Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Helena złożyła zwitek papierów i powoli zaczęła się ubierać.
Przeczytała tę wizyę Hermesa, którą sobie wyprosiła u Samany, tak bowiem Marszycki zwać się jej kazał, przeczytała i miała jeszcze pełną duszę tych misteryj, które roztaczały przed nią firmament niebios, potężny, olbrzymi, pełen słońc, śpiewu gwiazd, harmonij sfer i głosów liczb. Z bijącem sercem śledziła kroki tych, którzy zapragnęli poznać treść owych papyrusów tajemniczych, wsuwanych pod głowy mumij i zawierających opowieść losów duszy według legend kapłanów Ammon-Ra.
Imaginacya jej chora i spragniona strawy, pełnej jasności, widziała hierofantów o czarnych, błyszczących źrenicach, statuy o ludzkich korpusach a głowach lwich lub ptasich i pastophorów łagodnie uśmiechniętych, strzegących zazdrośnie dwudziestu dwuch symbolów (alfabet okultyzmu). Zgorączkowana, szła za nowicyuszem przez próby ognia i wody i z pysznym gestem istoty silnej odtrącała zmysłowe pokusy.
I widziała się otoczoną wieńcem biało odzianych magów, stojącą przed statuą Izydy, która wyciągała ku niej mistyczną złotą różę zdjętą ze swej metalowej piersi.
A gdy wreszcie znalazła tę wizyę Hermesa, tęczę siedmiu sfer, po przez które leci pierwiastek naszej istoty i, nabierając na siebie coraz więcej materyi, na ziemię ciężką bryłą cielesną opada, zdawało się jej, że wchodzi nagle w jakąś zaczarowaną krainę pełną blasku i jasności. Zdawało się jej, że widzi ową drabinę Jakóba, po której zstępują i wstępują aniołowie. Zdawało się jej również, iż pojmuje teraz ową tajemniczą władzę księżyca, tę tęsknotę, to rwanie się ku górze całej jej istoty w chwili pełni, to zatracanie na sekundę świadomości, czem jest i gdzie się znajduje tak jakby jakaś jej część oderwała się od niej, odbiegła, zabrała jej umysł, pamięć i dopiero siłą jej ciała ściągnięta ku niej została. Wyobraźnia szybowała znów w błękitne księżycowe sfery i ztamtąd wzlatywała w biały krąg Merkurego i w błyszczące koło Wenery.
Doktor Samana kilkoma urywanemi zdaniami natrącił, iż on jest pewnym powrotu ku górze, gdyż zdołał oderwać się od trosk materyalnych i osiągnąć chwilami spokój Nirwany. Helena zaczęła badać się i znalazła, że trudno jej będzie równie wyrzec się wszystkiego co wiąże ją z doczesnem istnieniem. Nie mogła wszakże przeprowadzać się z jaśkiem pod pachą i nosić wykrzywione buty, jak ów Samana!...
Lecz owo zaniedbanie wielu rzeczy zewnętrznych, które najzupełniej bezwiednie oddawna na nią przyszło, postanowiła posunąć do możliwych granic. Nie czyściła sukni i nie przyszyła obdartej listwy. Kwiaty więdły w żardinierkach i firanki były coraz czarniejsze od kurzu.
Ona z uśmiechem ironii przyjęła zapytanie Magdaleny, czy nie należałoby oddać owych firanek do praczki.
— Moja Magdaleno — wyrzekła, wzruszając ramionami — co kogo obchodzić może białość albo czarność firanek?...
Uczepiła się, jak zawsze, rzeczy powierzchownych i te jej wystarczały.
Z niesmakiem najwyższym po wizyi Hermesa przeczytała felieton „Paryasów“ Borna.
Właśnie w tym felietonie Born starał się dowieść, że kobieta, zarabiając szyciem krawatów czterdzieści groszy dziennie, nie jest w stanie z tej sumy utrzymać siebie i dwoje dzieci, które jej mąż, pijak nałogowy, w spadku pozostawił. Z tych czterdziestu groszy dziennie nie można było nawet marzyć o jedzeniu mięsa dwa razy tygodniowo.
— Jak ten Born utonął w materyi — pomyślała Helena — mająca pełne oczy firmamentów i złotej róży Izydy.
Przytem Born starał się dowieść, iż owa zapłata czterdziestu groszy za uszycie tuzina krawatów była niecnym wyzyskiem fabrykanta en gros i że potworna nadwartość, jaką ten pan wkładał do kieszeni, była zdobyta pracą i głodem pracownicy.
Helena nie doczytała nawet do końca felietonu. Owe „nadwartości“ nie miały dla niej żadnego znaczenia. Były to sprawy — według niej — handlowe. Co to obchodzić mogło przeciętną jak ona czytelniczkę? Po objawieniu Hermesa, wpaść w prozę fabryki krawatów i kobiety, która mięsa nie jada — był to zanadto wielki spadek z ezoterycznych stref w „błoto“ małostek powszednich.
— W tym człowieku stanowczo nie ma nic wyższego! — pomyślała, kładąc kapelusz i zarzucając boa na szyję — bezustannie nudzi nas ową „niższą“ klasą, tak jakby ona tylko była na świecie. Zapomina, że pisze się dla ludzi inteligentnych, rozwiniętych duchowo i że przygody kobiet szyjących krawaty, nie mają w sobie nic podniosłego i nic wspólnego z inteligentną warstwą społeczeństwa...
W tej chwili przez umysł jej przesuwało się wspomnienie owych swedenborgowskich aniołów, o których mówił Born.
— Och! — odparła natychmiast w myśli — aniołowie Borna muszą trącić kuchnią i śpiewać hymny o owej... nadwartości. Muszą to być anioły naturalistyczne!...
I znów napozór daleką była od miłości dla tego człowieka, dla którego wszakże chciała się zabić poprzednio. Budziła w sobie niesmak na jego wspomnienie. Rwąc się ku przestworzom księżycowym, nie chciała mieć nietylko ciała, ale i serca i duszy, tylko sam pierwiastek swej istoty. Z szaloną zmiennością, która była podstawą jej charakteru, zaczęła wmawiać w siebie wygaśnięcie swego dla Borna uczucia. I tak jak przyjęła, jako fakt dokonany nagłe objawienie się tej miłości, tak teraz zgodziła się z faktem zupełnego jej zaniku.
— Byłam wtedy chora — tłomaczyła się — wmawiałam w siebie to, co nie istniało, co istnieć nie mogło. To był jeden jeszcze objaw mej zmysłowości... nic więcej!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszedłszy dnia tego do salonu Żwana, zastała kilka osób oczekujących na konsultacyę. Lecz Helena pewnym krokiem przeszła salon i otworzyła drzwi jadalni. W ciągu tych dni kilku poznała rozkład mieszkania Żwana i czuła się tu jak u siebie.
W jadalni skromnie i biednie umeblowanej w porównaniu do wspaniałych obić, boazeryj i mebli salonu i gabinetu — zastała przy stole Samanę, który, ubrany w tużurek Żwana, przyrządzał sobie sałatę, krając w nią plasterki jajek na twardo.
Szerokie weneckie okno upstrzone kilkoma kolorowemi szybkami kładło jaskrawe plamy na twarz i czoło wyznawcy Buddy.
Ujrzawszy wchodzącą Helenę, Samana uniósł się na krześle, spojrzał na nią błędnym wzrokiem i zaczął znów krajać jajka i mieszać sałatę. Przed nim na stole stał półmisek kartofli, trochę sera i słoik konfitur.
— Pan Żwan zajęty? — spytała Helena.
Samana skinął głową.
Helena usiadła przy stole i z mufki wyjęła manuskrypt „Wizyi Hermesa“.
— Przeczytałam — wyrzekła, podsuwając ku buddhyście zwitek papierów — i przyznać muszę, iż jestem... oczarowana!
Samana milczy i zaczyna jeść pospiesznie ogonki rzodkwi, leżące przed nim na talerzu.
Nagle zaczyna się jąkać i po chwili wyrzuca z siebie krótkie urywane zdanie:
— Ja pani teraz dam życie Kryszny, pozna pani doktrynę braminizmu...
— Och... proszę, daj pan!...
— Nie dzisiaj... nie wiem gdzie szukać... a moje ciało astralne jest dziś bardzo chore. Zdaje mi się, że duchy żywiołowe w postaci mikrobów zatruły mnie wodą albo powietrzem...
Helena zaczęła się niecierpliwić.
— Nie!... dziś, dziś koniecznie!...
Drzwi prowadzące do kuchni otworzyły się z trzaskiem. Weszła przez nie młoda i zdrowa dziewczyna z zawiniętemi po łokcie rękawami różowego perkalowego kaftanika. Chłód wyszczypał ramiona, ręce i policzki dziewczyny. Jej duże zielone oczy patrzyły pogodnie z pod jasnych rzęs. Silnie wypomadowany i spleciony w ósemkę warkocz okrywał płaską masą wierzch jej czaszki.
W dużych, czerwonych rękach trzymała półmisek fasoli.
Dziewczyna już ode drzwi zaczęła śmiać się, pokazując szereg białych zębów.
— Pieczyste!... — zawołała, stawiając z łoskotem półmisek na stole.
Samana spojrzał na nią rybim wzrokiem i wychylił szklankę wody.
— Że też pan od tej wody i od tych jarzyn nie dostanie kolków!... — wyrzekła służąca, zbierając brudne talerze.
Miała w sobie tę pewność i spoufalenie sług pozostających „w obowiązku“ u kawalera. (Wiekuista Pawłowa!).
Lecz Samana patrzył na nią obojętnym wzrokiem.
Z roztargnieniem jadł teraz fasolę i zapychał się chlebem.
Z ustami pełnemi jadła wybełkotał:
— Kryszna panią zajmie... wielkie bowiem ma podobieństwo z Jehoshoną...
— Z Jehoshoną? — powtórzyła Helena.
— Tak. — Maya i Myryem są najzupełniej identyczne. I tu i tam tajemnica inkarnacyi cudowna i dziewicza!
Zamyślił się chwilę, wreszcie dodał:
— Maya! Maya!... uosobienie fenomenów ziemskich!... torrent des mobiles chimères!... według słów Leconte de l’Isle’a!...
Dziewczyna w różowym kaftaniku szczękała głośno talerzami.
— Czy mam panu przynieść i kartofle? — spytała.
Buddhysta spojrzał na nią błędnemi oczami.
— Nie!... tak!... dziękuję! — odparł i znów spiesznie pić zaczął.
Dziewczyna zebrawszy talerze, kierowała się w stronę kuchni.
— Czy to nie śmiech — wyrzekła — pościć tak po dobrej woli i jarzynami się opychać.
Helena dopiero teraz zauważyła dziwaczny skład śniadania Samany.
— Czy pan jest wegetaryaninem?
— A jakże! — odparła już u drzwi sługa — „wyiretajan“, jak go w kamienicy przezwali.
I cała różowa, złota od blond włosów i jasnych rzęs, zniknęła, trzaskając silnie drzwiami.
— Czy buddhyzm przymusza do żywienia się wyłącznie pokarmem roślinnym? — spytała Helena.
— Buddhyzm nie przymusza do niczego... zaleca tylko niezabijanie żadnego zwierzęcia... odparł Samana. — W buddhyzmie niema przymusu i... w tem jego wyższość nad innemi odcieniami religijnymi... Szanuje wszelkie wyznania... i wszelkie sposoby udoskonalenia się!...
Podniósł w górę rękę, w której błyskał widelec.
— Wiedz pani, że niema wielu religij, jest tylko jedna, jedyna!... Doktryna tajemnic... źródło wielkich odcieni aryjskich i semickich — kolebka teozofów takich jak Kryszna, Hermes, Pitagoras!... I choć są tacy, którzy, mając bielmo na oczach, mówią: to a to wyznanie niema z innemi nic wspólnego... ci kłamią. Liczba siedem powszechna i ogólna!... Siedem geniuszów planetarnych Hermesa... siedem dewasów indyjskich... siedem aniołów chaldejskich... siedem seraphitosów kabalistycznych... siedem archaniołów Apokalipsy chrześciańskiej...
Helena oparła łokcie o stół i, oparłszy na złożonych rękach podbródek, patrzyła teraz prosto w twarz Samany.
— Doktryna Trójcy i Słowa od tysiąca lat była wygłaszana w świątyniach Egiptu i Indyj... ciągnął dalej buddhysta.
Nagle Helena przerwała mu szybkiem pytaniem:
— Powiedz mi pan — na czem polega buddhyzm?
Spłowiałe źrenice mężczyzny zabłysły nagle, twarz jego rozjaśniła się.
— Co jest podstawą buddhyzmu? — nalegała Helena.
— Prawość! — zabrzmiała odpowiedź.
Błędny wzrok Samany po raz pierwszy dłużej zatrzymał się na twarzy młodej kobiety. Uczuła się przenikniętą do głębi tem jasnem spojrzeniem. Zdawało się jej, że jest w tej chwili moralnie szklaną i że ten człowiek o długich włosach i nieczyszczonych paznogciach widzi dokładnie całe jej życie, złożone z kłamstw, obłudy i ciągłej komedyi.
Cofnęła się i wyprostowała, tłumiąc w sobie to nieprzyjemne uczucie.
— Och, prawość — wyrzekła z uśmiechem — to rzecz bardzo względna. Należy bliżej tę prawość określić... Jakże ją rozumieją buddhyści?
Samana sięgnął do kieszeni surduta i wyciągnął z niej małą żółtą książeczkę. Tłustymi od oliwy palcami, zaczął przewracać stronice, aż wreszcie prawie przy samym końcu książki, zatrzymał się i powoli, jakby z trudnością czytać zaczął:
Oto wiem części drogi najcudowniejszej.
Świadomość, uparta na prawości wolna od przesądów i ułudy.
Wola prawa — zwrócona ku szlachetnemu celowi.
Prawe słowo — dobre, proste, szczere.
Prawe uczynki — pełne pokoju, czystości i uczciwości.
Życie prawe — to jest życie nieprzynoszące szkody innemu życiu.
Usiłowanie prawe.
Myśl prawa.
Dążenie prawe do oderwania się od wszystkiego, z czem wiążą nas zmysły i pogrążenia swej świadomości i woli w Nirwanie!
Helena milczała chwilę.
Zdawało się jej, że ten głos powolny czyni rachunek jej sumienia.
— Co to za książka? — spytała wreszcie patrząc uparcie na biel obrusa, pokrywającego część stołu.
— Katechizm buddhyjski!
— Czy wolno zobaczyć?
Wyciągnęła rękę — Samana podsunął jej broszurkę.
Spojrzała na okładkę i na żółto czerwonem tle ujrzała znak zagadkowy:

Miała ochotę prosić Samany o wytłomaczenie tego znaku. Wstyd nieświadomości źródła tych rzeczy, które od dni kilku otaczały ją, powstrzymał słowa na jej ustach.
Siedziała milcząc, trzymając w rękach książeczkę, którą miała gwałtowną chęć pochłonąć, tak ją ogarniał teraz ten prąd mistyczny, pełen tajemnic wspaniałych i złotem braminów lśniący.
Porozrzucane na stole talerze, na których zieleniały listki sałaty i żółciła się fasola, drażniły niemile jej oko. Powstała od stołu i podeszła ku oknu. Przycisnęła czoło do zimnej szyby, pokrytej szkarłatną i szafirową barwą. Kolorowe te plamy odcinały ją od świata i tworzyły przed jej oczyma, jednostajność purpury.
Chwilę stała tak pogrążona w kontemplacyi siebie samej, zanurzającej się teraz w jakiejś ciepłej kąpieli, która odrywała jej stopy od ziemi, wreszcie, nie odwracając głowy, spytała:
— W jaki sposób i kiedy zostałeś pan buddhystą?...
Milczenie.
Samana siedział pogrążony w zadumie i kręcił gałki z chleba.
Być może, iż odpowiadać nie chciał.
Helena nie śmiała powtórzyć zapytania.
Zaczęła więc znów myśleć o świeżo usłyszanych „częściach“ prawej ścieżki buddhystów. Ależ „prawość“ ta nie mogła być zastosowana w życiu! Nie kłamać nigdy? Czyż to podobne? Są kłamstwa konieczne... naprzykład jej stosunek z Hohem, jej bytność w śmiertelnem mieszkaniu Siennickiego?... Całe życie ludzkie składało się z kłamstw. Wszyscy dokoła niej kłamali, zawsze, wszędzie... Jedni zręczniej, drudzy mniej zręcznie. Wymagały tego stosunki, świat — słowem wszystko, co warunki możliwego życia składa...
Z „prawością“ ową należało chyba zamknąć się na pustyni...
Z pod oka spojrzała na Samanę.
Siedział pogrążony w milczeniu, ręce złożył teraz na kolanach, oczy utkwił w przestrzeń. Żółta jego twarz zdawała się być ulepioną z wosku. Krwawy promień słońca przefiltrowany przez czerwoną szybę kładł mu na czoło purpurową szeroką bliznę.
— A ten — pomyślała Helena — jestże on rzeczywiście „prawym“ i bez skazy?
Lecz historya życia tego człowieka niweczyła jej podejrzenia. Wiedziała od Żwana, iż początkowo, kształcąc się jako lekarz, zapragnął na wzór fakirów zająć się leczeniem tak zwanej „duchowej“ części człowieka. Krając trupy, przekonał się, że ma pod skalpelem jedynie ziarno i że łupina może być więcej warta od owego, tak łatwo gnijącego ziarna. I szukając owej łupiny, zanurzył się nagle w powódź religijną, wszechreligijną i w różnorodnych falach tych szukać zaczął jedynie źródła, z którego one wszystkie spływały. Wyjechał zagranicę, błąkał się później długo po Azyi Mniejszej, Grecyi i Egipcie — i powrócił wreszcie do Warszawy, przekształcony, z tym błędnym wzrokiem tułającego się chwilowo po świecie człowieka. Za cały majątek miał teraz poduszkę i tę trochę odzieży, którą wychudłe swe ciało okrywał. Stawał na progu swych przyjaciół, mówiąc: „idę do Indyj, przenocujcie mnie!“
I nocował, jadł jarzyny, pił wodę, prosił jedynie o tytoń i błądził ciągle myślami, słowami, wśród teozofów wielkich, których imiona różaniec dokoła jego bezczynnej dłoni uplotły.
Od czasu do czasu rzucał na kawałki papieru notatki genialnych i pięknych myśli i nie troszczył się później o swe rękopisy, jak drzewo nie troszczy się o woń kwiatów, które wiatr daleko roznosi. Ten i ów podnosił je, zbierał — przerabiał i później podawał za swoje.
Samana w noc gwiaździstą nieraz długo siedział, z nogami podkurczonemi, z rękami złożonemi na kolanach i wzrokiem wśród gwiazd błądził. Nie była to poza — był to rodzaj ekstazy. Często policyant go z tej ekstazy budził i do spacerowania zapraszał. Samana wstawał i w milczeniu szedł, bynajmniej tą interwencyą światowego układu nierozgniewany.
I właśnie to zupełne zobojętnienie na powszedniość życiowych stosunków, na ten zgrzyt szarpiący harmonię jego marzeń, przekonywało Helenę o prawdziwości ekstazy, w jakiej żył i przebywał bezustannie buddhysta. Ją szarpał ciągle teraz każdy krzyk trywialny, szczęk talerzy, konieczność odżywiania się, tysiące tych drobiazgów, które nasze ciało, nasze kalectwa wymagają. Nawet to co ludzie nazywają artyzmem, estetyką — było dla niej niezmiernie kłującą dysharmonią. Czem było arcydzieło malarstwa wobec owych sfer Ozirysa? Czem najpiękniejsza rzeźba porównana w jej myśli do owej Izydy o metalicznych połyskach ze złotą różą pomiędzy półglobami ciemnej i lśniącej piersi?
To co przeszło — te wieki zapadłe — te tysiące, miliony lat przed jej burżuazyjnem, płaskiem i głupiem istnieniem, porywały ją ku sobie, ciągnęły, olśniewały. Hohe, Fajfer, Born... czemże byli wobec Kryszny, Pitagorasa, Mojżesza? Jeden Siennicki, ozdobiony aureolą niezwykłej śmierci, miał pewien urok w jej oczach. Ze zgrozą i litością przypominała sobie teraz owe torebki pełne ciasteczek i butelkę wina, które stanowiły wykwint jej schadzek z Hohem...
Nagle — drzwi od salonu otworzyły się i stanął w nich Żwan.
Zmęczony był i pobladły.
— Nareszcie — wyrzekł — rozprawiłem się z ostatnią dyspesyą i przepisałem pigułki przy obiedzie a proszki z nux vomica za przebudzeniem.
Zwrócił się ku Helenie.
— Nie mamy jeszcze stołu — wyrzekł z odcieniem żalu w głosie — stolarz zrobił mi zawód. Musimy jeszcze poczekać. Dynamometr wczoraj kupiłem... pragnę jednak zacząć od... ćwiczeń najprostszych, od lewitacyj stołu.
Samana wzruszył ramionami.
— Fakir — zaczął chrapliwym głosem — gdy wchodzi wezwany do domu, aby okazać swą władzę... nie żąda zrobionego umyślnie stołu... nie potrzebuje dynamometru. Usiądzie na ziemi, nagi, laskę swą cudowną ujmie w palce i to mu wystarcza.
— Nie wiem jednak jak fakir ów był trenowany! — odparł z żywością Żwan.
— Dlaczego nie użyjesz tych samych przyrządów, jakie ci służyły do doświadczeń przed moim wyjazdem? — zapytał Samana.
— Zniszczyłem je w przystępie rozdrażnienia — wyrzekł Żwan — wtedy gdy pewna część prasy napadła na mnie za to, że ośmieliłem się leczyć chorych suggestyą myślową. Pamiętasz, jak ci panowie wołali: Medycyna nie może żyć hipotezą, ani metafizyką mistyczną!... Metafizyka!... Mistycyzm!... Daremnie starałem się im udowodnić, że to, do czego dążę i że środki, jakich używam, nie mają nic wspólnego z metafizyką i są równie „materyalne“ jak ich kataplazmy i metody antiseptyczne, że fluid mój, który łączy się z fluidem mego pacyenta i wydaje mu rozkazy, istnieje tak jak ich fenol i brom, lub morfina... Napróżno!... Zakrzyczano mnie — nazwano szarlatanem, istotą szkodliwą, zabijającą mych pacyentów! Ustąpiłem... lecz dziś chciałbym znów przystąpić do walki — bo kiedyś, za tysiące lat, dzisiejszy pogląd na te kwestye będzie tak śmieszny, jak owe hiszpańskie i francuskie nazwy krajów i przylądków wchodzących w Atlantyk i noszących pompatyczną i zarozumiałością ludzką tchnące nazwy... Finisterre!...
— Jeżeli więc chcesz przestać być ślepym i widzieć to co dla zwykłych ludzi zakryte, powinieneś uczynić to, co czynili ci, którzy oczyszczali ducha i starali się poddać go pod władzę swego pierwiastku!...
Lecz Żwan pochwycił obie ręce Samany i trząść niemi zaczął.
— Nie mogę, Samano najmilszy, iść na pustynię, bo pustyń niema a do Sahary daleko... Nadto, mam matkę i młodszego brata, który potrzebuje butów i wpisu do gimnazyum... skoro pójdę na puszczę udoskonalać się, chłopak będzie chodził bosy a matka będzie głodna...
Lecz Samana wzruszył tylko ramionami i po chwili wyrzekł obojętnym głosem:
— Dajcie tabaki!...
Żwan podszedł do małego stoliczka, na którym stało popiersie Buddhy i leżała papierośnica wypchana cygaretkami.
— Masz tabakę i twego Buddhę! — wyrzekł wesoło, stawiając popiersie na stole — wpatruj się w niego i toń w Nirwanie!
Patrzył chwilę na czarną twarz reformatora braminizmu i wzruszył ramionami.
— Dlaczego ten Buddha wiecznie się ironicznie uśmiecha? — zapytał.
Samana zapalał właśnie papierosa.
— Nie ironicznie... odparł — ale pobłażliwie... smutnie... Buddha nie miał ironii... to kwiat dekadencyi...
Żwan położył rękę na głowie Buddhy.
— Dziwny, zagadkowy uśmiech — wyrzekł powoli.
Umilkł i nagle szybko zapytał:
— Co zrobiłeś z twym bożkiem Wojny? — Byłbym go chętnie nabył... Niech pani sobie wyobrazi — dodał, zwracając się ku Helenie — iż Samana przed wyjazdem swym, miał w swem mieszkaniu całą kolekcyę bożków przerozmaitych wyznań religijnych... Królował wśród nich ten czarny Buddha, ale i inne poczwary niemniej wspaniałe robiły wrażenie. Szczególniej był tam bożek wojny, cały nadziany strzałami, z oczyma z błękitnej emalii. Szkoda, że pani nie widziała tej kolekcyi...
Helena starała się odzyskać panowanie nad sobą.
— Szkoda — powtórzyła z nagłym nerwowym śmiechem.
Teraz wiedziała już, gdzie i kiedy ujrzała po raz pierwszy twarz Buddhy.
Mieszkanie Samany służyło do jej schadzek z Hohem.
Królewski syn Suddhodany i Mai — ten, który miał rządzić plemieniem Sakyas, przezwany Buddhą (oświeconym) i któremu asceta Kaladevala przepowiedział, iż stanie się słońcem prawdy wskazującem drogę wyzwolenia się całej ludzkości — Buddha znający największą z tajemnic, bo początku i końca wszechświata — Buddha, uosobienie prawości i prawość tę, jako jedyny sposób do wejścia w Paranirwanę ukazujący... Ten Buddha dosięgający szczytów najwyższej potęgi — był świadkiem w swym drewnianym wizerunku jej komedyj zmysłowych z Hohem, jej kłamstw, fałszów i obłud, całej tej kuchni moralnej podłości, jaką się zajmowała w antraktach umysłowej ekstazy, objadania się ciastkami i popijania wina.
Była teraz już tak przejęta przenikaniem owych niewidzialnych dla naszego oka atomów, które później, jaką siedmsetną przemianę człowieka stanowić mogą, iż w jednej chwili utworzyła sobie przekonanie, że takie atomy Buddhy mogły błądzić w przestrzeni — dokoła jego wizerunku. Były w tem pojęcia czerpane z przekonania o cudowności statuy, jakie dla przeciętnych umysłów są pewną cząstką bóstwa, które przedstawiają.
Uczuła się zmieszaną wobec tej czarnej twarzy drewnianej, nieruchomej i wciąż zagadkowo uśmiechniętej. Pragnęła odejść, tembardziej, że dziś znów Żwan odwlókł rozpoczęcie jej mediumicznej edukacyi. Nie lubiła znajdować się pomiędzy Żwanem a Samaną. Podczas gdy buddhysta podnosił ją słowami i postacią swoją w sfery mistycyzmu i przepychu metafizycznego pełne — Żwan mediumizmem swoim, który miał być jedynie dalszym ciągiem badań nad materyą, ściągał ją zbytnio na ziemię i psuł jej „podniosłe“ wrażenia. Gdyby nie owa próżność, do której się przyznać nawet przed sobą nie chciała, próżność stania się kimś wśród naukowego świata, jakiemś zjawiskiem, owem czemś, koło którego gromadzić się będzie uwaga i myśl setek, tysięcy, może milionów ludzi — Helena oświadczyłaby Żwanowi, iż nie podda się owym eksperymentom.
Przytem owa edukacya, trenowanie — nudziły ją. Gdy była dzieckiem, nie mogła uczyć się grać na fortepianie, gdyż odrazu chciała wygrywać „sztuczki“, przedtem, zanim nuty czytać ją nauczono. I teraz — miała ochotę ciałem swojem astralnem odegrać jakąś sztukę koncertową...
Nuty ją przerażały monotonią i bezbarwnością swoją.
Przystąpiła więc szybko do stołu i zwróciła się do Samany, starając się uniknąć wzrokiem spojrzenia na drewnianą twarz bożka.
— Niechże mi pan da Krysznę! — wyrzekła prosząco.
Samana przymknął oczy, otworzył je znowu i nagle zaczął się po kieszeniach macać.
— Dam... tylko...
Urwał i świstki poszarpane ze wszystkich kieszeni tużurka wyrzucał.
Żwan patrzył kolejno na Helenę i Samanę i uśmiechał się.
— Widzę, że pani Świeżawska robi z naszym buddhystą co tylko zapragnie... Niechże mi się tylko kolega czasem w swojem medium nie zakocha..
Samana otworzył szeroko swe spłowiałe źrenice.
— A! — wyrzekł! — a!...
Zamilkł na chwilę, potem dodał:
— Musiałbym się przedtem wyprzątnąć uczuciowo!
Żwan śmiać się zaczął.
— Cóż to kolega zakochany?
— Tak!... odparł Samana... w Damajanti, w Sicie!... w Niehdali...
Żwan patrzył na niego i głową kiwał.
— Co się to z kolegą stało? — wyrzekł nareszcie z odcieniem litości.
— Ze mną?... nic! — odparł Samana — poznałem siebie... świątynię delficką... napis... poznaj siebie... poznasz Wszechświat...
Helenę niewiele dotykał drwiący ton mowy Żwana. Nie mogła w tej chwili pojąć, dlaczego tego człowieka nazywano — „Prorokiem“? Instynktem odgadła, iż Samana i Żwan są na jednej i tej samej drodze — tylko Samana biegnie w krainę fantazyi, Żwan zaś, porzuciwszy skrzydła, zaprzęga do swego podróżnego wozu — parę starych żółwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.