Emancypantki/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom IV |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XVI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Nazajutrz na pensji, około pierwszej, przełożona wezwała Madzię do kancelarji. Tam, obok uśmiechniętej panny Malinowskiej, stała płacząca Mania Lewińska, która na widok Madzi złożyła ręce i — upadła jej do nóg, łkając:
— Ach, Madziu... ach, pani... tyle łaski!... Władek będzie miał ogród... dom murowany i tysiąc pięćset rubli... Niech panią Bóg błogosławi...
Madzia w osłupieniu spojrzała na uśmiechającą się pannę Malinowską. Dopiero, gdy Mania Lewińska zaczęła całować jej ręce, Madzia, oprzytomniawszy, podniosła ją.
— Co tobie jest, Maniu?... — spytała. — Więc Kotowski dostał posadę? Chwała Bogu... Ale za co dziękujesz w tak dziwny sposób?...
— Bo wszystko zawdzięczamy pani...
— Pani?... — powtórzyła Madzia. — Dlaczego tak mówisz do mnie?...
Lewińska, zmieszana, umilkła. Wyręczyła ją panna Malinowska:
— No, panno Marjo, choć będziesz tylko żoną lekarza, jestem pewna, że pani Solska nie zapomni o związkach koleżeńskich...
Madzi rozszerzyły się źrenice; schwyciła się za czoło i kolejno spoglądała to na pannę Malinowską, to na Manię Lewińską, widząc je jak przez mgłę.
— Co wy mówicie?... — szepnęła.
— Droga pani — rzekła panna Malinowska — przecie wobec nas nie potrzebujesz wypierać się stosunku, jaki cię łączy...
— Stosunku, jaki mnie łączy?... Z kim?... — pytała Madzia.
— Jesteś pani narzeczoną pana Solskiego...
— Boże miłosierny... — zawołała Madzia, łamiąc ręce. — I pani to mówi?... — zwróciła się do przełożonej. — Ależ to kłamstwo... potwarz!... Oni oboje, Ada i pan Stefan obiecali mi dać szkołę przy swojej cukrowni... Moje stanowisko jest tam nieskończenie mniejsze, aniżeli Mani Lewińskiej... Boże mój, co wy ze mną robicie!... Boże mój...
Przerażenie Madzi zastanowiło pannę Malinowską.
— Jakto... — spytała — więc nie jesteście jeszcze zaręczeni z Solskim?...
— Ja?... Ależ co pani mówi?... Ja mam być nauczycielką ich szkoły przy cukrowni... Któż ogłasza tak niegodziwe plotki?...
— Słyszałam to od pana Zgierskiego — odparła obrażona panna Malinowska. — On przecież jest prawą ręką Solskiego.
— Aaa.. pan Zgierski? — powtórzyła Madzia. — Ależ to kłamstwo, które mnie naraża wobec państwa Solskich i ich rodziny... Mieszkam u Ady... rzadko widuję pana Stefana... mam być nauczycielką w ich szkole... O Boże, co wy mi robicie!... Nigdy o niczem podobnem mowy między nami nie było i nie będzie...
— Moja droga, nie mów: nie będzie! — rzekła panna Malinowska, obejmując Madzię.
— Nie będzie!... — z mocą powtórzyła Madzia. — Pan Stefan powinien ożenić się z Heleną Norską... To było najgorętsze życzenie jej matki, a ja namawiam Helę do tego... Pomyślcie więc, panie, jak musiałabym być podłą, gdybym przyjmowała jakieś objawy — ze strony pana Solskiego.
Mania Lewińska patrzyła na nią z przestrachem, panna Malinowska ze zdziwieniem. Wreszcie rzekła zakłopotana:
— Kochana panno Magdaleno... wróć do klasy... Zaszło tu coś niejasnego, więc lepiej nie mówmy...
Madzia chłodno pożegnała obie panie i wróciła do klasy; ale w niecały kwadrans wyszła, czując, że nie panuje nad sobą. Każdy szept, każdy ruch, nawet widok siedzących w ławkach dziewczynek tak ją drażnił, iż zaczęła lękać się ataku szaleństwa. Widziała przed sobą klęczącą Manię, która mówiła jej „pani,“ i — uśmiechniętą pannę Malinowską, która nazwała ją „panią Solską...“
— Otóż spełniły się złe przeczucia!... — szepnęła Madzia, zbiegając ze schodów. — Co ja teraz pocznę?
Na ulicy zaczęła odzyskiwać równowagę, więc postanowiła przejść się, czując, że ją to uspakaja.
Już łudzić się nie było można: publiczne plotkarstwo robi z niej albo kochankę, albo narzeczoną Solskiego!...
Mniejsza o tytuł kochanki; Madzia była pewną, że każdy, kto ją zna, nie będzie wierzył temu. Nikt zresztą nie przypuści, ażeby panna Solska przyjaźniła się i dzieliła mieszkanie z kochanką brata.
Ale co robić, jeżeli ją, Madzię, posądzają, że jest narzeczoną Solskiego i to posądzają oddawna? Bo czem wytłomaczyć względy, jakiemi otoczono ją na pensji, albo nadzwyczajną uprzejmość Zgierskiego dla niej, albo rozmowy z panem Arnoldem, który polecał — jej — maszyny z fabryk amerykańskich i angielskich!... Wreszcie dzisiejsza scena z Manią Lewińską i słowa panny Malinowskiej czy nie dowiodły, że nawet najbliżsi widzą w niej przyszłą panią Solską?
Pomimo kojącego wpływu przechadzki, Madzia uczuła zawrót w głowie. Co o niej pomyśli pan Stefan, który na jej prośby tyle dobrodziejstw wyświadczył obcym sobie ludziom?... Czy dla niej, która zalecała mu małżeństwo z Helą Norską, nie uczuje pogardy?... Bo, naturalnie, będzie miał prawo przypuszczać, że to ona jakiemś nietaktownem odezwaniem się, wywołała plotki. Tem bardziej, że uwierzyli im najpierwej ci ludzie, za którymi wstawiała się do Solskiego.
„Co robić?... Co robić?...“ — z rozpaczą myślała Madzia.
Do Iksinowa niema poco wracać; już od kilku miesięcy napisała rodzicom, że pensji tam nie otworzy, ponieważ dostanie szkołę przy cukrowni. Teraz więc musi znaleźć miejsce w Warszawie, o co, przy nadchodzących wakacjach nie będzie łatwo. Mniejsza jednak o miejsce; ma jeszcze kilkaset rubli gotówką; ale jak powiedzieć Adzie: wyprowadzam się od was!... Dlaczego?... Dlatego, że ludzie zrobili mnie narzeczoną pana Stefana...
Jedno z dwojga: albo Ada roześmieje się z plotek, albo obrazi się. Czy zresztą Madzi wypada z kimkolwiek mówić o tej kwestji, nie narażając się na podejrzenia; czy nawet wypada jej choćby tylko myśleć o pogłosce? Przecież dla Solskich, a nawet dla niej samej jest to tak potworna niedorzeczność, że nie można zwracać na nią uwagi. Przecież to samo plotkarstwo, które ją dziś wydaje za pana Stefana, jutro może ogłosić, że zabrała komuś pieniądze.
Dawneż to czasy, kiedy w Iksinowie przez chwilę mówiono, że Cynadrowski zabił się dla niej?... Zaś pani podsędkowa może i dziś twierdzi, że Madzia popychała pannę Eufemję do Cynadrowskiego, a przynajmniej — ułatwiała im schadzki.
Trochę mimowoli, trochę świadomie Madzia skierowała się w stronę mieszkania państwa Arnoldów, a znalazłszy się przed bramą, weszła na górę. Coś ciągnęło ją, ażeby w tej właśnie chwili zobaczyć pannę Helenę.
Zastała ją w salonie, wesoło rozmawiającą z panią Arnoldową i panem Bronisławem Korkowiczem. Madzię zmieszał ten widok; ale panna Helena nie okazała ani śladu zakłopotania i przywitawszy się, rzekła do Madzi:
— Dobrze, że jesteś, moja droga, bo mam do ciebie interes.
Przeprosiła pana Bronisława i wyszła z Madzią do gabinetu.
— Zapewne wiesz — rzekła bez wstępu — że Kazio nie ma posady na kolei, o której mówił z tobą...
— Cóż się stało?
— Zwykła rzecz: pożyczyłam mu pieniędzy, a on stracił ochotę do pracy. Zatruje mi życie ten chłopak!... — zawołała panna Helena i dodała:
Moja Madziu, ty częściej widujesz Stefana, więc napomknij mu: czyby dla Kazia nie znalazł jakiego zajęcia? Jest to lekkoduch, ale chłopak ambitny i szanuje Solskiego. Założyłabym się, że gdyby Solski umieścił go przy sobie, Kazio weźmie się do roboty.
„I ona to samo!“ — pomyślała już z gniewem Madzia, a głośno rzekła:
— Moja kochana, zdaje mi się, że właściwiej byłoby tobie wstawiać się za bratem...
— Ja też pomówię z Solskim — przerwała panna Helena — ale że on nie lubi Kazia, więc chciałabym utorować sobie drogę... Moja Madziu, zrób mi to... Ty częściej widujesz się ze Stefkiem, zresztą tak lubisz Kazia...
— Ja? — spytała zarumieniona Madzia.
— No, nie zapieraj się... coś o tem wiemy!... — rzekła panna Helena, całując ją. — Tylko załatw się prędko, bo chcę pomówić ze Stefkiem w tych dniach.
„Więc przynajmniej ona nie przypuszcza, że jestem narzeczoną Solskiego!...“ — pomyślała Madzia i odetchnęła.
Już wracającą do salonu pannę Helenę Madzia zatrzymała.
— Słuchaj, Helu... przepraszam, że mówię ci o tem...
— O czem?...
— Czy sądzisz — ciągnęła Madzia — że pan Solski chętniej spełni twoją prośbę, widując tu pana Bronisława?
— Eh, moja droga!... — roześmiała się Helena. — Jesteś jeszcze bardzo naiwna...
Popchnęła ją ku drzwiom i obie weszły do sali.
Madzia posiedziała w towarzystwie akurat tak długo, ile było potrzeba, ażeby dowiedzieć się od pani Arnold, że Ada robi wielkie postępy w spirytyzmie i — ażeby przekonać się na własne oczy: jak zakochany jest w Helenie pan Korkowicz i w jaki sposób ona podnieca go. Wyszła oburzona na Helenę, ale spokojniejsza o siebie.
„Widocznie — myślała — plotki o panu Stefanie i o mnie nie muszą być tak głośne... Inaczej doszłyby do Helenki, która dałaby mi to uczuć... A może... i ona po raz drugi słyszała coś, ale uważa to za niedorzeczność, którą nie warto się zajmować...“
Wstyd ogarnął Madzię.
„Jakaż ja jestem zarozumiała... nie mam rozumu!... — mówiła do siebie. — Jeżeli to — nawet Helence wydaje się nieprawdopodobnem, czy więc ja mogłam przypuszczać, ażeby Ada, albo pan Stefan przywiązywali znaczenie do takich głupstw? Może i słyszeli o tem, ale z pogardą wzruszyli ramionami; podczas gdy ja robię dramat... chcę uciekać od nich!...“
Wśród tych uwag serce Madzi ściskało się boleśnie; ale już spokojniejsza wróciła do domu. Pomyślała na zakończenie, że Solski tyle robi sobie z pogłosek, ile robiłaby ona, gdyby kto mówił, że wychodzi — naprzykład — za żonatego nauczyciela w Iksinowie.
Jeszcze bardziej uspokoiła się przy obiedzie.
Sztywnej ciotki Gabrjeli nie było, a pan Stefan, od pewnego czasu rozdrażniony i pochmurny, znajdował się dziś w wyjątkowo dobrym humorze.
Opowiadał Madzi o Kotowskim, który jak najprzyjemniejsze zrobił na nim wrażenie. Pod koniec obiadu kazał podać butelkę wina i zmusił panie do wypicia za zdrowie Mani Lewińskiej i jej narzeczonego.
Gdy spełniły duszkiem, rzekł:
— A teraz, Ada, za zdrowie protektorki zakochanych, panny Magdaleny... Pani zaś musi wypić na podziękowanie...
Gdyby w sercu Madzi była jeszcze jakaś troska, ten drugi kieliszek odpędziłby ją. W tej chwili rozmowa z Manią Lewińską i przełożoną wydawała jej się komicznem nieporozumieniem, a własna irytacja dzieciństwem.
„Czy można było niepokoić się taką bagatelą?... Myśleć o opuszczeniu Solskich... o wyrzeczeniu się szkoły przy cukrowni?... Ach, ja już nigdy nie będę miała rozumu!...“ — mówiła do siebie Madzia, śmiejąc się, jak za pensjonarskich czasów.
Kiedy Solski, ucałowawszy Madzi ręce (na podziękowanie za znajomość z Kotowskim), poszedł do siebie, a obie panny znalazły się w gabinecie Ady, Madzia pod wpływem wesołego nastroju, rzekła do przyjaciółki:
— Wiesz, byłam dziś u Heleny... Powiedziała mi, że pan Kazimierz już nie ma posady na kolei i prosiła... Ani domyślisz się!... Prosiła, ażeby twój brat dał panu Kazimierzowi u siebie jakie zajęcie.
Panna Solska spojrzała na Madzię chłodno.
— Któż ma mówić o tem Stefanowi? — spytała.
— Naturalnie, że sama Helenka. Ale ona chce, ażeby utorować jej drogę...
— A tego kto się podejmie?...
— Może ty, Adziuś, zechcesz...
— Ja... nie!...
— W takim razie, muszę chyba ja... — zawołała ze śmiechem Madzia.
Ale w tej chwili zmroziło ją spojrzenie panny Solskiej. Ada pobladła, zarumieniła się i utkwiwszy skośne oczy w wylęknionej Madzi, rzekła:
— Ty?... A cóż ciebie obchodzi pan Kazimierz?...
„Co to znaczy?... — przemknęło przez myśl Madzi. — Ona jeszcze nigdy taką nie była...“
Ale panna Solska opamiętała się. Schwyciła Madzię w objęcia, zaczęła całować jej usta, oczy, ręce i szeptać:
— Nie gniewaj się, Madziuś... wino mnie tak rozstraja... Ale proszę cię, nie mów nigdy ze Stefkiem o panu Kazimierzu... nigdy, słyszysz... A tem bardziej nie wstawiaj się za nim... Stefan nie lubi go...
„Już za nikim nie przemówię ani słówka“ — pomyślała Madzia. Palił ją wstyd. Spojrzenie Ady i ton, jakim przemówiła do niej, odczuła jak obelgę. I znowu (jak wówczas, kiedy obie wracały z posiedzenia kobiet) między sobą i panną Solską Madzia zobaczyła przepaść.
Ten drobny wypadek, na tle poprzednich, stał się punktem zwrotnym w życiu Madzi. W usposobieniu jej zaczęła się jakaś zmiana, z początku niedostrzegalna, która jednak szybko rosła.
Madzia w ciągu kilku dni straciła humor; uśmiechała się coraz rzadziej i smutniej; w stosunkach z Adą i Solskim zaczęła ją ogarniać lękliwość. Rzadko kiedy wchodziła do pokojów Ady, w swojem zaś mieszkaniu przesiadywała tylko w gabinecie, nie zaglądając do saloniku. Obiady u wspólnego stołu męczyły ją, zaczęła tracić apetyt.
Sypiała gorzej; a gdy zaniepokojona Ada weszła raz do niej w nocy, znalazła Madzię ubraną, siedzącą przy biurku bez światła.
Napróżno Ada, może poczuwając się do drobnej winy, spotęgowała czułość dla Madzi. Całowała ją po rękach, wieczorami czytywała książki przy jej łóżku, obmyślała rozrywki. Madzia okazywała jej serdeczną wdzięczność, robiła sobie wyrzuty, ale — nie mogła odzyskać dawnego humoru; była zakłopotaną i nieśmiałą.
„Kocha się w Stefku... — pomyślała Ada, wyczerpawszy cały zasób środków, które mogły rozweselić Madzię. — Ach, żeby się to już skończyło!...“
Z bratem jednak nie rozmawiała, odgadując, że i on spostrzegł zmianę w Madzi i że robi jakieś kroki między familją. Czuła, że gotuje się w ich domu coś ważnego. Świadczyło o tem rozdrażnienie Solskiego, gniew ciotki Gabrjeli i częste wizyty Stefana u rozmaitych krewnych, którzy nawzajem rewizytowali go, spędzając długie godziny na rozmowach.
Ada domyślała się wszystkiego, lecz nie zdradziła się przed bratem ze swych przypuszczeń. Bała się odzywać w tej chwili.
A tymczasem w Madzi, już nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę, rozrastało się uczucie zgnębienia. Traciła wiarę. Wiarę w to, że Solscy ją kochają i szanują, wiarę w to, że ona może być komukokolwiek potrzebna, a nareszcie — wiarę w ład i sprawiedliwość na świecie.
W duszy jej snuły się najczarniejsze wspomnienia i wnioski. Zginęła pani Latter, kobieta pełna rozumu i energji; zginął Cynadrowski, człowiek szlachetny, a biedna Cecylja, uosobienie miłości i dobroci, porzucała świat, aby ukryć się za kratami klasztoru!...
Jeżeli tacy ludzie upadli w walkach z życiem, cóż ją może spotkać, ją, dziewczynę słabą, głupią i złą... Przecież znała swoją wartość, a raczej nicwartość!... I przecie ona także zbliżała się, krok za krokiem, do jakiejś sytuacji bez wyjścia.
Kiedyś zdawało się jej, że ma potężnych przyjaciół — Solskich. Przez pewien czas dom ich wydawał się nieprzebitą tarczą, a ich życzliwość opoką, na której z ufnością mogła oprzeć swoje drobne istnienie. Dziś na ten dom (z jej przyczyny!...) padają zatrute strzały plotek, a życzliwość... Co za życzliwość mogą mieć Solscy, magnaci, dla nędznej istoty, jak ona?... Chyba litość, którą jej okazywali przez pół roku i... pogardę, z którą mimowoli zdradziła się panna Solska.
Zgnębienie i smutek nie przeszkadzały Madzi pełnić obowiązków. Co wieczór poprawiała kajety uczenic, codzień odrabiała lekcje na pensji. Lecz stosunki z ludźmi, zamiast łagodzić, potęgowały jej rozdrażnienie.
Gdy uczenice w klasie były spokojne, gdy przełożona serdeczniej powitała Madzię, gdy który z profesorów powiedział jej kompliment, myślała:
„Pewnie znowu rozchodzą się plotki, że jestem narzeczoną...“
Lecz gdy jakaś pensjonarka roześmiała się głośniej, albo który profesor odezwał się z żartem do Madzi, albo wiecznie zajęta panna Malinowska w przelocie kiwnęła jej głową, zamiast uścisnąć rękę, Madzi zdawało się, że już wszyscy wiedzą o jej ciężkiem położeniu w domu Solskich. Wówczas przypominała sobie dumne spojrzenie panny Solskiej, i ton, jakim przemówiono do niej.
„Ty?... A cóż ciebie obchodzi pan Kazimierz?...“
„Zapewne, że mnie obchodzi pan Kazimierz — odpowiadała Madzia w duchu — ponieważ, tak samo jak i ja, jest przez was lekceważony...“
Była w takim nastroju, czy rozstroju, że zatruwały jej spokój nietylko stosunki z żywymi ludźmi, ale nawet filozoficzne rozumowania Dębickiego, jedynego człowieka, któremu ufała i którego wzniosłe poglądy rozświetlały jej duszę.