Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

— Przedewszystkiem muszę zakazać pani zajmować się spirytyzmem.
— Zkąd pan wiesz, że ja się tem zajmuję?
— W ów pamiętny wieczór, gdy mnie do pani wezwano, znalazłem panią w pokoju babki, leżącą na łóżku, pogrążoną w katalepsyi. Obejrzałem się dokoła i na stoliku odkryłem abecadło, nakreślone na arkuszu papieru, hieroglify i roztrzaskany spodek z trochą laku. Widzę, że i pani ulegasz modnemu prądowi i odgrzebujesz spirytyzm w szafach i pudełkach babki... Ach, te kobiety, idą ślepo za modą i sądzą, że odkrycia naukowe, to ich krynoliny i że...
Urwał i piękną rękę przesunął po złocistym wachlarzu brody.
Helena, siedząca obok biurka, przy którym Żwan kreślił receptę, zaprotestowała gorąco.
— Nie, nie, daję panu słowo, iż to nie moda skłoniła mnie do zajmowania się spirytyzmem. Oddawna czułam konieczną potrzebę...
— Pójść w jaśniejsze sfery! — dokończył Żwan, zabierając się do pisania recepty. Wszystko to już było, mój Acherze młody, i radziłbym osobom tak zdenerwowanym jak pani, nie szarpać bezmyślnie tej zasłony, po za którą są całe światy... Całe światy, całe miliony światów, które nas dzielą od ostatniego słowa zagadki!... Czy pani sądzisz, iż za pomocą spodka objawi ci się rzeczywiście wezwana przez ciebie dusza?
Helena uczuła się podrażnioną.
— Radziłabym panu nie wyjawiać naprzód swego zdania. Przedtem, zanim wpadłam w owo odrętwienie, które pan „katalepsyą“ nazywa, przemówił do mnie ktoś niedawno zmarły i to przemówił takiemi słowy, iż życie we mnie z przerażenia zastygło...
Doktor spojrzał na nią przenikliwie.
— A! — wyrzekł krótko — a!...
Zapanowała głucha cisza.
Żwan siedział nieruchomy, oparłszy brodę na dłoni lewej ręki.
Nie patrzył na Helenę, lecz w głąb, na ścianę obciągniętą szarością żaglowego płótna.
— Czy pani wierzysz w to, coś powiedziała przed chwilą? — zapytał nareszcie nizkim, trochę przyciszonym głosem.
— Wierzę! — odparła spiesznie Helena.
— Czy to nie myśl pani kierowała ramieniem w chwili wskazywania liter?
— Nie!... wywoływałam całą siłą ducha babki, otrzymałam zaś te słów kilka od... zupełnie innej osoby...
Twarz Żwana zmieniła się całkowicie.
Z obojętnej maski dobrze wychowanego człowieka, rysy jego pociągłe i trochę rysy Borna przypominające, ożywiły się jak pod promieniem słońca. Martwe i przygasłe stalowe źrenice zamigotały po za szkłem okularów.
— Babka objawić się pani nie mogła — wyrzekł — jej ciało astralne ulegało za życia owemu zanikowi, jaki był przyczyną zgonu jej cielesnej istoty, lecz osoba, która się pani objawiła, musiała umrzeć gwałtowną śmiercią, nagłą, niech pani sobie przypomni...
Helena milczała.
— Nie nalegam — dodał pospiesznie Żwan, widząc wahanie się młodej kobiety — lecz...
— Przypuszczenia pańskie są słuszne, ta osoba zginęła śmiercią samobójczą.
Żwan roześmiał się tryumfalnie.
— Byłem tego pewny! — zawołał.
Pohamował jednak swą radość i, odrzuciwszy teraz pióro, ku Helenie się przysunął.
— Czy nie miewała pani dawniej halucynacyj? — zapytał, patrząc na nią z pod okularów.
Helena instynktownie odgadła, że ten człowiek zaczyna jej nadawać jakąś rolę. Sprawiło to jej wielką przyjemność. Postanowiła go zadziwić.
— Nie panie — odparła, gładząc niedbale swe boa, które zwieszało się jej z kolan nakształt czarnego węża — nie, nie miałam halucynacyj. — Zawiesiła głos i dodała, mrużąc oczy:
— Lecz widziałam, widziałam tak jak pana widzę, nieznaną mi zmarłą, także samobójczynię!...
Żwan przygryzł usta i obrzucił Helenę badawczem spojrzeniem.
— Kiedy to było, jak, niech mi pani opowie! — zaczął prosić, przysuwając się coraz bliżej do młodej kobiety.
— Och! — wyrzekła złośliwie Helena — nie warto o tem mówić, wszak przed chwilą powiedziałeś pan, iż tak zdenerwowane, jak ja, istoty nie powinny zajmować się tego rodzaju sprawami!...
Żwan zmieszał się widocznie.
— Tak! — odparł pospiesznie — zapewne, nie powinny wywoływać, ale pani już widziałaś, pani już masz tę wyjątkową władzę a tem jest ona pewniejszą i pozbawioną wszelkiej sztuki, gdyż doszłaś pani do tych rezultatów sama, nie idąc za prądem mody, niewciągana przez nikogo. Wszak tak, doszłaś pani do tych rezultatów, sama?
— Sama — odparła Helena.
Nie wspomniała nawet o Siennickim, który pierwszy jej suggestyonował ujrzenie głowy jego matki, podczas owej nocy balowej.
Od tak dawna Helena nie grała żadnej roli wobec świata, iż zaczynała z rozkoszą wchodzić w postać osoby nadzwyczajnej w oczach tego doktora.
I podkreślając szczegóły, zabarwiając je, usuwając wspomnienie o Siennickim, powoli rzucając słowa, zaczęła Helena opowiadać jak, gdzie i kiedy, po raz pierwszy zamajaczyła przed nią głowa matki Siennickiego.
Gdy umilkła, Żwan powstał i szybko po gabinecie chodzić zaczął.
Helena śledziła go wzrokiem.
Wydał jej się kształtny, przystojny, dobrze ubrany i zwłaszcza odróżniający się od innych mężczyzn swą pociągłą twarzą proroka i złocistą kaskadą spadającej na piersi brody.
Przeprowadzała go wzrokiem w miarę, jak się ku niej zbliżał, to znów oddalał, kształtny i poważny na tle szarych ścian swego gabinetu.
Po raz pierwszy od tak dawna zwróciła uwagę na mężczyznę i czuła jego obecność. Ów nerwowy flirt z Siennickim wyczerpał w niej wszelkie objawy kobiecości.
Nagle Żwan stanął przed nią i ręce na piersiach założył.
— Czy hypnotyzowano kiedy panią? — zapytał.
— Nie! — odparła Helena.
— To dobrze, to bardzo dobrze! — podjął Żwan — nie powinnaś się pani pozwalać hypnotyzować, dla ciebie to niebezpieczne...
Urwał, poczem dodał pospiesznie, jakby do siebie:
— Zresztą, medium nie potrzebuje być hypnotyzowane.
Helena podchwyciła słowo medium.
— Czy chcesz pan zrobić ze mnie medium, na wzór Slade’a, panny Cook?...
— Cóż znowu! — zaśmiał się Żwan — cóż znowu, ani myślę!
Śmiech jego brzmiał jednak nerwowo.
— Gdybym jednak — zaczął po chwili — gdybym...
I znów urwał i chodzić zaczął po gabinecie, wyłamując z suchym trzaskiem długie i kościste ręce.
Helena pochyliła głowę na poręcz fotela i po dawnemu z pod przysłoniętych powiek śledzić go nie przestawała.
— Zdaje mi się — wyrzekła po chwili — iż masz pan ochotę zrobić za moją pomocą jakąś seryę doświadczeń spirytystycznych...
Żwan zatrzymał się i przerwał jej spiesznie.
— O, nie, nie spirytystycznych — wyrzekł szybko.
— Enfin — podjęła znów Helena — niech będzie mediumicznych, niech będzie co chce! peu importe. Jeżeli pan tego pragnie — eh bien...
Zawiesiła znów głos i dodała z gestem królowej:
— Moi, je suis prête.
Twarz Żwana rozjaśniła się.
— A będziesz pani dyskretną? — zapytał, postępując ku Helenie.
— Pytanie pańskie obraża mnie...
— O! — przerwał Żwan smutnie — niech to pani nie gniewa, ale od wieków każdy człowiek, badający jakąś tajemnicę natury, był wyszydzany, obrzucany błotem, poniewierany... Przytem, ja jestem lekarzem! Koledzy moi, ci, którzy histeryę i obłąkanie leczą waleryaną i natryskami, nie darowaliby mi chyba, że ośmielam się w wypadkach tej choroby szukać przyczyny nie w tem ciele, które widzę, ale w tem, które nas otacza, jak łupina jądro i które może właśnie powoduje te niezrozumiałe dla naszych grubych władz wzrokowych i dotyku — choroby. Dlatego... proszę panią o dyskrecyę! W Warszawie trudno mi o dobre medium, o medium chętne, inteligentne i objawiające się tak, jak pani nagle i samodzielnie. Jesteś pani dla mnie nieocenionym skarbem!... Piszę właśnie studyum do jednej z „Revue“, wychodzących w Paryżu. Tytuł „De l’influence du corps astral dans les maladies du systême nerveux“. Dopomódz mi pani możesz, co mówię, napiszesz sama to dzieło, jeżeli będziesz w stanie fluid swój astralny odłączyć chwilowo od swej dotykalnej istoty. Będę mógł wtedy przeprowadzić całą seryę doświadczeń i odkryć, które mogą stać się nową erą w życiu ludzkości.
Zatrzymał się dla nabrania oddechu.
Helena, olśniona, ogarniała wzrokiem szerokie horyzonty.
— Nazywają mnie szaleńcem — podjął znów Żwan — dlatego, że ja jeszcze po za skorupą ciała pragnę dostrzedz coś więcej... Nazywają mnie prorokiem, dowodzą, iż wyrzekłem się dawnych mych pozytywnych prądów, badań materyi, aby oddać się spirytyzmowi. Głupcy nielogiczni! A toć moje postępowanie jest jedną seryą najlogiczniejszej ewolucyi. Gdzie jest granica między duchem i materyą!... A toć pomiędzy tym ordynarnym workiem mięsa a subtelnością ducha istnieć muszą jeszcze całe setki przemian i przemianami temi zajmować się należy!... Zresztą, ja to pani wytłomaczę...
Porwał za krzesło i chciał usiąść, lecz Helena podniosła się z fotela.
— Muszę już odejść! — wyrzekła — przyrzekam panu jednak powrócić i zabawić dłużej!... Wtedy opowie mi pan, co pan rozumie pod słowem „ciało astralne“ i jakie są jego właściwości. Skoro pan zechce, zaczniemy doświadczenia.
Uśmiechnęła się po dawnemu, czarująco i, poprawiając lekko rozrzucone włosy, dodała:
— Je ne demande pas mieux, que de vous être utile.
On ujął jej rękę i błagalnie patrzył w jej oczy.
— Ale przyjdzie pani z pewnością... kiedy? Pojutrze?
— Och, nawet jutro!...
— Dziękuję!
Uścisnął gorąco jej rękę, lecz w uścisku tym było wiele podzięki za przyrzeczoną koleżeńską przysługę.
— Ostrzegam panią jednak, że może trzeba będzie zdejmować fotografie...
— To się zdejmie fotografie! — odrzuciła niedbale Helena.
Szła ku drzwiom powoli, jakby losy ludzkości ciążyły na jej ramionach.
Żwan postępował za nią i drzwi szybko przed nią otworzył.
— Niech pani przejdzie przez salon, godzina konsultacyi dawno już minęła, niema już nikogo!
Helena zatrzymała się jednak na progu.
Na środku salonu stał średniego wieku człowiek, prawie łysy, z trochą włosów rozrzuconych dokoła uszów. Na piersi spadała mu dawno nieczesana broda. Surdut miał zbyt krótki, stan bowiem zaczynał się pod pachami. Spodnie za to spadały na pięty. Buty, zbyt duże, wypchane były widocznie w końcach palców papierem, lub gałganami, gdyż tworzyły dwie kule. Mężczyzna ten stał nieruchomy, trzymając w jednej ręce jaśka w białej powłoczce, w drugiej zaś czarną drewnianą głowę Buddhy.
Żwan, ujrzawszy nowoprzybyłego, wyciągnął ku niemu ręce.
— Jak się masz, zkąd przychodzisz?...
Mężczyzna zaczął się jąkać, wreszcie odparł suchym, urywanym głosem:
— Właściwie... idę od Bornów... wyprowadzam się od nich... bo dzieciak piszczy po nocach... spać nie daje... Za dwa tygodnie jadę w świat... daleko... szukać prawdy... niewarto wynajmować mieszkania... wprowadzam się do ciebie... przyniosłem mój jasiek i dzieło o teozofii... o!
Położył na fotelu jasiek w brudnej białej poszewce a na stole obdartą grubą książkę. Helena ciekawie spojrzała na tytuł.
Z trudnością przeczytała słowa:
„Les grands initiès“.
Z książki, wzrok swój przeniosła na stojącego przed nią mężczyznę.
Był blady i zdawał się błądzić wzrokiem w przestworzach.
Zwróciła się ku drzwiom, lecz Żwan zatrzymał ją kilkoma słowy:
— Niech pani od dziś zaprzestanie swych doświadczeń spirytystycznych... Potrzeba, ażeby się pani (szukał przez chwilę odpowiedniego słowa) trenowała w tym kierunku, ale nie sama i nie w błędny sposób szukając ścieżek.
Helena tak już była przejęta ważnością tajemnicy, iż za całą odpowiedź wskazała oczami na stojącego na środku salonu mężczyznę.
Żwan zrozumiał jej myśl i uspokoił jej skrupuły.
— To mój przyjaciel; przed nim nie mam tajemnic. Przeciwnie, rad jestem z jego obecności. Powrócił niedawno z dalekiej podróży. Prorok z niego większy niż ja, jakkolwiek nadają mi to miano. On właśnie planuje w sferze duchów, ja zaś rad jestem jeszcze zająć się naszą nieszczęsną a tak obecnie wzgardzoną materyą i odkryć może całe światy po za „widomem“ i „namacalnem“, które się nam zdają być już krańcem wszystkiego...
Mężczyzna trzymający jaśka zaczął się jąkać przez chwilę i nagle basowym, nizkim głosem wyrzucił z siebie potok słów:
— Głupi jesteś, Żwan, głupi jesteś... Jakże domacasz się prawdy w tym świecie niewidzialnym, jeżeli nie zechcesz iść tą drogą, jaką utorowała ci już ścieżkę cywilizacya egipska i indyjska... Metoda indukcyjna i eksperymentalna łączyły się wzajemnie... Oni wiedzieli i wiedzą już to, co ty chcesz, jak kret dopiero odgrzebywać... Co ty chcesz robić za doświadczenia, co, z ciałem astralnem? Ciało astralne, to mieszkaniec siódmej sfery... Księżyca... lunatycy idą na szczyty dachów i wyciągają ręce w górę... zważ lunatyka wtedy, zobaczysz, że waży połowę swej wagi a druga połowa go niesie...
Urwał i, wetknąwszy jaśka pod pachę, rękę chudą wyciągnął.
— Masz kolega trochę tabaki, to daj... mój kapciuch pusty...
Żwan wyjął swoją cygarniczkę.
— Bierz, ile chcesz!...
— Tak, tak! — ciągnął dalej nieznajomy — nauka od czasów Bacona i Descartesa ciągnie ku dawnej teozofii... Gdybyście chcieli zrozumieć, że zamiast iść odrębnemi ścieżkami i wymyślać sobie wzajemnie, powinniście podać sobie dłonie i dopomagać wspólnie!... Cieszy mnie tylko to, co powiedział Klaudyusz Bernard: „Jestem przekonany...
iż nadejdzie dzień — dokończył Żwan — w którym fizyolog, poeta i filozof zrozumieją się nareszcie i mówić będą jednym językiem“! — Rozpocznij więc ten dzień ty właśnie i dopomóż mi do eksperymentów mediumicznych, do jakich zabrać się zamierzam.
Lecz ten drugi potrząsnął głową.
— Nie, nie — wyrzekł — nie możesz przystąpić do nich w stanie niedoskonałości, w jakim się znajdujesz... Jakiemi oczami chcesz widzieć to, co dla oczów twych zwykłych jest zakryte, jakiemi oczami?...
Wcisnął poduszkę w róg kanapy i usiadłszy zaczął szukać zapałek. Nie znalazłszy, poszarpał papierosa i wydarł zeń drobne cząstki tytoniu, które porozrzucał po ziemi.
— Mój kolego — odparł Żwan — wiem dobrze, iż byliście zawsze ascetą... jednak...
— Nie jestem ascetą! — przerwał mu właściciel jaśka — jestem samaną!... a to różnica. Samana to znaczy człowiek, który się wyrzekł wszelkich rozkoszy ziemskich dla udoskonalenia swego ducha... Daj mi kolega zapałkę.
Zapalił strzępy papierosa, rozparł się wygodnie na kanapie i błędnem okiem potoczył dokoła.
— Pójdę daleko — wyrzekł po chwili — szukać gdzie jest źródło prawdy i skarb objawienia.
Helena przez ten cały czas stała nieruchomo, patrząc na twarz tego człowieka szeroko rozwartemi oczyma. Człowiek ten mówił i poruszał się jak we śnie. Szczególniej dziwne były ruchy jego rąk, niepewne i błąkające się jakby te długie i suche palce dotykały jakichś strun niewidzialnych.
Raz jeden wzrok jego prześliznął się po młodej kobiecie i w tej chwili Helena uczuła się jakby otoczoną kloszem szklanym.
Wyciągnęła znów rękę ku Żwanowi.
— Do widzenia, do jutra, doktorze! — wyrzekła.
Żwan podniósł portyerę i odprowadził ją do przedpokoju.
— Niech pani nie słucha co on plecie! — wyrzekł już przy progu. — Jestto człowiek wielkiej nauki i dużej wartości moralnej, lecz, według mnie, cierpi na pewne zboczenie umysłowe... Hypertrofia myśli. Ztąd jego dywagacye...
Lecz Helena pokręciła głową.
— Dywagacye?... Nie... mnie się zdawało, że ten pan mówił rzeczy bardzo zajmujące!...
Chciała odrazu postawić się względem Żwana na stopie wyższości intelektualnej...
Żwan roześmiał się wesoło.
— Doskonale, w takim razie porozumie się pani prędko z Marszyckim, który będzie panią inicyował i nawracać będzie do... udoskonalenia. Tylko, zamiast nad brzegami Gangesu, zasiądzie na fotelu mego salonu. To nic nie szkodzi. Doktryna niewiele na tem straci!... Do widzenia, do jutra!...
— Do jutra! — powtórzyła Helena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszedłszy na ulicę, Helena szła powoli i znów zaczęła z góry spoglądać na przechodniów.
To, czego pragnęła, do czego teraz w zdenerwowaniu swojem i w obrzydzeniu pesymistycznem powszednich czynności życia dążyła, zaczęło ją otaczać samo przez się.
Nadzwyczajność, cudowność, mediumizm, ciało astralne, siedem sfer — wszystko to wytwarzało dokoła niej bańkę mydlaną, w której kłębiły się lekkie białe mgły, zasłaniające przed jej choremi oczyma rzeczywistość istnienia.
Usiłowała pracować umysłowo. Chciała uporządkować w swojej pamięci to, co posłyszała przed chwilą. Lecz przychodziło jej to z trudnością...
Zdawało się jej, że kiedyś Hohe w jakimś artykule z powodu odczytu w sali muzealnej, pisał coś o ciałach astralnych i o niemożliwości ujrzenia ich przez osoby silnie materyą do spraw ziemskich przykute.
Lecz ton artykułu Hohego był jak zawsze szyderczy i ironiczny, podczas gdy to, co mówił Samana, nawet ciasnemu umysłowi Heleny wydało się o wiele głębszem i zastanowienia godnem.
Idąc ulicą, Helena pogrążyła się powoli w błogiem rozmarzeniu.
Widziała się już bohaterką chwili, owem medium nadzwyczajnem, o którem mówić będą wszyscy ludzie cywilizowani.
Portrety jej, fotografie, rozchodzić się będą tysiącami.
Przypomniała sobie, że kiedyś widziała w cyrku kobietę, odgadującą z zawiązanemi oczyma cyfry, pisane na tablicy lub zdaleka ukazywane jej przedmioty.
Kobieta owa była ubrana w długą, białą suknię a Helena słyszała, iż jakiś pan siedzący obok niej, mówił: „widziałem inne media i te...“
Dalszych słów Helena nie słyszała.
Lecz to zapamiętała, iż owa biała dama była także medium.
Lecz ona, Helena, zajmie inne stanowisko. Fluid jej odłączy się od jej ciała i stanie się widzialnym.
Jak się to stanie — nie wie jeszcze, ale stać się tak musi.
Żyć będzie innem życiem, istnieć będzie innem istnieniem!
Poczuła w żołądku ściskanie.
Był to poprostu głód; nie jadła nic od rana.
Westchnęła.
Zanim się stanie owem „ciałem astralnem“, musi, niestety, myśleć o odżywianiu tej „materyi“, którą obecnie pogardza a której z taką rozpaczą broniła od zniszczenia w krytycznej chwili, wobec szaleństwa Siennickiego.
— Pójdę do cukierni — pomyślała — napiję się czekolady i zjem kilka ciastek!...
Przechodziła właśnie mimo cukierni Toura. Nacisnęła klamkę i weszła.
— Filiżankę czekolady! — wyrzekła złamanym głosem — tylko z kremem i kilka babek śmietankowych!...
Powolnym krokiem, jak cień nie z tego świata, wsunęła się do pokoju dla dam i usiadłszy przy stoliku, po leżące pisma rękę wyciągnęła.
Jedno z nich, ilustrowane, podawało właśnie całą seryę ciekawych rysunków.
Były to nadzwyczajne ręce, głowy, odziane welonami, wyłaniające się, jakby z masy pary białawej i przejrzystej.
Na jednym z tych rysunków widać było młodą kobietę z porozpinanemi bucikami, leżącą w stanie katalepsyi.
Helena gorączkowo zaczęła przyglądać się rysunkom.
— Medium — pomyślała — medium!... Hiszpanka, źle ubrana, brzydka...
Zaczęła czytać artykuł, lecz potykała się co chwila o techniczne wyrazy, które jej jasność myśli mąciły...
— Poczekam do jutra — pomyślała — doktor Żwan mi wytłomaczy, ten drugi doktor także... Muszę się wykształcić w tym kierunku. Czuję, iż mnie to porywa. Nareszcie nie będę się potykać o te codzienne, wstrętne mi brudy życiowej prozy.
Chłopak postawił przed nią tackę z czekoladą i talerzyk z ciastkami.
Helena pomacała jedną śmietankową babkę.
— Nieświeże! — zawołała — daj mi lepiej papatacza...
I gdy chłopak żądane ciastko przyniósł, zaczęła zeń gorliwie wyjmować rodzynki i na krem w czekoladzie rzucać.
— Jestem przekonana — mówiła do siebie — iż zjawiska, wywołane za mojem pośrednictwem, będą o wiele ciekawsze, niż zjawiska towarzyszące katalepsyi tej hiszpanki.
I, połykając krem z rodzynkami, dodała:
— I piękniejsze, artystyczniejsze, poetyczniejsze — za to ręczyć mogę!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.