<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom IV
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
LETNI WIECZÓR.

W początkach czerwca Ada zaprosiła na wieczór Dębickiego, ażeby porozmawiać z nim o świecie duchów. Przyszedł i pan Stefan spokojniejszy, aniżeli w ciągu ostatnich dni, i we troje usiedli na balkonie. Madzi spodziewano się, miała bowiem wrócić z sesji towarzystwa kobiet.
Kiedy Ada ze srebrnego samowaru nalewała herbatę, brat zapytał:
— Cóż, nie znudziły cię jeszcze posiedzenia spirytystyczne?
Panna Solska o mało nie oblała sobie ręki gorącą wodą.
— Jak możesz przypuszczać coś podobnego! — zawołała. — Zresztą... nie dziwię się twoim żartom... Ale jestem pewna, że gdybyś, przynajmniej w tym stopniu co ja, poznał spirytyzm, rozpocząłbyś nową epokę w życiu. I ty, i profesor, i cały świat...
— Uważacie, profesorze — wtrącił Solski — to mówi uczenica Haeckla... Ach, kobietki!...
Dębicki potarł ręką szyję i patrzył w ogród.
Ada zarumieniła się. Podała obu panom filiżanki, nalała herbatę sobie i rzekła, siląc się na filozoficzny spokój:
— Moi panowie, czy nie uważacie rozdźwięku, jaki co najmniej od stu lat panuje między religją i wiedzą?
— Uważamy — rzekł brat.
— Pochodzi on stąd — mówiła Ada — że nauka nie może objaśnić pytań, dotyczących ducha, a tradycje religijne nie godzą się z odkryciami naukowemi. Tymczasem spirytyzm, dzięki swoim komunikacjom, zniósł przyczyny nieporozumień. Z jednej strony dowodzi faktami, że dusze istnieją po rozłączeniu się z ciałem, a z drugiej, również dzięki komunikacjom z istotami nadzmysłowemi, prostuje mnóstwo błędnych, czy źle rozumianych tradycyj religijnych.
— Oho!... — wtrącił Solski.
— Ależ tak, mój kochany — prawiła, zapalając się, Ada. — Czytaj naprzykład książkę Allana Kardeca: o Genezie, cudach i przepowiedniach... To już nie Biblja!... to wykład astronomji, geologji, biologji i psychologji. Z jaką bystrością tłomaczy on cuda Nowego Testamentu... A jak pobłażliwym jest dla legend Starego Testamentu, które w dzisiejszym człowieku budzą uśmiech politowania...
Ponieważ Dębicki zrobił ruch ręką, jakby chciał ukryć ziewanie, więc podrażniona Ada zwróciła się do niego:
— Pan profesor nie zgadza się?... Więc dam panu Kardeca...
— Proszę pani — odparł Dębicki — cały Kardec leży w naszej bibljotece, z której, mówiąc nawiasem, najrzadziej korzystają jej właściciele. Książkę, którą pani wymieniła, znam. Autor jest człowiekiem zdolnym i oczytanym. W rozdziałach, poświęconych duchowi, widać mieszaninę: metampsychozy, wierzeń chrześcijańskich i — ździebełko poglądów, jakie można wyprowadzić z nauk ścisłych. Cała część, dotycząca Genesis, jest popularnym wykładem dzisiejszej astronomji i geologji. Krytyka sześciu dni stworzenia jest... ot, taka sobie... Kardec niby to wskazuje podobieństwa między legendą biblijną i nowożytnemi badaniami: ale nie dostrzega w legendzie punktów ważnych, co zresztą trafiało się i jego poprzednikom.
— Chyba ważnych niedorzeczności!... — zawołała Ada.
— Kobiety zawsze są krańcowe!... — wtrącił Solski.
Dębicki skrzywił się, znowu potarł kark i spytał:
— Cóż pani nazywa niedorzecznościami w Genesis?...
— Choćby to, że w drugim dniu było stworzone sklepienie niebieskie... Słyszysz, Stefek?... Rodzaj sufitu!... Choćby to, że słońce i księżyc urodziły się dopiero w dniu czwartym, podczas gdy — światło mieliśmy już w dniu pierwszym... — mówiła Ada ze wzrastającym zapałem. — Wreszcie to nie jest moje zdanie, ale wszystkich uczonych...
Dębicki kiwał się na krześle i patrzył na czarne drzewa ogrodu, które światło lampy z balkonu malowało gdzie niegdzie zielonemi plamami. Wreszcie rzekł:
— Rzecz szczególna, że to, co uczeni, z obozu panny Ady, uważają za niedorzeczność w Genesis, mnie najbardziej zadziwia.
— Jako niedorzeczność?... — spytała Ada.
— Nie, pani. Jako ciekawy, a nadewszystko: niespodziewany komentarz do teorji Laplace’a o utworzeniu się naszej planety.
— No, profesorze?... Chyba i ja zacznę się dziwić... — wtrącił Solski.
— Według Laplace’a — mówił Dębicki — cały system planetarny formował kiedyś olbrzymią mgławicę, rodzaj subtelnego obłoku, który miał formę okrągłej bułki chleba o średnicy, przechodzącej tysiąc dwieście miljonów mil. Mgławica ta obracała się około swego środka, w ciągu mniej więcej dwustu lat. Zaś od czasu do czasu odrywały się od niej mniejsze obłoczki, z których, skutkiem zgęszczenia się, powstawały planety: Neptun, Uran, Saturn i tak dalej...
Według teorji Laplace’a, ziemia przy swoich narodzinach była również takim obłokiem, mniej więcej w formie kuli, mającej przeszło sto tysięcy mil średnicy. Cóż zaś Biblja mówi o jej ówczesnej postaci?... Że — ziemia była pusta i próżna, a ciemność unosiła się nad przepaścią... Nic więcej.
Wyobraź sobie, Stefku, że stoisz na powierzchni owej kuli gazowej i patrzysz ku jej środkowi, odległemu od ciebie na pięćdziesiąt tysięcy mil... Zdaje się, że widziałbyś straszną przepaść pod nogami...
— Spodziewam się!... — mruknął Solski.
— W tamtym więc punkcie niema niedorzeczności, ale teraz zaczynają się rzeczy ciekawe — mówił Dębicki. — Biblja nazywa ziemię w jej początkach „ciemną“, skąd możnaby wnosić, że nasza planeta nie była rozpaloną aż do świecenia, jak sądził Laplace i geologowie. Według nich, był czas, że ziemia miała przeszło dwa tysiące stopni temperatury, tymczasem, według Biblji, temperatura była niższą od pięciuset stopni... Można się z tem spierać, ale — trzeba dowieść, że było inaczej. W tym punkcie Genesis niby wskazuje geologom pole do badań...
Dalej, mówi Biblja, że już wówczas zaczęły się dla ziemi dnie i noce, czyli — według Laplace’a — mgławica ziemska zaczęła obracać się naokoło swej osi...
— A światło?... — spytała Ada.
— I to jest ciekawe — rzekł Dębicki — że, według Biblji, dopiero po utworzeniu się ziemi — mgławica słoneczna zaczęła świecić. To, co dziś nazywamy słońcem, owa kula rozpalona do białości, jeszcze wówczas nie istniała. Była tylko słabo świecąca mgławica, w formie płaskiej bułki chleba, szeroka na kilkadziesiąt miljonów mil. Widziana z ziemi, musiała wyglądać, jak olbrzymie wrzeciono, zajmujące pół nieba. Gdy prawy koniec tego wrzeciona dosięgnął południka, lewy dopiero wschodził; gdy prawy zaczynał zachodzić, lewy ledwie zbliżał się do południka. Było więc jakieś blade światło w przestrzeni międzyplanetarnej, ale nie było słońca.
— A sklepienie niebieskie, a ów sufit starożytny, który jest tylko dowodem ograniczoności naszego wzroku?... — nalegała Ada.
— Będzie i sufit. Według Laplace’a, planety i satelity, odrywając się od mgławicy centralnej, miały z początku formę pierścieni. Pierścień tego rodzaju do dziś dnia otacza Saturna, a i nasz księżyc, gdy oderwał się od ziemi, miał formę pierścieniowatego obłoku. Czy sądzi pani, że gdyby ten kształt utrzymał się do naszych czasów, nie mielibyśmy prawa (mieszkając naprzykład pod równikiem) mówić o sklepieniu, zawieszonem nad głowami?... I czy to sklepienie, w owych czasach, nie rozciągało się od równika w stronę obu biegunów?...
— No, mówi profesor, jak adwokat teologów! — rzekł Solski.
— Wcale nim nie jestem. Tylko bez uprzedzeń zestawiam teorję Laplace’a z Biblją, w której są jeszcze dwa orzeczenia ciekawe.
Biblja twierdzi, że słońce — w dzisiejszym sensie: jako rozżarzona kula — i księżyc — jako ciało świecące, powstały w jednej epoce, przyczem słońce było większe, niż księżyc. Dziś pozorne średnice obu tych ciał są prawie równe, ale że niegdyś średnica słońca była większą, to wynika z teorji Laplace’a. Co jednak bardziej zastanawia, że, według Biblji, lądy, morza i świat roślinny powstały wprzód, nim utworzył się księżyc i słońce!...
— Jednem słowem — rzekła Ada — profesor utrzymuje, że między Biblją i nauką niema zbyt rażących odskoków?
— Owszem — odparł Dębicki — nawet sądzę, że Biblja dzisiejszej astronomji i geologji stawia kilka ważnych pytań do rozwiązania. Czy prawda, że słońce i księżyc w tem znaczeniu, jak powiedziałem wyżej, powstały w jednej epoce? Czy prawda, że na ziemi już wcześniej istniała roślinność, i czy prawda, że ziemia nie była nigdy ciałem rozgrzanem aż do punktu świecenia?...
— No — wtrącił Solski — przejście gazu w stan stały wywołuje podniesienie temperatury...
— Tak, ale wysoka temperatura może zniżać się skutkiem promieniowania. Jest to kwestja ciekawa — mówił Dębicki — od niej zależy pojęcie o wieku ziemi. Gdyby ziemia w chwili utworzenia się miała temperaturę dwa tysiące stopni, to według Bischoffa, zanim ochłodła do dwustu stopni, musiało upłynąć trzysta pięćdziesiąt miljonów lat, którym należałoby dodać ze trzydzieści pięć miljonów lat na ostygnięcie ziemi do zera. Gdyby zaś w początkach ciepło ziemi wynosiło tylko pięćset stopni, na ochłodzenie jej obecne wystarczyłoby sto miljonów lat. W tym zapewne stosunku możnaby zmniejszyć i długość okresów geologicznych i w rezultacie — przypuszczalny wiek ziemi i całego systemu planetarnego zniżyć o kilkaset miljonów lat.
— Nie myślałam, że profesor jest aż tak prawowierny! — rzekła półgłosem Ada.
— Tylko ostrożny... — odparł Dębicki. — Nie lubię przenosić się ze starego domu do pałaców, z których dopiero istnieją plany i to — niedokładne. Biblja jest starym domem, w którym wyhodowało się kilkadziesiąt pokoleń europejskich, no — i źle na tem nie wyszły... Ten odwieczny budynek ma swoje szczeliny, ale jest pewniejszym — naprzykład — od legend indyjskich, według których płaska ziemia leży na słoniu, słoń stoi na żółwiu, a żółw pływa po mlecznem morzu. Jest również Biblja wyższą od mitologji greckiej, według której olbrzym Atlas podpierał niebo, a ród ludzki narodził się z kamieni, rzucanych za plecy przez Deukaljona i Pyrrę.
Dziś mamy nową mitologję — spirytyzm, który wchłonął w siebie astronomję i geologję, ale nie posuwa ich naprzód. Tymczasem prastara Biblja, choć także nie posuwa nauki, lecz — stawia jej zagadnienia wcale dorzeczne.
Z wypiekami na twarzy słuchała panna Solska tych, jej zdaniem, bluźnierstw przeciw spirytyzmowi i nauce. Nagle rzekła:
— Więc może pan profesor umiałby wytłomaczyć naukowo legendę o potopie...
— Dziwna rzecz! — odparł z uśmiechem Dębicki. — Ojcowie i doktorowie spirytyzmu wyjaśniają wszystkie podania dawnych religij, a przedewszystkiem biblijne; a tymczasem ich najmłodsi uczniowie już przeciwstawiają owym tradycjom nowożytne niedowiarstwo... Allan Kardec wierzył w kilka potopów, z których jeden zniszczył mamuta i mastodonta, a zostawił po sobie głazy narzutowe...
— No — wtrąciła Ada, niedbale machając ręką — właściwie, to nie był potop, ale epoka lodowcowa... Skorupa ziemska formowała się nie zapomocą gwałtownych kataklizmów, ale — stopniowego rozwoju, który dokonywał się w ciągu setek tysięcy i miljonów lat.
— Zatem nie wierzy pani nietylko Biblji, ale nawet Kardecowi?...
— Nie wierzę w kataklizmy! — odpowiedziała rozdrażniona Ada. — Nauka nie zna przyczyn, które w jednej chwili, na całej powierzchni ziemi mogłyby tak wzburzyć wodę, ażeby wdarła się na najwyższe szczyty gór...
— Nauka, proszę pani, pojmuje przyczyny, zdolne do podniesienia wody bardzo wysoko...
— Zastanów się, Ada — dorzucił Solski — że zdarzają się i dziś olbrzymie wylewy, albo zapadanie całych terytorjów skutkiem wybuchów wulkanicznych.
— To są drobne zjawiska — rzekł Dębicki. — W naturze istnieją czynniki, mogące wywołać potop, mniej więcej taki, jak opisuje Biblja...
W tej chwili w saloniku rozległ się szelest i na balkon weszła Madzia. I teraz jej łagodna twarz miała wyraz nieśmiałości czy nieufności, który od kilku dni niepokoił Solskich.
— Wracasz z sesji? — spytała Ada.
— Tak.
— Gniewają się na mnie, że nie przychodzę?
— Przeciwnie, wspominają cię z wdzięcznością.
— Cóżto jest, Madziuś?... W jaki sposób odpowiadasz?... Dlaczego nie siadasz?... — zawołała panna Solska. Zaczęła całować przyjaciółkę, posadziła ją na krześle obok brata i zajęła się przygotowaniem dla niej herbaty.
Madzia zdawała się być zakłopotana bliskiem sąsiedztwem Solskiego i co chwilę przysłaniała długiemi rzęsami oczy, jakby ją raził blask. Solski był także wzruszony, więc, ażeby nie zdradzić się, zaczął mówić:
— Czy wie pani, czem się bawimy? Ada z profesorem kłócą się o to, co jest wyższe: podania biblijne, czy objawienia spirytystyczne?...
— Ach, ten spirytyzm... — rzekła Madzia.
— Co?... — zawołał Solski — pani nie wierzy w spirytyzm?...
Madzia delikatnie uniosła ramiona.
— W co dziś można wierzyć?... — szepnęła. I w tej chwili strach ją ogarnął, ażeby Solscy nie wzięli tego za przymówkę.
„Boże mój — pomyślała — jak mi tu źle... Jak ja tu nie chcę mieszkać...“
Wrażliwe jej ucho pochwyciło nienaturalny ton w głosie Solskiego, który wysilał się, ażeby być sobą, a czuł się zmieszanym wobec Madzi.
Dębicki spostrzegł, że między trojgiem tych ludzi, bardzo sobie życzliwych, rodzi się jakiś zatarg. Więc, skorzystawszy z chwilowego milczenia, odezwał się:
— Panna Ada nie wierzy w możliwość biblijnego potopu, ja zaś twierdzę, że istnieją potęgi, mogące go wywołać...
Madzia otrząsnęła się.
— Tobie zimno?... Może podać ci szal, a może przeniesiemy się do pokoju?... — troskliwie zapytała Ada.
— Nie, kochanko. Wieczór jest ciepły... Tylko śmierć zajrzała mi w oczy...
— A może niemiło pani słuchać o potopie?... — spytał Dębicki.
— Ależ owszem... taki ciekawy temat — rzekła Madzia.
— Zresztą wypadek, o którym opowiem, może zdarzyć się raz na trzysta trzydzieści miljardów lat!... Ziemia nasza z pewnością go nie doczeka, tem bardziej, że jakoby raz już trafił się jej za czasów Noego. W naturze nie powtarzają się niespodzianki.
— Ale niechże pan zaprezentuje nam nareszcie tę potęgę, która przenosi morza na szczyty gór!... — zawołała Ada, śmiejąc się.
Dębicki podniósł rękę i wskazał granatowy płat nieba, zawieszony nad sylwetkami drzew.
— Stamtąd mogłaby przyjść — rzekł.
Obie panny doznały uczucia chłodu. Solski podniósł głowę i wpatrywał się w Koronę Północną, stojącą naprzeciw balkonu. Dębicki mówił:
— Wyobraźmy sobie, że kiedyś pisma przyniosą następujący telegram: W tych dniach astronom taki a taki dojrzał w konstelacji Byka, tuż obok słońca, nowe ciało niebieskie, które zrobiło na nim wrażenie planety. Obserwacje w tej chwili są przerwane z powodu ukrycia się gwiazdy poza tarczą słoneczną.
W parę tygodni, gdy publiczność już zapomniała o zjawisku, telegram ogłosił o niem nieco pełniejsze wiadomości. Nowe ciało niebieskie jest kometą, a raczej olbrzymim uranolitem, równym ziemi lub większym od niej; znajduje się poza orbitą Jowisza, ale szybko zbliża się ku słońcu w linji prostej. Co najważniejsze: droga jego zdaje się leżeć na płaszczyźnie ekliptyki. To ciało niebieskie można już widzieć gołem okiem, na godzinę przed wschodem słońca.
Wiadomość ta, obojętna dla ogółu, od tygodnia zajmowała astronomów, a obecnie zaniepokoiła ludzi obeznanych z astronomją. Mówili oni: jeżeli ów uranolit toczy się ku słońcu po płaszczyźnie ekliptyki, więc koniecznie musi przeciąć drogę ziemi. Otóż kiedy on ją przetnie?
Jeżeli kometa, właściwie: uranolit, przetnie drogę ziemską przed grudniem, albo po grudniu, możemy bezpiecznie przypatrywać się nadzwyczajnemu widokowi. Ale jeżeli przecięcie nastąpi w grudniu, sprawa stanie się straszną. Może bowiem trafić się zderzenie dwu ogromnych mas, z których jedna leci z prędkością trzydziestu wiorst na sekundę, a druga — nie powolniej. Łatwo zrozumieć, że obie masy przemieniłyby się w kłąb ognia.
Nie trzeba wspominać, że w ciągu następnych tygodni posypałoby się mnóstwo artykułów i broszur, roztrząsających kwestję: w którym dniu uranolit przetnie drogę ziemską? Naturalnie autorzy twierdzili, że o zetknięciu się ziemi z niespodziewanym wędrowcem niema mowy, choć już wszystkim było wiadomo, że przecięcie orbity ziemskiej nastąpi w grudniu. Przyczem optymiści twierdzili, że wówczas ziemia od przybłędy będzie oddalona na dziesięć miljonów mil, a pesymiści przypuszczali, że będzie odległa na miljon mil.
„Ale i w tym wypadku — pisali pesymiści — tylko zobaczymy gwiazdkę, kilka razy większą od Jowisza, która szybko przesunie się po niebie od zachodu na wschód.“
„To jeszcze można wytrzymać!“ — powiedziała sobie publiczność, przechodząc do codziennych kłopotów.
Roztropniejszych jednak uderzył fakt, że astronomowie nie zabierają głosu w tej kwestji, ale że w obserwatorjach trafiają się dziwne rzeczy. Rachmistrze ciągle mylili się w rachunkach: panowała bowiem niepewność, co do prędkości biegu owego ciała niebieskiego. Wkońcu, co już ukrywano przed publicznością, jeden z astronomów powiesił się, drugi się otruł, a trzeci palnął sobie w łeb. Gdy zaś przejrzano ich rachunki, okazało się, że każdemu z nich wypadło, iż jeżeli uranolit pędzi z szybkością trzydziestu kilometrów i dwustupięćdziesięciu metrów na sekundę, musi bezwarunkowo zetknąć się z ziemią.
Nareszcie rządy ucywilizowane zabroniły pisać o nadchodzącem zjawisku, ponieważ wielu ludzi ze strachu wpadało w obłąkanie. Ogłoszono tylko notę kilku obserwatorów, że w połowie grudnia ukaże się podczas nocy ciało niebieskie, podobne do księżyca w pełni, które w kilka godzin przybierze nieco większe rozmiary, lecz przed wschodem słońca zniknie.
Była to prawda. Astronomowie jednak, którzy pisali ową notę, nie znając dokładnie szybkości uranolitu, nie byli w stanie obrachować, jak wielkich rozmiarów dosięgnie ów chwilowy księżyc, czyli — w jakiej odległości przesunie się obok ziemi?
Od czerwca do września nowa gwiazda przesunęła się do konstelacji Bliźniąt, wschodziła po północy i była tak dużą jak Mars. W październiku wyglądała jak Saturn, a jeszcze w listopadzie była mniej świetną, aniżeli Jowisz. Wschodziła coraz wcześniej przed północą, rosła nieprędko ale ciągle i zbliżała się do konstelacji Raka.
W tej epoce niebieski przybysz już zaczął oddziaływać na ziemię; wprawdzie nie na jej wody lub atmosferę, lecz na jej najbardziej wzniesione punkta, jakiemi są — szczyty cywilizacji.
Europejski chłop, wyrobnik, drobny mieszczanin słyszał coś o nowem zjawisku, lecz nie miał czasu zajmować się niem, pochłonięty troską o chleb, odzież i opał, czego mu ciągle brakowało. Czerwonoskórzy Amerykanie, Indusi i Chińczycy, wreszcie różne odmiany murzynów, nawet nie zwracali uwagi na drobne światełko, sądząc, że jest to jedna z planet, które przez pewien czas błyszczą na niebie, potem znikają i znowu ukazują się w innych gwiazdozbiorach.
Ale inaczej było z ucywilizowanemi a zdenerwowanemi klasami Europy. Miały one rozum, ażeby pojąć nadciągające niebezpieczeństwo; lecz nie były zdolne zapanować nad strachem, bo zabrakło im wiary. Wszyscy niby to drwili ze zbliżającego się końca świata, rozchwytywali odnośne karykatury, biegali na farsy i operetki, skomponowane na ten temat; ale myśleli i mówili — tylko o komecie, a każdy dzień powiększał ich beznadziejność. Przy migotaniu złowrogiej gwiazdy, widzieli pustkę życia i nicość swoich wierzeń.
Opadły ręce genjalnym przedsiębiorcom, którzy łączyli oceany i przekopywali góry: cała ich mądrość, wszystkie machiny nie mogły ani przyśpieszyć biegu ziemi, ani pohamować nadlatującej zboku komety. Struchleli mocarze giełdowi, gdy wytłomaczono im, że wobec możliwej katastrofy, miljard nie jest lepszem zabezpieczeniem, aniżeli łachman nędzarza. Rozpacz ogarnęła filozofów, wykładających, że jedynym Bogiem jest ludzkość; widzieli bowiem własnemi oczyma, jak łatwo ludzkość traci głowę i jak łatwo zetrzeć ją może lada pyłek nieskończoności.
Mędrcy szaleli, głupcy odurzali się ze strachu; alkohol, morfina i chloral były pochłaniane w nieprawdopodobnych ilościach.
Skutkiem naturalnej reakcji, ludzie, którzy rok temu reklamowali potęgę nauki, dziś odtrącili ją z pogardą, przeklinając oświatę i zazdroszcząc prostakom. Największą popularnością cieszyła się broszura, w której jakiś obłąkaniec dowodził, że astronomja jest oszustwem, a ciała niebieskie iskrami, które ziemi zaszkodzić nie mogą, choćby wszystkie na nią spadły.
Zaczęto odgrzebywać legendy o końcu świata, a bardzo uczeni mężowie dowodzili, że nic w roku bieżącym nie grozi nam, ponieważ — według Talmudu — jeszcze nie upłynęło sześć tysięcy lat od czasu stworzenia. Wyrodził się szczególny obłęd — podróżowania. Miljony ludzi zamożnych jeździło z pośpiechem, bez kierunku i celu, szukając bezpiecznego miejsca. Lecz gdziekolwiek zatrzymali się, nad morzem, czy między górami, wszędzie przyświecała im straszna gwiazda, jaśniejsza aniżeli Jowisz.
W początkach grudnia, trwoga, panująca między klasami oświeconemi, udzieliła się ludowi. Ale chłop, bez względu, czy się lękał, czy nie lękał, musiał młócić zboże, rąbać drwa, gotować jadło i karmić inwentarz. O ile mu zaś zbywało czasu, szedł gromadą pod kościół lub figurę i modlił się. On od dzieciństwa wiedział i wierzył, iż kiedyś musi nastąpić koniec świata; więc, gdy nadszedł termin, prostacy bali się — nie zniszczenia, ale sądu. To też między ludem panował smutek, wzrosła pobożność, prawie znikły występki. Człowiek, dbały o zbawienie duszy, nie pił i nie awanturował się; nie potrzebował też kraść, bo zamożniejsi sąsiedzi oddawali mu swój nadmiar.
Wśród powszechnego rozkołysania umysłów, tylko dwie istoty pozostały spokojne: żołnierz pod bronią i szarytka. Tamten wiedział, że każdą śmierć powinien spotkać odważnie; ta, poleciwszy ducha Bogu, nie miała czasu myśleć o sobie, zajęta łagodzeniem cudzych cierpień, których liczba zwiększała się codzień.
Dębicki odpoczął, wypił herbatę, którą podsunęła mu Ada, i mówił dalej:
— Wyobraźmy sobie na półkuli północnej kraj górzysty, wzniesiony o jakiś kilometr nad poziom, odległy o kilkaset mil od morza. Przypuśćmy, że w tem szczęśliwem miejscu chwila przejścia uranolitu czy komety przez drogę ziemi przypadałaby w nocy i pomyślmy: co widzieliby tamtejsi mieszkańcy?
Około ósmej wieczór, w połowie grudnia, razem z konstelacją Raka, ukazałby się na wchodzie jasny krąg, podobny do księżyca w pełni, tylko — większy. Oryginalny ten księżyc miałby dziwne własności.
Przedewszystkiem robiłby wrażenie, że — nie rusza się razem ze sklepem niebieskim, lecz ciągle stoi niezbyt wysoko nad wschodnim widnokręgiem, gdy poza nim przesuwają się konstelacje: Raka, potem Lwa, wreszcie Panny. Nieruchomy ten jednakże krąg wzrastałby bardzo szybko. O dziewiątej średnica jego byłaby dwa razy większą, o dziesiątej cztery razy, a o północy — osiem razy większą niż średnica księżyca w pełni. W tej ostatniej porze byłby tak ogromny, że równałby się pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu księżycom w pełni, gdyby jednocześnie nie zachodziły w nim szybkie zmiany lunacji. Nowy ten księżyc, który o ósmej był w pełni, już o dziewiątej wyszedłby z pełni, a o dwunastej byłby w kwadrze. W tej postaci jego połowa równałaby się dwudziestu lub trzydziestu księżycom. Wnet jednak kwadra zaczęłaby się zmniejszać tak szybko, że już o pierwszej widaćby było na niebie ogromny sierp, który w kilkanaście minut później zgasłby.
Zjawiska te oznaczałyby, że uranolit przeciął o północy drogę ziemską i poleciał dalej, ku słońcu.
Gdyby między mieszkańcami tego błogosławionego kraju znajdował się astronom, mógłby na mocy powyższych obserwacyj zrobić rachunek. I wypadłoby mu, że ów uranolit, wielki i ciężki jak ziemia, przeleciał obok niej w odległości — dwa razy mniejszej aniżeli księżyc.
Mieszkańcy szczęśliwego kraju, a sąsiedzi astronoma, zobaczywszy, że potwór niebieski znikł i nie zrobił im szkody, zapewne oddaliby się radości. Ale astronom nie cieszyłby się, lecz z niepokojem odczytywałby depesze, nadchodzące co kilka minut z innych obserwatorjów, położonych bliżej morza. Jego bowiem rachunki powiedziały mu, że to nie koniec, ale dopiero początek zjawiska, i że kometa, której zniknięcie tak uradowało współobywateli, przeszedłszy obok ziemi, wywarła na jej powierzchnię wpływ siedemset razy większy aniżeli księżyc. Księżyc zaś, jak wiadomo, jest motorem przypływów i odpływów morskich.
Otóż między depeszami, przychodzącemi z punktów nadbrzeżnych, najliczniejsze donosiłyby, że od szóstej wieczór spostrzeżono nagły i silny odpływ morza. Astronom wiedziałby, co to znaczy. Znaczy, że na oceanach Atlantyckim i Spokojnym zaczynają tworzyć się dwie góry wodne, które o północy wzniosą się do trzystu pięćdziesięciu metrów wysokości, na podstawach, mających przeszło po dziesięć tysięcy mil kwadratowych powierzchni.
W kilka godzin po północy zaczęłyby nadchodzić depesze, zawiadamiające o równie szybkim i niezwykłym przypływie mórz, zaś nad ranem... wcale nie przychodziłyby depesze!...
Przyczynę tego zrozumie pani — mówił Dębicki, zwracając się do Ady — jeżeli dodam objaśnienie, że w niektórych portach europejskich zwykły przypływ dosięga dziesięciu metrów wysokości. A ponieważ wpływ uranolitu na morze byłby siedemset razy większy niż księżyca, wnosićby można, że w portach tych woda miałaby siłę do utworzenia wału, równego mniej więcej górze Mont-Blanc!...
Niech pani pomyśli, że wybrzeża morskie w najlepszym razie dosięgają paruset metrów wysokości. Niech pani doda, że to niesłychane rozkołysanie wód trwałoby nie kilka godzin, ale kilka tygodni, — że towarzyszyłoby mu parowanie wody, o którego sile nie mamy pojęcia i — niech pani odpowie: czy te niezmierne deszcze i zalewy nie byłyby potopem, o którym mówi Biblja?
Co wówczas stałoby się z Ameryką środkową, z Afryką od Gwinei Wyższej do Niższej, z północną Australją, z wyspami oceanu Indyjskiego?... Poco wreszcie daleko szukać: czy sądzi pani, że resztki góry wodnej, która powstałaby na oceanie Atlantyckim, nie zmyłyby Hiszpanji, Francji, Belgji z Holandją, a nadewszystko Wielkiej Brytanji?...
Gdyby kto, w rok po uspokojeniu się rozpętanych żywiołów zwiedził zachodnią Europę, zdumiałby się, znalazłszy tylko szczątki niegdyś pełnych życia lądów. Ale ani miast, ani dróg, ani pól i lasów, ani ludzi...
I czy po tem fantastycznem zresztą opowiadaniu zechce pani twierdzić, że w naturze niema siły, która — mogłaby stworzyć powszechny potop i rzucić wodę na szczyty gór?...
— Awantura arabska!... — mruknął Solski, przypominając sobie wykrzyknik Kotowskiego.
— Z tego widzę — odezwała się Ada — że profesor albo już jest spirytystą, albo nim zostanie. Bo właśnie spirytyzm zaleca nie negować dawnych tradycyj, ale — tłomaczyć je zapomocą faktów naukowych.
Dębicki, milcząc, potarł sobie ucho, a jednocześnie Solski zapytał Madzię:
— Może i pani jest już spirytystką?
— Albo ja wiem, czem jestem! — odparła Madzia.
W głowie jej panował zamęt. Nie pomyślała, w jakim celu Dębicki miał swój wykład o możliwości potopu, nie zwróciła uwagi na to, że według poglądu filozofa, wiara robi ludzi odporniejszymi wobec niebezpieczeństw. Ją uderzyły inne strony opowiadania: niepewność życia i nietrwałość świata.
Kiedy, pożegnawszy się z towarzystwem, przeszła do swojej sypialni, czuła pod stopami chwianie podłogi i przeraził ją blask latarni ulicznej, wpadający przez okno do pokoju. Zdawało się jej, że już zagląda złowrogie widziadło niebieskie, które ma wydrzeć oceany ze starych łożysk i zalać ziemię.
„Pocóż było wszystko to wydobywać z nicości!...“ — pomyślała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.