Emilja Plater/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilja Plater |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX wieku |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnia następnego skromne, ciche miasteczko Dusiaty, położone tuż nad wielką talią jeziora, a bokiem opierające się o koryto niewymyślnej rzeczki Dusiatki, która dalej dopiero Świętą się zwie, już od wczesnego ranka zaszemrało osobliwym rozruchem. Miast bowiem, jak bywało przy niedzieli, wczasu dłuższego zażyć a turbować się przystojnem ogarnięciem, ludzie na uliczki wylegli, co starszych a doświadczeńszych otoczyli i dalejże radzić a prawdy szukać.
Ba, ale owej prawdy nie rychło było dociec. Ten słyszał, tamten słyszał, ten dodał, tamten ujął — nic nie wiadomo. Jeden pałac dusiacki wiedział akuratnie, choć bodaj i nie wiedział, bo grafa Cezarego w domu nie było, a młodszy graf sam rządzić się nie mógł. A przecież coś być musiało — nie bez kozery dworscy pędzili na przełaj ku Suboczowi, nie bez kozery Girkalnis, co do dnia siano do dusiackiego lasu woził, powiedział kowalowi:
— Od jutra znów wszystko nasze będzie!
Gdybyż tylko to! Ale już nie kowal jeden, lecz cała czereda była świadkiem, jako Durbinas, borowy antuzowski, zajechał na plebanję do proboszcza. I zajechał w kurcie granatowej z amarantowym kołnierzem, z krzyżem swoim żołnierskim, w czapce rogatej, z flintą przez ramię zawieszoną, i pałaszem u boku. Ludzie ledwie go poznali, bo tak buńczucznie się prezentował, że gdyby nie oko osmalone, nikomuby w głowie nie postało, iż to kluczwójta dusiackiego dziewierz. Nadomiar, kiedy go zagadnięto, Durbinas jeno rozśmiał się i, zadawszy konia, zawołał: — A tam, na południe, popatrzysz jeden z drugim dobrości!
Mieszkańcy Dusiat jeszcze się uporać nie zdołali z dręczącemi ich pytaniami, gdy zewsząd lud okoliczny jął walić do miasteczka a do kościoła ciągnąć, choć ten jeszcze ani sygnaturką nie bąknął. I żeby tylko okoliczny lud — ale i uszpolski, i jużancki, i antuzowski, i podsubocki, i imbrodzki. Własnym oczom uwierzyć było trudno, skąd się ta ćma pogłowia brała, czemu poniechała własnych parafji, gdy w Dusiatach ani odpustu, ani procesji.
Tymczasem lud precz ciągnął do Dusiat i takiemi gromadami, że kiedy dzwony się ozwały, kiedy dusiaccy do kościoła podążyli, to już licho kto z nich zdołał się do nawy przecisnąć, większa część musiała kruchtę i opłotki przedkościelne zaleć, a na wietrze i pod gołem niebem pozostawać. Z tego i pomruk nieukontentowania dusiackich przebiegał, i dystrakcja w modlitwie, bo nieopodal, przed zakrystję, raz za razem zajeżdżały pańskie pojazdy a bryki posesorów, bo służba w barwie tłoczyła się a do kruchty darła.
Aż nareszcie ozwały się organy i głosem swym uspokojenia przyczyniły.
Nabożeństwo zaczęło się zwykłym ładem w modlitewnem skupieniu, które, jako co niedzieli, przerwało wejście proboszcza na ambonę.
Dusiaccy, stojący pod kruchtą, na dźwięk pierwszego słowa kazania podali się ku przodowi, aby coś przecież usłyszeć, — ani myśli: ciżba wypełniająca kościół, oparła się. Więc ustąpili, wsłuchując się apatycznie w głuszę, którą wiało ku nim wnętrze świątyni.
Naraz lud, stłoczony w kościele, jęknął i runął na kolana.
Dusiaccy spojrzeli po schylonem przed nimi pogłowiu, a kłoniąc się niepewnie, suponowali jako ksiądz musiał nieladajako grzechom wszelakim dopiec, gdy taka skrucha w narodzie zakołatała.
Aliści, ku wielkiej alteracji dusiackich, znających wskroś proboszcza swego obyczaje, ksiądz Hryszkiewicz, zamiast pięścią na ambonie ostateczny cios złości djabelskiej zadać, do błogosławieństwa ręce wzniósł i zagrzmiał tak potężnym, tak rozradowanym głosem, że dusiackich zgoła gorącość oblała a błogością przejęła. Słyszeli teraz oderwane zdania, każde słowo teraz docierało im do zrozumiałości, łzy im ciurkiem ciekły po obliczach, weselem spływało serce, a przecież nie potrafiliby rzec, czemu ten tłum przed nimi kaje się w szlochu, za co dzięki składa, co księdzu proboszczowi chórem ślubuje.
Nadomiar, organista, czy w tem wzruszeniu pomiarkowanie stracił, czy się splątał, dość, że nie bacząc końca sumy, ryknął basem i Te Deum zakalikował uroczyście.
Tłum, zebrany w kościele, strzymać dłużej nie mógł, zakotłował się, nacisnął dusiackich i rzucił się ku wyjściu, bo pilno mu było do gadania, do krzyczenia, do podzielenia się wezbranemi uczuciami, do radowania się.
Na placu przed kościołem zawrzało w oka mgnieniu. Tysiąc naraz odezwało się głosów, tysiąc pytań padło, tysiąc odpowiedzi. Ludzie obcy sobie, nieznani, rozprawiać jęli zawzięcie, najdując równie bliski a serdeczny dla się przedmiot. Ale, że tłum był niejednolity, boć tyle liczył dusiackich, co i przybyłych z Antuzowa, Uszpola, Jużant czy Subocza, tedy i rzeczy tłumaczenie było rozmaite i wątpliwości coraz więcej się mnożyło. Ten i ów mowniejszy a estymy zażywający kmieć, ten i ów z cywunów, ekonomów, czy zagrodowych szlachciców, usiłował kwestję rozstrzygnąć, lecz, nim z jedną się uporał, już waliła druga i taka, że ani weź z niej wybrnąć.
Stąd, kiedy na placu przed kościołem, ukazał się pisarz gminny, imć pan Ciupajko, wnet go mrowie obiegło, a z kilkudziesięciu ust zerwało się pytanie:
— Jaka-że teraz jest wolność chłopom?
Imć pan Ciupajko, który, według swego narowu, pałeczkę przy święcie już od rana zalał, wytrzeszczył oczy na tłum.
— Hę?... wolność chłopom? hę?
— Według tego, co ksiądz proboszcz kazał!
Imć Ciupajko potarł spocone czoło, czknął okowitą i powieki przymknął, niby dla lepszego rozejrzenia się w przyćmionej mózgownicy.
— Sprawiedliwie kazał — podpowiadali chłopi, — sprawiedliwie!
— Kazał! Hm!... Kiedy przykaz był tedy... ani mrumru! Ani mrumru. Pańskie musi być i skarbowe musi być... inaczej do kancelarji i... na ławę... choćbyś, choćbyś dwa świniaki... nie u ten...
Na ten wywód, choć pijacki, pomruk odczarowania przebiegł ciżbę. Lecz jeden ze starszych kmieci do rdzenia rzeczy chciał dotrzeć.
— Kiedy bo akuratnie, panie pisarzu, proboszcz czytał z pisanego, jako pan graf wszystko darował chłopom i jako inne pany takoż darują, i czynsz, i ziemię, i pańszczyznę, jeno trza kupą iść i wojować, bo wojna na całej Litwie ogłoszona!
Pisarzowi w głowie się zamąciło. Bełkotał coś i wybrnąć nie mógł.
— Nie słychać! — zawołano dokoła.
— Może pan pisarz na opłotki... niech gromada się dowie!
Dwóch najbliższych parobczaków podźwignęło imć Ciupajkę i na opłotki wzniosło.
Pisarz oprzytomniał nieco na tym piedestale.
— Tedy czego wam? hę?!
— Według wojny ogłoszenia!
— Mówiłem... z trzech dymów jeden rekrut, wedle woli pana grafa wybrany. A kto się do rekruckiego urzędu nie stawi, ten w dyby pójdzie. Taki przykaz od pana sprawnika!...
— Jakże bo!... Widzicie!... Tumani coś!... Gadałem wam!... Nie może być!... Sprawnickie się skończyło!... Pomieszanie jedno!... Zgadnij Jezu!... Co było, to i ostało!... — wykrzykiwano w tłumie.
Imć pan Ciupajko teraz rezonu nabrał. Brwi ściągnął i napomniał surowo:
— Ani mrumru, kiedy pisarz mówi! Zważać, chamy, na urząd, bo...
Lecz w tejże chwili jakaś garść porwała za kark Ciupajkę i rzuciła nim o ziemię.
Tłum zakołysał się na takową śmiałość, — lecz nim zdołał pojąć, kto ważył się tak dostojną osobę sponiewierać, na opłotkach ukazała się przysadzista postać jegomości o małych, płowych oczkach i wielkim, czerwonym, guzowatym nochalu.
— Chamy! — podjął z pasją jegomość. — Barany dusiackie! I cóż na mnie ślepie raczycie! Rodzonego proboszcza macie za nic! Wilka się radzicie, czyli prawda, że go mają z boru wyżenąć. Nie mamrotać! Niech się oczajdusza sam trzeźwi. Nie takiego bobu wart. Nie kalkulujecie! Zasadzono was do pełnej misy, a wy czego? Zgłodniałemi zębami kłapiecie... trza wam jeszcze, żeby samo do gardła wlazło, bo po łyżkę sięgnąć wam za ciężko! Piecuchy! Co?... gadaj mi zaraz, czego jeszcze!...
Tłum, na to zagajenie, mocniej się zwarł. Jegomość nie dał mu wytchnąć.
— Wiesz, czem byłeś do dziś z rana? Duszą skazkową, inwentarzem, gadziną folwarczną! A od teraz capie jeden, obywatelem zostałeś, człowiekiem, co sobie pracuje, na swojem siedzi, własną ziemię orze i własnej ziemi broni. Pan graf Cezary wszystko zaległe zmazał, wolność wam darował. Kto po dobrej chęci będzie rad mu sługować, ten się przynajmie, niby jaki cywun czyli komisarz. Naprzykrzy sobie sługowanie, tedy może do chałupy wracać, albo, gdzie oczy poniosą, drałować. Niema poddaństwa. Wolność jest... Rozumiecie dusiaccy!?...
— Sprawiedliwie, jeno...
— A uszpolscy?
— Do rzeczyś powiedział. W Uszpolach takoż nie żaden Niemiec, jeno kniaź Sapieha. Znacie pana Grotkowskiego, więc wam, co należy, wyłoży. Od teraz po całej Litwie musi być toż samo. Pod Rosieniami wszystek naród w jedną noc zeszlachciał. Co tu rozpowiadać wiele! Macie wóz i przewóz. Chcecie być duszami, chcecie, aby was, jak dotąd, niby cielęta, sprzedawano?!... Nie! Tedy brać za co kto może... inaczej, co wam pan graf darował, to wam sprawnik z asesorem odbiorą!
— Niedoczekanie!
— Tylko, aby według wojny!?
— Krótka sprawa. Wojna jest. Wiara pod Warszawą na piękne się wzięła. Teraz kalkulujcie: czy wolicie czekać, aż was do rekruckiego urzędu napędzą, zaszyją w mundury moskiewskie i rodzonych prać zniewolą, czyli snadniej wam społem iść za Ostrobramską, za Rosieniami, na ustanowienie sprawiedliwości, jako Bóg przykazał a ksiądz proboszcz wyłożył. Przymusu niema! Komu łacniej, z pisarzem niechaj zostawa!
Tłum drgnął i wybuchnął groźnym pomrukiem.
Jegomość, z waszecia odziany, jakby w pomruku tym nowych sił poczerpnął, bo goręcej jeszcze przemówił. I przemówił tak, że do najtajniejszej bolączki każdemu trafił, że całą niedolę każdemu rozpowiedział, że wyłożył, i to akuratnie, co pod sercem dręczyło, a czego myśl przyćmiona chwycić nie mogła.
Tłum, pod ciosami słów jegomości, mocniej się zwarł, oddech przytłumił a rozbłyszczonemi oczyma zdawał się spijać z ust mówcy każdy wyraz.
Podczas w niepozorną, kusą postać jegomości jakowaś moc, zgoła niepojęta, wstąpiła, bo głos mu spotężniał raptem, nochal guzowaty a szpetny przestał z oblicza się nastręczać, a ramiona coraz bardziej nad pogłowie się dźwigały.
Trwało tak, aż jegomość czapę wzniósł do góry i huknął gromko:
— Wysi, Wira eykiem!
Tłum zatoczył się, jak odurzony, i ryknął tysiącem głosów:
— Wysi Wira!
Ale, zanim echo tego okrzyku umilkło, hen w oddali, na drodze od nadjeziorza, ozwał się miarowy łomot tarabanów i ochocze dźwięki trąbek.
Tłum, porażony zbliżającemi się dźwiękami, osłupiał.
Lecz tarabany z trąbkami, cale nie turbując się o alterację, stłoczonej przed kościołem, ciżby, coraz pełniej uderzały, coraz zawziętsze wybijały takty, coraz żwawiej ku ciżbie nadchodziły.
Jeden tylko jegomość, z waszecia odziany, nie stracił fantazji. Stoczył się z opłotków, i w sam środek tłumu wpadłszy, jął go rozsuwać, a szeroką drogę żłobić od kościoła ku tarabanom.
Te ostatnie teraz w okamgnieniu dosięgnęły tej drogi i w całej pełni ukazały ciżbie pochód dziwny, osobliwy, nieznany.
Więc przodem, na krępym podjezdku, szlachcic w zielonej myśliwskiej kurcie i czapie rogatej. Na pierwszy rzut — niby leśniczy, boć kordelas u pasa, flinta przewieszona i torba, kłaniająca się pęczkiem troków. Jeno szerpentyna u boku i kokarda biało-amarantowa u czapy coś o innej szarży szlachcica zdają się powiadać.
Za tym jeźdźcem, trzy tarabany i czterech trębaczy. Kurty strzeleckie, krojem pańskiej barwy, aby kokardy, aby twarze tak zadufane a junackie, aby pistolety i pałasze, tak butnie łyskające, że ani dopuścić, by komu innemu, niż sobie sługowali. Dwóm z nich już siwizną srebrzą się skronie, trzem jeszcze puchy młodzieńcze nie ściemniały pod nosem — a nic, jeden takt trzymają.
Za muzyką chmara strzelb, czwórkami. Komiśne czamary, czapy granatowe, żółte patrontasze, pęki wstęg u czap, chłop w chłopa na schwał.
Tuż za tym oddziałem gromadka jeźdźców, niby sztab, niby jakowaś generalicja różnobarwna, różnozbrojna, lecz tem niezwykła, iż mająca za czoło, za serce swe, za dygnitarza, młodzieniaszka, smukłe a tak urodziwe pacholę, że ani wzroku odeń oderwać, ani napatrzeć się twarzyczce delikatnej, rumieńcami malowanej, a okolonej pierścieniami krótkich, wijących się złotopopielatych włosów, które wydzierały mu się niesfornie z pod aksamitnej konfederatki.
Młodzieniaszek atoli cale nie zdawał się być dumnym ze swej szarży, bo wpółprzymknięte jego oczy ścigały dal tak odległą, tak nieuchwytną, jakby, wraz z trzymanym w ręku a zwiniętym sztandarem, oderwać się chciał od otaczającej go gromadki i ulecieć. Lecz wzamian anglez, niosący młodzieniaszka, wszystkiemi żyłkami swego suchego łba, całą prężnością swych stalowych pęcin, całym ogniem swych niespokojnych ślepi znaczył wielką dźwiganego jeźdźca dostojność.
Ciżba tymczasem, na widok młodzieniaszka, długim poszmerem zabrzmiała. I, nie bacząc na las najeżonych kos, który za sztabem się ukazał jęła w głos hukać:
— Bogać nie!... Grafianka!... Liksnańska panienka!... Ewmilja!... Giwie!... Ona nasza sprawiedliwa! Rodzona! Antamżu âmżenuju!
Zawołania te, z początku nieśmiałe, oderwane, jęły się wzmagać tak, że trąbki i tarabany już głuchły, gdy wtem, niby dla ładu zaprowadzenia w powstałym zgiełku, huknęły dzwony kościelne. Ciżba umilkła pokornie, — za nią ucichły i trąbki, i tarabany. W rozwartych naścieżaj drzwiach kościelnych, mignęły żółte światełka gromnic i tuż monstrancja łunami swych złocistych promieni trysnęła.
Ciżba runęła na kolana. Spadły z głów i czapy i rogatywki. Strzelby i kosy ku ziemi się pochyliły, nawet konie, pozbawione jeźdźców, łby kłoniły, nawet garstka żydziąt, co z ciekawości wyległa, pod opłotkami przycupnęła a, z poza zdjętych grzecznie jarmułek, zezowała.
A tam, u wrót kościelnych, monstrancja drżała w powietrzu, a łunami swemi zdawała się spływać ku furkoczącemu u jej stóp sztandarowi, a jego lśniące, amarantowe zwoje muskać. A proboszcz, kapą otulony srebrzystą, krył za monstrancją niegodne swe oblicze, a pobielałemi wargami modlitwy szeptał.
Aż organista, a za nim bractwo, zaintonowało pieśń. Monstrancja znak krzyża nakreśliła i zawróciła w głąb kościoła, ku ołtarzowi, i cały pochód za sobą powiodła.
I kościół dusiacki zadrżał od pieśni, która, podjęta przez tłum na placu, cisnęła się ku niemu a coraz rozlewniejszemi falami biła o strop drewniany świątyni.
Proboszcz tymczasem ołtarza doszedł, monstrancję mu wrócił i na organistę skinął. Ten z kropidłem pośpieszył. Ksiądz ujął za nie i bęcnął wodą święconą po sztandarze, po ludzkiem pogłowiu raz i drugi, i z takim impetem, że, co machnął ręką, to obocześnie garść łez, co mu oczy pławiły, strząsał, iż trudno było rozeznać, które krople z kropidła, a które z proboszczowego płakania się brały.
Lecz ksiądz wnet pohamował się. Pierś krzyżem naznaczył. Ku ludowi się zwrócił.
Pieśń ucichła. Tłum skupił się dla baczniejszego chwycenia pasterskiego słowa.
Jakoż proboszcz już i ręce złożył na brzuszku i już wargami poruszył, lecz jeszcze wątku należytego nie znalazł, bo milczał długo. Wreszcie, sam własną niemownością tknięty, spojrzał przed się ku sztandarowi, słusznie odeń odsieczy się spodziewając. Lecz z pod sztandaru wychyliła się ku księdzu twarz młodzieniaszka, twarz takiem rozmodleniem natchniona, taką jasnością bijąca, że proboszcz, nie zważając na zamierzone przemówienie, padł krzyżem i „Pod Twoją obronę“ jęknął.
Trzy pacierze nie wyszło, a tuż pod kościołem trąbki z tarabanami, udawszy krótką pobudkę i lud nią wszystek z kościoła wygarnąwszy, wpadły w ochocze, zawrotne tempo zawadjackiego mazurka.
Na placu zakotłowało się. Pochód zbrojny sformował się i ruszył z miejsca, mając teraz pośrodku sztandar rozwinięty a łopoczący na wietrze całą jaskrawością amarantu, a na czele swem z waszecia ubranego jegomości, który muzykantom przyśpiewywał.
Dabar Lenkay neprapule,
Kol Żemaytiay giwi!
Kad wysi pri gienkła pule
Tad yr bus szczestliwi!
Lenkay, Lijtuway, Żemaytiay draugibio,
Kayp wysada buwom, Tayp busem wyinibio!
Ciżba, która, zda się, do wiwatowania się gotowała, na dźwięk litewskiej piosenki jegomości, czegoś zastanowiła się, czegoś onieśmielała. Ten i ów w oczach sąsiada racji dla swego myślenia patrzył, ten i ów znajomka poszturchiwał znacząco, ten i ów tchu nabierał, — a żaden w głos ozwać się nie ważył.
Trwało atoli to widoczne wahanie krótko, bo kiedy pochód zbrojny na drogę, do pałacu wiodącą, miał skręcić, z ciżby wyrwała się stara, łachmanami spowita baba, i, zanim w rozczochranym jej a czarnym łbie najbliżsi zdołali rozeznać Pociochę, czarownicę, ta już pod boki się ujęła, już poskoczyła przed muzykę i poderwała za wyśpiewującym jegomością:
Kaktas musu ne bus skustas
Ney żwangins gielżyniay!
O Sybiras wysad pustas
Neb grażos minijay!
Zapamiętały, morowy dyszkant Pociochy, niby gromem poraził mrowie. W czem nic dziwnego nie było, boć nie bez przyczyny już-ci ją dwa razy za czarownictwo pławiono w jeziorze dusiackiem. Ciżba teraz aż ugięła się, i, ledwie jednej zwrotce przebrzmieć zezwoliwszy, wybuchnęła za babą:
Wysi Wira eykiem, newale numesti!
Nepretieli musu, pakarop dawesti!
A w szeregach strzelców owsiejowskich zawtórowano chórem już po koroniarsku:
Marsz, marsz Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski!
Za twoim przewodem, złączym się z narodem!
Zmierzch zapadał. Dusiaty precz zgiełkiem wrzały, jeno innym, bardziej sfornym, bardziej uchwytnym i bardziej rozrzuconym.
Plac przed kościołem opustoszał teraz. Uliczki wzamian, dworki, domki a chaty rej wodziły a huczały odgłosami rozpraw, sporów, pokrzykiwań, niezwykłej krzątaniny. Dwie kuźnie, choć przy niedzieli, otwarły swe wierzeje i w czarnem swem wnętrzu syczały skrami a dzwoniły młotami po jarzącej się stali. Przed karczmą kotłowało się od Luda. Co i raz jezdni przebiegali miasteczko a nawoływali ku przyzbom i podsieniom:
— Kto w Boga wierzy, ten pod pałac, za ogrodem!
Aż gdy niebo raźniej mrugnęło gwiazdami, a ognie, rozpalone wdali, od strony alei lipowej, wiodącej ku pałacowi, czerwieńszemi buchnęły językami, miasteczko zaczęło ku tym językom ciągnąć gromadami i przy nich obozowiskiem zalegać.
Lecz tu już nie sami dworscy czekali z sutym poczęstunkiem, lecz i Buchowicz z Półnosem i garścią posesorów, którzy wnet przystąpili do formowania oddziałów, składania strzelby ze strzelbą, kosy z kosą, siekiery z siekierą, wyznaczania plutonom sierżantów, rozdawania kokard, wydzielania ładunków posiadającym broń palną, zaopatrywania ochotników w potrzeby żołnierskie, układania spisów imiennych a zaprowadzania ordynku wojskowego.
Praca duchem szła śród rozgwaru, śmiechu, ochoty a wiwatów, któremi witano nowoprzybywających wolontarzy. Dopiero kiedy strzelcy owsiejowscy wartami obstawili zbrojną gromadę, a babom, dziewkom, dziadom a drobiazgowi rodzonemu przystępu nie pozwalali do ojców, mężów, braci i synów, — wówczas, śród osieroconych, jakby pierwszy stęk zgrzytnął, jakby pierwszy wiew tęsknoty ich tknął. Ale na krótko, bo ukazanie się granatowej, amarantem znaczonej a czarnem i potrzebami nakrzyżowanej świtki hrabianki Emilji, a z nią całego sztabu powstańczego, słabnący zapał spotęgowało, skrami sypnęło z ócz ledwie sformowanych szeregów, a osieroconym zagrzało serca.
A dopieroż kiedy hrabianka jęła ochotnika lustrować, każdym drobiazgiem się troszczyć, dla każdego z najpośledniejszych jędrne mieć słowo, a dopieroż kiedy militarny kunszt rozwinęła i rozkazami rzuciła! Toć nawet stary Desztrung, posesor a napoljoński oficer, który był z dwoma pachołkami konno, orężno, na pierwszy odzew zjechał, a któremu nie w smak były i hajdawerki grafianki, i całe jej oczywiste regimentarstwo samozwańskie, i ów adjutancik, bimbający panieńskiemi kudełkami, co snuł się za Emilją, i cała kompanja buńczucznych młokosów i wyrostków, co za nią pałasikami dzwoniła, — nawet stary Desztrung, kiedy doń się hrabianka zwróciła, jeno wyprężył się, łapę do czapy przyłożył i wybuchnął w gardle chłeboczącym głosem:
— Według rozkazu, hrabianko, generale złocisty nasz!
Z tej deklaracji Desztrunga taka zapamiętałość się wszczęła, że aż płomienie ogni kłaniały się od huczących wiwatów, że aż między babami a co zadzierzystszemi dziewuchami wojackie nieciły się zakusy, a myśl pójścia za rodzonymi coraz więcej znajdywała zwolenniczek.
Hrabianka tymczasem, zlustrowawszy oddział, skinęła na starszyznę, aby pierwszą naradę odprawić, lecz tuż spadł, jak kula, młody pan Władysław dusiacki, zapraszając cały sztab do pałacu. Emilja upierała się zostać w obozie, — pan Władysław nalegał:
— Kuzynko, toć niepodobna! Noc, ziąb! Wszak i tak wam wypadnie czekać do świtu, a bodaj i dłużej, zanim Cezary nadjedzie...
— Wątpię, abyśmy czekać nań mogli!
— Ależ, trzystu strzelców! Zważ, kuzynko... bez Cezarego ruszyć ich nie mogę!...
Emilja zwróciła się do otaczającej ją starszyzny.
— Ani momentu chybić nie wolno! — zakonkludował pierwszy Desztrung. — Do jutra alarm do Wiłkomierza i Brasławia dotrze!...
Za Desztrungiem poszedł Półnos, Buchowicz i Stęgwiłowie. Imć pan Godaczewski jednak, a z nim dwóch Kleczkowskich za grafem Władysławem się oświadczyli, sekundowani zlekka przez Prószyńskiego.
Hrabianka ważyła się, przedstawiała opornym potrzebę natychmiastowego uderzenia na posterunek huzarski w Dowgiełach, lecz opozycja, miast ulec, wzrosła niespodziewanie i to dzięki adjutancikowi wodza. Adjutancik bowiem, który, na pierwsze słowo o wyruszeniu bez grafa Cezarego, zbladł śmiertelnie, alteracją swoją przeciągnął na stronę pana Godaczewskiego, młodszego ze Stęgwiłłów i Prószyńskiego zatwardził.
Aliści hrabiance przybyła niespodziewana pomoc, bo tuż między sztabem ukazała się brudna płachta Pociochy i do kolan Emilji przypadła.
— Nie bacz, królowo nasza! Pisarz Ciupajko juże śmignął, nieczysty! Na południe jegrów ci sprowadzi!...
Ta wiadomość zachwiała opozycją. Cios jednak ostateczny zadał im goniec z Imbrodów, od Mohlówny, która, w imieniu brata, zawiadamiała, że konwój huzarów, prowadzący dwie fury z bronią, odebraną za Sołokami, nocuje w Imbrodach.
Hrabianka teraz ani chwili nie wahała się dłużej. Rozkazy padły i dreszczem przejęły zbrojne gromady.
Plan był krótki, prosty, jasny. Desztrung, na czele całej kawalerji, a więc we dwadzieścia koni, rusza natychmiast do Imbrodów, rozbraja konwój i z wozami i ochotnikiem, którego w Imbrodach zdoła zebrać, zawraca na trakt wiłkomierski, odcina Dowgiele od Deguci i zagarnia poczty, zapada pod Dowgielami i czeka pierwszego wystrzału. Buchowicz podczas, z czterdziestu strzelcami owsiejowskimi, ciągnie w bok, ku Ucianie, i trakt Wiłkomierski, z tej strony obsadza, wysuwając straże od południa Dowgieli na spotkanie z Desztrungiem. Hrabianka zaś, na czele głównego oddziału, we dwie godziny po Buchowiczu, idzie wprost na Dowgiele i o świcie zaatakuje huzarów.
Noc zapadła. Ogniska obozowe, smagane drobnemi kroplami zimnego dżdżu, skwierczały, przygasały. Rozgwar ścichł. Niekiedy jeszcze wyrwała się zwrotka swywolnej piosenki, niekiedy śmiech krótki, niefrasobliwy usiłował jej zawtórować, lecz wnet milkł, jakby wystraszony poszmerem, którym osieroceni żegnali swych najbliższych. A poszmer ten coraz żałośniejszym się stawał, coraz trwożliwszym, coraz rozlewniejszym.
Aż pod ogniskiem, przy którym gromadziła się starszyzna, wszczęło się poruszenie.
— W drogę! — zawołano przy ognisku.
— W drogę! — powtórzyły głosy.
Obozowisko zerwało się na równe nogi. Szczęk broni zmieszał się z tupotem kopyt końskich, zawodzeniem trąbek, nawoływaniami naczelników i gorączkowym rozgwarem.
Hrabianka dosiadła konia. Kary anglez wspiął się hardo i zarżał. Amarantowy sztandar błysnął krwawym odblaskiem i srebrem Pogoni skłonił się wolontarzom.
— Giwi Lijtuway! — zawołała hrabianka.
— Giwie grafianka! — odpowiedział tłum.
— W imię Boże! Naprzód! Na ludu wyzwolenie!
— Amen! Amen!
Trąbki zagrały marsza, tarabany takt wybiły. Kilkunastu strzelców wyrwało z ognisk gorejące głownie i drogę niemi obramowało.
Pochód dźwignął się i jął zanurzać w ciemń. Przez chwilę jeszcze swem czarnem cielskiem obecność swą znaczył, jeszcze stałą się skrzył, jeszcze czerwonemi smugami światełek, idących z pochodni, kłaniał się obozowisku, aż pogrążył się i znikł za czarnemi garbami pól..