Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Z bijącem sercem Helena położyła spodek na arkuszu papieru, na którym poprzednio nakreśliła cały różaniec alfabetu.
Była sama jedna w tym pokoju babki, pełnym jeszcze wspomnień po świeżo wyniesionych zwłokach staruszki.
Lampa, stojąca na stole, rzucała jeszcze światło na biały arkusz papieru i wykrawała żółtą linią kontur pochylonej nad papierem głowy Heleny.
Zegar w kuchni wybił chrapliwie jedenastą. Helena siedziała nieruchoma, trzymając rękę na krawędzi białego spodeczka, na którym krwawiła się plama czerwonego laku.
Dokoła była wielka cisza.
Ręka Heleny drżeć zaczęła.
— Nie, nie — pomyślała młoda kobieta — to tylko ze zmęczenia, to jeszcze nie to!...
I z pod brwi zmarszczonych śledziła swe palce, ściągnięte na brzegu spodka.
— Nic, nic — wyszeptała po długiej chwili próżnego oczekiwania — dlaczego innym, dlaczego nie mnie?...
I powoli myślą odbiegła, cofając się w minione dnie, które tak wstrząsająco zaznaczyły się w jej życiu.
Śmierć Siennickiego, babki, te dwa trupy, jeden po drugim, oba w pierwszej chwili jeszcze ciepłe, nagle unieruchomione, bezwładne jak dwa worki mięsa, porzucone i zapomniane na oddalonym dworcu kolejowym, później zaś sztywniejące w potwornym chłodzie, jak dwa bloki lodu, dwa śniegowe bałwany...
A więc to była śmierć, ta króciuchna chwila, trzask rewolweru, ciche westchnienie na starczy uwiąd chorej kobiety!... Helena czuła teraz, iż doznała prawie zawodu. Wyobrażała sobie zgon i walkę życia ze śmiercią w akompaniamencie charczenia, rzężenia, konwulsyj i twarzy siniejących w kłębach piany. Ta zaś śmierć, jaką widziała, nawet pomimo grozy samobójstwa Siennickiego wydała się jej „gospodarską“ a zwłaszcza trupy, szmaty bezużyteczne, te trupy, które nie spoczywały w mistycznem otoczeniu na czarnym grzbiecie katafalków, lecz do których dotknęła się żywą dłonią, nie miały dla niej majestatu, pełnego, tak jak dawniej, ciągnących ją zagadek śmiertelnych.
Asystując przy pośmiertnej tualecie babki, pozbyła się wszelkiej iluzyi co do grozy trupiej. Włożyła sama babce pantofle na nogi, pantofle dziwaczne, na małych obcasach, z czasów drugiego cesarstwa, które znalazła w komodzie. Wydało się jej, że ubiera lalkę niedołężną, z której wysypały się owe trociny, stanowiące jej wnętrze. Czując pod ręką te nieruchome członki, przypomniało się jej wrażenie, jakie odniosła, odsuwając ramię Siennickiego. I tu i tam było to samo obezwładnienie nagłe i prawie głupie. Były to rzeczy, masy mięsne, zero w liczbie istnień, pakunki zbyteczne i zabierające miejsce.
Przyszły jej na myśl wizye, jakie prześladowały ją niedawno, owa matka Siennickiego, ukazująca się jej tak wyraźnie w przestrzeni.
— Tak — pomyślała — poprawiając koronki poduszki, na której spoczywała głowa jej babki, „tam to“ musiał być duch, nic innego!
Wpatrywała się w pomarszczoną twarz Bednawskiej, dziecinnie małą wśród chmury iluzyi, garnirującej jej czepek.
— Jeżeli matka Siennickiego mogła się nam ukazywać, to może i babka...
Odsunęła się od trumny z rodzajem przestrachu, lecz szybko powróciła na dawne miejsce.
— Duch a ciało — to dwie przepaście — zaczęła filozofować — duch mojej babki pozbył się tego worka, który jest dla nas wszystkich ciężką i nieznośną klatką, dlaczegoż mam się obawiać trupa? Wszak to się już nie liczy!
Wydęła usta i spojrzała z ironią na trumnę.
— Biedna babka — wyrzekła — namęczyła się też tak długo w tej pochwie — a teraz?
Zamyśliła się i po długiej chwili dodała:
— Gdyby też?...
Urwała, przeraziła się możliwego objawienia się duszy babki.
— Nie byłam dla niej zła — tłomaczyć się zaczęła przed sobą pospiesznie — owszem, bardzo ją kochałam, w ostatnich jednak czasach zaniedbałam ją trochę, lecz sama byłam chora, nie przeczuwałam tak blizkiej katastrofy, nie zrobiłam jej nic złego... Dlaczegożby ona miała przyjść mnie straszyć lub wyrządzić mi krzywdę...
Po pogrzebie, pozostawszy zupełnie sama w mieszkaniu głuchem, coraz częściej zaglądała do pokoju babki. Ta blada i zdzieciniała kobieta zostawiła po sobie dziwnie wielką pustkę. Dopiero teraz Helena przekonała się, że babka trzymała dużo miejsca w jej życiu. Coraz więc częściej wsuwała się do tej klatki, pełnej „kasetek“, „albumów“ i dziwnej woni, złożonej z paczuli i stęchlizny, którą wydają z siebie suknie staruszek. Helena zawsze z pewnym rodzajem trwogi wchodziła do tego pokoju. Czekała na jakieś objawienie, na jakieś widmo, wyłaniające się z cienia. Lecz pokój był pusty i tylko karteluszki pana Strumbskiego żółciły się po kątach, na dywanie, na podłodze, na stoliku...
Pewnego dnia Helena postanowiła uporządkować te papiery, spalić niepotrzebne, oddzielić i schować to, co kiedykolwiek w jej życiu przydaćby się mogło.
I przed jej oczami, jak chińskie cienie, przesunął się cały szereg sylwetek dziwacznych, przez kilka dziesiątek lat zmieniających ciągle swój styl, swój sposób wyrażania się.
Pan Strumbski mówił innym językiem, niż pan Dicking, którego listy nosiły datę 1853 roku. Wszystkie te listy były pełne zapewnień afektów i przyjaźni, lecz zarazem dowodziły wielkiej czystości życia nieboszczki.
Helena odetchnęła.
Uczuła ulgę i spokój, widząc, że babka jej była rzeczywiście „uczciwą“ kobietą według światowego pojęcia. Owe zadowolenie było bezwiedne i wytłomaczyć sobie jego przyczyny nie mogła.
Postanowiła zachować owe „karteluszki“.
Związała je w dużą paczkę jedwabnem sznurowadłem, przepojonem paczulą, które znalazła na dnie szuflady.
Obok sznurowadła Helena dostrzegła kilka deseczek płaskich, długich, do których przytwierdzono ołówki. Na nich leżał spodeczek okapany lakiem, ekierka, dużo arkuszy papieru, zwiniętego w trąbkę i kilka książek.
Helena przypomniała sobie, iż w dzień śmierci babci widziała na stoliku leżącą taką samą ekierkę. Później, prawdopodobnie służące ekierkę sprzątnęły, lecz taka sama ekierka zajmowała spód komody razem z innymi przedmiotami dziwacznego kształtu i prawdopodobnie dziwniejszego jeszcze użytku.
Helena rozwinęła zwój papierów i ze zdziwieniem dostrzegła, iż niektóre zawierają abecadło nasmarowane grubo, z porozstawianemi szeroko literami. Inne zaś zakreślone były rozmaitym charakterem pisma. Litery stawiane tu były widocznie pojedynczo i po pewnej pauzie. Inne zaś, a tych była najmniejsza ilość zawierały nerwowe i niewyraźne znaki, gzygzakowane linie, przecięte gdzieniegdzie słowami, często niezrozumiałemi.
Helena sięgnęła ręką na dno szuflady i wyjęła książki.
Rzuciła okiem na tytuły: „Des tables tournantes, du surnaturel et des esprits — Gasparin“. Paris, 1854. „Moeurs et pratiques des démons, ou esprits visiteurs Gougeut des Mousseaux“. „Apparitions des esprits“.
Helenie dech zamarł w piersiach.
To, z czem nosiła się od tak dawna, ta myśl, to pragnienie zobaczenia wreszcie, miała przed sobą, miała w formie książek, narzędzi, zdań, usiłowań...
Nagle rozległ się suchy trzask.
Wskutek pierwszych mrozów meble pękały.
Lecz Helena rzuciła książki, ekierki, ołówki, zabazgrane arkusze i uciekła jak szalona, wyobrażając sobie, iż legion duchów wypełnił nagle pokój zmarłej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróciła jednak.
Powróciła, tak jak wracała do katakumb, do Siennickiego, do chloralu, do myśli o Bornie, do wszystkiego, co w jej życiu przez pewien czas stanowiło epokę.
Powróciła, lecz tym razem w dzień biały i w towarzystwie pokojówki, której kazała siedzieć przy oknie i cerować pończochy.
Powoli, zaczęła odcyfrowywać arkusze zabazgrane pismem dyktowanem przez stoliki, ekierki, spodeczki. Poznała charakter pisma pana Dickinga, na innych kartkach dostrzegła pismo samej babki.
Zaczęła czytać.
— „Jestem w złym humorze, nie mogę przebyć Atlantyku, ruszajcie spać“.
Inna kartka zakreślona była wierszami:

Pytacie mnie, czy po za śmiertelną zasłoną,
Gwiazdy naszego życia jeszcze jasno płoną,
Czy gasną?

I dalej, zamiast odpowiedzi, kilkanaście słów zupełnie niezrozumiałych. Widocznie duch wywołany nie chciał lub nie mógł dać jasnej odpowiedzi.
Na jednym arkuszu jakieś nieznane Helenie pismo pytało:

— Czy masz nienawidzieć?

A jako odpowiedź, kilkanaście razy czerniało jedno i to samo słowo:

„Dhammapada“, „Dhammapada“!

Lecz przeważnie owe „duchy“, zapytywane, odpowiadały banalnie, często żartując, unikając aluzyi co do ich sposobu istnienia. Nad jedną z nich wszakże zastanowiła się Helena. Była to widocznie odpowiedź na ustne pytanie babki Heleny.
— Tak, lecz nim jesień jej życia nadejdzie, będzie ona przyczyną śmierci człowieka...
Helena siedziała długą chwilę nieruchoma.
— Jaka „ona“?
Kto jest tą „nią“, dziwną i tajemniczą.
Czy nie jest to ona sama, Helena?
Gorączkowe rumieńce wystąpiły na jej policzki. Czyby to śmierć Siennickiego miała ciążyć na jej sumieniu?
Lecz nie, Siennicki powziął myśl samobójstwa sam, dobrowolnie i jej poddał tę myśl i omal w ten sposób nie doprowadził ją do tego szalonego kroku. Niepojętem szczęściem ocalała z tej fatalnej przepaści. Gdy później czytała dzienniki, rozpisujące się szeroko o tem „niezwykłem“ samobójstwie dziwaka, umierającego we fraku i na stosie kwiatów, drżała cała z trwogi, aby jej nazwisko nagle nie zostało wmięszane w tę kompromitującą aferę.
Lecz, pozostawiono ją w spokoju.
Autopsya nie wykazała wprawdzie żadnego zboczenia umysłowego, lecz niemniej zaopiniowano, iż Siennicki odebrał sobie życie w przystępie melancholii. Biedni reporterzy, gnieżdżący się w pokojach, oklejonych tanim papierem, rozpisywali się szeroko o przepychu, z jakim urządził Siennicki swoje śmiertelne gniazdo. Jeden z nich wspominał nawet o Huysmansie i jego powieści „Arebour“; drugi napisał, iż masa tuberoz, zaścielająca dywan, sięgała pół metra! Niepodpisany autor artykułu, w którym jednak Helena poznała styl Hohego, szeroko i długo rozwodził się nad „znikczemnieniem pewnej części młodzieży, która, zdeptawszy wiarę i tradycyę, oszukana i zawiedziona przez Comte’ów, Littré’ch, Spencerów, rozzuchwalona ironią Renana, rozwierzgana w takt zgrzytu Schopenhauera, zanurzyła się obecnie w błocie dekadentyzmu i symbolizmu, przeszedłszy przedtem kloakę naturalizmu i materyalizmu... Bez czci, bez wiary, bez tradycyi, ginie marnie, owiewając się błękitem gazy w chwili spełnienia tchórzliwego i grzesznego czynu“...
Helena z goryczą pewną czytała te słowa.
Siennicki nie był nigdy jej miłym a teraz bardziej niż kiedykolwiek trwożył ją nawet swem wspomnieniem. Lecz ona wiedziała, iż człowieka tego ściągnęło do grobu to coś niewidzialne a istniejące, to coś, co grało na rozszalałych strunach jego nerwów a nie było żadnym z owych „izmów“, o których pisał Hohe.
Czuła, iż Siennicki żyć nie mógł i że zgon jego był logicznem następstwem całego szeregu czynów, które poprzedziły jego na świat przyjście i otaczały lub składały się na jego istnienie.
Słowa więc, znalezione na arkuszu papieru i nakreślone ręką babki a podyktowane jakoby przez „ducha“, nie mogły odnosić się do Siennickiego, lecz do jakiegoś innego człowieka.
Zmięszana i strwożona, zagłębiła się w czytanie książek, lecz te nie nauczyły jej niczego.
Zaczęła jednak wierzyć w możność porozumiewania się z duchami. Poprzednie halucynacye utwierdzały ją w tem mniemaniu. Zrobiła się tajemniczą i małomówną. Spazmatyczne jej ataki ustały nagle i przestała najzupełniej wtrącać się do kuchni i zmieniać służące. Kucharka Magdalena, gruba i tęga kobieta, dysponowała teraz obiady i zajmowała się gospodarstwem domowem. Helena weszła z nią w porozumienie i wyznaczyła jej pewną kwotę na utrzymanie całego domu. Kurz zalegał meble a firanki u okien ciemne były od brudu. Helena w swej czarnej, żałobnej sukni snuła się teraz po pokojach, nie odpowiadając mężowi, gdy ten starał się wywołać dawne nieporozumienia. Zdawała się ciągle błądzić daleko myślami a Magdalena uznała ją za osobę chorą na czarną melancholię.
O Bornie nawet myślała teraz Helena w dziwny sposób, jakby widziała go po za mglistą zasłoną. Tak silnie wszystkie jej władze skoncentrowały się w mózgu i w umyśle, że na serce nie pozostawało jej czasu.
— Ach, tak, on — myślała — gdyby był wolny, wtedy może...
Lecz po chwili kręciła głową.
— Nie, nie, jak Hohe, nigdy!
Nie mogła sobie przedstawić Borna, skradającego się na schadzkę, kłamiącego, oszukującego i ją i świat...
Przytem, jak dwa cienie, tak snuły się za Bornem postacie Heglowej i dziecka. Psuło to jej iluzyę. Przedstawiała sobie ich skromne mieszkanie, obiady, na które Heglowa zarabiała po części akuszeryą... Ogarniał ją nie wstręt, ale smutek. Nawet myślą nie może zaczepić się o jakąś piękną (według utartych pojęć) postać!
I świat realny, ten, który ją otaczał, nie wystarczał jej już więcej. Suknie, spacery, rozmowy z przyjaciółkami, kokieterye dawne, zdrada męża, późniejsze zmysłowe pieszczoty Hohego, dreszcze nerwowe, wzbudzane przez Siennickiego, terror histeryczny — wszystkie te dawne drobiazgi, wypełniające jej życie, przestawały ją interesować najzupełniej. Wzruszając ramionami, myślała teraz o sobie dawnej, tej z przed laty, z przed miesięcy, z przed tygodni kilku!...
Ileż wagi przykładała do tych szmat strojących jak poszarpany sztandar drzewo jej życia! Wszystko to wydawało się jej teraz nędzne, szare, biedne, tandeta czysta z rynku rozkoszy świata skradziona.
— Stroiłam się w szych już zczerniały! — myślała.
Zaczęła mimowoli szukać czegoś „jaśniejszego“. Wrodzony jej romantyzm, który stanowił podstawę jej charakteru, kazał jej wyciągać szyję, szukając „błękitnego kwiatka“...
Chodź w krainę jasności — przeczytała kiedyś w jednym z listów Siennickiego.
Kraina jasności, był to ów świat pozagrobowy. I podwójną teraz gorączką zdjęta, zaczęła wydobywać z zapomnienia dzieło babki — ów spirytyzm, ośmieszony i wydrwiony, który po za oceanem jak feniks z popiołów odżył ze swych wiekowych powijaków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedząc tak pochylona nad stolikiem, wpatrzona w arkusz papieru, na którym czerniły się litery, Helena zaczynała drętwieć ze znużenia.
— Babciu, babciu — prosiła w myśli — przyjdź, powiedz, jak tam, tam, gdzie teraz jesteś...
Lecz babka milczała.
Powoli, donośnie, zaczęła bić dwunasta.
— Babciu! — prosiła Helena, wytężając wszelkie siły w nadnaturalnem skupieniu.
Nagle ręka jej zadrżała.
Spodeczek zaczął posuwać się po papierze.
Helenie zdawało się, że w zakamarki jej mózgu wkręca się w tej chwili jakaś groźna siła i siła ta kieruje jej ramieniem, jak bezsilnym sprzętem.
Z zapartym oddechem zaczęła śledzić litery. C — szepnęła nawpół głośno — H — O — D. Spodeczek posuwał się w gzygzaki tu tam i teraz Helena nie wiedziała, czy to ręka jej kierowała spodkiem, czy to raczej spodeczek kierował jej ręką.
I po długich minutach, w czasie których kurcz ściskał jej gardło, złożyła co następuje:
Chodm — się dene wo ać.
Przeczytała raz jeszcze niekształtne koszlony, które kreśliła z pośpiechem lewą ręką na przygotowanej ćwiartce papieru.
Powtórzyła głośno słowa i drgnęła z przerażenia. Dopełniając brakujące litery, odnalazła ulubiony frazes Siennickiego.
— Chodźmy się denerwować!...
Porwała ją groza i strach najwyższy.
Wywołując ducha babki, nie pragnęła, nie chciała wywołać ducha samobójcy.
Nagle poczuła, iż siły ją opuszczają. Najwyższym wysiłkiem strąciła na ziemię spodek, który, padając, wydał dziwny łoskot walących się na podłogę kamieni.
Helena tymczasem podniosła się z krzesła, wyciągnęła ręce, gdyż zdawało się jej, że ulatuje w przestrzeń, że połowa jej istoty oddziela się od niej lub wchodzi w nią samą...
Zaczęła jęczeć głośno, wyprostowała się, oczy zabłysły białkami...
Zapadła w katalepsyę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.