:
— Jeszcze jedną przysługę — rzekł — zapomniałem wziąść z sobą parę kamieni, ażeby aniołki nie mogły wypłynąć...
Zimny pot wystąpił na czoło Pontalesa.
Makreofal podał kamienie; wchodząc do promu zaledwie nie omdlał.
Bibandier odbił nareszcie od brzegu, nucąc jedną z tych piosnek smętnych, które galernicy śpiewają dla zachęty przy mozolnej pracy.
Księżyc ukazał się całkowicie, promienie jego posrebrzyły brzegi kolumny wyziewów, wznoszących się z prądu Tremeulé.
Biała niewiasta, zdawała się rosnąć nad otchłanią.
Przez kilka minut, wspólnicy widzieli czółno płynące po cichych wodach bagnisk, które następnie zniknęło w wyziewach, wyobrażających odzież białéj niewiasty.


XIV.
Biédne dziewice.

Robert de Blois, margrabia i ich dwaj towarzysze, powracali do pałacu w milczeniu i od czasu do czasu oglądali się jakby pomimowolnie, spoglądając w kierunku zniknionego czółna.
Zdawało się im, że słyszą złowrogi i ponury plusk prądu Tremeulé.
Pośród zarośli pokrywających spadzistość pagórka, wiła się droga wiodąca do chaty Benedykta Haligana... Wspólnicy dążyli nią o 50 kroków wyżéj nad ubogiém pomieszkaniem starca, i dosłyszeli go nucącego grobowym głosem modlitwy za konających.
Przyspieszyli kroku przejęci dreszczem.
Stanąwszy przed bramą pałacu, Robert zatrzymawszy się podniósł głowę:
— To było konieczném — odezwał się z cicha — a zresztą, co się stało to się stało... należy się pomiarkować, ażeby w naszych twarzach nie uważano pomieszania.
— Słusznie pan mówisz — odezwał się Błażéj.
Makreofal dodał:
— Nie można zaradzić przeciw dopełnionym czynom... każę starej Joannie mojéj służącéj, ażeby się modliła za ich dusze... i pewny jestem, że pan margrabia poświęci ze 20 talarów na msze.
Pontales otarł pot z czoła.
— Dam 20 lujdorów kościołowi w Glenak — wyjąkał — 50 kościołowi w Redon... a 100 katedrze w Rennes.
— W istocie — przemówił prawnik — powinny być zadowolone.
Robert i Błażéj nie mogli powściągnąć śmiechu. Wrażenie zbrodni było po części zatarte i gdy zresztą żaden z nich nie żałował szczerze, łatwo im było odzyskać spokój i uśmiech wywołać na usta.
Rozłączyli się, postanowiwszy powrócić na bal rozmaitemi stronami.
Tańce rozpoczęły się na nowo. Młodzież bawiła się ochoczo, wynagradzając sobie godzinę nudów, spędzoną na słuchaniu wycia trzech gracji Baboin. Przy końcu balu, wesołość staje się żywszą. W miastach muzyka podwaja usilności w odgrywaniu skocznych tańców; po wsiach zaś tancerze wyżéj skaczą, klaszczą w ręce i krzyczą; na balach zwanych u nas przyjacielskiemi, tłuką szklanki, podbijają sobie oczy i chodzą prawie na głowach.
Muzykanci z Glenaku grali jak opętani taniec zwany bretońskim, w którym mnóstwo par występuje. Tancerze i tancerki podniecani narodową muzyką, tańczyli z zapałem, mięszali się, potrącali, padali na trawę przy głośnym śmiechu. To był zajmujący widok.
Goście nie mogli się uskarżać że ich zaniedbywali gospodarze, bo lubo pan domu nie powrócił już na bal, to pani jednak po wypadku Blanki, ciągle była obecną i troskliwych o zdrowie córki zaspokajała.
Obecnie przewodniczyła na balu; przy niéj siedział stryj Jan. Twarz jéj była bardzo bladą, lecz przezwyciężając nadzwyczajne wzruszenie, wydawała się pozornie spokojną.
Teraz w szanowném gronie panował smutek. Panowie i panie powrócili na dawne miejsca, na wszystkich obliczach widać było znudzenie i znużenie.
Trzy gracje spoglądały z zawiścią na tancerzy, nie mogąc pokryć wybuchów złego humoru; Aryjka nie uzyskała żadnego poklasku, Romansik doznał niepowodzenia, a Kawantynka najnieszczęśliwsza, kończąc jękliwe rulady, spostrzegła że w salonie trawnikowym nie było nikogo.
Jedynym jéj słuchaczem był braciszek Numa, ponieważ to było jego obowiązkiem.
Przy podobném usposobieniu, w szanownym gronie następowały częste przerwy milczenia, lecz za to rozmowy były uszczypliwsze; każdy pocisk języka dogryzał do żywego, i nieoszczędzano równie znakomitych osób, jak i niższych; mordowano prawie tych, których skutkiem zapomnienia, nie raczyli ukłuć na początku balu.
Na wsiach, gdzie życie jest tak skromne i przykładne, nic starają się o dobór wyrażeń w potwarzy lub obmowie. Gdy rozmowa dojdzie do pewnego stopnia, gdy zęby zgrzytają, język się zaostrza, zdarza się często słyszéć zdania bardzo zuchwałe, nieprzyzwoite, a pochodzące z ust najszanowniejszych.
Przed chwilą zajmowano się lekką obmową Loli, która się zbytecznie zalecała młodemu Pontalesowi; nadawano przydomki bardzo charakterystyczne, dotykając nieobecnego Penhoela; tworzono o pani przypuszczenia, którychby się służący wstydzili. — Poczem mówiono o Blance i kolejno o parach przesuwających się przed ich oczami w tańcu. Daléj zastanawiano się nad prowadzeniem małych żebraczek Cyprjany i Djany, których nie widziano od dwóch godzin, co było rzeczywiście bardzo uderzającym, gdyż znikły jednocześnie z dwoma próżniakami: Rogerem i Stefanem.
Trzy gracje Babouin wraz z panią Kerbichel, robiły z tego względu postrzeżenia filozofii tak dalece postępowéj że pan Zastępca i trzéj wice-hrabiowie, rumienić się musieli.
Rzecz szczególna, że dwaj hultaje Stefan i Roger, powrócili bez panien. Eglantyna tłumaczyła ich nieobecność tém, że panny w ciągu dwugodzinnéj przechadzki musiały sobie pognieść suknie....
— I potargać włosy... — dodała Aryjka.
Cierpka Kawantynka westchnęła, a całe zaś czcigodne grono poklaskiwało.
Stefan i Roger powrócili na bal jednocześnie z pp. Robertem de Blois, margrabią Pontales i Makreofalem, którzy przechodząc koło siebie, zamieniali ukłony, jakby się dawno nie widzieli.
Stefan i Roger przypatrywali się smutnie tańczącym parom, śledząc natężonym wzrokiem, Cyprjany i Djany, których wszędzie szukali i spodziewali się nareście zastać je w salonie.
— Nie masz ich... — rzekł Roger westchnąwszy. — Wydalić się z balu od dwóch godzin?...
Fizjonomja Stefana była melancholijny i zadumany.
— Nie zobaczymy ich tego wieczora... — poszepnął — a ja muszę być w Redon jutro przed świtem... nie będę mógł jéj pożegnać... czy zechcesz powiedzieć jéj kilka słów w mojém imieniu?
— Przed odjazdem — odpowiedział Roger — możéesz ją widzieć jeszcze.
Malarz wzruszył głowy.
— Byłaby to okropna chwila — odpowiedział — dla nich godziny spoczynku są krótkie i rzadkie... dla czegóż ich niepokoić?... a przytém przy pożegnaniu możebym się słabym okazał?... powiedz jéj że ją kocham i że nigdy innéj kochać nie będę... i że pragnąłbym ją widzieć szczęśliwy kosztem mojego życia.
Głos jego był drżący, a w wymawianych wyrazach odznaczała się tkliwość głęboka, sprzeczna z jego zwykłą obojętnością i lekką wesołością właściwy filozofii paryżanina.
Roger uścisnął jego rękę.
— Powiem jéj, żeś najgodniejszy chłopiec w świecie! — powiem, że twój majątek mieści się w twych pędzlach... i jeżeli Bóg pobłogosławi twéj pracy, powrócisz do Bretanii, aby pojęć ją za małżonkę.
Stefan miał łzy w oczach.
— Dziękuję ci — szepnął.
— Jesteśmy młodzi! — dodał Roger z uśmiechem rozrzewnienia — i Róg jest dobrym... być może doczekamy się wszyscy dni szczęśliwych...
Gdy tak rozmawiali, Pontales, Robert i prawnik, przechadzali się pomiędzy gośćmi udając swobodną wesołość. Błażéj roznosił chłodniki i wety; ażeby go także widziano.
W chwili gdy Roger wymawiał ostatnie wyrazy, pełne nadziei i wiary w przyszłość Bibandier ukazał się za nim o kilka kroków.
Wychudłe oblicze ułana było pokryte bladością: wzrok jego był błędny, włosy w nieładzie.
Dwaj młodzieńcy nie spostrzegli go; wspólnicy czatujący na jego przybycie, ujrzeli go wszyscy jednocześnie.
Wymuszony uśmiech Roberta i Pontalesa, zamarł na ich ustach. Makreofal pragnąłby uciec, a Błażéj zaledwie nie upuścił półmiska, który w ręku trzymał.
Zdawało się im, że wszyscy goście dostrzegli ich trwogę i odgadli znaczenie ukazania się grobowéj twarzy ułana, która się widziéć dawała za uchylonemi skrzydłami parawanu.
To zjawienie trwało tylko chwilę. Gdy czterej wspólnicy ośmielili się po raz drugi spojrzéć w tąż samą stronę, Bibandier już zniknął.
Szedł on chodnikiem prowadzącym do próżnéj altanki. Po drodze, nie wiedząc co robi, gasił lampy jakby światło raziło jego oczy; skutkiem czego nastąpiła zupełna ciemność około altany, przed którą się zatrzymał.
Nie długo czekał. Zaledwie bowiem upłynęła minuta, gdy wszyscy wspólnicy zebrali się przybywając jeden po drugim.
Nikt nie śmiał go badać.
— I cóż? — przemówił Bibandier stłumionym głosem — nie jesteście widzę ciekawi mojéj historji?
Było coś dziwnego i uroczystego w głębokiém wzruszeniu tego nielitościwego bandyty, który tak długo zachował zimną wesołość sposobiąc się do spełnienia zbrodni, a obecnie drżał cały i zdawał się bliskim omdlenia.
— Cóż się więc stało? — zapytał nakoniec Robert.
Bibandier oparł się o altankę chwiejąc się na nogach.
— Już nie żyją... — rzekł — obie były bardzo piękne... lecz już ich nie ma!...
— I nikt ciebie nie widział? — zapytał Makreofal.
— Nie żyję... — powtórzył ułan ukrywając twarz w rękach — gdy wiozłem je do przepaści, spoglądały na mnie anielskim wzrokiem... Oh! widzę jeszcze dotąd ich piękne ciała leżące w czółnie...
Zatrzymał się: głos dławił go w gardle.
Wspólnicy słuchali stojąc jak wryci, zimny pot oblewał ich czoła.
— Ktoś mnie pytał — odezwał się ułan nie podnosząc głowy — czy mnie kto nie widział?
— Ja! — przebąknął prawnik.
— Jeden człowiek mnie widział — odpowiedział Bibandier — równie jak was wszystkich...
— Któż jest ten człowiek? — zapylali jednogłośnie.
Bibandier zachował milczenie.
Poczém odezwał się jakby mówiąc do siebie:
— Zobowiązałem się i musiałem skończyć... gdy pierwszą podniosłem w moich objęciach, druga wstrząsnęła się w czółnie i jéj oczy napełniły się łzami... Nie mogły mówić lecz ich spojrzenia szukały siebie... Ulitowałem się nad niemi... przybliżyłem ich twarze, a ich usta jeszcze raz się złączyły z sobą; poczém przyczepiłem do ich szyj kamienie, które pan Hiven był tak łaskaw podać mi, i....
Trzeciego dnia z rana w miasteczku Glenak była uroczystość odmiennego rodzaju.
Przed małym kościołem stała czarna chorągiew; wieśniacy których widzieliśmy z gromadzonych na folwarku w dniu ś. Ludwika, przechadzali się po cmentarzu smutni i zadumani; w kościółku zaś odprawiała się msza żałobna przy dwóch trumnach ozdobionych białemi zasłonami i wieńcami z kwiatów i otoczonych gronem gości znajomych nam z balu w pałacu; z rodziny zmarłych był tylko jeden stryj Jan.
W trumnach spoczywały ciała Cyprjany i Djany.
Brakowało pana, pani i Blanki. Godniejszém zastanowienia było to że oprócz nieobecności państwa Penhoel nie widziano na tym obchodzie Rogera de Launoy i Stefana.
Byli oni w téj chwili daleko od Glenaku i nic nie wiedzieli o zdarzeniu zaszłém w nocy ś. Ludwika.
Przed świtem bowiem, w parę godzin po balu, zeszli ze schodów pałacu udając się w drogę do Redon. Roger odprowadził swego przyjaciela. Przechodząc pod oknami dziewic, Stefan zatrzymał się, a Roger kilka razy zawołał po imieniu na Cyprjanę i Djanę, lecz nie uzyskał żadnéj odpowiedzi.
— One śpię — rzekł Stefan zarzucając na plecy tłomoczek z rzeczami i pospieszył szybkim krokiem.
Po drodze nic prawie z sobą nie mówili. W Redon przy wsiadaniu do dyliżansu, Stefan rzekł do Rogera ściskając mu rękę:
— Słuchaj... ten Robert nienawidzi ciebie prawie jak mnie... gdybyś był zmuszonym opuścić pałac, przypomnij sobie że jestem twoim bratem, i jakkolwiek moje pomieszkanie jest szczupłe i ubogie, będzie zawsze dostatecznym dla nas obu.
Kareta wyruszyła do Rennes, Roger sam pozostał.
Ostatnie wyrazy przyjaciela wznieciły w nim niejaką obawę, lecz dalekim był od myśli, ażeby kiedykolwiek był zmuszonym korzystać z ofiarowaéj mu gościnności.
Gdy wchodził do oberży ojca Géraud na śniadanie, starzec doręczył mu list przysłany przez umyślnego z pałacu.
Pismo było kreślone ręką pana Roberta, zaś Remigeusz de Penhoel podpisał je tylko.
To miało miejsce tegoż rana, Robert bowiem korzystając z krótkiéj nieobecności młodzieńca, i pragnąc również go się pozbyć, zredagował list wspomniony, którego osnowa obejmowała kilka zdań cierpkich i uszczypliwych, a treść ich zawierała rady dla Rogera: że już doszedł do lat dojrzałych, że podróże kształcą młodzież, i że to było godném politowania, ażeby młodzieniec takich zdolności, zakopał się w małém miasteczku, zdala od świata.
Roger czytał to pismo z zaognioném czołem.
Był oddalony z obojętnością i szyderstwem; on! syn przybrany, którego wiek niemowlęcy przeminął wśród najtkliwszych starań... on! którego kochano przez lat dwadzieścia...
Powziąwszy zamiar opuścić rodzinne strony na zawsze, pierwszą jego było myślą powrócić do pałacu, ażeby się pożegnać z ukochaną dziewicą; lecz obawa ażeby się niespotkał z Penhoelem wstrzymała go od tego kroku. Następnie zamknąwszy się w pokoju oberży, zaczął pisać.
Papier po którym biegało pióro był zroszony łzami jego, a jednakże pomiędzy zdaniami malującemi dotkliwy smutek, była i nadzieja, gdyż był młodym i odważnym. Pisał w swojem imieniu równie jak i Stefana, a między innemi wyraził: „My was kochamy... będziemy pracowali... powrócimy!”...
Ojciec Géraud zobowiązał się to pismo doręczyć siostrom, lecz niestety! już go czytać nie mogły...
Roger dosiadłszy konia, pospieszył za dyliżansem do Rennes.
Zamiast oddania pisma, dobry oberżysta ukląkł w kościele Glenackiem, modląc się za dusze zmarłych dziewic.
W nieobecności państwa Panhoel, pan margrabia Pontales i Robert de Blois, zastępowali rodzinę jako przyjaciele, gdyż biedny stryj Jan, przygnieciony brzemieniem rospaczy, nie był w stanie niczém się zająć.
Przy téj okoliczności przyznać należało, że margrabia, Robert, a nawet p. Hiven, okazali rodzinie wielkie przysługi. Nawet biedny grabarz parafii, dał dowody poświęcenia swego.
Panienki utopiły się na bagnach nie wiadomo jakim sposobem, bo szczegóły ich śmierci były otoczone tajemnicą. Mówiono jedynie: że chcąc przeprawić się przez Ust na małym czółenku, uniesione zostały przez prąd pod Białą niewiastą że nazajutrz z rana, grabarz Bibandier znalazł na brzegu szczątki czółna, i on to pierwszy dał o tém wiadomość; i nakoniec że po całodziennym nadaremném szukaniu, Pontales, Hiven, Robert de Blois i jego służący Błażéj wraz z grabarzem Bibandierem pozostali sami w miejscu, przy którym miały się utopić, i że ostatni miał nurkować przez całą noc w pobliskości prądu i tym sposobem udało mu się wydobyć z wody oba ciała, które nazajutrz z rana w dwóch trumnach nakrytych wiekami, stały w kościele na katafalku.
Akta zejścia zeznano zostały w gronie rodziny, gdyż pan Penhoel był także urzędnikiem stanu cywilnego.
Co do Proboszcza, ten był dalekim krewnym margrabiego Pontalesa.
Zresztą nikt nie mógł tworzyć domysłów, bo nieszczęście było zbyt oczywistym.
Wszyscy się modlili i płakali około trumien, które ziemia niebawem pokryje.
Jeżeli się zrodziły niejakie podejrzenia pomiędzy obecnemi, to bezwątpienia nie z przyczyny samej śmierci, lecz z okoliczności towarzyszących takowéj.
Cyprjana i Djana umiały sterować czółnem jak najbieglejsi rybacy, przytém doskonale pływały: jakże więc nie mieć podejrzeń... Było wielu, którzy ukradkiem spoglądali z nieufnością na Pontalesa i Roberta.
Jedno słowo byłoby może dostatecznym do zamienienia ogólnego smutku na gniew i oburzenie, a wtedy biada mordercom! lecz nikt się nie odezwał. Nie było dowodów, a nadto nie można było wyczytać zbrodni w spokojnych obliczach margrabiego pana de Blois.
Wrażenie jakiego uczestnicy zabójstwa doznali przy porcie Kruczym, już się po części zatarło. Zresztą ta zbrodnia była konieczną i jeżeli zadrżeli jeszcze na wspomnienie szczegółów morderstwa, nawzajem byli też zadowoleni. Radość zrównoważyła wyrzuty sumienia.
Oni tam byli w zastępstwie rodziny; wieśniacy widzieli w ich fizjonomjach starannie nastrojonych, smutek ukryty i umiarkowany.
Podejrzenia upadały: przytém ci z pomiędzy wieśniaków, którzy się nie modlili za dusze zmarłe, rozmawiali. wyłącznie o zaszłéj śmierci dwóch dziewic, które widzieli onegdaj jeszcze, tak młode i piękne na balu.
Mężczyzni i kobiety szeptali przed drzwiami kościoła, i jak to jest zwyczajem Bretończyków, każdy usiłował przypominać sobie wróżby téj okropnej śmierci.
— Stary Benedykt prawdę mówił — szemrano — nikt nie chciał wierzyć, gdy powtarzał: że trzy panny z rodziny Penhoelów, zamienią się na dziewice nocy, zanim on umrze... otóż mamy dwie...
— A panna Blanka jest tak słabowitą...
— One będą powracać, kochane dziewczątka... — mówiła gosposia przebierając palcami w różańcu.
Ktoś się odezwał wśród tłumu głosem trwożliwym:
— One już powracają!
Wszyscy się wzdrygnęli i zaczęli skupiać.
Mały zaś Franus drżący i blady, tak się odezwał.
— Tak... tak — mówił spuściwszy oczy — ja to pierwszy odmówiłem de profundis za ich dusze, bo widziałem je tej nocy... i poznałem, że były nieżyjące...
Ojciec Géraud przecisnąwszy się przez tłum pochwycił go za ramię:
— Tyś ich widział! — wyjąknął.
Chłopczyk trząsł się ze strachu.
— Było to tego rana... na godzinę przed świtem — mówił — poszedłem na bagna po nasze konie, gdy wtém dostrzegłem coś białego pod olchę, do której zaczepiają wielki prom.... Bałem się bardzo, lecz zaraz pomyślałem o panienkach... oh! poznałem je dobrze... miały też same suknie co na balu... klęczały pod drzewem i zdawało mi się, że grzebały w ziemi... Zacząłem krzyczeć uciekając, i gdym się odwrócił już zniknęły...
Śpiewano ostatnie hymny w kościele. Wieśniacy umilkli i przyłączyli swoje głosy do śpiewu kapłanów.
Członkowie szanownego grona, którzy w czasie nabożeństwa zajmowali honorową ławkę w pobliskości ołtarza, wychodzili z kościoła rozmawiając podobnie jak w salonie:
— Biedne dziewczęta!... — ubolewała najstarsza z gracji — któżby był o tém kiedy pomyślał...
I otarła łzę rzeczywiście udaną.
— Biedne my panny!... — westchnęła Eglantyna.
Wdowa Lebinihik spoglądała z pod oka na trzech wice-hrabiów, czy podziwiają jéj ubiór żałobny.
— Moje panie — odezwał się poważnie kawaler Kerbichel — jest to prawo powszechne...
Numa zaczął deklamować jakiś urywek poezji, kawaler zaś mu przerwał.
— Ah! — poszepnęła Kawatynka — mężczyźni nie mają serc... zamiast łzy ronić jak my, przytaczają wiersze Bossueta czy tam Woltera.
Otworzyły się podwoje kościoła i orszak pogrzebowy wychodził. Przed trumnami szły tancerki z balu ś. Ludwika, które miały też same suknie na sobie.
Stryj Jan opierając się na ramieniu pana Chauvette, postępował za trumnami, również jak Pontałes, Robert, p. Hiven i Błażéj.
— Pożycz mi twego flakonika — mówiła p. de Kerbichel do panny Eglantyny — lękam się ażebym nie zemdlała.
— Droga pani — odezwała się Eglantyna — potrzeba umiéć sobie wyperswadować... Bogu tylko wiadomo jakeśmy lubiły te dziewczątka.
— A przytém — wtrąciła Kawatynka zręcznym zwrotem przechodząc od żałości do potocznéj rozmowy — zdaje się, że nie należałoby bardzo żałować ich życia...
Wszystkie damy wydały westchnienia.
— Niestety! — odezwała się Eglantyna — one nie były szczęśliwe... Tak dalece byłam o tém przekonaną, że nie oburzyłam się jakby wypadało, gdy mi mówiono o samobójstwie...
Eglantyna wymówiła ostatnie wyrazy tak cicho, że tylko ją dosłyszały jéj towarzyszki i wice-hrabiowie.
— Oh! panno... panno!... — zawołali chórem.
Pani Kerbichel i wdowa Klara otwierały oczy i nadstawiły uszu, węsząc smaczną potwarz, Eglantynka zaś zniżywszy głos, wzniosła oczy do nieba.
— Nie znam się na tém... — pomruknęła — lecz mówią, że gdy młode dziewczęta dadzą się uwieść...
— To się codziennie wydarza!... — przerwała Klara.
— Czy uważacie? — mówiła zachęcona Eglantyna — że Roger i ten włóczęga Stefan, nie śmieli się pokazać na pogrzebie...
Szukano ich wszędzie wzrokiem.
— To prawda... — odezwał się jeden z wice-hrabiów — nie pomyślałem o tém.
I wszyscy potępili nieboszczki.
Orszak żałobny doszedł do części cmentarza gdzie stały grobowce rodziny Penholów. Trzy gracje zamilkły, zadowolone że mogły rzucić kilka kwiatków na trumny dziewic...
Na cmentarzu było smutno i cicho, śpiewy umilkły, wieśniacy szykowali się około świeżo, wykopanych grobów, Bibandier zaś stał przy nich z łopatą w ręku.
W chwili gdy wyciągał rękę do pierwszej trumny, ktoś go zatrzymał.
Jednocześnie szmer głuchy objawiający zadziwienie i trwogę, dał się słyszéć w gronie wieśniaków.
Pomiędzy grabarzem i dwoma trumnami ukazało się jakieś widmo, które się wydawało nadzwyczaj wysokie z powodu kościotrupiej chudości, i niewiadomo z kąd przybyło.
Zjawiająca się istota była tak wynędzniałą i bladą, że w pierwszej chwili wszyscy sądzili, że się ziemia rozstąpiła dla ułatwienia jej przejścia.
Wśród tłumów wołano:
— Benedykt Haligan! Benedykt czarownik!..
Widziéć go w téj chwili i miejscu było tak dziwném, jakby się ujrzało prawdziwe widmo z pod ziemi wychodzące.
Jakim sposobem mógł opuścić łoże, do którego przykuwało go konanie od kilku miesięcy? Jaka siła tajemnicza dopomogła mu do wstąpienia na pagórek?...
Wszyscy spoglądali na niego z osłupieniem.
Benedykt stał nieruchomy przy grobach, a jego oczy zapadłe zwróciły się najprzód na Bibandiera, który odwrócił głowę; potém na Pontalesa, Roberta, Hivena i Błażeja, którzy mimowolnie wzrok spuścili.
Po kilko-chwilowém milczeniu, stary przewoźnik pochyliwszy się, każdą trumnę unosił cokolwiek i opuszczał na ziemię kolejno.
Gdy się prostował, dostrzeżono lekki uśmiech na jego zwiędłych ustach.
— Niechaj Bóg ma w swojej opiece żyjących i umarłych! — rzekł zakładając ręce na piersi.
Pozdrowiwszy Jana Penhoela, wyszedł z cmentarza. Wszędzie ustępowano mu z drogi....
Schodząc z pagórka, jego wychudłe nogi zachwiały się pod nim. Zatrzymał się dopiero przy brzegu Ustu, przy olsze, do którjé był zaczepiony wielki prom.
Tam ukląkł i przybliżył głowę do ziemi, która zdawała się być świeżo poruszoną.
Złożywszy swoje suche ręce, upadł na trawę znużony, szepcząc:
— Niechaj Bóg i N. Panna ma ich w swéj opiece....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na cmentarzu, Bibandier zarzucał ziemię na trumnę Djany i Cyprjany.


XV.
Dwa grobowce.

Dźwięczny i donośny dzwonek zegara ściennego w salonie, dał się słyszéć w pokoju Blanki; wybiła dziewiąta.
Było to wieczorem tego dnia, w którym odprawiało się żałobne nabożeństwo za dusze Cyprjany i Djany.
Przedwczoraj w téjże saméj chwili, zegar mógł bić przez pół godziny, i nikłby nie zwrócił na to uwagi pośród szumnych i radośnych gwarów uczty. Goście zebrali się do pałacu przynęceni zabawą, lecz skoro żałoba wcisnęła się do tego domu, wszyscy go opuścili.
Obecnie zamiast wesołych odgłosów balowych, panowało posępne milczenie; zamiast tłumu w ciągłym ruchu i wśród śmiechu ożywiającego zielone krzaki ogrodu, owładnęła je samotność; zamiast oświetlenia, głęboka i ponura panowała tam ciemność. Zgoła zdawałoby się że pałac stał pustkami gdyby nie oświetlenie dwóch okien, z których jedno pochodziło z pokoju Remigeusza, drugie zaś z pokoju Blanki.
Pani siedziała przy wezgłowiu łóżka swéj córki, któréj oczy nabrzmiałe od płaczu, zamknęły się dopiero przed chwilą, zmorzone snem niespokojnym i często przerywanym. Cierpienia bowiem których w ciągu parę dni doznała, musiały się jéj i we śnie powtarzać, gdyż biedne dziecię uskarżało się i wzdychało ciągle. Nim usnęła, płakała długo; Cyprjana i Djana już do niéj nie powrócą; drogie siostry! które ją tak kochały...
Wprzed-dzień jeszcze, zazdrościła ich wesołości, a dzisiaj... złożono je w ziemi... Biedna! przez cały dzień doznawała udręczenia, połączonego z zadziwieniem i przestrachem, przejmującego dzieci na pierwszy widok śmierci.
W jéj wieku i gdy jeszcze nie opłakiwała straty osoby ukochanéj, nie można wierzyć wiecznemu rozłączeniu. Umysł odpycha długo myśl śmierci, i wątłe nadzieje zagnieżdżają się w sercu.
Blanka w ciągu tego dnia mówiła sobie kilka razy, że to było snem tylko. Skoro zmrużyła znużone od łez powieki, zdawało się jéj, że widzi miłe twarzyczki swych sióstr uśmiechające się przy jéj łożu.
Czyż można umierać będąc młodą i piękną? Czyż grób może się otworzyć w progu sali balowéj?...
Oczy Blanki były czerwone i zwilżone. Sen ją ogarnął bez wątpienia w czasie modlitwy, gdyż jéj ręce złożone jeszcze były pod kołdrą. Wyglądała gorzéj jak w dniu ś. Ludwika. Choroba nie mogła odjąć jéj urody, lecz w jéj twarzy widać było ślady cierpień fizycznych i osłabienie. Poprzednio, gdy nie była jeszcze tak słabą, oko jéj matki trwożliwe i czujne, nie odwróciło się na chwilę od oblicza drogiéj istoty. Przeciwnie dziś, Marta miała wzrok wryty w ziemię i zdawała się zapominać o obecności córki. Nie słyszała jéj westchnień, nie widziała jak biedne dziecię doznawało wstrząśnień, i bladło nagle gdy ją boleści chwytały.
Oblicze Marty wydawało się z kamienia. Od zmierzchu siedziała nieruchoma na tém samém miejscu, jéj wzrok spuszczony nie objawiał myśli, a rumieniec znikł zupełnie z jéj lica. Kilka razy Blanka usypiając, przemówiła do matki, lecz ta jéj nie odpowiedziała. Było to zadziwiającym gdyż pani zwykle z przyjemnością rozmawiała z córką.
Gdy dolegliwe katusze udręczają duszę, stajemy się nieczułemi i głuchemi. Lecz jakież to były katusze?... Gdy córki stryja Jana były dla niéj obojętne za życia, czyliż ich śmierć zmieniła jéj oziębłość do tego stopnia, że ją dręczy rozpacz namiętna i rozdzierająca?... Albo téż jéj cierpienie pochodziło z innéj przyczyny?...
Marta była samą, nikt nie słyszał jéj zwierzeń. Jéj myśli wiadome były tylko jéj saméj i Bogu.
Gdy dźwięk bijącego zegaru doszedł jéj uszu, przenikając grube ściany, jéj głowa przechylona na zaplecznik fotelu, naprzód się wysunęła, jakby się chciała przysłuchiwać lepiéj. Naliczyła dziewięć uderzeń; poczém jéj zimne i białe ręce złożyły się na sukni żałobnéj.
Dziewiąta — szepnęła wzruszonym głosem — ostatnią rażą gdy śpiewały, ta sama godzina biła w czasie drugiéj zwrotki... przypominam to sobie...
Zatrzymała się, jakby słuchała we śnie oddaloną melodję... poczém dwie krople łez zabłysły w jéj oczach pałających, i zanuciła zwolna ostatnie wiersze śpiewu Dziewic nocy.
Przeciągłe westchnienie uniosło jéj piersi.
— Obie!... — zawołała... — cóż mu powiem jak powróci?...
W téj chwili Blanka wydała jęk wyraźniejszy. Pani spojrzała na nią, lecz jéj wzrok nie wyrażał wyłącznéj i zazdrosnéj miłości macierzyńskiéj, jaka ją ożywiała przedtém gdy się przypatrywała córce, lecz przeciwnie objawiał gniew tłumiony.
— Panno de Penhoel! — przemówiła z gorzkim uśmiechem — dziedziczko... wszystkie przyjemności życia były twoim udziałem.... tobie wszyscy składali hołdy... wszyscy cię kochali...
— Dla nich nic... czyż one były mniéj piękne lub dobre?... Mój Boże! wszystkie moje pieszczoty były dla jednéj... a one cierpiały wzgardzone... one, które się poświęcały i narażały na śmierć dla mnie!...
Jéj brwi były zmarszczone, wzrok zimny i surowy był cięgle zwrócony na Blankę.
— „Panno de Penhoel... — powtórzyła z powiększającą się goryczą — córko pańska!... one siadały na końcu stołu... i jadły z litości chléb pałacowy!...
Powstała z szybkiém poruszeniem i tak daléj mówiła do Blanki, jakby ją ta słyszćé mogła:
— Odjęłaś im wszystko... ich stanowi
sko w świecie... ich majątek... a nawet uśmiech jéj matki!...
Łza zrosiła zmrużone rzęsy Blanki; pani pochyliła się ku jéj piersiom:
— Do ostatniéj chwili — mówiła — musiałam pozostać przy twym łóżku, gdy obcy ciskali poświęconą ziemię na ich trumny....
opuszczone... opuszczone od kolebki do zgonu!...
Zakryła sobie twarz rękami, zachowując milczenie przez kilka chwil; poczém powstawszy, rzekła z namiętném uniesieniem:
— Zdaje się, że można je kochać przynajmniej po śmierci.. Śpij szczęśliwa Blanko!... po raz pierwszy opuszczę ciebie moja córko!... gdyż pójdę się modlić za ich dusze....
Marta zapomniała pocałować córkę. Przeszła zwolna przez pokój i zamknąwszy drzwi na klucz, puściła się przez korytarze.
Nie napotkała nikogo. Dom wydawał się pustym.
Wyszedłszy na dziedziniec, przyspieszyła kroku dążąc do parafii Glenaku, o ćwierć mili odległej od pałacu.
Powietrze było ciężkie i duszące jak dni poprzednich: ciepły wietrzyk zrywał się chwilowo, rozdzierając chmury; księżyc ukazywał się czasem oświetlając bagniska i wzgórza. To trwało tylko minutę i wszystko znikło w ciemnościach nocy.
W ciągu tej drogi, Marta zachwiała się kilkakrotnie, gdyż była bardzo osłabioną. — Zatrzymywała się też czasem przejęta trwogą, ponieważ promyk księżyca przemykający się przez gałęzie drzew, ukazywał jej na trawie dwoje dzieci w białych sukniach leżące. Inną razą, gdy jej wzrok zwrócił się na bagniska rozciągajęce się z lewéj strony, zdawało się jej, że smętny głos nucił melancholijne wyrazy piosnki bretońskiej.
Była to godzina, w któréj zmarłe dziewice przychodzą płakać pod wierzby. Marta była dzieckiem Bretanii. Oczy jej zalewały się łzami, a jej ręce wyciągały się ku wierzbom.
Szła daléj. Jéj myśli błędne, pomieszane, były mgłą pokryte. Uśmiechała się roniąc łzy i nie mogła dokończyć zaczętéj modlitwy.
Cmentarz w Glenaku otacza mały kościółek, którego mury niepobielane i zrysowane, wznoszą się na połowie pagórka, panującego nad wąwozem opisanym poprzednio. Jedyna ulica spadzista miasteczka dochodzi kręto do bagnisk; domy położone na jéj końcu zalewane bywają w czasie powodzi. Prąd Tremeulé należy do parafii Glenackiéj, i biała niewiasta, nie jednokrotnie przyczyniła się do poruszenia dzwonów wieży wysmukłéj, głoszących zgon zatopionych. Za kościołem są dwa wielkie wiązy taką gęstwiną pokryte, że nie widać nieba stojąc pod ich konarami, które są wyższe od kamiennego krzyża stojącego na dachu kościoła i oznaczającego miejsce wielkiego ołtarza. Starzy powiadają, że ojcowie ich pradziadów widzieli już te drzewa znacznie wysokie i gęstym liściem pokryte, mające obecnie po kilka wieków.
Pomiędzy temi wiązami, drewniane sztachety oddzielały od reszty cmentarza małą przestrzeń kwadratową: było to miejsce wyznaczone na grobowce rodziny Penhoelów, odkąd zaprzestano chować w podziemiach kościołów.
Marta weszła do tego ogrodzonego miejsca, gdzie światło księżyca ukazało jéj dwa świeże nagrobki, nie pokryte dotąd kamieniami, a uklęknąwszy pomiędzy niemi, przez długi czas pozostała w nieruchoméj postawie.
Powietrze zwiastowało burzę: wiatr zaczął się zrywać i liście wiązów szeleściały chwilowo; chorągiewka na kościele skrzypiała, poruszana powiewem poprzedzającym burzę.
Marta nic nie słyszała; jedynie tylko gdy wiatr się odwracał i szum głuchy prądu Tremeulé dochodził jéj uszu, jéj ciało doznawało nagłego wstrzęśnienia.
Wiedziała że zwłoki dziewic znalezione były pod białą niewiastą.
Chwile upływały. Marta była milczący i jakby władzy pozbawiony. Po upływie kwadransu, odrzuciła w tył swe długie włosy twarz zakrywające, gdyż wyszła z obnażoną głową. Gdyby nie cień rzucony od wiązów, możnaby dostrzedz w jéj rysach uśmiech łagodny i spokojem tchnący. Jej boleść uśpiła się w marzeniu.
— Djano!... — przemówiła z cicha.
I gdy milczenie odpowiedziało echem temu wezwaniu, Marta odwróciła się do drugiego nagrobka.
— Cyprjano!....
Cięgła cisza.
Marta oparła obie ręce na sercu; iskra przenikła w jéj uśpionym umyśle.
— A więc to jest prawdą!... — szepnęła — nie będę już ich widziéć... one są tam... w ziemi... czyliż mnie słyszą?... czy wiedzą że je zwodziłam... i o ile je kochałam!....
Złożyła ręce na kolanach; nie mogła łez ronić, lecz w jéj głosie płacz się objawiał. — Biedne dzieci! — mówiła — drogie dzieci!... piękne dusze oddychające przywiązaniem i poświęceniem!... mniemały że są wzgardzone oziębłość zewsząd ich otaczała... jednak nigdy się nie uskarżały... przed dwoma dniami klęczały przedemnę jak anioły pocieszyciele... mówiły że pragnę dla mnie poświęcić życie swoje... a ja odpowiedziałam im szyderstwem... — oh! litości!... przebaczenia!... ja was kochałam.... kochałam namiętnie...
Łzy palące spływały teraz po jej licach, łkania wydobywały się z dyszących piersi.
— Kochałam was... Bogu tylko wiadomo ile byłyście mi drogie... Bóg był świadkiem mych męczarni...oh! nie wy jedne cierpiałyście... biedne dzieci... a teraz kiedy jesteście w niebie, módlcie się za mnie, gdyż pozostałam jedynie dla tego na ziemi, ażeby ciągle cierpieć.
Zamilkła. Cisza ciągle panowała na cmentarzu, a gdy znów mówić zaczęła, jéj głos był łagodny i pieszczony:
— Bóg jest dobry... wiem dobrze że niezadługo połączy mnie z wami.... jakże będę was całować... tam nie będę się ukrywać... ukażę wam moją duszę.... kochać... kochać się wzajemnie.... będzie to naszą radością w raju...
Wzdrygnąwszy się, podniosła nagle głowę:
— Blanka!... — rzekła — jakby jéj ktoś to imię szepnął do ucha — to prawda... zapomniałam o niéj...
Poczém dodała z goryczą:
— Zawsze ona pomiędzy mną i wami... zawsze... wy biedne męczennice... kochałyście to szczęśliwe dziécię, które wam wydarło moje przywiązanie.... Blanka.... tak!.... ja jestem jéj matką... muszę nad nią czuwać... i nie mogę przy was pozostać...
Zanim powstała, dotknęła ustami wilgotnéj ziemi pokrywającéj groby.
— Do widzenia... — szepnęła — powrócę jutro...
Wyszła z cmentarza. Powracając poprzednią drogą, wiatr który się wzmagał coraz bardziéj, ochładzał jéj twarz pałającą. Po kilku chwilach, przedarła się powłoka osłaniająca jéj umysł.
W ciągu upłynionéj godziny, działała i przemawiała jakby we śnie. Teraz nagle przedstawiła się jéj rzeczywistość; myśl córce wyłącznie ją zajmowała.
Nie straciła wszystkiego, ponieważ pozostawała jéj Blanka.
Gdyby jéj kto przypomniał wyrażenie pełne goryczy, wyrzeczone przez nią gdy klęczała pomiędzy nagrobkami, nie dałaby temu wiary.
Wyrzucać ukochanemu dziecku przywiązanie okazywane, nie jestże to bluźnierstwem?
Marta przyspieszyła kroku. Myślała że Blanka może się przebudziła i nadaremnie jéj wzywała, i wyobrażała sobie z jaką radością poskoczy do jéj łóżka aby ucałować jéj czoło.
Oh! jeszcze szczęście uśmiechało się do niéj.
Biedne serca strapione, chwytają się ostateczności. Nie mogą się same kierować, ponieważ ich siła jest zniweczoną, a przechodząc z rospaczy do wesołości wszelkie uczucie wydaje się podnieconym przez gorączkę.
Dusza Marty opływała w radości. Blanka była dla niej wszystkiém w téj chwili, i wszystkie uczucia do niéj się jedynie odnosiły.
Tenże sam posępny krajobraz ją otaczał: pagórek, raz pogrążony w ciemności, to znów oświetlony blademi promieniami księżyca; bagniska ciągnące się nieograniczenie, pośród których wznosiła się fantastyczna postać białej niewiasty, któraby mogła powiedzieć jéj cóś o zmarłych dziewicach.
Lecz teraz nie zapatrywała się już tymże samym wzrokiem co poprzednio. Zdawało się jéj że wszystko do niéj się uśmiechało była silną, chód jéj nie był chwiejącym. Spieszyła pocieszona, gdy dostrzegła w oddaleniu światełko w pokoju córki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około téjże saméj godziny, jeździec spieszył drogą Gacilly, zajęty tą samą myślą co i pani, i jego uradowane serce żywo biło na wspomnienie Blanki którą miał ujrzéć.
Był to Wincenty Penhoel, który otrzymawszy kilka sztuk złota od Bery-Montalta naboba Muskatu, powracał z Brestu.
Wincenty zwrócił kapitanowi angielskiemu swoją płacę majtka, i puścił się bez pasportu do departamentu Jlle i Wilen, gdyż pragnął jak najprędzéj stanąć w Penhoelu.
Spieszył konno, nie troszcząc się równie jak pani widokiem grożącéj burzy; wicher uginał już gibkie gałązki zarośli.
Jadąc tą samą drogą około któréj widzieliśmy bandytów ułana Bibandiera, który zatrzymał Roberta i Błażeja, usłyszał przed sobą tętent konia, i po chwili ujrzał jeźdźca który ominął go galopem.
Zdawało się Wincentemu że na koniu było dwoje ludzi, mężczyzna trzymał w objęciach kobietę.
To go bynajmniéj nie obchodziło, a jednakże pomimowolnie serce mu się ścisnęło.
Nie mogąc się powściągnąć, zawołał na jeźdźca ażeby się zatrzymał, lecz ten nic nie odpowiedziawszy na to wezwanie, zniknął w zakręcie drogi.
Powodowany niepowściągniętém przeczuciem, chciał zwrócić konia swego, a nawet już kilka kroków postąpił nazad, lecz zastanowiwszy się że nieznajomy miał dzielniejszego wierzchowca, zaniechał pogoni.
Jechał więc daléj do Penhoelu z opuszczony głowy, dręczony smutném przeczuciem którego nie pojmował....
Pani powróciła do pałacu. Na kurytarzach było pusto. Drzwi pokoju Blanki były na klucz zamknięte.
Otworzywszy je szybko, poskoczyła do łóżka z wyciągniętemi rękami, i uśmiechem na ustach.
Łóżko było próżne...
Pani uśmiechała się ciągle.
— Złośliwa dziewczyna — szepnęła — chciała mnie ukarać żem ją na chwilę samą pozostawiła.
Szukała córki za firankami i pod pawilonem, łóżka.
— Biank! — zawołała nie podnosząc głosu — gdzież jesteś?....
Blanka nie odpowiedziała.
Pani otworzyła drzwi małego gabineciku i szukała w każdym zakątku.
— Blanko! — powtórzyła głosem wzruszonym — nie chciéj mnie dłużéj utrzymywać w niespokojności... gdybyś wiedziała, mam ważne powody lękać się.... Blanko.... Blanko! proszę ciebie...
Drżała; lecz jeszcze z uśmiechem na ustach.
W tém wydała przeraźliwy okrzyk i padła na kolana.
Spostrzegła otwarte okno i szczyt drabiny, któréj ostatnie szczeble górowały nad balkonem.

XVI.
Pugilares.

Przez kilka chwil Marta była jakby w otrętwieniu. Cios był dla niéj tym dolegliwszy że nie był przewidzianym i dla tego też, do ostatniéj chwili niechciała wierzyć oczywistości nieszczęścia.
Czegóż się miała obawiać... porwania? lecz komuż mogła przyjść myśl porwania tego biednego dziecka, słabego i cierpiącego! może chyba w zamiarze odebrania jéj życia?...
Gdy Marta odzyskała władze umysłowe, jéj sumienie odpowiadało na to zapytanie:
„I tamte zostały zamordowane”....
Lecz światło zwolna przenikało do jéj umysłu, i im dłużéj się zastanawiała, tém bardziéj powątpiewanie i nadzieja nią kołysały.
To było niepodobieństwem! któż mógł porwać Blankę?... Marta mogła posądzać jednego człowieka, a ten nie potrzebował chwytać się tak gwałtownych środków. Robert de Blois był panem w pałacu, gdzie od dawna wszyscy bez wyjątku musieli go słuchać. Nie było potrzeby porywać słabéj dziewicy z łoża cierpień, gdy ją można pilnować jak niewolnicę, mając pod swoją władzą.
Z miejsca gdzie klęczała, mogła widzieć ostatnie szczeble drabiny opartéj na oknie, a stanowiącéj niestety! zbyt jasny dowód spełnionego występku. Marta pochyliła głowę, jéj usta powtarzały jeszcze mimowolnie:
— Blanko... Blanko!... błagam cię, moja córko... wyjdź z ukrycia!
Już dość dawno jak Marta klęczała ze zwieszoną głową na piersi nie mogąc się podnieść. Chciała się modlić, lecz głos modlitwy zamarł na jéj ustach. Wymawiała tylko ten jeden wyraz:
— Blanko... Blanko!...
Gdy usiłowała może po raz dwudziesty podnieść się na nogi, drzwi uchyliły się zwolna... nieograniczona nadzieja owładnęła, sercem biédnéj matki; jéj dusza malowała się w oczach, które chciwie zwróciły się na drzwi przez pół otwarte, a w których nie ujrzała nikogo.
— Blanko!... — szepnęła — oh! ty mnie zabijasz... to ty... nieprawdaż że to ty?...
Drzwi otworzyły się całkowicie i zamiast powabnéj twarzyczki Blanki, ukazało się w progu posępne oblicze Penhoela.
Remigeusz miał rozczochrane włosy, zmarszczki jego czoła głębiéj się wyryły, lica blade wyjąwszy plam krwistych które co wieczór występowały na jego wychudłe policzki w skutku opilstwa, a z pod zaognionéj powieki rzucał wzrok błędny i gniew oznaczający.
Opierał się oburącz o futryny drzwi, bo był pijany.
— Nakoniec zastałem ciebie — odezwał się bełkocząc — dawno już szukam ciebie... Wstań i chodź ze mną...
Biedna Marta z wielkiém wysileniem powstała mówiąc:
— Moja córka... przez litość Remigeuszu! powiédz mi gdzie jest moja córka?...
Penhoel bardziéj jeszcze zmarszczył brwi, a postać jego była przerażającą.
Marta nic mogła się ruszyć z miejsca, Remigeusz więc wszedł do pokoju chwiejącym krokiem, a zbliżywszy się do żony, pochylił się chcąc ją za ramię pochwycić, w skutku czego utracił równowagę i zaledwie nie upadł.
Marta wykrzyknęła, ponieważ. Remigeusz ściskał ją silnie, i przemocą zaciągnął struchlałą do sieni.
Od kilku lut lubo Penhoel zaniedbywał żonę, lecz nigdy się z nią źle nie obchodził, a nawet w godzinach codziennego opilstwa, zachowywał dla niéj pozorny szacunek; to zaś niespodziane grubijaństwo, którego powodu nie mogła zgłębić, ocuciło Martę z drętwieniu, bo przestraszona odezwała się do męża:
— Czegóż chcesz odemnie?... pozostaw mnie... pozostaw!...
Remigeusz nic nie odpowiedział, lecz ją naglił ażeby szła za nim.
Nikogo nie spotkali na kurytarzach i zdawało się, że tego wieczora mieszkańcy pałacu naumyślnie się pokryli.
Przeszedłszy z żoną cały kurytarz, Remigeusz stanął przed drzwiami salonu i otworzył je:
— Wejdź... — rzekł do Marty.
Salon był oświetlony jedną lampą stojącą na stole obok próżnej butelki i kieliszka. Marta postąpiwszy kilka kroków, padło znużona na krzesło. Remigeusz zadzwonił:
— Wódki! — wołał na służącego którego stąpania słyszeć się dały zewnątrz, a następnie tenże wszedł do salonu z flaszką żądanego nektaru.
— Odejdź! — rzekł do niego Remigeusz — za godzinę ma być wieczerza!
Służący oddalił się. Penhoel pozostawszy sam z żoną, nalał sobie w kieliszek wódki i usiadł.
— Jesteś bladą — zaczął — zdaje mi się że się czegoś obawiasz... czy wiesz o czém chcę mówić z tobą?
— Na miłość Boską panie! — poszepnęła Marta — co się stało z naszą córką?...
Penhoel okropnym wzrokiem zmierzył żonę.
Myśl stała zawziętéj zemsty przezwyciężyła jego opilstwo.
— Z twoją córką!.. — powtórzył — cóż mnie obchodzi to dziecko!...
— Alboż nie jest twojem!... — szepnęła Marta.
— Milcz!... jestem tu jeszcze panem przez godzinę... mam czas do osądzenia i ukarania ciebie...
Marta spojrzał na niego z zadziwieniem. Penhoel usiłował przybrać ton żartobliwy:
— Twoja córka.... dowiesz się co się z nią stało...
I dodał z goryczą:
— Dziecię, które nazywano aniołem.... jest hańbą dla całego naszego rodu...
— Panie... panie! — zaczęła Marta.
— Milcz powtarzam!... niema teraz czasu rozwodzić się nad twoim aniołem... wiem o innych miłostkach... ponieważ zaś jesteśmy sami, możemy pomówić otwarcie...
Sięgnąwszy za kaftan myśliwski który miał na sobie, wydobył zielony pugilaresik, na widok którego Marta lubo nie mogła już bardziej zblednąć, lecz się wzdrygnęła i podniosła. Pierwsze wrażenie przestrachu było tak przejmujące, że przez chwilę zapomniała o córce.
Penhoel uśmiechnął się szyderczo:
— Jakże się przyglądasz temu pugilaresowi — rzekł — znasz go dawno, bardzo dawno... założyłbym się, żebyś wiele ofiar poniosła ażeby go odzyskać.
Tą razą nieomylił się. Był to ten sam pugilares który pokazywał Robert de Blois w dniu ś. Ludwika. Musiał on stanowić okropną broń przeciw Marcie, ponieważ dość było Robertowi pokazać go, dla przezwyciężenia oporu biednéj kobiety.
Najobojętniejszy człowiek ulitowałby się nad Martą w téj chwili. Nie pojmowała dotąd dokładnie ogromu nieszczęść, które nad nią ciążyły, lecz czuła że jéj serce pękało, włosy oblewały się zimnym potem, a twarz wyrażała tak okropne cierpienia, że nie mogłaby się bardziéj zmienić w godzinie konania.
Penhoel jednakże był nieubłaganym.
— Rozumiem teraz — mówił — dla czego onegdaj namawiałaś mnie do sprzedaży pałacu... zastraszono ciebie tém... nieprawdaż, że byłabyś poświęciła wszystko dla odzyskania twoich tajemnic...
— Dla mojéj córki... — wymknęła Marta — lecz w obliczu Boga który mnie słyszy jestem niewinną... przysięgam ci!...
Penhoel wzruszył ramionami:
— Ty umiesz kłamać przed Bogiem równie jak i przedemną — rzekł kładąc pugilares na stole i biorąc kieliszek do ręki — od lat dwudziestu kłamiesz codzień... co godzina... lecz nie o to idzie... ja także zapłaciłem drogo za ten pugilares... dawniéj, byłbym za niego dał folwark, las, młyn... lecz cóż się stało z dobrami rodziny Pehoelów.... cóż się stało z polami... jeziorami, lasami... nie miałem już czém zapłacić za niego... a jednakże potrzeba mi było dowodu mej hańby!....
Marta złożyła ręce.
— Późniéj — mówił Penhoel, zalecając jéj milczenie grubijańskim gestem — dowiesz się, za jaką cenę kupiłem ten pugilares... teraz zaś, gdy go nabyłem, chcę z niego korzystać... pozostaje nam tylko godzina czasu do odczytania tych drogich listów... zabawimy się wybornie... — Penhoel wymawiał ostatnie wyrazy przytłumionym głosem. Nie podobna było przewidzieć rozwiązania téj sceny, bo jak wszyscy nałogowi pijacy, Penhoel przybierał maskę rozsądku i powagi, pod którą ukrywało się obłąkanie: Mógł przemawiać i myśléć z pewném pomiarkowaniem, lecz nic go nie powściągało od ziméj fantazji szydzenia, która przy ciągłém piciu, za chwilę spowodować mogła wybuch wściekłego gniewu....
Marta była bez obrony w tym domu prawie opuszczonym. Gdy jej wzrok szukał instynktownie ratunku, wiązała tylko drzwi zamknięte i wysokie ściany, na których były zawieszone w starożytnych ramach portrety Penhoelów.
Światło lampy było zbyt słabe, ażeby można było rozróżnić ich rysy surowe, jednakże dostrzegła pod ramami rękojeście złote oręży starożytnych, gdyż wszyscy Penhoelowie służyli królowi i wszyscy mieli pod swemi wizerunkami broń, którą za życia nosili.
Marta nie obawiając się śmierci, pomyślała w tej chwili: że jeden z tych oręży w ręku szalonego Remigeusza, ukarze jej mniemaną zbrodnię.
Pomiędzy wizerunkami, gubiącemi się niejako w ciemności, był jeden, na którego światło lampy bezpośrednio padało; wyobrażał on młodzieńca wyniosłego i miłego oblicza, którego spojrzenie zdawało się zwracać z miłością w téj chwili na Martę; a umieszczony obok surowego oblicza kommandora Penhoela, był ostatnim z kolei, i przedstawiał dokładne wyobrażenie starszego brata Ludwiką, o którym tyle razy wspomnieliśmy.
Gdy wzrok Marty padł na tę twarz piękną i szlachetną, nie mogła go już w inną stronę skierować tak, że zdawało się, jakby oczekiwała jakiéj nadprzyrodzonéj od niego pomocy.
Remigeusz otworzył pugilares. Ręka jego niezgrabna i drżąca szukała w nim jakiegoś papieru, który znalazłszy, zabierał się do czytania.
Marta oczekiwała z trwogą pierwszych wyrażeń pisma, podobnie jak winowajca obawia się pierwszego słowa zapadłe go przeciw niemu wyroku; gdyż w tym pugilaresie był list pisany przez nią, a skradziony przez Roberta de Blois, który mógł usprawiedliwić jéj potępienie w przekonaniu niekorzystnie o niéj uprzedzonego.
— To ci musiało uprzyjemniać chwile samotności — odezwał się Penhoel — ja także chcę mieć udział w twojéj radości i odczytamy razem...

Zbliżywszy pismo do lampy, z trudnością zaczął czytać:
St. Denis (na wyspie Burbon) 5 Grudnia 1803 r.
Kochany Bracie

Marta nie okazała najlżejszego poruszenia lecz barwa różana wystąpiła na jéj lica przed chwilą trupiéj bladości. Jéj oczy które się podniosły z podejrzliwą żywością, objawiały głębokie podziwienie, co widoczném było, że spodziewała się innego pisma.
Penhoel nie zwracając na nią uwagi, czytał daléj:
„Gdy ten list dojdzie ciebie, nasza Marta będzie już twoją żoną. Będziesz szczęśliwym... lecz mam nadzieje że nie zapomnisz o tym, który cierpi zdala od ciebie. Kocham ciebie Remigeuszu nad wszystko w święcie i nie wiem czybym dla naszego czcigodnego ojca dopełnił téj ofiary, jaką dla ciebie poświęciłem... nasz ojciec często się od nas oddalał, gdy témczasem ty, byłeś zawsze ze mną... będąc dziećmi, nasze łóżeczka stykały się z sobą: gdyśmy doszli do lat młodzieńczych, podzielaliśmy z sobą roskosze i troski.
„Odpisz mi zaraz mój bracie, gdyż zniechęcenie mnie ogarnia na wspomnienie rozdziału z ukochanemi istotami; zdaje mi się że o mnie zapominają i że jestem sam na ziemi.
„Donieś mi o zdrowiu ojca i matki i czy Marta jest szczęśliwą”...
Czytanie tego listu, trudziło wzrok zamglony Penhoela, bo pismo kreślone drżącą ręką Ludwika, było cienkie i niewyraźne.
Marta słuchała nieporuszona zatrzymując oddech. Jéj fizjonomja zupełnie się zmieniła tak, że zdawało się iż ją sen ogarnął, a trwoga która przed chwilą szpeciła jéj rysy, ustąpiła łagodnemu zasmuceniu.
Penhoel był zbyt zajętym ażeby zaważył; czytał daléj:
„Nie wiem czy mój odjazd ciebie zadziwił, lecz pewny jestem, że musiałeś doznać przykrego wrażenia; czyliż mnie nie kochałeś tak jak ja ciebie... Jeżeliś nie odgadł mojéj tajemnicy, muszę ci ją odkryć... gdyż zawszem ci się zwierzał z tém, co się ukrywało w głębi mego serca. To ciebie zasmuci Remigeuszu, lecz pomnij na to, że jestem cierpiącym i samotnym, i dozwól mi powierzyć ci moje troski. A przytém nasz czcigodny ojciec zniecierpliwić się może moją nieobecnością; obwiniać może będzie o niewdzięczność syna, na którego pomoc liczył w podeszłym wieku. Ty Remigeuszu powinieneś mnie usprawiedliwić. Powiesz mu: że zawsze byłem i jestem dla niego z najgłębszym przywiązaniem i szacunkiem, powiesz mu wszystko, cokolwiek ci serce wskaże, gdyż moja tajemnica, pozostanie między mną a tobą mój bracie...
„A nasza matka! Oh! tracę męztwo, gdy sobie wspomnę ile utraciłem.
„Czasami, myśl moja przebywa ocean; powracam do Penhoel, widzę was wszystkich: siwe włosy ojca mego, matkę nadbiegają na mój głos, ciebie skaczącego z radości i Martę, któréj duże niebieskie oczy wahają się pomiędzy łzami i uśmiechem...
Obfite łzy spływały po licach pani, Penhoel zaś z trudnością oddychał. Nie można było powiedziéć czy to pochodziło z gniewu, czy téż wzruszenie gniotło pierś jego.
„Szczęście... szczęście — czytał — niestety! skoro się ocknę z tego słodkiego snu i widzę się samotnym i obarczony przekleństwem...
„Mam blisko lat 22 i może będę żył długo... Cóż będę robił na świecie?... Nie mam już rodziny, moja przyszłość jest bez celu, a moja przeszłość zatruta gorzkiemi wspomnieniami...
„Mój Boże! czyliż zmierzyłem moje siły, gdy dopełniłem poświęcenia?... Nie żałuję wszakże tego; widziałem jakeś się zmieniał i niknął widocznie, ty, który byłeś tak obiecującym w młodości; usiłowałem odgadnąć tego przyczynę i pewnego dnia gdy leżałeś w łóżku w gorączce, powiedziałeś mi: umrę, gdyż ją kocham...
„Bóg, wzkazał mi moją przyszłość...
„Teraz mnie pojmujesz nie prawdaż... Widzę ciebie Remigeuszu; ty masz łzy w oczach i mówisz: Biedny brat! on ją także kochał!”...
Remigeusz przestał czytać i napił się wódki. Usiłował się zobojętnić i uśmiech szyderczy ukazał się na jego spiekłych ustach.
W bojaźliwym spojrzeniu Marty malowało się oburzenie.
„Biedny brat on ją także kochał“ — powtórzył Remigeusz jak sylabizujące dziecko.
„Gdyż — czytał daléj — mówiąc ci przy pożegnaniu że jéj nie kochałem, skłamałem przed tobą mój bracie.... bo kochałem ją... kocham... i zawsze kochać będę.... i z tego, też względu nigdy nic powrócę do Francy i... Rodzice nasi nie udzielą mi błogosławieństwa... módl się więc za mnie Remigcuszu, gdyż poświęciłem ci całe moje szczęście!...
Łkanie wydobyło się z piersi pani.
— Milczenie! — odezwał się Penhoel nie odwróciwszy głowy. — Pomimo tych pięknych słówek, zdradził brata... kłamie w tym liście jak kłamał przez cale swoje życie...
— On nigdy nie skłamał — szepnęła Marta.
— Milcz! — powtórzył Remigeusz — dość dla ciebie że ci pozwalam napawać się słodyczą miłosnych słówek jego... jesteśmy z sobą zaledwie przez dziesięć minut, a ja potrzebuję być cierpliwym przez godzinę.... płacz sobie, ale płacz cicho na wspomnienie téj szlachetnéj duszy, która stała się przyczyną znikczemnienia brata jego!...
„Nie powrócę więcej — czytał — bo nie dowierzam samemu sobie... Być może iż nie mógłbym znieść widoku pomyślności twojéj, gdyż wiem że jesteś szczęśliwym... i ona także...
„Oh! gdybym kiedykolwiek się dowiedział, że moje poświęcenie na złe wyszło... gdybym się dowiedział... lecz to niepodobna! nie chcę nawet o tém pomyśléć... ty jesteś szlachetnym i dobrym... a co do niej ona była dzieckiem; jéj dusza była uległą, i łatwo mogłeś pozyskać jéj przywiązanie.
„Nie mając zamiaru powrócić do Francyi i nie potrzebując spadku po rodzicach, zrzekam się go na ciebie z warunkiem, ażebyś część na mnie przypadającą pozostawił dzieciom, któremi Bóg was obdarzy, nie zastawiając ani obdłużając nieruchomości mego udziału.
„Na przypadek śmierci mojéj, ta część listu stanowić będzie moją ostatnią wolę.
„A teraz żegnam ciebie mój bracie! Powiedz Marcie że ją kocham jak siostrę, ażeby przynajmniej cóś omnie usłyszała.... mów o mnie ojcu i matce... a nadewszystko odpisz mi jak najspieszniéj, gdyż jedyną moją pociechą jest kochać ciebie i zajmować się myślą, że mi jesteś wzajemnym.“

Twój brat
Ludwik de Penhoel.

Marta ze spuszczoną głową roniła łzy, a te spływały na jéj założone ręce; Remigeusz zaś spoglądał na nią z uśmiechem okrucieństwa.
— Otóż to list długi... — rzekł — a mamy tu jeszcze dłuższy dodał uderzając po pugilaresie odczytałem go całkowicie, gdyż tak sędzia podpisuje... lecz pewny jestem, że treść jego znaną ci jest lepiéj jak mnie.
Pośród smutku jakiego Marta doznawała, przebijała się ukryta radość; wyrażenia miłości zawarte w liście, przenikały jéj serce.
Gdy mąż wyrzekł ostatnie stówa, podniósłszy głowę rzekła:
— Nie rozumiem ciebie...
Remigeusz wskazał palcem na papier rozwinięty.
— Ten list zroszony jest łzami... — odrzekł — nie wiem czy mojego szlachetnego brata, czy twoje mi...
— Nigdyś mi nie mówił że Ludwik pisał do ciebie.
— Ale zapewnie się domyślałaś tego?
— Po raz pierwszy słyszę o tym liście.
Głos Marty odznaczał się taką prostotą i prawdą, że Penhoel, powziął na chwilę wątpliwość. Krew uderzyła mu gwałtownie do głowy na wspomnienie, że on sam przedstawił przed oczy Marty to pismo, które obudzało tyle pamiątek, lecz to trwało tylko chwilę. On był uprzedzonym.
— Jestem zawsze głupi!... — wykrzyknął z drwiącym śmiechem — gotówem ci zawsze uwierzyć... Zapominam zawsze że jesteś niewinną i prostą... jak on wspaniałomyślnym i szlachetnym...
— Ręczę ci słowem....
— Słowem!... powtórzył Penhoel z opryskliwością i grubijanstwem — powtarzam ci iż wiem o wszystkiem moja pani... nie wysilaj sie na udawanie. Ten list był w moim biórku; zniknął z niego przed 18 miesiącami... tyś mi go wykradła...
— Na Boga. wierz mi....
— Po co kłamać?... człowiek który mi tego wieczora doręczył pugilares, znalazł go w twoim pokoju, do którego miał bezwątpienia wojny przystęp... zawołała Marta z oburzeniem nie przewidując téj nowéj zniewagi.
Ponhoel się uśmiechnął, ponieważ obelga ugodziła w serce. Nic okrutniejszego nad słabego człowieka, który znajdzie ofiarę, nad którą się pastwić może.
— Czyliż sądzisz że jestem ślepym? — odezwał się. — Od dawna zauważyłem zabiegi Roberta przy tobie... tego łotra zuchwałego, który zniszczył ojca, shańbił matkę i uwiódł córkę!... lecz takich właśnie uwielbiają kobiety.
— Moja córka!... — zawołała Marta jakby ze Snu przebudzona — powiedziałeś mi że się dowiem gdzie jest moja córka!...
— Na wszystko będzie dość czasu... wierz mi... lecz cierpliwości... jeszcześmy nie skończyli odczytywać wszystkich pism.
Wyjął z pugilaresu drugie pismo albo raczéj zeszyt.
— Nie zdziwiłbym się bynajmniéj — rzekł otwierając go — ażebyś zaprzeczyła, że nie znasz twój własnej ręki... to jest tego...
Spostrzegłszy ten zeszyt, Marta zakryła twarz rękami.
— Oh! — poszepnęła — poznaję go... to jest jedynym moim występkiem... niechaj Bóg mnie ukarze jeśli jestem winną!...


XVII.
Szpada.

Romans grzeszy — mówią — gdy usiłuje wciskać się W obręb wyższéj filozofii: ciężéj zaś grzeszy, gdy się błąka po drożynach zawiłych nauki socjalnéj, albo gdy rozumuje na wielkiéj drodze ekonomii politycznéj, ubitéj pospolitemi zdaniami człekolubności i drobnostkami sentymentalnemi.
Biedny romans! czyliż nie odgrywa przed wszechwładną publicznością roli trefnisia i niewolnika. Jeżeli chce nauczać przypadkowo, powinien się stać bordzo pokornym i ukrywać starannie naukę, bo każą mu zamilczéć.
Zaledwie pozostaje prawo przedstawienia gdzie niegdzie życia rzeczywistego pośród bajeczności; zaledwie dozwalają mu przytoczenia skromnego przykładu, byleby tylko wyrzekł się wszelkich uwag i teoryi.
Romans ściśle uważany, jest ulotnym. Potrzeba być poważnym, ażeby się korzystnie przybrać w sztywny płaszcz pedantyzmu.
Pióro wszakże pragnęłoby wytchnienia. Nie wszyscy są zdolni do zajmującéj analizy Balzaka albo do pomysłów Suliego. Umysł najczynniejszy zdrzemnąłby się czasami chętnie przy lekkiej rozprawie. Na katedrze nauczycielskiéj zwykle bywa wygodne krzesło. Lecz romans powinien ciągle postępować i nigdy nie siadać.
Gdy ten cierpki pewnik przerwał nam opowiadanie, mieliśmy rospocząć rozdział zdaniem dogmatycznym, mówiąc o p. Penhoelu cóś podobnego; słabość moralna może daléj zaprowadzić na spadzistości złego, jak sama złośliwość.
Uważamy to za niezaprzeczoną prawdę.
Penhoel od dawna dręczony był zazdrością. Widzieliśmy go dawniéj, na łonie spokojnéj pomyślności, iż był dręczony podejrzliwością. W tych to czasach jakieś widmo stawało pomiędzy nim i Blanką. Kochał on swoje dziecię, lecz przytém doznawał posępnéj niespokojności.
A jednakże w tych czasach Penhoel szanował żonę w calem znaczeniu.
Nic można zresztą wyrzec, ażeby jogo zazdrość była zupełnie bezzasadną. Czytelnik mógł odgadnąć z listu przytoczonego w popezedzającym rozdziale, bliższych szczegółów dotyczących rodziny Penhoelów. Okoliczności towarzyszące zaślubieniu Marty z Remigeuszem były tego rodzaju, że pozostawiały pewną wątpliwość wgłębi serca ostatniego.
Synowie kommandora Penhoela, od lat niemowlęcych objawiali w swym postępowaniu to, co ich odznaczało w wieku dojrzałości. Ludwik był silniejszym i pojętniejszym; z tych przeto względów poświęcał się zawsze, aby być ofiarą swojéj wyższości. Kochano go i szanowano bardziéj jak młodszego brata; powodowany wspaniałomyślnością, ustępował Remigeuszowi podarunki i nigdy nie zazdrościł rodzicielskich pieszczot.
Remigeusz korzystał i nadużywał z togo położenia, bo taki był jego charakter. Jednakże pomiędzy obu braćmi zachowała się prawdziwa przyjaźń przez lat 20, lubo ofiary ponosiła tylko jedna strona.
I jak to zwykle bywa, przywiązanie silniejszego do słabszego, zwiększało się przez też same ofiary. Gdy Remigeusz przyzwyczajał się do korzystania zawsze z poświęceń, Ludwik nawzajem przyzwyczajał się coraz bardziéj zapominać o sobie tak dalece, że samolubstwo jednego, rosło w stosunku bezinteresowności drugiego.
Nadszedł dzień, w którym bracia poznali młodéj kobietę. Była to piękna dziewica z sercem łagodném i kochającém, wzniosłéj duszy, umysłu szlachetnego, słowem, jaką pragniemy pojąć za małżonkę i która urzeczywistnia błogie marzenia pierwszéj miłości.
Ludwik jak w każdéj okoliczności, uzyskał pierwszeństwo. Pomiędzy nim i bratem, Marta nie mogła się wahać: był namiętnie kochanym...
Niepodobna ażeby Remigeusz nie odgadł téj miłości, a jednakże udawał że nie wie o niczém. Jego namiętność była żywą i głęboką. Ubrał brata za powiernika. Ludwik nie wiedział czy lepiéj kocha Remigeusza czy też Martę. Przez chwilę wahał się, ponieważ pomiędzy nim i młodą dziewicą zachodził tajemny związek, o którym dotąd nie było wzmianki.
Serce jego było zakrwawione; przez całą noc bezsennie spędzoną zalewał się łzami. Nazajutrz przed świtem wszedł do sypialni swych rodziców, ucałował śpiących i pożegnał na zawsze. Następnie uściskawszy tkliwie brata, bez wiedzy Marty opuścił pałac, mając podówczas lat 21.
Stało się to po nocy w gorączce spędzonéj i w chwili, gdy jego przywiązanie do Remigeusza posunęło się do namiętności.
Podług ścisłéj moralności, Ludwik Penhoel, pomimo bohaterskiego poświęcenia, popełnił wielki błąd, albowiem nie miał prawa opuszczać Marty, która do niego wyłącznie należała. Lecz widząc boleść Remigeusza mówiącego w rozpaczy: „umrę z miłości ku niéj” usłuchał popędu wspaniałomyślnego serca i w pierwszéj chwili doznał bolesnéj radości, spełniwszy bezprzykładną ofiarę.
Co do Marty, była to dziewica szesnastoletnia. Związek który ją jednoczył z Ludwikiem, lubo był wypadkiem nadzwyczajnego zdarzenia, był jednakże ważnym i nierozerwanym pod każdym względem, i według jego przekonania, powinien być tajemnicą dla dziewicy.
Ludwik mylił się w tym względzie, jak również wmawiając w siebie że Marla, któréj wrażenia z powodów młodocianego wieku nie mogły być trwałemi, wkrótce o nim zapomni.
Nazajutrz po swym odjeździe, a może i wcześniéj, gdy go gorączka ominęła, zmienił swoje zdanie. Postępek jego przedstawił mu się tém, czém był w istocie: szlachetnym z jednéj, a z drugiéj strony godnym potępienia; lecz czyliż mógł się cofnąć?
Dnie upływały, i żałość jego coraz bardziéj się jątrzyła. Dręczyły go wyrzuty, ponieważ nie sam tylko się poświęcał. Doznawał szczególniéj cierpień głębokich i niewyleczonych, ponieważ czuł iż miłość jego zwiększała się i pojmował iż jego nieszczęścia były tego rodzaju, że nigdy nic miały się skończyć.
Nie spróbował sił swoich, bo nic wiedział do jakiego stopnia był zakochanym.
Dowiemy się wkrótce, jakim sposobem Marta została małżonką Remigeusza:
Długo i stale okazywała ona wstręt do tego związku, lecz uporczywość jéj, jak również domniemana miłość, jaką żywiła dla nieobecnego, zauważoną została przez Remigeusza dopiero niestety! po ślubie i tém samém pozostawiła w sercu jego raz na zawsze zaród trosk nieprzezwyciężonych.
Bolesna ta uwaga zwiększoną jeszcze została od pewnego dnia, a byłe to po upływie trzech lat, w ciągu których Komandor i żona jego zmarli, a Marta miała zostać matką, gdy Remigeusz na początku zimy, powracał wieczorem z polowania, i wstępując na ścieżkę prowadzącą do pałacu od portu kruczego, usłyszał pomiędzy zaroślami stąpanie; sadząc że gość jakiś zdąża do pałacu, przyspieszył kroku na jego spotkanie. Lecz jakież byłe jego zadziwienie, gdy w przybyszu poznał... własnego brata... dla którego odtąd, pomimo że podwoje pałacu dla każdego i w każdéj godzinie były otwarte, dla niego na za wsze zamknięte zostały.
Remigeusz mógł jedynie: wyznać, co wtedy zaszło pomiędzy nimi. W pół. godziny potém Ludwik z głową spuszczoną na piersi, szedł ścieżką wiodącą do przewozu.
Zanim się przeprawił na drugą stronę, spojrzał po raz ostatni na dom ojca swego wymawiając imię Marty, i ukrył twarz w dłoniach.
Zawołał Benedykta Haligana, który go nie poznał być może dla tego, że miał podniesiony kołnierz płaszcza i kapelusz twarz mu zakrywał.
Ludwik przebył kilkaset, mil dla odwiedzenia brata, puścił się potém na morze i odtąd już go nie widziano.
Marta wydała na świat Blankę.
Spoglądając na córkę, Remigeusz wstydząc się samego Siebie pomyślił nie raz, że Ludwik bawił być może kilka nocy w okolicach pałacu... Lecz dla ukojenia swojéj niedorzecznéj podejrzliwości, dostateczném było dla niego spojrzeć na pogodną i anielską urodę Marty.
Taki był stan rzeczy do wieczoru burzliwego, w którym p. de Blois i jego służący Błażéj przybyli do pałacu, i odkąd zguba i przekleństwo spadły na ród Penhoela.
Robert pozyskał zaufanie i opanował jego umysł słaby. Był zręcznym i miał szczególny dar podchwytywania tajemnic najstaranniej ukrywanych, a skoro się przekonał o zazdrości Penhoela, ten już był w jego mocy.
Środki jakich do tego użył, były mistrzowskie i obiecywały pewne zwycięztwo. Osiadł za pośrednictwem Loli i Makreofala w zdobytym przez siebie pałacu, pomiędzy panem którym rządził w skutku przejetéj tajemnicy, i panią, któréj się za powiernika narzucił. Nikt nie był w stanie stawić mu oporu, a Penhoel nawet nie spróbował tego. Od początku dał się powodować słabości, zanurzając się w występkach, które usypiają sumienie; a jeżeli kiedy przebudzał się chwilowo, to i wtedy Robert umiał zwracać na korzyść swój intrygi to promyki rozsądku i woli. Pomimo swej miłości dla Loli, Remigeusz w skutku sprzeczności dość pospolitéj jednakże, był zazdrośnym o żonę; z téj to strony Robert nacierał na niego, przemawiał dwuznacznie, zachowując na przyszłość wywietrzenie zupełne. Penhoel był przekonanym że miał w swym ręku dowody własnéj hańby.
Szacunek którego nie mógł w zupełności się pozbyć i przekonanie o swém prowadzeniu wystgpném, utrzymywały go w granicach przyzwoitości względem Marty, lecz w głębi serca żywił dawną urazę, i jego osobiste usterki zamiast równoważyć żądzę zemsty do któréj mniemał mieć prawo, podniecały ją przeciwnie.
Pomimo tych powodów okazania się okropnym w chwili wykonania zemsty, obojętne barbarzyństwo Penhoela względem żony, pochodziło z wrodzonéj słabości jego charakteru. Te istoty dobre w gruncie, jak ich pospolicie mianują, dopuszczają się w pewnych okolicznościach dzikich nadużyć tyraństwa. Jeżeli nie doznają żadnéj przeciwności w życiu, dojdą do schyłku dni swoich nie zabiwszy muchy; lecz jeżeli niedostatek, lub zmienność kolei losu, pozbawi ich męztwa, niepowodzenia którym się oprzeć nie zdołają, zaczną ich prześladować; wtedy ujrzemy ich nikczemnie cofających się przed zwycięzkim przeciwnikiem, szukając około siebie jakiéj ofiary, na którąby mogli wywrzeć swoją bezwładną wściekłość.
A wtedy, są nielitościwemi! pragnęliby podwić katusze, jakiemi ich dręczono; z upodobaniem odgrywają rolę kata; napawają się udręczeniami przez siebie zadawanemi i pocieszają mówiąc do swych ofiar: „ty jesteś przyczyną wszystkiego, co mnie spotkało.”
Takie było położenie Remigeusza względem Marty.
Była ona w tym stanie osłabienia, które następuję po zbyt dolegliwym cierpieniu. Miłosierny Stwórca naznaczył granice, po za któremi boleść ludzka nie może się rozszerzać; bo jeżeli cierpi fizycznie, wtedy wpada w drętwienie, jeżeli zaś moralnie, dusza usypia i utrącą tkliwość.
Marta osłabiona i strapiona, przestała myśléć. Tyle pocisków które w nią ugodziły, pogrążyły ją w osłupienie i przygniotły.
Każde uśpienie ma swoje marzenia. Marla w błędnym śnie pogrążona, resztę swych myśli zwracała do przeszłości.
Po tylu latach, przypadek podawał jéj niestety bardzo późno, balsam na pierwszą boleść, która zakrwawiła jéj serce. Mniemała dotąd, że Ludwik ją opuścił w zamiarze zwiedzenia świata. Nie otrzymała od niego żadnych wiadomości. Wszyscy którzy ją otaczali, wyjąwszy jednéj osoby, to jest stryja Jana, od początku przyjęli za zasadę: najprzód pozbawić ją wszelkiéj w tym względzie nadziei, a następnie zniewolić do oddania ręki Remigeuszowi.
W ciągu pierwszych miesięcy Marta spodziewała się, że ją Ludwik nic opuścił pomimo wszelkich wieści które o nim rozgłaszano. Ludwik byt szlachetnym i Marta była o tém przekonaną. Dla pozbawienia jéj nadziei, potrzeba było używać cierpliwego kłamstwa i nieprzerwanego nalegania.
W końcu Marta znużona ciągłą walką uległa, lecz się nigdy nie ukorzyła.
Są więzienia w których okna okratowane wychodzą na pola lub piękne ogrody. Marta przytłoczony gnębiącą niedolą, ujrzała nagle otwierający się i oświetlony widnokrąg.
To szczęście tak wielkie, zupełne: kochać i być kochaną, Marta posiadała, lecz jéj go skradziono...
Ludwik jéj nie opuścił. List był w 1803 i. pisany, co stanowiło wiele lat rozłączenia, i przywiązanie Ludwika zdawało się że doszło do rozwoju w samotności. Ileż utraconych roskoszy, zastąpionych nieszczęściem długiem, niezwłoczném.
Marta nie tworzyła zupełnych rozumowań; otrzymywała się w połowie drogi, na słowie szczęście i jéj umysł skołatany, gubił się w słodkim omanieniu. Jéj twarz zasłonięta rękami, ubarwiona była lekkim uśmiechem. Groźby nie robiły na niéj wrażenia, grubijańskie wyrażenia Penhoela, brzęczały jak próżny dźwięk około jéj ucha.
Było to wytchnienie kilko-chwilowe być może; lecz pośród oręomnéj puszczy, cień oazy ma niepojęte powaby.
Remigeusz z zamiłowaniem odgrywał rolę kata, zdawało mu się że odgadywał łzy pod rękami Marty i to go zadawalniało.
— Teraz nie zaprzeczasz! — mówił przerzucając karty drugiego pisma — czy ci się już sprzykrzyło kłamać... spodziewałem się po tobie czegoś lepszego... być tak łaskawą słuchać mnie... jeszcze nas inne przyjemności oczekują tego wieczora... i to co pozostaje do czytania, jest bardziej zajmującém...
Marta nic nie odpowiedziała. Nadaremnie Penhoel udawał żartobliwą spokojność; stan opilstwa jego wzmagał się, głos ciężki i chrapliwy bełkotał wyrazy niezrozumiałe, a były chwile, w których z jego martwych prawie oczu, tryskały iskry.
— Tu inaczej postępujemy — rzekł — nie ma tu daty ani podpisu... jest to pisane codziennie... płakano przytém... jest to tytuł ciekawy... słuchaj uważnie...zaczynam:
„Już dwadzieścia razy biorę pióro do ręki, i ze dwadzieścia razy rozdarłam pismo... Jak ci wyrazić wszystko co się dzieje w mojém sercu... Jak ci donieść o wszystkiém co sie stało... jak wynurzyć, dla czego mam w tobie nadzieje... ja... będąc żoną innego...
— To nic nie stanowi... — przerwał Remigeusz czy raczysz mnie słuchać pani?...
Marta okazała znak głową.
Te wyrażenia uprzejme których Penhoel użył w zamiarze szydzenia, nie osiągały celu z podwójnéj przyczyny: najprzód że pociski jego dotykały martwego i prawie nieczułego ciała; powtóre, że żartobliwość zaostrzała je pośród tumanu opilstwa. Wyrazy którym chciał nadać barwę ironii, wychodziły z jego ust grubiańskie i ociężałe jak obelga pijanego służalca.
„Gdyż jestem już żoną — czytał dalej — opierałam się dopóki mogłam... dopóki mi pozostawała iskierka nadziei, która mnie utrzymywała; lecz wszyscy się przeciw mnie zjednoczyli... twój ojciec i matka... mówili do mnie, biednéj dziewicy wychowanej w ich domu od dziecka, żyjącej z ich dobrodziejstw, mówili mi: „czyliś dla tego weszła do naszego domu, ażebyś się stała przyczyną zguby naszych synów?.. Ludwik wydalił się z twej przyczyny... a teraz Remigeusz umiera dla ciebie”...
„Było to prawdą...wielki Boże! gdybyś go był widział jak się zmienił. Pozostawał po całych tygodniach zamknięty w swoim pokoju, nie chciał siadać z nami do stołu, mówił że sobie życie odbierze... Kommandor i pani która zastąpiła mi matkę, mówili do mnie ze łzami: „Oh! Marto, Marto! jego życie jest w twoim ręku... ulituj się na Boga! i zachowaj nam jedyne dziecię”...
„Gdybyś wymagał krwi mojej dla swego go ocalenia... lecz nie mogłam... wiesz dobrze że nie mogłam”...
Na ustach Remigeusza ukazał się uśmiech szyderczy.
— Oh! tak — pomruknął — mój szlachetny brat wiedział o tém... i gdy wrócił w trzy lata potém... bezwątpienia rozgrzeszył ciebie za twoją zbrodnię.
— On wrócił? — zapytała zdziwiona Marta.
Remigeusz wzruszył ramionami.
„Mówili mi jeszcze — czytał dalej — żeś opuścił dom ażeby nie widzieć łez moich, i gdy im nie wierzyłam, powiedzieli żeś umarł...
„Przez siedm miesięcy, wszystkie ich usiłowania były nadaremne. Ludwiku! nie podobna ażebym, ci wyznała przyczynę mego oporu... wtedy nawet, gdybym uwierzyła wiadomości o twej śmierci, nie mogłabym pójść za mąż w tym czasie”
„Mylę się z resztą pisząc, że wszyscy się przeciw mnie połączyli. Twój stryj Jan i żona jego, która niestety już nie żyje, dodawali mi odwagi, ażebym na ciebie nie kiwała. Gdyby nie oni, umarłabym z udręczenia i wstydu...
Remigeusz przestał czytać.
— Dawno się tego domyślałem — rzekł — nasz poczciwy stryjaszek zdradzał mnie żyjąc z mej łaski... lecz przyjdzie i na niego kolej... i jemu téż wynagrodzę...
Nim dalej czytać zaczął, obrócił kruczek od lampy, której długi knot, rzucał wysoki i dymiący płomień.
— Nic nie widać — pomruknąl.
Krew go oślepiała.
„Jeżeli ten list dojdzie kiedy rąk twoich czytał z coraz większém wysileniem — módl się za małżonkę stryja Jana, która więcej dla mnie uczyniła jak własna matka, i jeżeli kiedykolwiek powrócisz do Francyi, staraj się wynagrodzić stryjowi poświęcenie się je go dla mnie.
„On to mnie jedynie pociesza i czyta Wgłębi mego serca; z nim tylko mogę mówić o tobie”...
— Oh! — rzekł Remigeusz ocierając pot z czoła — to zbyt długie, a przytém nie znajduję tego co szukam. Jestem wszakże pewny że to czytałem pomiędzy twojemi miłosnemi baśniami... prawda że oko bystrzejsze jak moje wskazało mi stronnicę i wyrazy... niech djabeł porwie tę lampę... napróżno ją podnoszę... nic nie widzę...
Wychylił kieliszek wódki ażeby mu się rozwidniło w oczach.
Dalej — mówił — pomijam kilka stronic narzekań i westchnień... wiemy żeś kochała mojego wspaniałomyślnego braciszka... jak szalona.... otóż może teraz natrafię...
„Masz obowiązki do dopełnienia, o których nie wiesz Ludwiku. Niech mnie Bóg uchowa ażebym ci miała wyrzucać i mieszać twój spokój jeżeliś szczęśliwy, albo zwiększać twoje troski jeżeli cierpisz; zbadaj twoje sumienie i przypomnij sobie że dobrowolne wygnanie dozwolone jest tylko temu, który jest sam na ziemi, ty zaś nim nie jesteś”...
— Czy za nadto ominąłem! — wykrzyknął odwracając kartę — tu chyba djabeł się wmieszał... nic nie rozumiem... lampa gaśnie... flaszka się wypróżnia... Ab! gdyby tu był Robert, onby mi dopomógł.
Gdy przerzucał karty na traf, papier wypadł mu z jego rąk drżących, nachylił się po niego, a żyły wystąpiły mu na czoło.
— Zachowałem krew zimną — pomrukiwał nie piłem dla tego... potrzeba spokojności do sądzenia... słuchaj... słuchaj... otóż tego właśnie szukałem...
„Powracaj Ludwiku! błagam ciebie powracaj!..
— Lecz cóż dalej... oh! oh! atrament i papier są jednakiéj barwy... przeklęta lampa!
Zakręcił kruczkiem: szkło prysnęło mu na twarz.
Odskoczył z wściekłością.
— Nie chcesz ażebym czytał — zawołał — i cóż ztąd... widziałem na własne oczy... Blanka jest jogo córką... jego córką... czy słyszysz?...
Marta od dawna pozostawała w stanie osłupienia, lecz na imię Blanki, ocknęła się z otrętwienia.
— Blanka! — powtórzyła — nie powiedziałeś mi jeszcze co się z nią stało?
Poczém drżąca dodała:
— Czyś się na niéj pomścił?...
Zaczęła odzyskiwać przytomność umysłu. Domyśliła się że Robert korzystając z opilstwa męża, odczytał mu szczegóły, które się w piśmie nie znajdowały.
Penhoel stojąc usiłował zachować równowagę, lubo nogi chwiały się pod nim. Marta uklękła:
— Ona jest twoją córką — szepnęła — przysięgam ci... na miłość Boską! miéj litość nad twoją córką!...
Jéj serce które teraz pospieszniej uderzało, podniosło cokolwiek krwi na jéj lica; jéj oczy zwilżone były łzami, a jéj długie błąd włosy, rozpuszczone spadały w nieładzie na ramiona.
Remigeusz zaczął się w nią wpatrywać w milczeniu; jego fizjonomia przybrała odmienną barwę, a gdy mówić zaczął, w jego głosie przebijało się tkliwe wzruszenie.
— Oh! wiem dobrze że jesteś piękną i gdybyś była chciała, bylibyśmy szczęśliwemi... Pragnąłem kochać ciebie niewolniczo... czy sobie przypominasz Marto... dawno to już... dawno... lecz ja nie zapomniałem, jak moje serce biło na twój widok... Później inna kobieta pozyskała moje serce i odjęła mi rozum... Lola, która jest także bardzo piękną... Lola, która mnie nikczemnie opuszcza wtedy, gdy ja cierpię... lecz ta miłość nie była podobną do tej, jaką ku tobie pałałem... Oh! nie... nie kochałem żadnej kobiety oprócz ciebie... i nie będę innej już kochał!..
Usiadł przy żonie i odsłaniał jej włosy twarz okrywające.
— Czy przypominasz sobie moje prośby i łzy... Nie wiedziałem o mojem nieszczęściu, lecz czułem żeś mnie nie kochała... mój Boże! gdyby mi jaki duch poszepnął „czy chcesz poświęcić całe życie za szczęście jednego tygodnia... w którym będziesz kochanym?” oh! Marto! byłbym chętnie ofiarował to życie...
Marta spuściła oczy.
— Moja córka!.. nie mówisz mi o córce...
Remigeusz powstał, odepchnąwszy krzesło na środek pokoju.
— Jestem szalony! — wykrzyknął, a gniew znowu rozszerzył czerwone plamy na jego bladych policzkach — trzebaż ażeby ta kobieta przywracała mi przytomność... Jego córka!.. nie prawdaż... — mówił odgrażając portretowi brata — jego córka kłamcy podłego... Ani — słowa więcéj... na Boga nie chcę więcéj słyszéć ciebie... Oh! jestem bardzo poniżony... Syn Penhoela jest dziś tak ubogi, jak żebracy przychodzący po jałmużnę do pałacu... Syn Penhoela nie ma już przytułku i nie tylko nędza zagraża jego głowie... lecz jeszcze i hańba... Jeżeli ludzie którzy go zniszczyli, nie ulitują się... nazwisko ojca jego będzie okryte hańbą!... Czy wiesz kto popchnął Remigeusza Penhoela na dno przepaści? — dodał opierając ciężką rękę na ramieniu żony — Oto człowiek, którego lubił, i kobieta, którą ubóstwiał... to ty... niewierna małżonko i on... milcz mówię... rozkazuję]... Wiesz dobrze że mówię prawdę... W dniu w którym po raz pierwszy zmarszczyłem brwi spojrzawszy na kolebkę Blanki, Bóg wydał ma mnie wyrok... Była to ostatnia znikająca nadzieja... Nic już nie ożywiało serca mego i potrzeba było uśpić udręczenia umysłu!... szukałem zapomnienia w pijaństwie, w grze, w miłstkach... i ile razy błąd popełniłem, to zawsze z twéj przyczyny...
Opuściwszy ramie Marty klęczącej, przystąpił do portretu brata:
— Ty i on! — rzekł z dzikim wybuchem gniewu — on nadewszyslko, który mi zatruł życie... on, najnikczemniejszy z ludzi!..
To mówiąc stanął pod portretem, i podniósłszy rękę, uderzył pięścią w płótno, które pękło w tém miejscu, gdzie były piersi: następnie tracąc do reszty pomiarkowanie, oberwał ramy i cisnął je na podłogę; poczém deptał nogami wizerunek swego brata objawiając wściekłą radość.
Wśród tego hałaśliwego zajęcia, nie dosłyszał otwierających się drzwi salonu. Lampa bez szkła wydawała płomień dymny i drżący. Marta i Remigeusz nie dostrzegli, że się któś wcisnął do pokoju i stanął w cieniu za skrzydłem drzwi.
Remigeusz tupał nogami po płótnie rozdartmé, na którém nie można było już rozeznać malowidła.
Marta patrzała na niego przejęta zgrozą, jakby była świadkiem morderstwa.
Remigeusz zatrzymał się nareszcie, wycieńczony gniewem zajadłym i nie powściągniętym, właściwym opilcom.
— Ob! oh! stary Benedykt prawdę mówił że go zamorduję... teraz na ciebie kolej moja pani... — Szedł opierając się o ścianę i stanął nareszcie pod wizerunkiem ojca swego, pod którym zawieszona była szpada.
Już się nie śmiał; a odkrywszy głowę, przeżegnał się:
— Wszystko się skończyło dla nas obojga! — przemówił stłumionym lecz stanowczym głosem.
Naśladuj mnie... i odmów modlitwę...
Podparłszy się na rękojeści szpady, poruszał ustami jakby odmawiał modlitwę.
Marta zaczołgała się do niego na klęczkach — Remigeuszu — szeptała wyciągając ku niemu ręce w błagalny sposób, — ja chcę umrzeć... i przebaczę ci z głębi serca mego... Lecz proszę cię, powiedz mi nim mnie zabijesz, co się siało z moją córką?...
Bemigeusz skończył modlitwę i wskazując palcem na pugilares będący pod stołem, rzekł:
— Czyi iż ci nie mówiłem że musiałem za to zapłacić. Nie miałem już nic... Robert de Blois żądał twej córki za te papiery... i dałem mu ją...
Marta przycisnąwszy obie ręce do serca wydała słabe westchnienie, poczém padła bez zmysłów.
Penhoel spróbował palcem ostrza szpady.
W téj chwili dał się słyszéć lekki szelest przy drzwiach. Człowiek który wszedł poprzednio i ukrywał w cieniu, odejmował także szpadę zawieszoną pod jednym z portretów rodziny.
Penhoel stał o kilka kroków od zemdlonej Marty, i opuściwszy głowę zbliżał się do niej mówiąc:
— Naprzód ją... potém siebie...
W jego obliczu równie jak i w głosie malowało się stałe postanowienie; lecz gdy podnosił głowę i rękę do zadania ciosu, spostrzegł mężczyznę pomiędzy sobą i swoją ofiarą.
Był to stryj Jan, który stał wyprostowawszy grzbiet pochylony wiekiem, i trzymał w ręku szpadę zasłaniając Martę.


XVIII.
Godzina wygnania.

W tym człowieku stojącym w postawie wyniosłéj i śmiałéj z podniesiony szpady, Penhoel nie poznał swego stryja Jana; przywykł bowiem widzieć poczciwego starca z pochylony głowy z obliczem pokorném i łagodném. W pierwszéj chwili mniemał prawie, że to było przywidzeniem.
Cofnwąszy się o krok, machnął szpady w powietrzu, jakby chciał oddalić natrętne widmo, lecz szpada jego spotkała klingę Jana Penhoela wydając brzęk żelazu właściwy, który ocuca jak dźwięk trąby.
Światło lampy padało bezpośrednio na czoło starca uwieńczone białemi jak śnieg włosami. Spojrzenie jego było smętne, lecz zarazem malowało się wnim stałe postanowienie. Na szczęk oręży, przelotna iskra zabłysła pod jego powiekę i w téj chwili można było poznać, że Jan de Penhoel dobry i spokojny staruszek, musiał niegdyś dzielnie władać tą bronią.
Przez sekundę Remigeusz przypatrywał się mu w milczeniu.
Odejdź ztęd! — rzekł nakoniec — i nie chciéj mnie kusić... bo gdybym nie był bliskim śmierci, miałbym jeszcze z tobą rachunek do załatwienia mój stryju!..
Starzec nic nie odpowiedział.
— Odejdź! — powtórzył Remigeusz ściskajęc rękojeść szpady.
Stryj milczał jeszcze.
Jego duże niebieskie oczy, ze spokojnością i ukorzeniem zwracały się na oblicze zmienione synowca, któremu piana wystąpiła na usta.
— Odejdź!.. — powtórzył po raz trzeci — wiesz dobrze iż ta kobieta jest winną... i że syn Penhoela ma tylko jeden środek wymierzenia sobie sprawiedliwości.
— Wiem dobrze iż twoja żona jest świętą — odpowiedział nakoniec Jan głosem łagodnym i przejmującym — i wiem to także, iż moim obowiązkiem jest zatrzymać rękę syna mego brata, który chce popełnić nikczemne zabójstwo...
Remigeusz machnął swoją szpady ciężki jęk wydawszy.
— Jestem tu panem! — zawołał — odejdź!.. albo zginiesz!...
I zwrócił się ku stryjowi, który stał nieporuszenie; ręka jego w któréj trzymał szpadę zaledwie się poruszyła, a szpada Penhoela upadła na ziemię.
Remigeusz podniósł ją złorzecząc i znów zaczął nacierać, lecz nadaremnie wymierzał razy, które zdawały się padać na kamienną ścianę.
Stryj Jan trzymał ciągle rękę wysoko zasłaniając piersi i ograniczał się jedynie na odpieraniu razów, nie występując zaczepnie.
Remigeusz dyszał; czoło jego było oblane potem, a w krótce znużył się do tego stopnia, że się oparł o ścianę.
— Ah! — zawołał zgrzytając zębami — więc to tym sposobem wywdzięczasz się za dobrodziejstwa mojego ojca i moje, Janie Penhoelu!...
— Oby Bóg podał mi tylko sposobność, a wtedy przekonałbyś się, żebym nieszczędził życia za ciebie — odpowiedział starzec, którego oddech był zawsze jednostajny i spokojny — przekonałbyś się że niejestem niewdzięcznikiem.
Remigeusz udając nadzwyczajne utrudzenie, śledził z pod oka jego poruszenia, a upatrzywszy sposobną chwilę, poskoczył ku niemu wymierzając raz w piersi. Stryj Jan nie zachwiał się nawet i po raz drugi wytrącił szpadę z ręki synowca, który chcąc się po nią nachylić, utracił równowagę i upadł ciężko na ziemię, z któréj nie mógł się podnieść.
Znużenie w ciągu tego potykania, w zburzenie i pijaństwo, wszystko to połączone przykuło go do podłogi tak, że był niezdolnym się ruszyć.
Jan złożył swoją szpadę i otarł pot z czoła, wzniósł do nieba wzrok dziękczynienia a potém uklęknął przy Marcie, podnosząc jéj głowę drżącą ręką.
— Pani odzyskując przytomność, a tém samem i pamięć która powracała w raz z życiem, wymówiła imię Blanki.
— Znajdziemy ją moja córko! — rzekł stryj Jan.
Marta spojrzała w około; wzrok jéj zatrzymał się na próżnym miejscu, gdzie był zawieszony portret Ludwika.
— O! przypominam sobie... — poszepnęła. Ah! czemuż mnie nie zabił!...
Stryj Jan zbliżył ją do serca.
— Znajdziemy ją..., przyrzekam ci żej ą wynajdziemy!
Zdobył się na pocieszające słowa i przywracające nadzieję któréj sam niepodzielał; albowiem widział przez okno swego pokoju, jak Robert unosił Blankę przez ogród, a następnie dosiadłszy konia, pędził cwałem drogą do przewozu.
Pierwszą jego myślą było ścigać Roberta, gdyż domyślał się wszystkiego z drabiny przystawionéj do okna pokoju Blanki; lecz nim doszedł do portu kruczego, już Robert przeprawił się przez rzekę i pędził drogą Redońską.
Wincenty spotkał go w zaroślach na wysokości miasteczka Bains.
Gdy Stryj Jan wstępował smutny na pagórek, Wincenty popędzał swego konia, aby mógł stanąć jak najspieszniej w Penhoelu; gdyż od pół roku jak się oddalił, nie otrzymał z tamtąd żadnéj wiadomości. Przejeżdżając przez Redon, gdy się dopytywał co się dzieję w pałacu, wzruszali głową nic mu nieodpowiadając.
Było wprawdzie miejsce, w którym wiedziano zawsze co się dzieje w pałacu Penhoela. Wincenty wstąpił do oberży pod uwieńczonym boranem, lecz od tegoż rana ta oberża należała już do innego właściciela; stary Géraud i jego małżonka utraciwszy cały majątek, wydalili się do portu Ś. Mikołaja Z drugiéj strony rzeki Wilaine.
Wincenty był dręczony smutném przeczuciem, lecz jednocześnie serce jego biło z radości. Za kilka chwil spodziewał się ujrzeć Blankę. Jéj powaby zapewno się rozwinęły....ten nagły i niespodziany powrót, czyliż wywoła uśmiech na jéj pięknych ustach, albo łezkę w jéj dużych niebieskich oczach?..
Od czasu jak Benedykt Haligan był już zbyt podeszłym ażeby mógł pełnić obowiązki przewoźnika, zawieszono dzwon u przewozu, którego odgłos dochodził do pałacu, dla dogodności żądajęcych przeprawić się przez rzekę.
Zsiadłszy z konia, Wincenty pobiegł do słupa, przy którym był przytwierdzony prom, którym przed chwilę przewiózł się Robert, i zamiast zadzwonić, wskoczył do promu i w krótce dostał się na brzeg przeciwny. Spostrzegłszy światło w chacie Haligana, pobiegł węzką ścieżką i wszedł do siedziby Benedykta.
— Niech ci Bóg błogosławi Penhoelu — przemówił do niego starzec — burza się zbliża... czuje to po bólach mego biednego ciała.
— Co słychać w pałacu? — zapytał Wincenty lękliwie.
— Pałac stoi jeszcze — odpowiedział Haligan nieporuszywszy się, leżęc wznak z oczami wrytemi w powałę chaty.
Wincenty odetchnęł.
— Obawiałem się... — szepnął, poczém dodał wesoło:
— Jak się ma mój dobry ojciec?
— Twój ojciec ma się tak, jak człowiek wypędzony z jedynego miejsca przytułku... odpowiedział Haligan.
Wincenty cofnął się zdumiony.
— Jakto? — zawołał — czy Penhoel wypędził mojego ojca?
— Mój syna — odpowiedział przewoźnik — Penhoel nie może nikomu udzielić przytułku... gdyż sam jest tułaczem...
— Oh! — rzekł Wincenty niedowierzając temu co słyszał — a pani?...
— I pani także.
— A moje siostry?...
— Nie żyją... — odpowiedział Benedykt przeżegnawszy się.
— Nie żyją! — powtórzył Wincenty padając na kolana — moje siostry... moje biedne siostry...
A Blanka?...
Benedykt wstrzymał się z odpowiedzią.
— Czyś napotkał kogo na drodze? zapytał nareszcie.
— Tak — wyjąknął Wincenty.
— Czy ten człowiek trzymał co na ręku?
— Tak — odpowiedział młodzieniec.
— A więc — rzekł Haligan — on trzymał Blankę, twoją kuzynkę...
Wincenty wykrzyknął przeraźliwie, a przewoźnik obrócił się na bok.
Po kilku chwilach, Wincenty powstał jednym skokiem, przeprawił się przez rzekę i dosiadł swego wierzchowca.
Puścił się w pogoń za pochwycicielem Blanki, nie wiedząc jego nazwiska. Ten zaś powracał w téj chwili do pałacu.
Robert de Blois porwał Blankę pomimo wiedzy Penhoela Było to wypadkiem stałéj myśli którą oddawna żywił. Podług niego, Ludwik Penhoel powrócił do Francyj albo przynajmniéj niebawem przybędzie. Wieści, które w okolicy krążyły; nabierały codziennie większego prawdopodobieństwa, a nawet przytaczano szczegóły. Mówiono że Ludwik zebrał ogromne summy za morzem, a byli nawet niektórzy, co oznaczali do jakiej wysokości dochodziły.
Mając Blankę w swoim ręku, Robert spodziewał się osiągnąć korzyści; znając bowiem dokładnie tajemnicę rodziny Penhoelów, a mianowicie wiedząc o stosunkach jakie zachodziły między Ludwikiem i matką, mówił sobie: „jeżeli ten zacny mąż jest rzeczywiście bogatym, Blanka byłaby nie złą partją... niech żyją stryjaszkowie z Ameryki!“
Byłby znalazł powód do oddalenia pani, lecz przypadek oszczędził mu tego trudu. Marta bowiem która śledził od zmierzchu, wyszła jakieśmy widzieli udając się na cmentarz. Robert korzystał z jéj nieobecności; a ponieważ drzwi były na klucz zamknięte, przystawił drabinę do okna i dostał się do pokoju bez żadnéj przeszkody.
Blanka spała. Przebudziwszy się w objęciach człowieka, którego twarzy nie widziała, była tak zatrwożona, iż zaledwie mogąc wydać lekki okrzyk, zemdlała.
Wszystko zdawało się sprzyjać temu pochwyceniu, lecz w chwili gdy Robert wchodził z swym łupem do ogrodu, spotkał się z Penhoelem.
Robert uzbroiwszy się na wszelki przypadek, nie pomyślał nawet o użyciu broni, gdyż pomiędzy nim i Remigeuszem zaszła scena krótka i charakterystyczna. Remigeusz jakkolwiek był w przykrém położeniu, zachował jednakże tyle mocy, iż mógł obronić córkę nawet przeciw Robertowi, lecz ostatni że tak się wyrazimy, panował nad nim pod każdym względem.
Nie zmieszawszy się bynajmniéj, odpowiedział na pierwsze pytanie Penhoela odkrywając twarz Blanki.
— Uprowadzam ją z sobą... wierz mi Penhoelu że ona niepowinna obchodzić ciebie...
Od razu dotknął jego słabéj strony. Od trzech lat Robert usiłował podniecać podejrzenia tlejące w głębi serca Penhoela; cel był prawie osiągnięty i potwarz zdawała się nawet zbyteczną.
Złożywszy Blankę na kanapie darniowéj, Robert wyjął z kieszeni pugilares, w którym były dwa listy przytoczone wyżéj, z których jeden wykradł Marcie, a drugi Penhoelowi.
Udawał że wyszukuje jakiegoś wyrażenia i że rozpoznają niewyraźne pismo. Pomiędzy innemi, znalazł zdania wymyślone i improwizowane przez siebie samego, które się odnosiły do powrotu Ludwika na kilka miesięcy przed urodzeniem Blanki.
Penhoel doznał dzikiéj radości utwierdziwszy się w domniemanéj zbrodni swéj żony, o któréj już nie wątpił więcéj.
Robert miał słuszność. Cóż teraz obchodziło na pół pijanego Remigeusza porwanie dziecka miłości; owszem szczycił się niejako, że sprzedał córkę za dwa listy.
Koń był w pogotowiu przy sztachetach ogrodu, na którym Robert puścił się galopem uwożąc Blankę ciągle zemdloną do dawnéj nory Bibandiera, gdyż wiedział o tém że w całéj okolicy nie było nikogo, ktoby go przyjął do swego domu i chciał przechowywać porwaną córkę Penhoela.
Remigeusz zadowolniony z siebie, wszedł do salonu dla odczytania swobodnie przejętych listów, gdzie spotkał p. Protazego Hiven, który mu się kłaniał niżéj jak zwykle.
Po tych oznakach uprzejmości, Makroefal zaczął przemawiać, rozpoczynając od tego: że najserdeczniejszém jego życzeniem było zawsze, dać się porąbać w kawałki za pana Penhoela, i z tego więc względu, przyjął na siebie przykre posłannictwo.
Osnowę tego posłannictwa stanowiło to, że Remigeusz de Penhoel sprzedał urzędownie z prawem odkupu swoje dobra panu margrabi Pontales, z warunkiém niezwłocznego wejścia w posiadanie.
— I z Łych przeto zasad — dalej mówił Makroefal — rzeczony swego imienia Penhoel winien uważyć: że swego imienia Pontales żądać będzie... albo raczéj — poprawił się prawnik — daję mu uprzejmie do zrozumienia... bo przecież nie jestem komornikiem Bogu dzięki... że należy mu oddać w posiadanie pałac, albo wyraźniej mówiąc, opuścić go dobrowolnie w najkrótszym czasie.
Penhoel słuchał z wrytym wzrokiem i głowę podniesiony. Zdawało się że prawnika nie rozumie.
W ciygu nocy Ś. Ludwika, Robert i Pontales używszy napróżno gróźb i obietnic, chwycili się ostatniego środka.
Pokazali mu papiery wykradzione przez Cyprjanę i Djannę z domu Hivena a odzyskane przez Bibandiera. Były to fałszowane dokumenta, w których Remigeusz dopuścił się naśladowania podpisów brata i sfabrykował mniemane pełnomocnictwo, upoważniające go do sprzedaży spadkobierstwa Ludwika, którego uważał za umarłego.
Rzeczywistym doradcą tych środków był pan Protazy Hiven zmownie z Robertem i Pontalesem działający; lecz praw o uznaje tylko w innym dopuszczającego się bezpośrednio wykroczenia; a ponieważ Remigeusz sfałszował podpisy własnoręcznie, musiał więc uledz.
Odtąd nie posiadał ani kawałka ziemi.
— Spodziewam się że p. wice-hrabia — odezwał się Makreofal krzywiąc usta do słodkiego uśmiechu — przekonanym jest, że użyłem wszelkich sposobów, ażeby wyprowadzić go z drażliwego położenia... lecz tam gdzie nic nie ma, niemożna nic zrobić... wyjednałem tylko stósowną zwłokę, w skutku usilnych starań moich.
— Jaką zwłokę?... — zapytał Penhoel, który dotąd nic nie mówił.
— Dzięki mojej usilności — odpowiedział Makreofal — pan wice-hrabia uzyskał godzinę czasu na przysposobienie się do wyjazdu....
Remigeusz okazał znak oburzenia.
— Za pozwoleniem — odezwał się prawnik — winienem zwrócić uwagę JW P. że pałac sprzedany został z wszelkiemi ruchomościami... ztąd wynika, że gdy p. wice-hrabia nie może nic z sobą zabrać, zdaje się że w przeciągu godziny będzie mógł urządzić swoje interessa...
Makreofal pomimo pozornéj pokory, nie mógł pokryć złośliwéj radości, któréj doznawał wypełniając to posłannictwo.
— Proszę się oddalić! — rzekł Remigeusz.
— Niech pan wice-hrabia przebaczyć raczy, jeżeli nie mogę natychmiast uczynić zadość jego rozkazowi, jak to jest moim obowiązkiem... lecz nie skończyłem jeszcze mego zlecenia... osoba która mnie tu przysłała do p. wice-hrabiego, życzy sobie, ażeby pan zamieszkał jak najdaléj od gminy Glenaku, dla uniknienia zobopólnych nieprzyjemności... jestem również upoważniony oświadczyć panu wice-hrabiemu, że każdy dzierżawca dóbr Penhoela lub Pontalesa, któryby go przyjął, będzie natychmiast wydalony... a p. wice-hrabia jest zbyt szlachetnym, ażeby chciał narażać biédaków...
— Idź precz!... — krzyknął Penhoel zniecierpliwiony.
Uważając że jego brwi się marszczyły, Hiven przeląkł się, a wynurzywszy raz jeszcze swoją żądzę, że pragnąłby dać się porąbać w kawałki za pana wice-hrabiego, cofnął się tyłem do drzwi przy ciągłych i uniżonych ukłonach. Poczém udał się także do stryja Jana, dla wymówienia mu mieszkania.
Penhoel pozostawszy sam, przez kilka sekund był jak odurzony. Dotąd zamykał oczy nie chcąc widziéć skutków swego upadku. Po niejakim czasie gniew, głuchy zastąpił odurzenie które go dotąd gnębiło i gorzki uśmiech oświecił jego posępne oblicze. Pomyślił o Marcie.
Powstał.
— Ona... — pomruknał — ona to jest przyczyna wszystkiego... Jeszcze jestem panem domu przez godzinę... mam więc dość czasu do zemszczenia się!...
Niezwłocznie udał się do pokoju Blanki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W salonie, stryj Jan podpierał Martę która lubo odzyskała zmysły, lecz pogrążona była w odmęcie przerażających myśli, skupionych w jéj głowie skutkiem poprzednich wypadków.
— Potrzeba odzyskać siły — Marlo — mówił starzec — albowiem jeszcze się nie skończyły twoje próby... Nieszczęście spadłe na nasz dom... i jakkolwiek twój mąż postąpił sobie nieszlachetnie, powinnaś go jednak pocieszać w utrapieniu.
Gdy Jan kończył te wyrazy, zegar wybił jedenastą. Dźwięczny odgłos dzwonka zdawał się wywierać taki wpływ na Remigeusza jakby ciężka ręka przebudzała go z uśpienia. Usiłował powstać oparłszy się obu rękami na podłodze gdzie przed chwilą leżał rozciągnięty.
— Jedenasta!... — pomruknął — nie okazując nic po sobie coby przypominało to, co się stało — Cóż miałem robić o jedenastej?...
Stryj Jan wiedział o tém dobrze. Otworzył usta chcąc odpowiedzieć, lecz zabrakło mu wyrazów.
Remigeusz spoglądał w około.
— Ta sala wydaje się teraz bardzo wielką — pomruknął — dawniéj wydawała się mniejszą, wtedy gdy byli wszyscy...
Zaczął liczyć zwolna na palcach.
— Wincenty... Djana i Cyprjana... twoje dzieci stryju... Blanka... Roger, nasz syn przybrany... daléj Robert de Blois... — dodał ciszéj — i Lola... dla czegóż wszyscy ci nas opuścili?
Umilkł i zadrżał...
— Oh!... — rzekł z westchnieniem — przypominam sobie...
Powstał. Mało pozostało śladów poprzedniego opilstwa w jego fizjognomji, na któréj dostrzedz się obecnie dawały oznaki szlachetniejszych uczuć.
— Przypominam sobie... — rzekł — jest to godzina, w któréj Penhoel powinien opuścić na zawsze dom przodków swoich....
Marta stała nieporuszona i obojętna. Te wzruszenia smętne, lecz spokojne, były daleko znośniejsze jak udręczenia, które ją rozdzierały. Stryj Jan przeciwnie, był mocno strapiony.
— Jestem bardzo stary... — mówił — i mniemałem że niedoczekam tego. Daléj.... mój synowcze... godzina wybiła!... Oby Bóg obdarzył nas męztwem przy téj ostatniéj ofierze.....
Remigeusz postąpił krok do drzwi, lecz głowa jego która się podniosła z dumą, spadła na piersi. Potknął się o szczątki ram w których był portret Ludwika; poczém jego wzrok bojaźliwy i niespokojny, zatrzymał się na Marcie.
— Gdyby przynajmniéj ktoś mnie kochał... wyrzekł z rospaczą.
Marta powstała nakoniec i zbliżyła się do niego.
— Remigeuszu... — odezwała się — dopóki mnie nie wypędzisz, zostanę przy tobie... i będę ciebie kochała...
Te ostatnie słowa wymówiła z wysileniem, bo myślała o córce. Stała ze spuszczonym wzrokiem przy Penhoelu, który się jéj przypatrywał w milczeniu.
— Oh Marto!... Marto!... — poszepnął — gdybyś chciała...
Poczém odwróciwszy się do stryja Jana, pokazał palcem na leżące szpady.
— Dziękuję — rzekł.
I postąpił ku drzwiom salonu, starzec zaś i Marta szli za nim.
Przebyli razem pusty kurytarz, i zeszli z wielkich schodów gdzie także nikogo nie napotkali; następnie można ich było widziéć idących w milczeniu wzdłuż chodników ogrodu.
Stryj Jan otworzył bramę wychodzącą na drogę i wyszedł wraz z Martę. Penhoel przez chwilę wahał się iść daléj.
— Odważnie mój synowcze! — odezwał się stryj Jan — Bóg będzie miał litość nad nami.
Penhoel zakrył sobie twarz rękami i wyszedł nie spojrzawszy za siebie, a zaledwie próg przestąpił, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły, popchnięte niewidzialną ręką.
Pan Błażéj i Bibandier, wyszli z sąsiedniego krzaku i śmieli się dobrzy chłopcy z całego serca.


XIX.
Wieczerza.

Za bramą, Błażéj i Bibandier zacierali sobie ręce, jakby żadna drama na świecie nie mogła się odgrywać bez uczestnictwa krotochwili bezwstydnej i żartobliwej.
— To wcale nie wesoło — rzekł grabarz wydalać się bez celu o téj godzinie.
— A jeszcze na taką pogodę! — dodał pan Błażéj, będą pływać jak kaczki... jaki wicher...
— A jaka będzie ulewa! — już krople deszczu padają jak sztuki sześcio-frankowe... a teraz kiedyśmy ich odprowadzili, moim zdaniem jest przekonać się, czy pan wójt zostawił nam cokolwiek swjé dobréj wódki.
— Pan wójt! — powtórzył z drwiącym śmiechem Błażjé — każę sobie zrobić kamizelkę z jego szarfy.
Powrócili obadwa do przedsionka pałacu.
Zewnątrz, Remigeusz, Marla i Stryj Jan schodzili z pagórka.
Burza zbierająca się przed wieczorem, wybuchła nakoniec z gwałtownością; deszcz spadł potokami.
— Będzie to noc okropna dla tych, którzy nie mają schronienia... poszepnął Stryj Jan.
Marta szła z obnażoną głową, jéj włosy przemokłe przylepiały się do skroni.
— Nie mamy żadnego przytułku!.. odezwał się Remigeusz.
— Może go znajdziemy pomiędzy dzierżawcami... — zaczęła Marta.
— Nie myślmy o tém moja córko przerwał stryj Jan — ci którzy nas wypędzają, nie zapomnieli o niczém... nasze nieszczęście jest zaraźliwém, bo gościnność którejbyśmy doznali u biednych ludzi, sprowadziłaby również nieszczęście na całą ich rodzinę.
Deszcz i wiatr wzmogły się; zarośle drzew były zbyt niskie ażeby się pod niemi ukryć można. Remigeusz zatrzymał się.
— W podobną noc — odezwał się — przyjąłem do mego domu człowieka, który nas dzisiaj wypędza... Czyliż nie znajdę schronienia dla méj głowy... ja, który nigdy nie odmawiałem nikomu gościnności... wyjąwszy jednemu dodał cicho.
Poczém ściskając czoło oburącz, szeptał:
— O mój bracie! mój bracie!.. Bóg się mści za ciebie...
— Daléj mój synowcze — mówił stryj Jan udając wesołość. — Dzięki Bogu, nie nam się nic stanie... jest to ulewa i nic więcéj... my myśliwi powinniśmy być do tego przywykli... w najgorszym razie, możemy być pewni serdecznego przyjęcia u naszego dawnego przyjaciela oberżysty w Redon.
— To prawda — odezwał się Remigeusz z żywością ten nas prawdziwie kocha i mam nadzieję, że nie odmówi Marcie przytułku, bo co do mnie, to udam się... Bóg wie dokąd...
— Gdzie się ty udasz, tam i ja będę — — odpowiedziała Marta.
Remigeusz udał jakby tego nie dosłyszał.
— Muszę się oddalić bardzo daleko — rzekł — bardzo daleko... gdyż ci ludzie mają w swym ręku broń przeciw mnie... i dopóki będę narażony na ich pociski, będą mnie razić bez wytchnienia i litości... dopóki nie umrę, będą się obawiać ażebym nie powrócił do domu moich przodków.
— Bóg jest sprawiedliwy, mój synowcze! rzekł stryj Jan udając że go ożywia nadzieja — odzyskasz twoje dziedzictwo... lecz teraz ponieważ spostrzegam światło w chacie Benedykta, wstąpmy tam dla przeczekania burzy, gdyż biedna Marta jest osłabioną... a gdy wypocznie, udamy się do poczciwego Gérauda, który jest zamożnym i poświęconym dla nas.
Stryj Jan szedł naprzód ścieszką prowadzącą do chaty Benedykta, Remigeusz zaś postępował za nim niechętnie. Od roku nie odwiedzał dawnego sługi swego ojca, który umierał w zaniedbaniu.
Gdy Jan zbliżał się do chaty, spostrzegł człowieka siedzącego na progu, który zakrył sobie twarz rękami.
— Czy to ty Benedykcie? — zapytał Jan.
Mężczyzna podniósł głowę, a stryj Jan poznał w nim oberżystę z Redon. Ucieszył się szczerze, z tego spotkania starzec, bo klasnąwszy w ręce zawołał:
— Zbliż się mój synowcze!.. zbliż Marto!.. otóż nasz przyjaciel Géraud... który nas wyprowadzi z kłopotu!
Oberżysta powstał w milczeniu, zdjął czapkę z uszanowaniem i usunął się z progu. Światło z palącego się łuczywa padało na twarz jego. Stryj Jan zatrzymał się przed progiem, tak dalece uderzył go smutek i zniechęcenie malujące się w rysach oberżysty.
Benedykt Haligan usiadł na łożu.
— Zapal drugą drzazgę Franciszku Géraud — rzekł. — Rozpal duży ogień na kominie... bo Penhoel rzadko odwiedza starego sługę...
Géraud nie ruszył się z miejsca. Spoglądał osłupiałym i smutnym wzrokiem na przybyłych do chaty.
Gdy Marta wchodziła ostatnia, ujął jéj rękę i pocałował mając łzy w oczach.
— Jestże to więc prawdą co mi Benedykt mówił? — pomruknął drżącym głosem.
Penhoel spojrzał na łoże wzrokiem żałości.
— Cóż on mówił? — zapytał.
— Zapal drugą drzazgę Franciszku Géraud... — powtórzył biedny Benedykt. — Rozpal ogień na kominie i przystaw stołki... nasi panowie w chacie starego sługi powinni być przyjmowani jak należy.
— Cóż on mówił? — zapytał powtórnie Penhoel.
— Mówiłem że pałac przeszedł w obce ręce — odpowiedział Benedykt łagodniejszym głosem — i oddałbym wszystko co posiadam, oprócz zbawienia wiecznego, jeżelim się omylił. Powiedziałem że Remigeusz Penhoel będzie potrzebował wsparcia tych, którzy się żywili chichem ojca jego...
— Czy to prawda? czy to być może?.. przebąknął oberżysta — czyliż mieli serce wypędzać ciebie Penlioelu pana Jana i panią?...
— Prawda niestety! — odpowiedział Remigcusz.
— I liczyliśmy na ciebie przyjacielu Géraud — dodał stryj Jan.
Oberżysta wzruszył głową.
Robiłem co mogłem — rzekł sam do siebie — teraz nic nie mam....
— Nawet nie możesz udzielić schronienia synowi twego dawnego pana? — zapytał stryj Jan głosem cierpkim.
— Nawet schronienia... odpowiedział oberżysta — tego rana komornik zeszedł do mojego domu... zostałem — wypędzony wraz z moją podeszły służącą... która mniemała że umrze w dobrym bycie... a teraz, jakże bolesném jest w jej wieku, żebrać jałmużny po drogach....
Remigeusz usiadł na ławce, o ile możności najdaljé od Benedykta.
— To ja!.. — przemówił z cicha — tak, z mojéj to przyczyny... od dwóch lat Géraud przynosił mi pieniądze co tydzień... w dniu ś. Ludwika dał mi znaczną kwotę, mówiąc: to nie odemnie samego pochodzi, gdyż jestem zniszczony panie... powiedziałem tylko ludziom z Glenaku i z Benu: Penhoel potrzebuje pieniędzy... worek się napełnił... A ja dodał Remigeusz — przegrałem wszystko w jednej partyi...
— Wszystko co miałem należało do ciebie panie — poszepnął Géraud — żałuje tylko że już nic nie mam...
Stryj Jan zbliżywszy się do oberżysty, uścisnął mu rękę w milczeniu.
— Lecz — mówił ostatni — jeszcze to nie wszystko... czyliż to prawda co Benedykt mi powiedział, że ci ludzie którzy ciebie ograbili, mogą jeszcze nadto zgubić cię panie?... i czyliż to prawda że honor Penhoelów jest w ręku tych szatanów?
Nikt nie odpowiedział; po chwili jednak Benedykt odezwał się posępnym głosem:
— Pani ma łańcuch złoty na szyi; spieniężywszy go, można się puścić w dalszą drogę.
Pani natychmiast podała łańcuch stryjowi.
— Nie masz czasu do tracenia — zawołał oberżysta — jutro o świcie powinniście być na drodze do Rennes.... zbrodniarze bowiem którzy ciebie obdarli, mogliby się pomiarkować.
— Czy on zostanie lub się oddali — mruczał Benedykt — wezmą mu ciało i duszą...
— Nikt go nie słyszał.
— Pójdą z wami — rzekł Géraud — choć by do Paryża... gdyż nie przywykliście usługiwać sobie.
— Ależ ta podeszła kobieta? — odezwała się Marta.
— Ona znajdzie dla siebie sposób do życia.
— Biedna stara!... cóż pocznie? — rzekł Jan.
Oberżysta odezwał się z prostota lecz stanowczo: Urodziłem się poddanym Penhoelów.
Burza minęła. Wygnańcy w towarzystwie ojca Gérauda, zeszli do przewozu w nieméj boleści, a grobowy głos błogosławiącego ich Haligana, powiększał jeszcze bardziéj tę boleść.
Gdy Géraud odczepił prom, Marta pozostała w tyle.
Wiatr spędził chmury, a księżyc ukazał się w całym blasku; Marta korzystając z tego odwróciła się, aby spojrzéć po raz ostatni na pałac... i ujrzała na ścieżce słabo oświetlonéj dwie postacie młodych dziewic, które suwały trzymając się za ręce, a długie ich włosy powiew unosił.
Marta złożyła ręce i padła na kolana wydając słaby okrzyk; stryj Jan poskoczył do niej.
— Widziałam... — odpowiedziała na jego zapytania — obie... Śmierć ich nie zmieniła... Uśmiechały się do mnie i przesłały pocałunek... oh! ja ich teraz często będę widywać, gdyż wiedzą ilem ich kochała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo pozornéj samotności i opuszczenia, w pałacu jednak było kilka osób. Zaledwie bowiem Remigeusz, Marta i stryj Jan opuścili salon, gdy się otworzyły drzwi boczne i ukazał się Robert de Blois. Słyszał on i widział po większej części co się działo, i skutkiem tego uśmiech głębokiej wzgardy igrał około ust jego. Zbliżając się do stołu na którym była lampa, potrącił nogą cząstki portretu Ludwika.
— Jakie głupie i wściekłe bydle!.. — pomruknął. — W istocie łatwo było z nim trafić do celu... byłby ją zgubił, słowo honoru!.. gdyby nie ten stary stryjaszek w sabotach, który prawdziwie jest zuchem.
Spojrzawszy na szpadę leżącą na ziemi, mówił:
— Do kata! jakże dzielnie stawił czoło. Wytrącił mu trzy razy szpadę...
Rozparłszy się na fotelu na którym siadywał Penhoel, założył ręce na żołądku, jak człowiek napawający się rozkoszą z błogich skutków dopiętego przedsięwzięcia.
— I to wszystko już należy do starych dziejów — mówił — — zasłona zapadła, sztuka odegrana, a teraz rozpoczyna się epoka stanowcza życia... należy teraz zostać poważnym mężem... i umiéć się rządzić majątkiem...możnaby łatwo pozbyć się starego Pontalesa, lecz on jeszcze jest nam potrzebnym do pozyskania godności deputowanego... zapewnił mnie sto głosów wyborców w Redon; ale jak zostanę członkiem izby niższéj, niech mnie diabli porwą jeżeli mu nie spłatani figla...
— Przejażdżka wzbudziła we mnie apetyt — mówił — lecz moje trudy zostały wynagrodzone... teraz Blanka jest w bezpiecznym miejscu... mój łuk jest dobrze naciągnięty.
Służący ukazał się we drzwiach:
— Niech mi przygotuje wieczerzą! — rzekł Robert.
— Wieczerza gotowa — odpowiedzą! służący — nasz pan kazał nakryć w salonie.
— Dobrze — mówił Robert — spodziewam się że będę zadowolniony z wieczerzy waszego pana... odejdź!
Służący wyszedł.
Robert zacierał ręce i uśmiechał się.
— Biedak! — pomyślał — chudy pachołek... otoż to ratować ludzi którzy się topią... Stary Benedykt Haligan mówił jak z książki... z tego taka moralność wynika: że należy zostawić0 tonących ludzi bez ratunku i niech padają jak ołowianka na dno wody.
Powtórny wybuch śmiechu, towarzyszył téj moralnéj myśli, w czasie którego uczuł rękę wspierającą się na jego ramieniu.
Był to pan Błażéj ubrany przyzwoicie, który również śmiał się serdecznie.
— Jesteśmy weseli — rzekł siadając obok swego dawnego pana.
I zdaje się że mamy powody... odpowiedział Robert. — Właśnie o tobie myślałem...
mówiąc do siebie... ten chłopiec powinien mi być wdzięcznym.
— Ah! — odezwał się Błażéj — to tedy mówiłeś sobie?
— Tak!... bo rzeczywiście, los ciebie prawie we śnie napotkał... mogłem przecież obejść się bez ciebie...
— Robiłem co mogłem — odezwał się Błażéj z udaną pokory — byłem służącym wiernym posłusznym, poświęconym...
— Perłą lokai — przerwał Robert.
— A prócz tego — mówił Błazéj — bacznym dostrzegaczem, pośrednikiem dyskretnym, zręcznym szpiegiem...
— Jedném słowem królem cygańskim!.. zawołał Robert — nie myśl ażebym chciał zaprzeczać twoim zdolnościom... bądź pewnym że otrzymasz hojne wynagrodzenie.
Śpioch przysunął swoje krzesło i przybrał postać znaczącą.
— Właśnie też w tym przedmiocie chciałem z tobą parę słów przemówić. — W jakim sposobie pojmujesz podział Amerykaninie?
— W istocie przyznać należy, iż mnie zagadnąłeś... nie pomyślałem jeszcze o tém; zdaje się jednak, że pomiędzy nami nie przyjdzie do sporu.
— Zapewne że nie... jednakże słyszałem, że najlepsi przyjaciele są ci, którzy załatwiają między sobą rachunki. Możemy pomówić bez uniesienia... a najprzód zwrócę twoją wugę, żeśmy wystąpili z zakresu naszego pierwotnego układu, bo jeżeli sobie przypominasz, powinniśmy mieć po 20,000 fr. dochodu rocznego...
— W istocie! — rzekł Robert — bardzo mnie cieszy żeś sam ocenił różnicę jaka zachodzi.
— Wielką różnicę! — przerwał Błażéj.
— Zgadzam się.. ja sam kierowałem wszystkim, a tyś, sobie odpoczywał.
Błażej włożywszy obie ręce w kieszenie, założył na krzyż nogi ażeby się dogodniéj mógł rozeprzéć w fotelu.
— Mój poczciwcze: — rzekł — jak uważam zakrawasz na to, ażeby się gorycz zakradła w naszą przyjacielską rozmowę... jeżeli cierpisz słabość nerwową, tém gorzéj dla ciebie... ja zaś jestem W dobrym humorze i przemawiam z zupełną dobrotliwością. Nie idzie tu o nasze zasługi osobiste, lecz o udział, jaki ma na nas przypaść z majątku Penhoela... gdy mówię że się okoliczności zmieniły, to znaczy, że widzę dwóch nowych spadkobierców a może i trzech...
— Kogóż przecię?
— Najprzód Pantalesa...... potém togo brzydkiego łotra Makreofala... nakoniec naszą drogą Lolę, która niezechce zapewnie ustąpić ż próżnemi rękoma.
— Cóż więc począć?
— Oto tak... podzielić spadek na dwie równe części... jedna przypadnie na pana Margrabiego który się zobowiąże wynagrodzić Hivena według upodobania... a druga na nas.
— A Lola?
— Ona zostanie kochanką starego lub młodego Pontalesa; co się zaś tycze naszej biednéj cząstki 20,000. fr. dochodu, każdy z nas otrzyma po 10,000.
— Ale... — odezwał się Robert.
— Poczekaj, to jest zasadą... bo i ja mam swoje ale... to jest że przez przeciąg trzech lat po sobie idących, będę dobrowolnie rozporządzał całym i nierozdzielnym dochodem, ponieważ według naszego osobistego układu, ja będę teraz panem, a ty służącym...
Robert spojrzał na niego z otwartemi ustami.
— Żartujesz sobie... — przebąknął.
— Wcale nie... nigdy w życiu szczerzéj nie mówiłem... mój zuchu, chciéj sobie tylko przypmnieć ten wieczór, w którym jedliśmy wyborną wieczerze w oberży starego Gérauda... jaka to była jajecznica... baranina... nie, to był comber otoż zobowiązałeś się wtedy być nawzajem moim służącym przez tak długi przeciąg czasu, przez jaki by trwała moja służba przy twéj osobie.
— I był żebyś takim głupcem ażeby o czémś podobném myśleć? — zaczął Robert marszcząc brwi.
Pozwól mi uczynić prostą uwagę... — przerwał śpioch poważnie — nowe stosunki jakie między nami zajdą, wymagają według mnie, nowych form... jeżeli dobrze pomnę, wymagałeś odemnie podówczas poświęcenia poufałości, dzisiaj nawzajem mam prawo wymagać odwetu, i mówiąc szczerze, nie możesz mi mieć tego za złe.
Robert z trudnością mógł powściągnąć niecierpliwość swoją.
— Kiedyż przecie skończysz? — zapytał.
— Jeszcze mnie tykasz! zawołał Śpioch. — Amerykaninie! mój synku, jak widzę uparty z ciebie kozioł... i zaczynam się obawiać, ażeby nasza rozmowa nie zmieniła się w kłótnię.
Błazéj przestał się uśmiechać.
— Zobaczemy... — rzekł Robert zaczynając się niepokoić — daję ci 10,000. fr. dochodu, lubo to jest niedorzecznym.... lecz nie wypada nam wszczynać między sobą zatargów.
— Dla ciebie może nie wypada mój miły panie, ale mnie to wszystko jedno... słuchaj zatém... każdy ma swoje ułomności... od lat 3. codziennie myślałem o przyjemności, jakiéj w téj chwili doznaję... w istocie — dodał śmiejąc się — trzy lata to niezbyt wiele... gdyż dziś już bawię się przewybornie...
Robert z opuszczoną głową zdawał się zastanawiać.
— I gdy sobie pomyślę, że będę się bawił podobnie przez lat trzy — mówił Błażéj na honor, nie posiadam się z radości.
Robert spojrzał z ukosa na szpadę stryja Jana Błażéj nie pominął tego spojrzenia.
— Oh! oh! — zawołał — zdawało misie, że nam nie wypada robić wybuchu...
Robert zsiniały od gniewu, przemówił zmienionym głosem:
— Błażeju... — Błażeju!... cierpliwość ma swoje granice...
— Ja byłem cierpliwym przez trzy lata — odpowiedział Śpioch z niezachwianą spokojnością
— Wiesz dobrze iż wymagasz niepodobieństwa... — rzekł Robert — i w twoich żartach musi się coś ukrywać... jedném słowém, powiedz otwarcie czego chcesz?
— Otóż to, co się nazywa mówić — zawołał Śpioch — długo nie mogłeś mnie zrozumieć... przyrzekłeś mi 20,000. fr. dochodu i chcę mieć to 20,000...
— A ja?... — rzekł Robert spuściwszy oczy dla pokrycia gniewu.
— Nie wchodzę bynajmniéj w twoje osobiste interesa... z drugiéj połowy możesz co udzielić panu margrabiemu de Pontales, panu Protazemu Hiven, naszéj drogiéj Roli, a nawet Bibandierowi.
— Czy to twoje ostatnie słowo?... zapytał Robert chrapliwym głosem i ze ściśniętemi zębami.
— Tak, to jest ostatnie moje słowo — odpowiedział Śpioch — i nie odstąpię na jotę... — dasz mi wszystko! albo mospanie będę jadł sam wyborną wieczerzę którą dla siebie rokazałeś przygotować, i będziesz mi usługiwał do stołu.
— No! — rzekł Robert udając wesołość — jak uważam, nie można z tobą pomówić rozsądnie tego wieczora... potrzeba pomyśleć o czém inném...
Domawiając tych słów głosem dobrego humoru, Robert bawił się podstawą lampy, a wśród uśmiechu, ręka jego śliznęła jak błyskawica i pochwyciła szpadę stryja Jana.
Lecz Śpioch miał się na baczności, ho jakkolwiek Robert z nadzwyczajną szybkością odwrócił się dla zadania mu razu, już jego towarzysz stał na środku sali ze szpadą Penhoela.
— Oh, oh! — mój zuchu! zawołał Błażéj przybrawszy postawę do połykania się — znam ciebie od ucha do stóp... ty zawsze szachrujesz bo taki twój charakter... lecz w téj grze którą rozpoczniemy zdaje się że można sfilować kartę.
Robert powstał. Być może iż nie był śmiałym w znaczeniu bohaterskim tego wyrazu, lecz miał otyłe krwi zimnjé i stałości zarazem, że umiał w potrzebie bronić swego interesu albo życia.
— Uprzedzam ciebie że to jest pojedynek śmiertelny — rzekł zbliżając się przezornie do Błażeja.
— Jak ci się spodoba mój synku — odpowiedział Śpioch — dzięki Niebu chodziłem na salę fechtowania przez lat pięć.
Jeszcze byli zbyt daleko od siebie, gdy Robert stanąwszy w obronnéj postawie, rzekł:
— Po raz ostatni proponuję ci zgodę...
— Co się mnie tycze — odpowiedział Błażéj — ofiaruję ci miejsce kamerdynera przy mojéj osobie... albo w przeciwnym razie, żądam wypłacenia moich zasług trzech-letnich, które podług mnie wynoszą 200,000. fr.
Niepodobna już było dłużjé parlamentować, i końce szpad zetknęły się zwolna, jakby tylko dla postrachu.
Utarczka ta zupełnie była odmienną od poprzedniéj, gdyż dwaj przeciwnicy wydawali się zarówno ostróżnemi. Kolejno krzyżowali i parowali pchnięcia w znacznjé odległości; jeżeli jeden z nich przypadkowo nacierał, pozostawało przynajmniéj sześć cali odległości od końca szpady do piersi przeciwnika.
Lecz z każdą chwilą walka zdawała się ożywiać: tupali nogami śmiało jak na sali szermierskijé i słychać było szczęk ostrzy żelaza; a ktokolwiek widziałby ich zdaleka, mógłby sądzić, że to był pojedynek zaciekły i okropny.
W chwili gdy brzęk i szczęk szpad dawał się słyczéć najdonośniéj, głośny śmiech wybuchnął w drugim końcu sali.
Obie szpady jednocześnie się spuściły, a w otwartych drzwiach któremi Robert i Błażéj weszli, widziéć się dała wysoka i szczupła postać Bibandera. Były ułan trzymał się za boki i śmiał do rozpuku.
— Ah, ah! — zawołał po wyśmianiu się — otóż to figlarze... otóż to dwaj poczciwi chłopcy... biją się jak diabły o spadek, którego nie powąchają... i o wieczerzę, którą zje inny...
Robert i Błażéj byli zupełnie zbici z tropu. Były ułan, obecnie grabarz parafii Glenackiéj, postąpił kilka kroków, trzymając w ręku papiery.
— Pozostańcie za drzwiami jeżeli się boicie! — krzyknął do niewidzialnych świadków — pewny jestem że mnie nie zabiją... na honor! śmieszni jesteście — rzekł do dwóch przeciwników — a jeżeli was dziwi że mnie tu widzicie, to bądź pewnym panie Robercie, że ujrzysz mnie nawet na posiedzeniu izby deputowanych skoro zostaniesz jéj członkiem. A ty Śpiochu... zachciało ci się 20,000 fr. dochodu... drugą połową Amerykanin podzieli się z panem margrabią pieniaczem etc. etc.... i nakoniec z Bibandierem jeżeli łaska... porzućcie wasze mamidła moje dzieci... i pomówmy o ważnych interessach...
Wstęp ten nie zwiastował nic pomyślnego; Błażéj i Bobert spojrzeli po sobie.
Bibandier zaś rozsiadł się w fotelu przy stole:
— Moje kupidynki! — rzekł — przez całe życie będę się cieszył, że wam przeszkodziłem nadziać się na rożny jak indyki do których jesteście podobni... choćbyście przez godzinę zawracali na mnie tygrysiemi oczami, to przecież nic nie zmieni istoty rzeczy... Dzisiaj wierzcie mi, nie wypada robić hałasów.
— Lecz cóż to wszystko znaczy? — zawołał Robert — nic byłeś dotąd nigdy tak zuchwałym mości Bibandierze...
— Amerykaninie! — odezwał się były ułan — drażliwa natura mego charakteru, nie pozwała mi prowadzić rozmowy w podobnym tonie... ah, ah! — dodał parskając śmiechem — i ja także miałbym ochotę wziąść jaką sąarę szpadę, a potańczylibyśmy we troje... lecz dość tych żartów... Siadaj tu z prawéj strony Śpiochu, a ty Amerykaninie zajmij miejsce po lewéj... idzie tu bowiem o udzielenie wam wiadomości urzędowéj...
Robert i Błażéj zbliżyli się machinalnie.
— Pan margrabia de Pontales — mówił daléj Bibandier — upoważnić mnie raczył poufném posłannictwem do was... i powiedział mi tak:
„Mój przyjacielu, nie lubię patrzéć na tego Roberta i tego Błażeja”...
— Jakto! — wykrzyknęli obaj razem.
— Jeżeli mi będziecie przerywać, to nigdy nie skończymy... p. margrabia powiedział mi: „mój przyjacielu! oszczędź mi przykrości widzenia tych dwóch łotrów: Roberta i Błażeja...
— Ah! — odezwał się Robert... — Pontales mógł to powiedziéć!...
— Na honor że tak jest mój synu... i zdaje mi się, że to pochodziło jedynie ze skromności... margrabia bowiem wynagradzając was sowicie, chce uniknąć waszych wynurzeń wdzięczności... sami osądzicie mówił mi jeszcze: „ci hultaje zresztą byli mi dość potrzebni... chcę zatém, ażeby ztąd nie odeszli z próżnemi rękami”...
— My mamy ztąd odejść? — zapytał Błażéj.
Robert dodał żartobliwie:
— Ah! to tedy pan margrabia mniema że jesteśmy podobni do tych, którzy wydobywają z ognia kasztany dla tego, ażeby się dać za drzwi wypchnąć.
— Margrabia jest szczwanym lisem! panie Robercie — odezwał się były ułan z przesadą — i jeżeli sam zjada kasztany, toście się powinni uważać za szczęśliwych że wam raczy rzucić łupiny.
— To się da widziéć... — rzekł Robert.
— To się już widzi... — przerwał Bibandier — wracając do Pantalesa, kazał on wam oświadczyć: że pałac Penhoel jest mu potrzebny... i będzie to dla niego bardzo pochlebném, jeżeli znikniecie tego wieczora...
— Starzec musiał zdziecinieć! — pomruknął Robert, który prawdziwie nie pojmował tego postępku grubijańskiego i nieprzyjaznego. — Pałac należy więcej do nas jak do niego... Mamy w swoim ręku kontra-rewersa, których duplikaty są u Hivena.
— Duplikaty i oryginały — odpowiedział Bibandier.
— W cale nie!...
— Cóż mi mówisz! — przecież ja sam wydobyłem je z waszego biórka dzisiejszego wieczora... nie igraj rączkami p. Robercie, albo wprowadzę do naszéj rozprawy nowy argument to mówiąc, prawą ręką wyciągnął z pod kaftana pistolet przyzwoitych wymiarów.
— Pomówmy jak przyjaciele — rzekł — i nie unośmy się, dopóki nie będziemy wiedziéć wszystkiego...
— Zarabiam na kawałek chleba jak mogę!...
gdybyście byli mocniejsi... bądźcie pewni żebym wam służył... bo ja nie żywię uraz... i nie pamiętam wam, jakeście się ze mną obchodzili przez trzy lata... Otóż to jest pewném, że nie macie co liczyć na wasze kontra-rewersa.
— Mamy inne środki — odezwał się Robert — i jeżeli Pontales przywiedzie nas do ostateczności...
— Powiadam wam moje kupidynki, że będziecie łagodni jak baranki... ręczę wam za to powtarzani że stary Pontales jest szczwanym lisem... a przytém zacny człowiek, gdyż ofiaruje wam wynagrodzenie, mogąc was wyprawić jak włóczęgów.
— Jakie wynagrodzenie? — zapytał Błażéj.
— Dziesięć pięknych papierków 1,000 frankowych na was dwóch.
Połowę naszego rocznego dochodu! — wykrzyknęli razem przyjaciele — to obłąkanie...
— Czy przyjmujecie?
— Nigdy! — rzekł Robert.
— Wolałbym wisiéć raczéj — dodał Błażéj.
— To dawny styl... — zauważył Bibandier — gilotyna zastąpiła szubienicę feodalną... lecz pominąwszy żarty... moje chłopcy, nie pojmujecie jak widzę waszego położenia.... pozwólcie mi zatém przedstawić wam przed oczy drobnostki, które jaśnie wielmożny margrabia sprowadził ze stolicy... — tu rozłożył jeden z papierów które trzymał w ręku.
— Pierwszy dokument — czytał:
„Wyciąg z zapisków prefektury policyi.
Wydział informacyjny.
„Robert Kamei...
Robert wykrzyknął z zadziwienia, a obadwaj z Błażejem zmienili się na twarzy. Dotąd sądzili oni że mogę walczyć równa bronią.
„Robert Kamei — czytał dalej Bibandier — zwany Wolf, zwany Belowski, przezwiskiem Amerykanin z przyczyny rodzaju kradzieży którą się zwykle trudni. Niewiadomego pochodzenia, lat 28; trzy razy skazany w 1815 roku za kradzież na pięcioletnio więzienie warowne; uciekł z la Torce w przeciągu miesiąca i dotąd nie mógł być schwytanym.“
— Drugi dokument
„Wyciąg z zapisków prefektury policyi.“
„Wydział informacyjny-”
„Błażej Jolin, zwany Śpiochem z przyczyny rodzaju kradzieży którą się zwykle trudni.”
Biba»dier zaczął się śmiać.
— Oba jak uważam, macie zwykłe zatrudnienia...
„Skazany zaocznie 5 stycznia 1810 roku na 10 lat do ciężkich robót, na stanie pod pręgierzem i piętnowanie.”
Były ułan złożył starannie oba papiery i schował je do kieszeni.
Robert i Błażéj spuścili głowy i zdawało się że w ziemi wrośli.
— Niesmaczna potrawa — odezwał się Bibandier — dziesięć lat i pręgierz, — dobrześ zrobił śpiochu, żeś się nie stawił w sądzie... lecz nie zapuszczajmy się w niepotrzebne rozprawy, jak mówił gruby adwokat który mnie wyprawił do Brestu.... Pozostaje mi tylko dowiedzieć się, czy p. Robert życzy sobie odsiedziéć lat cztery, i jedenaście miesięcy... i czy. p. Błażéj uważa za stósowne wystąpić przeciw zaocznemu wyrokowi?......
Dwaj przyjaciele zachowali milczenie. Był to cios równie dotkliwy jak niespodziany. Nadewszystko zaś Błażéj który mniemał że doszedł szczytu pomyślności, spadł nisko i nie czuł się zdolnym do oporu. Robert wszakże usiłował stawić czoło burzy:
— Wszystko to jest dobre — rzekł podnosząc głowę — i pojmuje jaki w tém udział przyjąłeś, mój stary towarzyszu... lecz jeżeli będziemy zgubieni, czy Pontales mniéma iż się tém ocali?...
— Oh! oh! — odpowiedział Bibandier czy myślicie że go można zajść z któréj strony?
— Można spróbować... to co zaszło w nocy ś. Ludwika...
— Nie ma świadków — przerwał Bibandier.
— Był przynajmniéj jeden...
— Tak, to prawda, lecz ja jeden znam go tylko... a p. margrabia mi płaci.
Robert okazał wściekłe poruszenie.
— Cokolwiekbądź nastąpi — rzekł będziemy się opierać... nie jesteśmy jeszcze w ręku sprawiedliwości i mamy dość czasu do namysłu.
— Bardzo mało... — rzekł łagodnie były ułan.
— Podajmy sobie ręce Błażeju — rzekł Robert zwracając się do swego towarzysza. — Jesteśmy teraz ściśle złączeni, nieprawdaż?... a przysięgam, że my oba potrafimy sobie poradzić przeciw Pontalesowi!
— Tak, tak — przebąkiwał śpioch — będę robił wszystko co zechcesz.
— Ah! — zawołał Robert — myślicie więc że nas można zastraszyć... jeszcze nie jesteśmy schwytani i pan margrabia powinien się był postarać o czterech żandarmów dla poparcia swych pogróżek.
— Jest ich óśmiu w kuchni — odpowiedział Bibandier z uśmiechem — Śpioch jeździł po nich do Redon.
Robert odwrócił się do Błażeja, który mruczał uderzywszy się w czoło.
— Sprowadziłem ich na przypadek, gdyby chłopi się zbuntowali dla obrony Penhoela.
Robert zamilkł i zdawał się być pokonanym. Wśród panującego milczenia dało się słyszéć chrząkanie Makreofala, czekającego za drzwiami.
— Cierpliwości! — zawołał do niego Bibandier — wszystko już załatwione.
Wydobywszy z kieszeni pugilares, odliczył na rogu stołu 10 biletów tysiąc frankowych.
— Nie żądamy od was pokwitowania moje aniołki, tak dalece pokładamy w was zaufanie... wiedźcie tylko o tém, ze wasz rysopis jest w ręku każdego żandarma tego departamentu... a jeżeli będziecie dostrzeżeni w okolicach o wschodzie słońca, moglibyście być narażeni na pewne nieprzyjemności... Pragnąc jednak zapobiedz grożącemu wam niebezpieczeństwu, wystarałem się dla was o parę dzielnych koni, które na was oczekują z tamtéj strony rzekł.
— Ruszajmy! — rzekł Robert wziąwszy ze stołu pięć biletów.
Błażej schował pięć drugich z rozpaczliwą miną.
— Zdaje się, żeśmy się porozumieli — mówił Bibandier — jeżeliby wam zachciało się powrócić, pamiętajcie że wasz rysopis jest rozdany żandarmeryi...
Dwaj przyjaciele udali się do drzwi, Bibandier zaś powstał chcąc ich grzecznie odprowadzić.
— Spodziewam się, że nie mamy do siebie urazy — mówił do nich idąc — zresztą winniście mi wdzięczność, że was pojednałem... wiadomo wam, że każdy żyje jak może... a przytém zdaje mi się, że wkrótce się z wami połączę w Paryżu... gdzie nie jeden dobry interess ubijemy... Do widzenia moje zuchy... ab! zapomniałem... pan Hiven, który nie śmie tu wejść lękając się szpad i który wam spłatał tego figla, prosił mnie, ażebym wam powiedział: iż nie umrze zadowolony, dopóki się nie da porąbać w kawałki na wasze usługi.
Robert i Blażéj zniknęli.
W kilka chwil potém, wszedł służący z wieczerzą przeznaczoną dla Penhoela. Bibandier i Protazy Hiven zasiedli wesoło do stołu.
— Musi któś przecie zjeść tę wieczerzę! — rzekł Makreofal.
— Zdrowie twoje, mości prawniku! — odpowiedział Bibandier nalewając szklanki. — Jesteśmy tutaj panami na ten wieczór.
Podnieśli szklanki do ust; lecz zamiast je wychylić, powstali z żywością i uszanowaniem, gdyż p. margrabia Pontales który wszedł bez szelestu, zasiadł do stołu, a były ułan i prawnik stali zmieszani ze szklankami w ręku. Pontales uśmiechał się jak zwykle dobrotliwie i cokolwiek szyderczo; przysunął do siebie kapłona i odkroił skrzydełko. Hiven i Bibandier czekali dopóki im usiąśdź nie pozwoli.
Pontales ogryzł skrzydełko i wypił kieliszek wina z widoczną przyjemnością; poczém spojrzawszy na obu towarzyszy, okazał kiwnięciem głowy każdemu, opiekuńczą łaskawość:
— Jestem z was zadowolonym, moje dzieci — odezwał się z dobrocią — idźcie się posilić w kuchni...


Część trzecia.
PODRÓŻ

I.
Dziedziniec pocztowy.

W XIV wieku zakwitła sztuka budownicza, w XV wynaleziono proch, wiek XVI wydoskonalił malarstwo, XVII wykształcił jezyk Francuzki, XVIII skomplikował encyklopedję i był słynnym z wydawanych kolacyjek, które dostarczyły tyle krotochwil teatralnych; XIX zaś doprowadził do wysokiego stopnia środki kommunikacyjne, i to stanowi jego sławę.
Możnaby wprawdzie skontrolować jego inne zalety, jako to: odkrycia nowych planet, romansów parowych, i zup rumfordzkich; lecz żaden dziejopisarz nie zaprzeczy makademizacyi, gór kilometrycznych, świstaczki konduktora lokomotywy, oraz lampy cudownéj która w zimie ogrzewa nogi podróżnych. Nie wspomniemy tutaj o kolejach żelaznych; dyliżans bowiem byłby już dostatecznym do utrwalenia sławy wieku naszego; lecz dyliżans dziś tak wzgardzony...
W 1820 r. pocztowe karety były jeszcze w nędznym stanie we Francyi. Potrzeba było trzech dni i trzech nocy podróży z Rennes do Paryża. Zatrzymywano się na noclegach; popasano co siedm lieu konie dychawiczne. Słowem, nie podobna dziś uwierzyć co się podówczas działo.
Była godzina 8 z rana. Na dziedzińcu pocztowym w Rennes słychać było hałas i krzątanie, a na środku stała kareta żółto malowana, wązka u spodu, rozszerzająca się u Wierzchu, któréj kształt zdawał się być obliczonym dla uniknienia ile możności przypadków. Około téj karety, do któréj zaprzęgano trzy konie, i która za chwile wyruszyć miała do Paryża, tłoczyło się mnóstwo faktorów, podróżnych i żebraków. Pomiędzy innymi była tam rodzimo, która prawie od zaprowadzenia dyliżansów, zawsze zajmowała część środkową; był to ojciec w czarnéj jedwabnéj szlafmycy z dużym workiem noclegowym w ręku; matka z koszykiem żywności, którego denko zbyt małe, dozwala widzieć szyjki butelek; dwie córeczki w starych kapelusikach, gdyż nowe zapakowały w pudełka, i bona z trojgiem małych dzieci, za które składa się tylko połowa opłaty na jazdę i którym wstrząśnienie pojazdu sprawi niezawodnie ból żołądka.
Rodzina ta zajmuje sama większy część dziedzińca, tak wiele bowiem ma przyjaciół którzy żałują jéj odjazdu i przychodzą życząc szczęśliwéj podróży. A ponieważ wyjazdy podobne często się powtarzają, przeto przyjmuje ona zlecenia całego miasta, i wtedy poczta listowa nie potrzebuje być wyprawianą.
W przedziale przednim (w rotundzie), siedział młodzieniec jadący do Paryża na kursa prawne, wiozący z sobą rękopism tragedyi, którą niestety teatr Francuzki przyjąć nie raczył; przy nim uboga i smętna dziewczyna, którą spotkamy może za miesiąc bardzo zmienioną i wystrojoną w loży teatru opery; i nakoniec czerwona, krepa mamka, która się spodziewa karmić jakie książęce dziécię.
Na wyższym koźle czyli na szczycie dyliżansu, siedzieli dwaj mężczyźni z wąsami i fajkami.
Pozostawał przedział arystokratyczny: (coupé), który podówczas nazwany był w Rennes, kabryoletem.
W tłumie otaczającym karetę, mówiono że jakiś pan przybyły z Brestu, najął dla siebie cały kabryolet. Dodawano, że ten pan był anglikiem, i że anglicy są oryginałami, którzy wszystko robią inaczéj jak inni ludzie.
Żebracy i próżniacy którzy go widzieli jak wjeżdżał w przeddzień wieczorem, utrzymywali że był dorodnym mężczyzną i wojskowym bezwątpienia.
Stanął on w hotelu francuzkim, którego drzwi wychodzą na dziedziniec pocztowy. W hotelu oczekiwali na niego dwaj murzyni i dama ze sługami. Wszystkie te osoby przybyły z nim jednocześnie w dwóch pojazdach pocztowych, obładowanych tłomokami.
Dla czego jechał w kabryolecie, gdy dama siedziała w powozie? Dla czego nadewszystko dwaj murzyni rozpościerali się wygodnie w drugim, gdy ich domniemany pan jechał w dyliżansie?
Ci anglicy są osobliwémi ludźmi!
Ileż to przytaczano powiastek z tego względu. Jeden znał pewnego Goddama, który jadł rosół na desser; drugi bywał u jednego gentlemana, który podróżował zawsze ze swoim koniem trzymając go własnoręcznie za tręźle, i t. p. osobliwości równie dziwaczne.
Im bardziéj zajmowano się śmiesznościami anglików, tém ciekawsze spojrzenia zwracały się na drzwi hotelu francuzkiego, przez które anglik miał wyjść na dziedziniec pocztowy.
Wybiła godzina odjazdu, trzeba było czekać na anglika.
Rodzina zajmująca środek dyliżansu, uczeń prawa i gruba mamka, zaczęli mruczéć przeciw przywilejom bogaczów.
— Czy dziś przyjdzie ten Engliszman? mówiła bona — gdyby to był jaki chudy pachołek, musiałby wziąść nogi za pas i biedź za dyliżansem.
Żebracy jęczeli:
— Dobroczynne dusze... zacni chrześcijanie... na miłość Bozką wesprzyjcie nas!
Faktorzy wołali;
— Paczka czterdzieści fantów do Alençon! dwa kosze ryb do Vitry!
Przy drzwiczkach środkowych mówiono:
— Nie zapomnisz pani kłaniać się państwu Grimbalet!...
— Moje uszanowanie panu adwokatowi i jgo małżonce...
— Wierz mi pani, obwiń sobie nogi w słomę, poranki bywają chłodne...
— Ah! państwo będziecie mieć rozrywkę w drodze... my zaś biedni będziemy o was myśléć.
— Kłaniaj się pan Wiktorowi, Józefowi i Zofji... lepiéjbyś pani zrobiła, gdybyś psa umieściła na koźle.
Pośród tych ożywionych rozmów, nastąpiło nagłe milczenie. Drzwi hotelu francuzkiego otworzyły się i dwaj murzyni anglika ukazali się w progu.
— Śliczne chłopcy! — szepnęła mamka.
Byli to rzeczywiście dorodni mężczyźni, w bogatej liberyi i w białych turbanach, które tym bardziéj odznaczały lśniącą czarność ich skóry.
Przeszli przez dziedziniec obojętnie na ciekawe spojrzenia które się na nich zwracały, i złożyli w kabryolecie płaszcz, szal kaszmirowy i poduszkę futrzaną rzadkiéj piękności.
— Zdaje się rzekł jeden z wąsaczów siedzących na koźle — że mylord obawia się kaszlu.
Student filozof z potrzeby, spoglądał na płaszcz okazały i piękne futro z pogardą stoicką. Czarni odeszli, a anglik ukazał się w progu hotelu.
Był to mężczyzna rzeczywiście odznaczający się i szlachetnéj postaci. Nazwa oryginała którą obdarza prowincja pierwszego lepszego paltosaka, który zapuszcza włosy i brodę i nosi śmieszny kapelusz, wcale mu była niewłaściwą.
Pomiędzy tłumem przebiegł szmer zadziwienia; można rzec nawet, że to był hołd uszanowania. Anglik jednakże był bardzo skromnie ubrany: miał na sobie surdut taśmami wyszywany podług ówczesnéj mody, który bardzo dobrze odznaczał jego kształtny kibić i był stosowny do okazałego wzrostu; na głowie miał furażerkę angielską, z pod któréj widać było wijące się naturalne włosy czarne, jedwabiste i lśniące.
Gdy przechodził zwolna przez dziedziniec, chmara żebraków brudnych i obrzydliwych którzy się roją na ulicach miasta Rennes, tamowała mu drogę, wrzeszcząc i jęcząc przeraźliwie w przekonaniu, że anglik rozda im hojną jałmużnę, lecz ten nie zwracając na nich uwagi, wsiadł do kabryoletu.
— Ruszaj! — zawołał konduktor na pocztyliona.
— Miłosierna duszo!... — jękli chórem żebracy — méj litość nad nami...
Tenże sam chór zaraz złorzeczył na stronie:
— Przeklęty angliku! gdybyśmy mogli rozszarpać cię w kawałki!
Próżniacy zaś dziwili się mówiąc:
— W istocie ten bogacz powinienby im dać kilka złotych, lecz ci anglicy mają serca kamienne...
Wchwili gdy pojazd ruszał z miejsca, ręka biała i piękna ukazała się z pod drzwiczek kabryoletu i pełną garść złota wysypała na bruk dziedzińca czém spowodowała okropną walkę pomiędzy żebrakami.
Była to niepamiętna hojność, jaką kiedykolwiek w Rennes widziano. Próżniacy wytrzeszczali oczy i nie jeden z nich miał wielką chęć przyłączyć się do zbierających złoto Mylorda.
Gdy żebracy, mężczyźni, kobiety i dzieci cisnęli się jedni przez drugich z zapałem godnym gratki, dyliżans zaledwie z miejsca ruszył, gdy zatrzymany został w bramie pocztowéj. Wszyscy pobiegli w tamtą stronę spodziewając się przypadku, lecz to był tylko podróżny, z płaskim tłomoczkiem w ręku, żądajęcy miejsca w dyliżansie.
Konduktor wychyliwszy się ze swéj budki rzekł:
— Kareta jest zapełnioną... pojutrze odchodzi inny dyliżans...
Podróżnym był nasz przyjaciel Stefan Moreau malarz, przybywający z Redon.
— Muszę jednakże dziś jechać — odpowiedział.
— Mówie panu, że nie ma miejsca!
— Nie jestem wybrednym... pomieszczę się gdziekolwiek.
— Oto uparta głowa! — pomruknął konduktor — mówię wyraźnie, że nie ma miejsca! udaj się pan naprzeciwko, ztamtąd wyjeżdża także bryka do Paryża.
— Powracam ztamtąd właśnie — rzekł Stefan — nie chcieli mnie przyjąć.
— A więc ustąp pan... pocztylionie ruszaj!
Pocztylion trzasnął biczem, konie w miejscu dreptały. Stefan stał w pośrodku jak Spartanin pod Termopilami, nie myśląc wcale ustąpić. Próżniacy i żebracy cisnęli się do wejścia bramy, pragnąc zbadać przyczynę przeszkody zatrzymującej dyliżans. Najszczuplejsi przesuwali się pomiędzy ciasną przestrzenią będącą pomiędzy ścianą i kołami dyliżansu, roztropniejsi okrążali bramę, udając się przez sień hotelu.
— Jak uważam — odezwał się Stefan stojąc w tymże samym miejscu — jest to tylko upór z twéj strony, bo widzę ztąd, że jeszcze jest przynajmniéj dwa miejsca w kabryolecie.
— Te miejsca są zajęte przez Mylorda.
— Żartujesz sobie... alboż Mylord potrzebuje trzech miejsc dla siebie samego?
Przy tych ostatnich słowach wychylił się anglik, który przez kilka chwil przypatrywał się obojętnie malarzowi szamocącemu się z końmi, poczém ziewnąwszy cofnął głowę, opierając się o poduszkę siedzenia.
— Czy mam zejść? — zawołał z gniewem konduktor.
— Ponieważ zachciało ci się koniecznie miejsca mój paniczu, więc jeżeli mi natychmiast nie zejdziesz z drogi, to ci się wystaram o nie w biurze policyi.
— Cóż to się stało? co się dzieje? — pytali próżniacy i żebracy którzy nakoniec dostali się na ulicę.
Konduktor odpowiedział stojąc w bramie:
— To ten jegomość, któremu się zachciało zająć miejsce zapłacone przez Mylorda.
— Miejsce Mylorda! — powtórzyli chórem żebracy... oh! my go nauczemy... Widział kto podobne zuchwalstwo!... Pocztylionie! machnij go biczem!
Żebracy zaginali rękawy swych brudnych koszul, mieszczanie nawet sposobili się do utarczki, gdyż wszyscy przejęci byli oburzeniem przeciw człowiekowi, który był tak bezczelnym, iż się chciał wcisnąć do miejsca zajętego przez tak czcigodnego pana.
Stefan postanowił jednak narazić się na wszelkie skutki swego uporu i złożywszy na ziemi tlomoczek, spoglądał śmiało na groźnych przeciwników.
Anglik znów wyjrzał przez drzwiczki, a tą razą oblicze jego wyrażało niecierpliwość i zły humor.
— I cóż? — rzekł akcentem bretańskim — czy to się dziś skończy?
Te wyrazy przywiodły otaczających do ostateczności, którzy łącznie z konduktorem i pocztylionem natarli na Stefana. Ten bronił się mężnie i pomimo nierówności sił, potrafił przez kilka sekund utrzymać w przyzwoitéj odległości licznych zapaśników.
Oblicze Mylorda wyjaśniło się.
— Ach! — wykrzyknął właściwym stopniowaniem głosu to ulubione wynurzenie anglików, które jest powszechniejsze od wyrazu goddam.
W téj chwili Stelan oburzony do ysokiego stopnia, opierając się plecami o mur, wymierzył silny raz pięścią tak trafnie, że barczysty mieszczanin na niego nacierający, potoczył się w rynsztok.
— Ach! — powtórzył anglik prawic wesoło — it is a true gentleman!
Gdy Mylord cofnął głowę do kabryoletu, usłyszano świśnięcie. Dwaj czarni stanęli przed drzwiczkami jakby z ziemi wyrośli, a anglik przemówił do nich parę słów: poczém odskoczyli od dyliżansu, a w jednéj chwili konduktor z jednéj, mieszczanie z drugiéj strony, odepchnięci zostali dość nieprzyzwoicie? Stefan zaś także nie mógł się ucieszyć z téj niespodzianéj obrony, gdyż jeden z murzynów pochwyciwszy go w pół, przyniósł swemu panu.
Uczestnicy utarczki i inni, poklaskiwali téj scenie.
— Puść tego gentlemana — rzekł anglik do murzyna.
Murzyn postawił Stefana na ziem, i usunął się od niego.
— Panie — przemówił do niego anglik uprzejmie — cokolwiek więcéj pomiarkowania w odpieraniu, a będziesz się bokserował jak sam Kolburn... czy pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— Jakież panie? — rzekł Stefan.
— Czy jesteś bretończykiem?
— Nie Myłordzie.
— Jeżeli tak, z prawdziwy przyjemnością ustąpię panu jednego miejsca.
— A ja przyjmuje z miłą chęcią Mylordzie! zawołał Stefan podnosząc z ziemi tłomoczek.
Jeden z murzynów otworzył drzwiczki i malarz zajął miejsce w kabryolecie. Już się zabierał do ponowienia dziękczynień, gdy spostrzegł, ze Mylord nie zwracał na niego uwagi ferując wzrok w przeciwną stronę ulicy, gdzie bryka kryta furmańska, ciasna i niewygodna, przysposabiała się do podróży. Zaprzężona parą końmi, podobnież jak dyliżans podzieloną była na trzy przegrody, w których było tylko po dwa miejsca obok siebie.
Anglik zwracał uwagę na dwa kapelusiki słomkowe, które dawały się spostrzegać w przednim przedziale bryki.
Stefan z swego miejsca nie mógł nic więcéj widzieć nad dwa kapelusiki. Mylord zaś był pewnym, że pod nimi ukrywały się śliczne buziaki, gdyż widział jak wsiadały do bryki, któréj opony zastępujące story, spuściły się i kapelusiki znikły.
Anglik oparł się w jednym kącie kabryoletu i zmrużył oczy, jakby zapomniał zupełnie o swoim towarzyszu.


II.
Mylord.

Faktorzy, żebracy i mieszczanie, stali jeszcze przez kilka minut przed dziedzińcem pocztowym, bo musieli przecież cóś pomówić o tém dramatyczném wypadku, który się wydarzył przy odjeździe dyliżansu. Każdy musiał coś wtrącić o bogatym angliku. Gdy zaś mieszczanin którego Stefan powalił w błoto, był tak śmiesznym że się uskarżał, rozsądni członkowie zgromadzenia tłumaczyli mu: że zawsze się podobą korzyść odnosi, gdy kto się chce mieszać do spraw cudzych.
Gdy dyliżans odjeżdżał przy okrzykach dziękczynnych żebraków i tłumu, jego skromna współzawodniczka, ruszyła również z miejsca. Zakład furmanek prywatnych był naprzeciw poczty, dla przynęcania podróżnych miernością opłaty. Na szyldzie jego były dwa wyrazy znaczące połowa ceny, rozumie się dyliżansu. Lecz bryka naśladująca karetę pocztową, była ciasną i zniszczoną, jéj koła nieznośnie skrzypiały, konie zaś w najnędzniejszym stanie. Woźnica chudy i licho odziany, chcąc utrzymać honor zakładu, starał się o ile możności wyruszyć z miejsca okazale; a że ulica zapełnioną była widzami, trzaskał więc biczem i usiłował jak mówią, sypać iskry z bruku stolicy Bretanii. Lecz niestety, przykro było patrzeć na tę kolassę wlekącą się jak karawan, skrzypjącą i chwiejącą się na kołach. Okrzyki które towarzyszyły odjazdowi dyliżansu, zamieniły się teraz na świstania. We wszystkich krajach, ogół ludności uskarża się że go zdzierają, wyłudzają pieniądze, rabują. Jeżeli kto wystąpi z niską ceną przedmiotów, przekonamy się, że ogół w miejsce współczucia, sypnie obelgą. Bryka wyjeżdżała z miasta w stanie godnym politowania; nie widać było nikogo z pod opon dziurawych, jakby ci którzy w niéj siedzieli, wstydzili się pokazywać z tak nędznego ekwipażu. Dziewczęta w słomkowych kapelusikach, niespokojne i trwożliwe, które zwróciły uwagę anglika, posunęły przezorność do tego stopnia, że podniosły deszczułki zastępujące firanki okien dyliżansowych; czém lubo spowodowały ciemność wewnątrz bryki, to pomimo tego, można było dostrzedz dwie ich powabne i śliczne twarzyczki, które bezwątpienia zasługiwały na zajęcie Mylorda. Jechały one same trzymając się za ręce, a przybyły zeszłego wieczora do Rennes drogą z Nantes, na wozie wieśniaczym. Zdawało się, że były ubogie. Nie chciały wymienić swoich nazwisk i pokazać paszportów. Szczęściem, że w zakładzie furmańskim nic przestrzegano ściśle przepisów policyjnych.
W pierwszéj chwili wyjazdu, dziewice zachowywały milczenie, jakby zastanawiały się nad następstwami przedsięwzięcia nierozważnie powziętego. Lecz już było zapóźno ażeby się cofnąć można. Bryka dążąc blisko dyliżansu, który zdawała się wyprzedzać, minęła ostatnie domy przedmieścia i widać tylko było wieże kościoła ś. Piotra, te dwie siostry granitowe, osiadłe, kwadratowe i krępe jak ramiona dawnych wojowników bretanii.
W kabryolecie dyliżansu, nasi dwaj podróżni zachowali się tak, jakeśmy ich widzieli wyjeżdżających z dziedzińca pocztowego, to jest nie przemówili dotąd słowa. Anglik rozparłszy się w jednym kącie, zmrużał oczy jakby chciał uniknąć wszelkiéj styczności natrętnéj, Stefan zaś nie myślał także rozpoczynać rozmowy przemocą. Napawał on się wspomnieniami przyjemnemi lub smutnemi które mu zarówno były drogie, i niemy towarzysz jego którego mu przypadek nastręczył, nie wiele go obchodził. Myśl jego głównie odnosiła się do Penhoelu. Serce mówiło mu o Djanie, tak pięknéj i ukochanéj, a która zdawała się uciekać od niego w chwili pożegnania.
Cóż się działo w Penholu od jego wyjazdu? Czy go żałowano? Czy Djana uroniła łzę dowiedziawszy się o jego oddaleniu?
Biedna Djana!
Były chwile w których Stefan myślał, i to stanowiło całą rozkosz przyszłości:
— Nie powinienem był jéj opuszczać, bo być może że jest nieszczęśliwą... i kto wie czy nie potrzebuje mojéj pomocy w tajemniczym przedsięwzięciu... lecz czyliż wypadało zostać... a przytém, czyliż ona mnie kocha? o! tak... przynajmniéj spodziewam się tego...
Jakże ta droga wydawała mu się długą! Jakżeby pragnął być już w Paryżu, w swojéj pracowni z pędzlami i z paleta w ręku. Czuł w sobie nieznany zapał, myśl wrzała przed jego oczami, widnokrąg błogiéj przyszłości rozprzestrzeniać się zdawał. Był malarzem i czuł siłę swoją; trudności które go niegdyś wstrzymywały, wydawały mu się obecnie małemi i błahemi tak dalece, że zaledwie jego wzrok pogardliwy mógł je rozróżnić pośród świetnéj drogi, na któréj widział tylko wypadek, to jest zwycięstwo. Był wdzięcznym Robertowi, że go nakoniec wypędził z Penhoelu, gdyż przyznawał sam przed sobą, że nigdyby dobrowolnie nie miał męztwa opuścić Djany.
Pomiędzy miasteczkiem Glenak i bagniskami, ciągnęła się droga wysadzana kasztanami, która wijąc się dochodziła do brzegu rzeki. W lecie, gdy zachodzące słońce ukrywało się za pagórkiem, łagodny i świeży wietrzjk wznosił się na bagniskach. Stefan wyobraził sobie teraz, że siedzi pod drzewem, w godzinie schadzki nieumówionéj wprawdzie, lecz nigdy się nie zdarzyło ażeby o téj porze, nie doczekał się Djany.
Lekki szmer dawał się słyszeć za kasztanami, serce Stefana bić zaczęło, jego wzrok uśmiechający zwilżony był łzami.
Djana nadchodziła. Jakże była piękną? O szczęście pierwszéj miłości! To co z sobą mówili czyliż można określić? Czyż serce potrzebuje ust do przemawiania?
Djano, Djano!... może jeszcze wczoraj piękna dziewica usiadła pod ulubioném drzewem... Teraz nic... rozłączenie... Głowa Stefana zwieszała się na piersi, ręce miał złożone jak do modlitwy. Anglik spał w kącie.
Poczém, serce młodego malarza przez chwilę miękkości oddane, wzmacniało się ożywczą siłą. Uczuł on w sobie męztwo i środki do zwalczenia przeszkód tamujących mu powrót do Djany, która była dla niego nagrodą i wieńcem zwycięzcy.
O téj godzinie, Roger bezwątpienia dopełnił włożonego na niego zlecenia. Djana wiedziała już przyczynę jego wyjazdu; po raz pierwszy usłyszała wyznanie miłości, która trwała tak dawno. Cóż na to powiedziała? Stefan pragnąłby widzieć jéj długie rzęsy spuszczone i rumieniec skromności występujący na jéj dziewicze czoło. Roger napisze do niego do Paryża! lecz kiedy? Mój Boże ileż to dni upłynie...
Gdy tak myślał, spojrzał przypadkowo na swego towarzysza podróży, którem u dotąd się jeszcze nie przyjrzał, i na pierwszy rzut oka, objawił zadziwienie.
Anglik przez połowę leżał na poduszkach dyliżansu; jego nogi gubiły się w gęstym futrze, a szal kaszmirowy na którym głowę opierał dla zabezpieczenia od wstrząśnień o ściany dyliżansu, spadał mu na czoło tworzyć dziwaczny zawój. Jego śliczne czarne włosy spływały w nieładzie z pod fałdów kaszmiru i zwijały się spadając do ramion.
Stefan przestał się zajmować wspomnieniami, podziwiając zarysy kształtne i wzniosłe téj głowy rzadkiéj piękności. Nie przypominał sobie, ażeby kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć w ciągu całego artystycznego życia, tak doskonałego wzoru; a im dłużéj mu się przyglądał, tym więcéj upatrywał szlachetności i wiedzy w jego rysach w spoczynku pogrążonych. Odznaczał w myśli te czoło czyste jak czoło młodziana, a jednakże myślące; te usta w spokoju, na których praca życia pozostawiła lekkie ślady goryczy, a cała twarz wydawała się wizerunkiem duszy silnéj i zranionéj. Być może iż się zbytecznie zapuszczał w poezyą swych przypuszczeń, lecz pomimowolnie jego podziw jako artysty, jednoczył się z szacunkiem, ponieważ sądził, iż odgadywał w duszy anglika życie cierpień mężnie zniesionych.
Anglik poruszył się we śnie; malarz odwrócił oczy ażeby się nie okazał natrętnym i wzrok jego skierował się na krajobraz. Ujechali 8 lub 9 mil; droga szła przez szeroką i płaską równinę wysadzaną jabłoniami; po prawej stronie widzieć się dawały wilgotne łąki, w których rzeka Willen gubiła w dziwacznych zakrętach swoje wąskie koryto. W ogólności, widok nie był zajmującym. Był to jeden z tych krajobrazów Bretanii, które tak określić można: jabłonki i strumyk.
Lecz w tém droga skręciła się nagle, a zdumionemu oku Stefana przedstawił się zachwycający krajobraz, pośród którego ukazuje się stare miasto Vitré.
W istocie, malarz mógł objawić zachwycenie, bo nadaremnie usiłowanoby wymyślić obraz bardziéj uderzający. Przypatrywał on się z upodobaniem domom dziwacznéj budowy rozrzuconym w nieładzie na pochyłości pagórka i skupiającemi się niejako ogromnéj około budowy zamku. Zdawało mu się widzieć taniec fantastyczny starożytnych i ostrokrężnych dachów, wycinanych jak wyroby złotnicze. Gdy promień słońca przenikał, objawiało się dziwaczne życie pomiędzy temi rozwalinami dzicsięcio-wiecznemi, które się wspinały w nieładzie na krawędzie skalistéj góry, a oko się klękało chcąc śledzić niezliczone szczegóły obrazu. Począwszy od pięknéj łąki po któréj się wiła Willena, aż do szczytu oddalonéj wyniosłości, piętnowały się niejako wielkie wschody o nierównych stopniach, utworzone z budowli chwiejących się, a które przetrwały wieki. Na samym dole, nad młynem którego koło wydawało jedno-tonny turkot, wznosiła się chałupa słomą pokryta; doléj chaty, przypierał dom obywatela miasta Witré, otoczony parkanem; nad domem wznosiły się ruiny zniszczonego pałacu, szare p