[371]AKT V.
Pracownia fotograficzna Hialmara.
Szary zimny poranek, światło nieco przyćmione, na szybach szklanego dachu leży mokry śnieg. Gina w wielkim fartuchu wychodzi z kuchni ze szczotką i ścierką, idąc ku pokojom mieszkalnym. Jednocześnie drzwiami głównemi od korytarza wchodzi szybko Jadwiga.
GINA (zatrzymując się). No cóż?
JADWIGA. Tak, mamo, zdaje mi się, że jest na dole u Rellinga.
GINA. A widzisz.
JADWIGA. Żona odźwiernego mówiła, iż słyszała, że Relling w nocy przyprowadził z sobą dwóch panów.
GINA. Zaraz to sobie myślałam.
JADWIGA. Ale to wszystko jedno, skoro on tu przyjść nie chce.
GINA. Przynajmniej zejdę na dół i rozmówię się z nim. (Stary Ekdal w szlafroku i pantoflach z zapaloną fajką wchodzi ze swego pokoju).
EKDAL. Słuchaj, Hialmarze... Czy Hialmara niéma?
GINA. Niéma go? już wyszedł.
EKDAL. Tak rano? i w taką śnieżną zawieję? No no. Sam muszę odbyć mój ranny spacer. (Odsuwa drzwi od strychu, Jadwiga mu pomaga i drzwi za nim zasuwa).
JADWIGA. Pomyśl, mamo. co to będzie, gdy się dziadek dowie, że ojciec nas chce porzucić.
GINA. Nie gadaj o tém. Dziadek nie potrzebuje tego wiedzieć. Szczęście, że go w domu nie było w czasie téj całej szopki.
JADWIGA. No tak... ale... (Grzegorz wchodzi głównemi drzwiami).
GRZEGORZ. Cóż, trafiła pani na ślad jego?
GINA. Mówią, że jest u Rellinga.
GRZEGORZ. U Rellinga? Czyż doprawdy przebywał z tym człowiekiemczłowiekiem?
[372] GINA. Prawdopodobnie.
GRZEGORZ. Ależ on tak potrzebował samotności, aby się poważnie skupić, rozejrzeć.
GINA. Ach! nazwij pan to, jak chcesz! (Relling wchodzi głównemi drzwiami).
JADWIGA (biegnąc ku niemu). Ojciec jest u pana?
GINA (jednocześnie). Czy on tam jest?
RELLING. Jest.
JADWIGA. I pan nam nic nie mówi?
RELLING. Bydlę ze mnie. Ale naprzód musiałem poskromić tamto opętane bydlę, a potem spałem tak doskonale, że...
GINA. Cóż Hialmar dziś mówi?
RELLING. Nie mówi ani słowa.
JADWIGA. Jakto nie mówi wcale?
RELLING. Ani sylaby.
GRZEGORZ. Rozumiem to doskonale.
GINA. Więc cóż on robi?
RELLING. Leży na sofie i chrapie.
GINA. Tak, Hialmar strasznie chrapie.
JADWIGA. Więc śpi? Spać może?
RELLING. Tak się zdaje.
GRZEGORZ. Po téj wielkiéj duchowej walce, którą przejść musiał, to rzecz zrozumiała.
GINA. On nieprzyzwyczajony włóczyć się po nocy.
JADWIGA. Mamo, to może dobrze, iż on spać może.
GINA. I ja tak sądzę. Niéma też powodu budzić go tak rano. (Do Rellinga) Dziękuję panu. Teraz trzeba sprzątnąć i uporządkować dom — a potém. Chodź, pomóż mi, Jadwiniu. (Gina z Jadwigą wchodzą do pokojów mieszkalnych).
GRZEGORZ (zwracając się do Rellinga). Czy może mi pan wyjaśnić proces moralny, jaki się teraz odbywa w Hialmarze?
RELLING. Nie zauważyłem doprawdy, żeby w jego duszy odbywał się jaki proces.
GRZEGORZ. Jakto, w takiéj stanowczéj chwili, gdy całe jego życie zmienić ma podstawy? Jakże pan może sądzić, by osobistość taka jak Hialmar...
RELLING. On ma być osobistością! on! W razie nawet, gdyby miał niegdyś skłonność do podobnéj anormalności, wypleniono ją zupełnie jeszcze w jego młodych latach. Mogę pana o tém upewnić.
GRZEGORZ. Byłoby to rzeczą dziwną, przy wychowaniu, jakie odebrał.
RELLING. Pan myśli o tych wyrafinowanych histerycznych starych pannach, jego ciotkach?
[373] GRZEGORZ. Panie, to były kobiety, które nigdy nie zapomniały o wzniosłych zadaniach życia. Ale dla pana jest to tylko tematem do żartów.
RELLING. Teraz nie jestem wcale do nich usposobiony. Wypalił mi on już nie jednę retoryczną tyradę o tych dwóch „macierzyńskich duszach”, nie sądzę jednak, by miał dla nich prawdziwe powody wdzięczności. Nieszczęściem Hialmara jest, że był zawsze uważany w swojém kółku za coś nadzwyczajnego.
GRZEGORZ. Alboż tak nie jest?
RELLING. Nigdym nic nadzwyczajnego w nim nie dostrzegł. Że w to wierzył jego ojciec, to nic dziwnego, bo stary porucznik był głupcem przez całe życie.
GRZEGORZ. Był przez całe życie człowiekiem gołębiéj prostoty. Ale pan tego nie rozumiesz.
RELLING. Niech i tak będzie. Kiedy ukochany, słodki Hialmar, z wielkim trudem i pracą został studentem, uważanym był także przez kolegów za przyszły luminarz. Był ładny a to przyciąga — biały, rumiany miał właśnie rodzaj urody, jaki się najwięcéj podoba podlotkom, a że przytém miał usposobienie wrażliwe, głos wnikający do duszy i tak świetnie umiał deklamować cudze wiersze, przemawiać cudzemi myślami...
GRZEGORZ (z goryczą). Czy mówisz pan rzeczywiście o Hialmarze Ekdalu?
RELLING. Z przeproszeniem tak wygląda bożyszcze, przed którem pan się w proch korzyłeś.
GRZEGORZ. Zdaje mi się jednak, że nie jestem zupełnie ślepym.
RELLING. Ale nie daleko panu do tego, bo pan także jesteś chory.
GRZEGORZ. Co do tego, masz pan słuszność.
RELLING. Tak jest, cierpisz pan na skomplikowaną chorobę. Naprzód ta niepomiarkowana gorączka sprawiedliwości, potém, co gorsza, potrzebuje pan zawsze przedmiotu fanatycznych uwielbień, fantazyujesz więc na ten temat i nie poprzestając na doskonałościach własnych, wyszukujesz ich jeszcze u innych.
GRZEGORZ. Nie znajdując ich w sobie, muszę szukać ich około siebie.
RELLING. Ależ pan się haniebnie oszukujesz. Ciągle widzisz i słyszysz jakieś nadzwyczajności, które istnieją tylko w twojej wyobraźni. Ze swemi idealnemi zadaniami trafiłeś do moralnych żebraków. Ci ludzie są niewypłacalni.
GRZEGORZ. Skoro ma pan tak liche wyobrażenie o Hialmarze, nie pojmuję, dlaczego szukasz ciągle jego towarzystwa, jaką w niém możesz znajdować przyjemność?
RELLING. Miły Boże! z przeproszeniem, jestem czémś nakształt [374]doktora, muszę więc starać się o pozyskanie biednych chorych, mieszkających w jednym ze mną domu.
GRZEGORZ. Co pan mówi? Czyż Hialmar jest chory?
RELLING. Ludzie, ogólnie mówiąc, są chorzy.
GRZEGORZ. I jakże pan leczy Hialmara?
RELLING. Moją zwykłą metodą. Staram się w nim utrzymywać złudzenia życiowe.
GRZEGORZ. Złudzenia życiowe? Zapewne źle usłyszałem?
RELLING. Mówię: złudzenia życiowe, bo widzi pan, są one najlepszym pobudzającym środkiem.
GRZEGORZ. Czy mogę zapytać, jakie to złudzenie opanowało Hialmara?
RELLING. Nie. Takich tajemnic nie zdradzam przed szarlatanami. Pan mógłbyś popsuć mi kuracyę. Metoda jednak jest wypróbowaną. Zastosowałem ją także do Molviga, wmówiłem w niego demoniczność, tak panie, musiałem użyć aż tak heroicznego środka.
GRZEGORZ. Więc on nie jest demonicznym?
RELLING. Do dyabła, chciałbym wiedzieć, co demoniczność może znaczyć? Jest to naturalnie dzieciństwo które wymyśliłem, ażeby go przy życiu utrzymać. Gdyby nie to, ten biedny człowiek najlepszego serca byłby już dawno popadł w zwątpienie i pogardę samego siebie... A potem porucznik Ekdal... ale ten sam podobno wynalazł sobie lekarstwo.
GRZEGORZ. Porucznik Ekdal. A on cóż?
RELLING. Co pan myśli? Dlaczego ten pogromca niedźwiedzi siedzi z królikami na strychu? Niema na świecie szczęśliwszego myśliwca nad tego starego, kiedy może się uganiać pomiędzy temi wszystkiemi gratami. Kilka zeschłych choinek, zachowanych z wigilijnych wieczorów, przedstawia dla niego górskie knieje, kogut i kury mają znaczenie głuszców i cietrzewi, a króliki biegające po strychu — to niedźwiedzie, z któremi on niegdyś spotykał się odważnie wśród świeżych górskich powiewów.
GRZEGORZ. Nieszczęśliwy porucznik! widział zniweczone ideały swojéj młodości.
RELLING. Ale, ale... dlaczego pan ciągle używa cudzoziemskiego wyrazu „ideał?” mamy przecież swojskie słowo — „kłamstwo”.
GRZEGORZ. Pan uważa, że te wyrazy są pokrewne?
RELLING. Tak jak tyfus i zgniła gorączka.
GRZEGORZ. Panie doktorze, nie będę spokojny, dopóki Hialmara z rąk pańskich nie uratuję.
RELLING. Byłoby to dla niego rzeczą najgorszą. Odejmij pan przeciętnemu człowiekowi złudzenia, a jednocześnie odbierzesz mu szczęście (Do Jadwigi, która wchodzi drzwiami od pokoi mieszkalnych). No, mateczko dzikich kaczek, idę teraz na dół, zobaczyć, czy ojciec do [375]téj pory leży i rozmyśla nad swoim wielkim wynalazkiem. (Wychodzi).
GRZEGORZ (Zbliżając się do Jadwigi). Widzę po pani, że się to jeszcze nie stało?
JADWIGA. Co? Ach! z dziką kaczką? Nie.
GRZEGORZ. Zbrakło pani siły woli w ostatniéj chwili. Nieprawdaż?
JADWIGA. Nie, tej nie zbrakło. Ale gdym się obudziła i zastanowiła, wydało mi się to tak dziwaczném...
GRZEGORZ. Dziwaczném?
JADWIGA. Sama nie wiem. Wczoraj wieczorem uznałam to zrazu za rzecz piękną; jednak gdym się przespała i znowu zaczęłam rozmyślać, to już téj piękności nie widzę.
GRZEGORZ. Wychowując się tutaj, musiałaś pani wiele ze swojéj indywidualności utracić.
JADWIGA. O to mi wcale nie chodzi. Gdyby tylko ojciec tu chciał wrócić.
GRZEGORZ. Gdyby pani tylko dobrze otworzyła oczy na to, co stanowi wartość życia, gdybyś posiadała prawdziwego ducha ofiary, obaczyłabyś, że wróciłby do ciebie. Ale ja nie wątpię o tobie, panno Jadwigo. (Wychodzi głównemi drzwiami. Jadwiga chodzi po scenie czas jakiś, potém zwraca się do kuchni. Jednocześnie odzywa się stukanie na strychu. Jadwiga odsuwa trochę drzwi, wchodzi niemi stary Ekdal i zasuwa je za sobą).
EKDAL. Marna przyjemność, samemu odbywać ranną przechadzkę.
JADWIGA. Nie masz ochoty dzisiaj polować, dziadziu?
EKDAL. Dziś czas nie jest sposobny, tak tam ciemno, że zaledwie można przedmioty rozeznać.
JADWIGA. Czy nie przychodzi ci chęć polować na co innego niż na króliki?
EKDAL. A cóż to złego króliki?
JADWIGA. Ale tak, naprzykład, na dziką kaczkę.
EKDAL. Ha! ha! boisz się, żebym ci dzikiéj kaczki nie zabił? Nigdy w życiu, nie, nigdy!
JADWIGA. Możebyś, dziadziu, tego nie potrafił, to musi być trudno trafić dziką kaczkę?
EKDAL. Nie trafiłbym? zobaczyłabyś!
JADWIGA. Jakżebyś się zabrał do tego, dziadziu? To jest, jakbyś strzelał do dzikich kaczek, wszak nie do mojéj!
EKDAL. Potrzeba strzelać w piersi, widzisz to najpewniejsze, tylko trzeba strzelać pod pióra, rozumiesz?
JADWIGA. W ten sposób trafiane umierają?
EKDAL. Naturalnie umierają, tylko trzeba celnie strzelać. Ale muszę się iść stroić. Hm! rozumiesz. (Idzie do swego pokoju. Jadwiga czeka chwilkę, ukradkiem spoglądając na drzwi, idzie potém do półek, wspina [376]się zdejmuje z górnéj pistolet, przygląda mu się. Gina wchodzi z mieszkania ze szczotką i ścierką. Jadwiga niepostrzeżona przez nią kładzie pistolet napowrót).
GINA. Nie stój tam i nie przewracaj rzeczy ojca, Jadwiniu.
JADWIGA (odchodzi od półki). Chciałam tylko kurz zetrzéć.
GINA. Idź lepiéj do kuchni i przypilnuj, by kawa była gorąca. Wezmę ją z sobą na dół, gdy pójdę do ojca. (Jadwiga wychodzi; Gina porządkuje i zamiata pracownię. Za chwilę drzwiami głównemi zagląda Hialmar i wchodzi z wahaniem. Ubrany jest w palto, bez kapelusza, ma włosy zwichrzone, oczy czerwone i przymglone, jest nie umyty).
GINA (staje ze szczotką w ręku i patrzy na niego). Och, to ty; przyszedłeś przecie.
HIALMAR (wchodzi i odpowiada ponurym głosem). Przyszedłem, ażeby odejść zaraz.
GINA. Tak, tak, słyszałam już... Ale o Jezu! jak ty wyglądasz?
HIALMAR. Jak ja wyglądam?
GINA. A twoje piękne zimowe palto!.. Temu się téż dostało.
JADWIGA (we drzwiach kuchennych). Mamo, czy trzeba? (spostrzega Hialmara, krzyczy z radości i biegnie ku niemu). Ojciec! Ojciec!
HIALMAR (odwraca się i wyciąga ręce, ażeby ją odepchnąć). Precz! precz! (do Giny). Weźże ją odemnie.
GINA (półgłosem). Odejdź do pokoju, Jadwiniu. (Jadwiga wychodzi w milczeniu).
HIALMAR (zajęty wyciąga szufladę ze stołu). Muszę wziąć z sobą moje książki.
GINA. Jakie książki?
HIALMAR. Naturalnie, dzieła naukowe, czasopisma techniczne, które mi są potrzebne do mego odkrycia.
GINA (szuka na półkach). Czy to te, nieoprawne?
HIALMAR. Te właśnie.
GINA (kładzie pakę poszytów na stole). Może Jadwinia ma je poprzecinać?
HIALMAR. Nie potrzeba. (Krótka pauza).
GINA. A zatém zostajesz przy swojém, porzucasz nas, Hialmarze?
HIALMAR (przewracając kartki). Ma się rozumieć.
GINA. Tak, tak.
HIALMAR (gwałtownie). Nie mogę tu pozostać, każda chwila rozdziera mi serce.
GINA. Niech ci Bóg przebaczy, że mogłeś przypuścić o mnie rzecz podobną.
HIALMAR. A więc, dowiedź.
GINA. Zdaje mi się, żeś to ty powinien mi dowieść.
[377] HIALMAR. Po takiej przeszłości jak twoja... Są pewne wymagania, chciałbym powiedziéć, pewne idealne zadania...
GINA. A dziadek? Cóż z nim będzie?
HIALMAR. Znam moje obowiązki, zabiorę z sobą niedołężnego ojca. Idę do miasta, muszę coś wynaléźć (z wahaniem). Może kto na wschodach znalazł mój kapelusz?
GINA. Zgubiłeś kapelusz?
HIALMAR. Miałem go naturalnie, wracając dziś w nocy, to nie ulega żadnéj wątpliwości, jednakże rano znaléźć go nie mogę.
GINA. O Jezu! gdzieżeś ty chodził z temi nocnemi Markami?
HIALMAR. Nie pytaj mnie o takie drobiazgi. Nie jestem w usposobieniu wspominania podobnych szczegółów.
GINA. Czyś się tylko nie zaziębił, Hialmarze? (Idzie do kuchni).
HIALMAR (mówi sam do siebie z goryczą, wybierając wszystko z szuflady). Jesteś łotrem, Rellingu, prawdziwy z ciebie hultaj. Nikczemny uwodziciel. Och! gdyby mnie kto raz zgładził z tego świata! (kładzie na stronę listy, znajduje przedarty akt darowizny i zbliża przedarte części. Słysząc nadchodzącą Ginę, kładzie je szybko na stronę).
GINA (stawia na stole tacę z przygotowaną kawą). Oto jest coś gorącego, gdybyś chciał się rozgrzać, a tu chleb z masłem i trochę pekeflejszu.
HIALMAR (spogląda nieznacznie na śniadanie). Pekeflejsz! Niczego nie wezmę w usta pod tym dachem, chociaż blizko od dwudziestu czterech godzin nie jadłem. Ale mniejsza o to. Moje notatki — moje zaczęte pamiętniki. — Gdzież jest mój notatnik, ważne papiery? (otwiera drzwi od mieszkania i cofa się). Ona tam jest także!
GINA. Boże mój, przecież dziecko gdzieś być musi.
HIALMAR. Idź stąd (usuwa się ode drzwi, robiąc jéj miejsce. Jadwiga przestraszona wchodzi do pracowni. Hialmar trzyma rękę na klamce i mówi do Giny). Nie chcę, ażeby ostatnie chwile, jakie spędzam w mieszkaniu, które mojém być przestało, zatruwali mi obcy (odchodzi do mieszkania).
JADWIGA (rzucając się w objęcia matki, pyta cicho drżącym głosem). Czy to mam być ja?
GINA. Idź do kuchni, Jadwiniu, albo nie, idź lepiej do twego pokoju (zwraca się do drzwi, za któremi jest Hialmar). Poczekaj trochę, nie przewracaj w komodzie, wiem, gdzie są twoje papiery.
JADWIGA (stoi przez chwilę nieruchoma w trwodze i niepewności, przygryza wargi, ażeby nie wybuchnąć płaczem, potem zaciska ręce kurczowo i szepce). Dzika kaczka (przysuwa się do półek i bierze pistolet, odsuwa trochę drzwi od strychu, wchodzi i zasuwa je za sobą. Hialmar i Gina sprzeczają się w przyległym pokoju).
[378] HIALMAR (wchodzi, niosąc różne papiery, które kładzie na stole). Ach! Na cóż się zda podróżny worek, mam tysiące drobiazgów do zabrania.
GINA (śledząc go wzrokiem). Możesz rzeczy zostawić, na teraz tylko weź koszulę świeżą i trochę bielizny.
HIALMAR. Ach! te nieznośne przygotowania! (zdejmuje palto i rzuca go na kanapę).
GINA. A tu kawa stoi i stygnie.
HIALMAR. Hm! (pije bezwiednie jeden łyk, potem drugi).
GINA (wycierając krzesła). Najtrudniéj będzie ci znaléźć taki strych dla królików.
HIALMAR. Co! miałbym wlec jeszcze za sobą króliki i cały ten kram?
GINA. Sądzę, że ojciec się bez niego nie obejdzie.
HIALMAR. Musi się jednak obyć. Ja muszę się wyrzec większych rozkoszy życia.
GINA (ściera półki). Czy mam twój flet włożyć do worka.
HIALMAR. Nie chcę fletu, ale włóż mi pistolet.
GINA. Chcesz wziąć pistolet?
HIALMAR. Tak, nabity pistolet.
GINA (szukając go). Niéma go, musiał ojciec wziąć go tam z sobą.
HIALMAR. Więc jest na strychu?
GINA. Musi tam być.
HIALMAR. Hm! Samotny starzec. (Bierze kawałek chleba z masłem, je i wypija kawę).
GINA. Gdybyśmy tylko nie byli wynajęli tego pokoju, mógłbyś się tam wprowadzić.
HIALMAR. Ja? Miałbym mieszkać pod tym samym dachem! Nigdy, przenigdy!
GINA Mógłbyś przynajmniéj parę dni pozostać w naszym pokoju. Byłbyś tam sam zupełnie.
HIALMAR. Nigdy nie pozostanę w tych murach.
GINA. No, to na dole u Rellinga i Molviga.
HIALMAR. Nie wymawiaj nazwiska tych ludzi. Obrzydliwość mnie bierze, gdy o nich myślę. O nie, ja pójdę przez burze i śnieżyce, od domu do domu, szukać schronienia dla ojca i siebie.
GINA. Ale nie masz kapelusza, Hialmarze, zgubiłeś przecież kapelusz.
HIALMAR. O te dwa wyrzutki, ci bluźniercy! Kapelusz musi się znaleźć (bierze drugi kawałek chleba z masłem). Trzeba się o kapelusz postarać, bo nie mam ochoty narażać swego życia (szuka czegoś na tacy).
GINA. Czego szukasz?
HIALMAR. Masła.
[379] GINA. Zaraz przyniosę (idzie do kuchni).
HIALMAR (wola za nią). Nie potrzeba, mogę przecież jeść chleb suchy.
GINA (przynosi masielniczkę). Oto masz świeżuteńkie (nalewa mu drugą filiżankę kawy; on siada na kanapie, smaruje chleb, je i pije. Chwila milczenia).
HIALMAR. Czy nikt zgoła nie przeszkadzałby mi, gdybym tu parę dni przemieszkał?
GINA. Dobrze, kiedy chcesz.
HIALMAR. Nie widzę możności załatwić się tak odrazu z rzeczami ojca.
GINA. Musisz mu przecie naprzód powiedziéć, że nie chcesz dłużej mieszkać z nami.
HIALMAR (odsuwając filiżankę). I to jeszcze! Poruszać znowu te zawiłe stosunki! Muszę się wprzód namyśléć, miéć trochę spokoju. Nie mogę w jednym dniu zbyć się tych wszystkich ciężarów.
GINA. A jeszcze do tego czas taki okropny.
HIALMAR (odsuwając list Werlego). Ten papier jeszcze się tu wala?
GINA. Nie ruszałam go wcale.
HIALMAR. Mnie przecież o te strzępy nie chodzi.
GINA. Ja także nie myślę z nich robić użytku.
HIALMAR. Nie powinny jednak dostać się do śmietnika, przy przeprowadzaniu się taka rzecz mogłaby...
GINA. Już ja będę uważać.
HIALMAR. Właściwie, ta darowizna tyczy się przedewszystkiem ojca. Jego rzeczą jest zrobić z niéj, lub nie zrobić użytku.
GINA (z westchnieniem). Biedny ojciec.
HIALMAR. Dla pewności więc... gdzie jest klajster?
GINA (idzie do półek). Oto jest.
HIALMAR. Jeszcze pędzel.
GINA. Masz go (przynosi wzmiankowane przedmioty)
HIALMAR (biorąc nożyczki). Jeszcze trzeba papieru po drugiéj stronie (tnie i klei). Daleką jest odemnie myśl targnięcia się na cudzą własność, tém bardziéj na własność ubogiego starca — i kogoś jeszcze. Tak, niech tu chwilę poleży, schowaj ten akt gdy wyschnie, nie chcę go więcéj widzieć. (Grzegorz wchodzi głównemi drzwiami).
GRZEGORZ (trochę zdziwiony). Jesteś tu jeszcze, Hialmarze?
HIALMAR (wstaje szybko). Zwyciężyło mnie znużenie.
GRZEGORZ. Jak widzę, jadłeś także śniadanie.
HIALMAR. Ciało niekiedy dopomina się o swe prawa.
GRZEGORZ. Cóżeś postanowił?
HIALMAR. Dla człowieka jak ja istnieje tylko jedna droga. [380]Zbieram właśnie moje najważniejsze rzeczy, ale jak pojmujesz, to wymaga czasu.
GINA (trochę niecierpliwie). Czy mam ci pokój uprzątnąć, czy téż rzeczy pakować?
HIALMAR (rzucając groźne spojrzenie na Grzegorza). Pakuj i uprzątaj.
GINA (bierze worek). Dobrze, więc włożę tutaj koszulę i inne rzeczy (idzie w głąb mieszkania i drzwi za sobą zamyka).
GRZEGORZ (po krótkiem milczeniu). Nigdy mi na myśl nie przyszło, by rzeczy tak się obróciły. Gdzież tu konieczność porzucenia domu i ogniska?
HIALMAR (chodzi niespokojnie po pokoju). Więc jak ci się zdaje? co mam uczynić? Nie jestem stworzony do cierpienia, potrzebuję miéć wkoło siebie spokój, wesołość, wygodę.
GRZEGORZ. Alboż ci tego braknie? Teraz, zdaje mi się, masz właściwy grunt pod nogami, na którym spokój domowy zbudować możesz. A pomyśl także o twoim wynalazku, powinieneś żyć dla niego.
HIALMAR. Ach! nie mów mi o tym wynalazku, ten wynalazek jest jeszcze w lesie.
GRZEGORZ. Jakto?
HIALMAR. Mój Boże, cóż ja właściwie mam wynaléźć? Inni już wszystko powynajdywali, co dzień trudniéj o coś nowego.
GRZEGORZ. A tyś włożył w to tyle pracy — zmarnowanéj.
HIALMAR. To ten pustak Relling głowę mi zawracał.
GRZEGORZ. Relling!
HIALMAR. Tak, on pierwszy zwrócił moję uwagę, że mógłbym coś wynaleźć w dziedzinie fotografii.
GRZEGORZ. Aha! — więc Relling.
HIALMAR. Dało mi to wiele szczęścia. Nie tyle szło o sam wynalazek, ale Jadwinia w niego wierzyła — wierzyła z całą potęgą swej dziecinnéj wyobraźni. To jest, ja — szalony, byłem przekonany, że wierzyła.
GRZEGORZ. Czy możesz sądzić, że Jadwinia udawała...
HIALMAR. Alboż ja wiem? Jadwinia stoi mi na drodze, przysłoniła mi słońce życia.
GRZEGORZ. Jadwinia? Doprawdy? Jakim sposobem przysłania ci słońce?
HIALMAR (nie odpowiadając). Jakżem ją niewypowiedzianie kochał. Jakże czułem się niewypowiedzianie szczęśliwy, wracając do mego ubogiego mieszkania, gdy ona wybiegała naprzeciw mnie z błyszczącemi oczyma. O! ufający szaleniec! Jakżem ją kochał. Opowiadałem jej o moim wynalazku, marząc, wyobrażając sobie, że ona kocha mnie także bezgraniczną miłością.
GRZEGORZ. I to miałoby być złudzeniem?
[381] HIALMAR. Jakże ja to mogę wiedziéć? Od Giny nic się nie dowiem, ona nie jest w stanie pojąć idealnéj strony téj całéj kwestyi. Ale tobie, Grzegorzu, mogę serce otworzyć do głębi. Zawsze ta straszna wątpliwość — może Jadwinia nie kochała mnie nigdy?
GRZEGORZ. Możesz się o tém przekonać (słucha). Ale co to jest? Jakby krzyk dzikiéj kaczki.
HIALMAR. Kwacze? Ojciec jest na strychu.
GRZEGORZ. Jest tam (oczy błyszczą mu radością) Powiadam ci, że biedna, nieoceniona Jadwinia, da ci dowód prawdy swojéj miłości.
HIALMAR. Jakiż dowód dać mi może? Nie uwierzę żadnym zapewnieniom z jéj strony.
GRZEGORZ. Jadwinia nie pojmuje fałszu.
HIALMAR. O tém właśnie przekonany nie jestem, Grzegorzu. Ileż razy Gina z panią Sörby siedziały tu, gawędziły, szeptały Bóg wié co? A Jadwinia miała zawsze uszy otwarte. Może ten list z darowizną nie był wcale niespodzianką. Zdaje mi się nawet, że coś podobnego zauważyłem.
GRZEGORZ. Jakiż cię zły duch opętał!
HIALMAR. Nie, tylko mi się oczy otworzyły. A przytém obaczysz, ta darowizna to tylko początek. Pani Sörby zawsze obdarza Jadwinię, a teraz będzie mogła dla niej uczynić, co tylko zechce, może ją od nas zabrać, gdy jéj się tak podoba.
GRZEGORZ. Jadwinia nigdy cię nie porzuci.
HIALMAR. Nie można się na to spuszczać. Gdy tamci będą tego chcieli i skiną na nią pełnemi rękoma... Ach! a ja, com ją tak niewypowiedzianie kochał, byłbym najszczęśliwszym, gdybym ją był mógł ostrożnie za rękę prowadzić jak dziecię lękające się ciemności, czuję teraz tylko dręczące przekonanie, że biedny fotograf, mieszkający na poddaszu, nigdy nie był dla niej całym światem. Ona tylko zręcznie starała się być z nim dobrze do czasu.
GRZEGORZ. Chyba sam w to nie wierzysz, Hialmarze.
HIALMAR. To właśnie jest najokropniejsze, iż nie wiem, w co mam wierzyć, i nigdy tego wiedziéć nie będę. Ty oczywiście wątpisz, iż tak jest, jak ja mówię. Ha! ha! zanadto polegasz na idealnych zadaniach, mój dobry Grzegorzu. Gdy przyjdą tamci, mówię o tych, co mają pełne ręce, i powiedzą dziecku: „U nas będziesz używała życia”...
GRZEGORZ (szybko). I cóż sądzisz, żeby się wówczas stało?
HIALMAR. A gdybym ja ją potem zapytał: „Jadwiniu, czyś gotowa poświęcić mi swoje życie? (śmieje się ironicznie). Ślicznie dziękuję. Usłyszałbyś, jaką dałaby odpowiedź. (Słychać na strychu strzał pistoletowy).
GRZEGORZ (głośno z radością). Hialmarze!
HIALMAR. Ach! tam znowu polowanie.
[382] GINA (wchodzi). Zdaje mi się, Hialmarze, że tam dziadek sam gospodaruje na górze.
HIALMAR. Idę tam.
GRZEGORZ (z żywością). Czekaj chwilę. Czy wiész, co to było?
HIALMAR. Naturalnie, że wiem.
GRZEGORZ. Nie wiesz, ale ja wiem. To był dowód.
HIALMAR. Jaki dowód?
GRZEGORZ. Ofiara dziecka. Ona zleciła dziadkowi, by zabił dziką kaczkę.
HIALMAR. Zabił dziką kaczkę?
GINA. Co znowu?
HIALMAR. Ależ w jakim celu?
GRZEGORZ Chciała ci ofiarować, co miała najdroższego na świecie, w nadziei, że odzyska twoję miłość.
HIALMAR (wzruszony). Drogie dziecko!
GINA. Skądże jéj to przyszło?
GRZEGORZ. Ona pragnęła tylko twojéj miłości, Hialmarze, czuła, że bez niéj żyć nie może.
GINA (tłumiąc łzy). Widzisz, Hialmarze.
HIALMAR. Gino, gdzie ona jest?
GINA (szlochając). Biedaczka, siedzi tam w kuchni.
HIALMAR (idzie, otwiera drzwi od kuchni i woła). Jadwiniu, chodź tutaj, chodź do mnie (rozgląda się po kuchni). Tam jéj niéma.
GINA. Więc jest w swoim pokoju.
HIALMAR (z głębi). Nie, tu jéj także niéma (powraca). Musiała wyjść.
GINA. Nie chciałeś cierpiéć jéj w domu.
HIALMAR. O, niechby wróciła jaknajprędzéj — żebym jéj mógł powiedziéć... Teraz wszystko znów będzie dobrze. Grzegorzu, zaczynam wierzyć, że możemy jeszcze rozpocząć nowe życie.
GRZEGORZ (spokojnie). Wiedziałem o tém, przez dziecko powróci spokój i zgoda. (Stary Ekdal ukazuje się we drzwiach swego pokoju, ubrany w mundur porucznikowski i przypasuje sobie szablę).
HIALMAR (zdumiony). Ty tutaj jesteś, ojcze?
GINA. Czyś strzelał w swoim pokoju?
EKDAL (zbliżając się z gniewem). To ty teraz, Hialmarze, sam chodzisz na polowanie?
HIALMAR (niespokojny ). Toś nie ty strzelał na strychu?
EKDAL. Co? Ja miałem strzelać!
GRZEGORZ (do Hialmara). Sama zabiła dziką kaczkę.
HIALMAR. Co to znaczy? (śpieszy na strych, zagląda i krzyczy). Jadwinia!
GINA (biegnąc do drzwi). Jezu!
[383] HIALMAR (wchodząc na strych). Leży na ziemi!
GRZEGORZ. Leży! (śpieszy za Hialmarem).
GINA (jednocześnie). Jadwinia (biegnie na strych i tam woła). Nie! nie! nie!
EKDAL. Ha! ha! czy i ona zaczęła strzelać. (Hialmar, Gina i Grzegorz, wnoszą Jadwigą do pracowni, w zwieszonéj, kurczowo zaciśniętej prawej ręce Jadwiga trzyma pistolet).
HIALMAR (przerażony). Pistolet musiał wystrzelić, ona ugodzoną została. Wołać ratunku! Ratunku!
GINA (wybiega wołając). Panie Relling, doktorze! Chodź jak najprędzéj. (Hialmar i Grzegorz kładą Jadwigą na kanapie).
EKDAL (cicho). Las się mści.
HIALMAR (klęcząc przy Jadwidze). Zaraz odzyska przytomność. Zaraz odzyska przytomność. Tak, tak! odzyska!
GINA (która wróciła). Gdzie jest raniona? Nie widzę! (Relling wchodzi szybko a za nim Molvig bez kamizelki i krawata w rozpiętym surducie).
RELLING. Co się tu stało?
GINA. Oni mówią, że Jadwiga się zastrzeliła.
HIALMAR. Ratuj.
RELLING. Zastrzeliła się? (odsuwa na bok stół i bada Jadwigę).
HIALMAR (spogląda na niego z trwogą). To przecież nie może być niebezpieczne? Co? Krwi prawie nie widać. Niéma niebezpieczeństwa? Prawda?
RELLING. Jak się to stało?
HIALMAR. Czy ja wiem?
GINA. Chciała zastrzelić dziką kaczkę.
RELLING. Dziką kaczkę!
HIALMAR. Zapewne pistolet sam wystrzelił.
RELLING. Hm! tak.
EKDAL. Las się mści, a przecież ja się nie boję. (Wchodzi na strych i drzwi za sobą zasuwa).
HIALMAR (do Rellinga). Dlaczego nic nie mówisz?
RELLING. Kula trafiła w piersi.
HIALMAR. Ale przyjdzie do siebie?
RELLING. Widzisz przecież, że ona nie żyje.
GINA (wybuchając płaczem). Dziecko! Dziecko!
GRZEGORZ (ochrypłym głosem). W głębinach morskich.
HIALMAR (zrywając się). Nie, nie, ona żyć musi. Niech cię Bóg błogosławi, doktorze — ale niech ona żyje, chociażby chwilę, abym jéj mógł powiedziéć, jak ja ją zawsze kochałem.
RELLING. Kula przeszyła serce. Nastąpił krwotok wewnętrzny. Śmierć natychmiastowa.
[384] HIALMAR. A ja, com ją od siebie odpędzał jak zwierzę, ona przerażona uciekła na strych i umarła z miłości dla mnie (szlocha). O nie módz tego nigdy naprawić. Nigdy jéj tego nie módz powiedziéć (zaciska pięści). O ty! tam w górze! jeżeli jesteś! Dlaczegoż mi to uczynił?
GINA. Cicho! cicho! Nie mów takich okropnych rzeczy. Widać nie mieliśmy prawa jéj tu zatrzymać!
MOLVIG. Dzieweczka nie umarła, ale śpi.
RELLING. Dzieciństwo.
HIALMAR (uspokojony idzie do kanapy i skrzyżowawszy ramiona patrzy na Jadwigę). Oto leży martwa i niema.
RELLING. (probuje wyjąć z ręki Jadwigi pistolet). Jakże go trzyma mocno.
GINA. Daj pan pokój — złamiesz jéj palce. Niech zatrzyma pistolet w ręku.
HIALMAR. Niech go z sobą zabierze.
GINA. Niech tak zostanie. Ale dziecko nie powinno leżéć tutaj, jakby na pokaz. Trzeba ją zanieść do jéj pokoju. Pomóż mi, Hialmarze. (Hialmar i Gina biorą pomiędzy siebie Jadwigę).
HIALMAR (niosąc córkę). O Gino! Gino! Czy ty to zniesiesz?
GINA. Musimy jedno drogiemu dopomódz. Każde z nas ma ją teraz napoły.
MOLVIG (wyciąga ręce i mruczy). Niech pan będzie pochwalony. Z prochu powstałaś, w proch się obrócisz.
RELLING. (szepcze). Milczże, człowieku, jesteś pijany. (Hialmar i Gina wynoszą ciało przez drzwi kuchenne, Relling zamyka je za niemi, Molvig wysuwa się przez drzwi od korytarza).
RELLING. (zbliża się do Grzegorza i mówi). Nikt we mnie nie wmówi, że to był strzał przypadkowy.
GRZEGORZ (zdrętwiały z przerażenia stoi w osłupieniu). Nikt nie może powiedzieć, jakim sposobem stała się ta rzecz okropna.
RELLING. Nabój spalił gorset. Musiała pistolet przyłożyć do piersi i wystrzelić.
GRZEGORZ. Jadwiga nie umarła napróżno. Widział pan, jak boleść ukazała wszystkie wzniosłe strony Hialmara.
RELLING. Każdy niemal ma taką podniosłą chwilę, gdy jest pogrążony w boleści nad trupem osoby ukochanéj. Ach! jak sądzisz, czy długo potrwa u niego ten nastrój?
GRZEGORZ. Powinien trwać i wzrastać przez całe życie.
RELLING. Nie upłynie rok, a Jadwinia będzie tylko dla niego pięknym tematem do deklamacyi.
GRZEGORZ. Jak pan możesz mówić tak o Hialmarze?
RELLING. Pomówimy o tém, gdy pierwsza trawa porośnie na jéj [385]grobie. Ujrzysz pan wówczas, jak będzie łkając opowiadał o „Dziecku, zbyt wcześnie wyrwaném ojcowskiéj miłości”. Obaczysz pan, jak sam siebie nabalsamuje podziwem nad swemi wzruszeniami, cierpieniem, zatém nad własną osobą. O, wierz mi pan, tak będzie.
GRZEGORZ. Gdybyś pan miał słuszność a nie ja, niewarto byłoby żyć.
RELLING. Życie mogłoby być wcale znośne, gdybyśmy się tylko ustrzegli od tych kochanych marzycieli, którzy nachodzą nasze domy ze swemi idealnemi zadaniami.
GRZEGORZ (do siebie). W takim razie, rad jestem z mego przeznaczenia.
RELLING. Z przeproszeniem, a jakież to przeznaczenie?
GRZEGORZ (odchodząc). Być trzynastym przy stole.
RELLING. Do licha, temu wierzę.