Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Helena doznała wielkiego zawodu na pierwszem posiedzeniu, jakie Żwan z nią odbył. Otaczała ją dokoła wielka trzeźwość a półzmrok sztuczny, który panował w jadalni, nie wywoływał w niej żadnego podniecenia. Przytem czuła, iż Żwan nie ma z nią najmniejszych cech wspólnych i że to ona raczej dominuje nad nim jakąś siłą, możnością kłamania i oszukiwania go z wprawą histeryczki. Jakkolwiek Żwan od pierwszej chwili otoczył ją kontrolą, Helena uczuła, iż w tych doświadczeniach wszystko polega jedynie tylko na wielkiej prawości medium. Czuła, iż oszukiwać Żwana będzie, pomimo wszystko, łatwo i czuła to także, iż ona oszustw tych dopuszczać się będzie.
Niesmak porwał ją nagły, gdy siedziała tak nieruchoma, z rękami opartemi o prosty stół sosnowy, czując nogę Żwana przygniatającego jej nogi. Długa perspektywa podobnych posiedzeń nie nęciła jej. Gdyby Żwan traktował ją z większą galanteryą, dozwolił jej rozwinąć gracyę i kokieteryę — prawdopodobnie Helena darowałaby mu ten materyalny aparat tych nadzwyczajnych zjawisk. Lecz Żwan przybrał względem niej ton kupca dla swego głównego dostawcy i chwilami mówił do niej szorstko. Przytem bezustannie teraz wspominał o owej hiszpance Mercedes, która podobno dokazywała cudów w tym kierunku. Wzdychał, iż nie może jechać do Madrytu i tam na miejscu przeprowadzić całej seryi swych eksperymentów. Helena czuła się tem coraz więcej rozdrażniona. Pragnęła prawie wpaść w katalepsyę, aby w ten sposób chociaż zadowolnić wymagania Żwana. Lecz katalepsya nie przychodziła na zawołanie, tembardziej, że teraz powoli, bez kuracyi prawie, nerwy Heleny zaczęły się wzmacniać, sen powracał i apetyt się zwiększał.
Pewnego popołudnia, wyszedłszy od Żwana, szła powoli Nowym-Światem, z głową spuszczoną, nie patrząc na przechodniów. Owa duma, która ją porwała po pierwszej rozmowie ze Żwanem, opuściła ją. Przeczytała życie Kryszny i przepisała je, tak ją zachwyciła mistyczna poezya losów syna Dewaki. Olbrzymie cienie gigantycznych lasów otaczały ją jeszcze do tej chwili. Zdawało się jej, że słyszy krzyk pawi, śpiew kokilasów i płaczliwy brzęk pszczół. Różowe światło odbijało się łagodnie w tafli stawu a sklecone z gałęzi domki świętych riszysów szarzały nad brzegiem wody. Olbrzymie, śnieżnobiałe łabędzie pływały po stawie a król anachoretów Wasiszta, okryty swą srebrną brodą i skórą czarnej antylopy, szeptał do niej głosem drżącym.
— Suknia wlecze się za panią — zabrzmiał nagle nad uchem Heleny jakiś głos kobiecy.
Skinęła głową jak we śnie, ujęła kilka fałd swej obłoconej sukni i znów iść zaczęła, potykając się o spękane flizy trotuarów.
W rozmowach z Samaną dowiedziała się teraz rzeczy, które jakby wysadziły ją moralnie z siodła.
Biedny ptasi mózg Heleny pracował teraz ze zdwojoną siłą. Szybował na skrzydłach fantazyi i starał się zaprowadzić jakiś ład w tej masie tajemniczości, w którą nagle pogrążony został. Idąc tak ulicą, Helena układała sobie bezustannie całe systemy i burzyła je, potykając się nagle o jakąś ciemną przeszkodę, trudną na razie do przebycia. Wiedziała, iż to było jedynie „na razie“, gdyż Samana znajdował na wszystko wyjaśnienie i odpowiedź.
Często traktował ją całą masą zdań w tym rodzaju:
— Zewnętrze jest podobne wnętrzu... rzeczy małe to wielkość... Jedno jest tylko prawo... a ten kto działa, jest jeden... Nic nie jest małe, nic nie jest wielkie w ekonomii boskiej... Czytał te krótkie urywane zdania z dużych ksiąg, do których Helenie zaglądać nie pozwalał. Księgi te wraz z bożkiem i jaśkiem jedynie wyniósł ze swego dawnego mieszkania.
Resztę rozprzedał i rozdał pomiędzy swych znajomych i nieznajomych — mówiąc: „idę do Indyj — nie chcę dóbr ziemskich!“
Nie szedł jednak do Indyj i Helena była mu za to szczerze wdzięczna. Przywykła do jego długiej i wychudłej postaci, błędnych oczów i urywanych zdań, które później całe dnie i noce po umyśle jej się snuły. To wszystko miga teraz przed nią na równi z blaskiem latarni, które powoli już zaczynają się zapalać wśród nocy zimowej...
Nagle widzi przed sobą jakąś wyniosłą masę, rozkrzyżowane ramiona i głos rubaszny a donośny.
— Pani Świeżawska!... jak Boga mego kocham!...
Przez chwilę Helena patrzy na stojącego przed nią mężczyznę i z trudnością poznaje w nim Raka — męża Żabusi.
— A toż kopę lat jak pani nie widzieliśmy! — woła ojciec Nabuchodonozora. — Kopę lat!... Wracam od Bliklego z gazet i czarnej kawy!... Patrzę... idzie dama w czerni!... Patrzę bliżej... jak Boga mego kocham... pani Świeżawska!...
Dusił się ze śmiechu i przytupywał jak do mazura.
— Nie puszczę dalej — wołał — dwa kroki do nas; musi pani wstąpić... żona by się rozgniewała na mnie, że pani nie przyprowadziłem.... Nie puszczę... jak Boga mego kocham!...
Porwał Helenę za łokieć nagłą serdecznością zdjęty i ciągnął ją uparcie za sobą do bramy. Przechodnie stawali, oglądając się na tę scenę. Helena, oszołomiona jego śmiechem i krzykiem — niezadowolona z tego spotkania, które ją tak brutalnie wyrwało z koła jej marzeń i dociekań — pozwoliła się jednak pociągnąć Rakowi. Opierała się wprawdzie, lecz słabo. Czuła, że nic nie zdoła jej wydrzeć ze szpon staropolskiej gościnności pana Raka.
Kochanowiczowie mieszkali na parterze. Drzwi od ich przedpokoju były uchylone. Lampa paliła się na stoliku. Pod lampą leżała duża ordynarna czapka z daszkiem. Obok niej elegancki fular i laska ze złotem okuciem.
Na wieszadłach czerniło się zaczepione ładne i dostatnie futro.
Rak śmiać się zaczął.
— Goście są... jak Boga kocham!...
Helena miała ochotę cofnąć się, lecz z po za drzwi prowadzących do salonu, doleciały ją zmieszane znajome jej głosy.
— Najlepiej niech się go pani sama zapyta — mówił mężczyzna.
— Cóżeś więc tam nosił, powiedz! — chichotała Żabusia.
Rak palec do ust przyłożył.
— Pst!... niech pani posłucha... to bardzo ciekawe — wyszeptał, zwracając się do Heleny.
— No! — szczebiotała znów za portyerą Żabusia — powiedz, coś nosił do tej pani?
— Powiedz, kochanie! — nalegał znów głos męzki, w którym Helena poznała głos... Hohego.
Nastąpiła pauza, poczem ktoś chrząknął głośno kilka razy i gruby trywialny głos odpowiedział:
— Nosiłem trzy tuziny ostryg i dwie butelki borda...
Szalony wybuch śmiechu Żabusi zabrzmiał srebrzystą gammą.
— A co? — mówił Hohe — przekonałem teraz, że owe obiady, któremi mnie częstowała Baczkiewicz — to ja fundowałem?... To wystarcza chyba dla położenia tamy plotkom panny Baczkiewiczówny! — A teraz... wyjdź, kochanie!
Firanki rozsunęły się i ukazało się owo „kochanie“ — w postaci wielkiego draba odzianego w gruby syberynowy kaftan i długie zabłocone buty. Drab, przechodząc, sięgnął po czapkę leżącą na stole. Rak śmiał się teraz na całe gardło i czapkę mu podał.
— A ktoś ty taki? — zagadnął — ku drzwiom wchodowym go prowadząc.
— Stróż z kamienicy wielmożnego pana — odparł drab, zamiatając czapką po ziemi.
Rak drzwi za nim zamknął i ręce szeroko przed szukającą wyjścia Heleną rozstawił.
— Nie puszczę... jak Boga kocham! — wołał.
Ona prosiła go błagalnym głosem:
— Państwo mają gości... nie jestem ubrana... przyjdę jutro!...
Lecz Rak wołać zaczął:
— Żabciu!... Żabusiu!...
Na progu salonu stanęła nagle Żabusia. Była ubrana w różowy flanelowy szlafrok, obszyty brązowem futerkiem. Włosy, splecione w długie warkocze, spadały jej na plecy.
Zobaczywszy Helenę, zatrzymała się przez chwilę niepewna i wahająca.
— A... to ty!... — wyrzekła, podchodząc bez zbytniego pospiechu.
Nagle w pół drogi, porwała się i rzuciła Helenie na szyję z szalonym wybuchem czułości.
— Doskonale zrobiłaś, przychodząc... chodź do salonu... chodź!...
Lecz Helena ociągała się.
— Nie jestem ubrana — mówiła.
Żabusia z zadowoleniem obrzuciła wzrokiem zaniedbany strój i wychudłą postać dawnej przyjaciółki.
— Cóż to szkodzi!... Jest tylko pan Hohe... ten się nie liczy!...
Uchyliwszy zasłony, wepchnęła Helenę do salonu, wołając tryumfująco:
— Pani Świeżawska.
Helena zatrzymała się, olśniona jasnem światłem dużej, na zielonej podstawie stojącej lampy, okrytej olbrzymim żółtym abażurem. Pod lampą w kole jaskrawem abażuru stał Hohe.
Trzymał jak zawsze pochyloną głowę, mrużył oczy i miał usta ściągnięte. Odziany był ciemno. Helena w jednej chwili dostrzegła, że znacznie wyłysiał, gdyż pomiędzy pasmami szczelnie przygładzonych włosów przeświecało żółto różowe ciało.
Ukłonił się nisko Helenie i z wielką serdecznością zwrócił się do wchodzącego za żoną Raka.
— Ja do pana — wyrzekł — do pana głównie przyszedłem dziś, poinformować się co do ceny ziemi w waszych stronach. Piszę teraz powieść obywatelską a że niemal nigdy na wsi nie byłem, więc mi to trochę trudno... Czy zechce mi pan dać stosowne informacye.
Przymilał się, kokietował Raka — pewny siebie, spokojny, wobec drżącej i prawie bezprzytomnej Heleny.
Lecz Rak, podając mu obie ręce, śmiał się ciągle.
— A cóż to świadek zaprzysiężony był ten pan w czapce? Co? — zapytał.
Hohe zmieszał się cokolwiek i rzucił ukośne spojrzenie na Helenę, wprędce jednak odzyskał panowanie nad sobą.
— Och to nic! — wyrzekł słodkim głosem — to zaprzeczenie babskim plotkom, które mi trochę ujmy przynosić zaczęły.
— Bo... wyobraź sobie, Raku — szczebiotała Żabusia — ta Baczkiewiczówna... no wiesz — z Rozmaitości, naiwna rozgłasza jakoby pan Hohe jadał u niej codzień obiady, w czasie prób z jego sztuki: — Pan Hohe przyprowadził mi dziś swego stróża, aby mnie przekonać, że posyłał Baczkiewiczównie ostrygi i wino!...
— Fiu! fiu! — zawołał Rak — ostrygi!... Zbytek, jak Boga mego kocham!... drogie, panie, bestye...
— Właśnie! — przerwała Żabusia — a Baczkiewiczówna dowodzi, że ją pan Hohe objadał... Teraz, wiem przynajmniej jak rzeczy stały...
Przez czas tej rozmowy, Helena dziwną reakcyą, nietylko że powróciła do równowagi, ale nagle uczuła się o wiele wyższą moralnie i duchowo nad całe te dyskutujące nad „ostrygami i bordem“ grono.
Patrzyła na nich najprzód z podziwem, jak na jakieś potwory nieznane a później z odrazą i wstrętem. Gdyby Hohe zaprezentował się jej w tej chwili w korzystniejszem świetle, nie w tej powodzi kłamstwa, cudzołóztwa, plotek i ordynarnych a niesmacznych faktów, Helena czułaby się zgubioną i nad wszelki wyraz rozdrażnioną. Ta jednak zimna krew jej dawna, chęć drwin i upokarzania zbudziły się w niej z całą gwałtownością. Hohe wydał się jej głupi, mały, nędzny i brzydki. Jego dwuznaczna sytuacya w tym domu rzucała go na pastwę Helenie. Gdyż wątpić nie mogła — Hohe był kochankiem Żabusi. Jego czułość i pospieszne nadskakiwanie Rakowi, było tego pierwszym dowodem. Helena przez sekundę dziwiła się, iż Hohe wyszedł ze swej zwykle obieranej taktyki i ukazał się jawnie w gnieździe męża, któremu plamił żonę. Lecz przypomniawszy sobie, kim była Żabusia — zrozumiała Helena, iż Hohe trafił na mistrza w sztuce obłudy i że ten mistrz kierował teraz jego krokami.
Zdawali się bowiem na pierwszy rzut oka związani jedynie wielką, serdeczną przyjaźnią, graniczącą z koleżeństwem i przyjaźń ta obejmowała i wpływała na przysadkowatą postać Raka, na pucołowatą twarz Nabuchodonozora, na binokle Drzewieckiego — słowem na wszystko co koło Żabusi grupowało się i toczyło do koła jej ciepłych i wonnych ramion. Lecz Helena wyrosła z tej samej szkoły, była w obłudzie uczennicą Hohego i oszukać ją było niezmiernie trudno.
Rozumiała każdy uśmiech, każde słowo, każde pół spojrzenie dziennikarza — chwytała je w lot, przewracała jak starą i znaną rękawiczkę i przeglądała do światła cery.
Nie, stanowczo — ona jedna umiała Hohego „na pamięć“ pomimo, iż zdawało mu się, że grał przed nią wiecznie i zawsze doskonale swą rolę. Z wielkiem więc uczuciem ulgi rozsiadła się wygodnie w fotelu i oparła obie ręce na poręczach. Podniosła głowę i przymrużonemi oczami patrzyła na grupę złożoną z męża, żony i kochanka, zajmującą środek salonu. Do grupy tej przyłączył się i Nabuchodonozor, którego tusza doszła do potwornych rozmiarów. Hohe uściskał i ucałował dziecko, nazywając je „swoją królową“ i, usiadłszy na fotelu, posadził dziewczynkę na kolanach; udawał, że lubi pasyami dzieci. Zabierał się nawet do opowiadania bajki, lecz Nabuchodonozor, znudzony słodkim jego głosem, zlazł na ziemię i potoczył się do kuchni.
Żabusia tymczasem szeptała coś z Rakiem, który zanosił się od śmiechu i bił się po gorsie koszuli, w której nie było już ani jednej spinki.
Helena, nie mówiąc ani słowa, przypatrywała im się z coraz wzrastającą ironią.
Nagle Żabusia poskoczyła ku Helenie.
— Zostaniesz na herbacie, prawda?
Widocznem było, iż spodziewa się odmowy.
Lecz Helena najspokojniej odparła:
— Zostanę!...
— I pan, panie Hohe?
Hohe ręce z przesadą rozłożył.
— Nie mogę... muszę być w redakcyi.
— Ech!... co tam — piszczała Żabusia. — Redakcya nie ucieknie, pan Hohe musi zostać na herbacie. Prawda, Raku?... Zawsze pan ucieka, skoro Rak na próg wejdzie! To niema sensu!... jeszcze Rak pomyśli, że pan ze mną romansuje!...
Rak zasiniał cały od śmiechu.
— Och... och — powtarzał — a niechże ją!... jak Boga mego kocham!... a niechże ją!...
Żabusia śmiała się także, wykręcając się na pięcie na środku salonu, śmiał się cicho dystyngowany Hohe i rechotał się na progu Nabuchodonozor, który, zwabiony owemi wybuchami śmiechu, przytoczył się z kuchni.
Nie śmiała się jedna tylko Helena i spojrzenie, którem przeszyła na wskroś Hohego, zmroziło mu owe dystyngowane wykrzywienia obłudnych warg.
Helena powoli ten wzrok zimny i jasny przeniosła na Żabusię, która również śmiać się przestała i nagle wyniosła się z pokoju, wołając:
— Każę nastawiać samowar!...
W saloniku pozostał Rak, Hohe i Helena.
Zapanowało głuche milczenie.
Helena siedziała ciągle nieporuszona i, dostrzegłszy że wzrok jej ironiczny miesza dziwnie Hohego, nie spuszczała z oka bladej twarzy dziennikarza. Równocześnie myślała, iż od dawnego czasu zaniedbała swe ręce i paznokcie i że z chwilą podania herbaty, Hohe dojrzy ten szczegół, to zczernienie i zgrubienie jej rąk, z których była zawsze tak bardzo dumną.
— Pozostanę w rękawiczkach — pomyślała — to będzie o wiele dystyngowaniej.
Hohe sięgnął po leżące na stole dzienniki. Zaczął je przeglądać. Rak, zadowolony iż znajdzie się wreszcie jakiś pretekst do rozmowy, grubym zakończonym czworograniasto paznokciem ukazał stronicę jednego z pism ilustrowanych.
— Widzieliście! — wyrzekł, krztusząc się ze śmiechu — duchy... fotografie duchów... jak Boga mego kocham!...
Hohe uśmiechnął się pobłażliwie.
— Co pan chcesz? — wyrzekł. — Nauka zawiodła... ci panowie, zacząwszy od Żwana, zwracają się ku cudowności...
Lecz Helena przerwała mu uderzeniem pięścią o poręcz fotelu.
— Przepraszam pana — wyrzekła sucho i doniośle — nauka zawiodła tylko głupców i tych, którzy nie mają pojęcia o tem, co jest właściwie wiedza. Fotografie, które masz pan przed sobą, nie pochodzą z dziedziny cudów. Są to rzeczy pozytywne, materyalne... Są to łupiny naszego ja materyalnego, owe łupiny, które nie są dla wszystkich widzialne, a które dla anachoretów indyjskich były najzupełniej widoczne. Na szczycie Meru, synowi Dewaki, Krysznie, objawiło się takie „ciało astralne“ i odeszło w stronę Himawatu.
Wypowiedziała tę całą tyradę jednym tchem jak wyuczoną lekcyę, patrząc prosto w oczy Hohego.
Dziennikarz, zdziwiony, podniósł głowę, wyjął z kieszonki od kamizelki monokl „już bez tasiemki“ i wsadził go zręcznie w oko.
— A! — wyrzekł przeciągając — a!... nie wiedziałem, że mam do czynienia z rywalką pani Bławatskiej!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Bławatska była potroszę komedyantką, tak jak każdy z teozofów, który ma do czynienia z ludźmi płytkiego umysłu i małej wiedzy — odparła niedbale — radzę panu jednak, choćby do zachowania swej powagi, nie drwić i nie śmiać się z rzeczy, o których widzę, że pan nie masz najmniejszego pojęcia.
Hohe brwi zmarszczył i wyprostował się na swym fotelu.
— Daruje pani — odparł — ale nie jestem tak wielkim, jak pani przypuszcza... głupcem. Jednak zdrowy mój rozsądek nakazuje mi oprzeć się tym śmiesznym eksperymentom, które ci panowie uprawiają z takiem zamiłowaniem. Pukaniem, stukaniem, podnoszeniem krzeseł, klepaniem po łysinie — chcą nas przekonać o istnieniu jakichś... ciał astralnych!... A, daruje pani... daruje pani!...
Rzucał się na fotelu, tarł monokl, wzruszał ramionami, parskał śmiechem.
— Zapomnieli ci panowie, że takich rzeczy się nie chwyta w siatkę, ani na fotografię! — ciągnął dalej — są to Tajemnice Boskie. Wiara... ślepa wiara! — oto wszystko, co nam pozostało!...
Helena śmiać się poczęła pogardliwie.
— Wiara ślepa? — dlaczego wiara ma być ślepą? — zapytała. — Tajemnica stworzenia świata w biblijnem znaczeniu zakrawa na tajemnicę, bo w tłomaczeniach rozlicznych zaciemniono jej symboliczne znaczenie. Lecz ci, którzy potrafiliby Biblię czytać, według hieroglifów egipskich, zrozumieliby, iż nawet w Biblii niema tajemnic.
Umilkła na chwilę, wreszcie dodała:
— Jeżeli kto szkodzi wierze, to właśnie wy, krzyczący ciągle o konieczności ślepoty dla tych, co wierzą. Przeciwnie, otwierać szeroko źrenice, chłonąć blask, filtrować go w siebie i stać się nareszcie tym blaskiem. Zapewne, że najpierwsze i ostatnie przyczyny pozostaną zawsze zakryte dla naszego umysłu, ale ponieważ pomiędzy jednym a drugim ciemnym punktem jest świetlana ścieżka ezoteryzmu, należy iść nią a nie błądzić po omacku!... Mówię: ezoteryzmu... powinnam dodać: ezoteryzmu porównawczego. Nie znając bowiem źródeł wszystkich religij, nie poznamy religii!...
Spojrzała z góry na Hohego i Raka, który siedział z szeroko otwartemi ustami i wstała z fotela, rada z uczynionego wrażenia.
Na progu dostrzegła jasną sukienkę Żabusi.
— Sur ce — je vous quitte! — wyrzekła, zbierając starannie fałdy sukni, aby ukryć zabłoconą listwę.
Rak porwał się i ręce rozłożył.
— Obiecała pani pozostać na herbacie! — zawołał.
Lecz ona, rada z uczynionego wrażenia, pragnęła koniecznie odejść.
— Nie... nie! — mówiła z uśmiechem — przypomniałam sobie, że muszę dziś być w domu o ósmej.
Z wielką swobodą i pewnością siebie podała rękę Rakowi i Żabusi.
Hohemu ukłoniła się z daleka i rzuciła mu w formie przestrogi:
— Raz jeszcze... radzę panu, dla własnego jego dobra, nie występować przeciwko Żwanowi i nie brać udziału w napaściach na tego niepospolitego i zupełnie logicznego człowieka. Wyśmiewając się z mediumizmu... będziesz pan niedługo czynił to samo wrażenie, jakie dziś czynią na nas ludzie, drwiący niegdyś z elektryczności i magnetyzmu zwierzęcego...
Hohe otwierał usta, aby jej odpowiedzieć, lecz ona nie dała mu przyjść do słowa.
— Wiem, co pan chcesz powiedzieć — wyrzekła z nadzwyczajną uprzejmością — chcesz na swe usprawiedliwienie przytoczyć, iż trudno jest być dziennikarzowi wykształconym we wszelkich kierunkach... To bardzo naturalne! Lecz czy nie lepiej w tym razie, gdy się czegoś nie rozumie, nie zabierać wcale w tej kwestyi głosu... w każdym razie... to bezpieczniej!...
Skinęła głową i wyszła, zadowolona z siebie, poraz może pierwszy w życiu. Lecz, gdy wydostała się na ulicę, ogarnęła ją nagła rozpacz.
Zdawało się jej, że w tę krainę jasności i poetycznego przepychu, w jakim przebywała, wtargnęło nagle tych troje głupców obłudnych i splamiło ową jasność swym oddechem. To, co uważała za nabytą mądrość, wiedzę i przekonanie — wyrzucone tak nagle w nędzną przepaść tego banalnego saloniku, w którym cudzołóztwo, ślepota, pycha, obłuda i zarozumiałość rozsiadły się po królewsku, cała ta monarsza tęcza, utkana z objawień teozofów i cywilizacyj zanikających — wydała się jej pustą grą słów, igraszką dziecinnych baloników, niknących w olbrzymiej przestrzeni. Uczuła, iż ów ezoteryzm porównawczy posłużył jej do rzucenia w oczy ludziom nędznym i małym całej garści frazesów, stanowiących pewną fazę jednej z jej ról, jakie ciągle grała na świecie.
Nagle w ten sposób na ziemię strącona, nie umiała, jak zawsze, powrócić na wyżyny, na które nerwową siłą się wspięła.
Kryszna, Rama, Hermes — oddalali się już od niej, zasłonięci szpetną sylwetką Hohego, Żabusi i Raka...
Helena z rozpaczy zagryzła usta do krwi. To analizowanie swego stanu, spuścizna, jaką jej zostawił Siennicki, szarpało jej duszę.
Idąc ulicą, widziała wciąż przed sobą i coraz dokładniej światek obłudy, w którym była przed chwilą, mały światek, upstrzony nazwą rodziny, głośny echem srebrzystego śmiechu kobiety, szczebiotu dziecka, miodowych słówek kochanka, głupich serdeczności męża.
I z zaciśniętych ust Heleny wybiegły słowa:
— Potwory... potwory...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przez trzy dni Helena nie poszła do Żwana, lecz siedziała w domu owinięta szalem i wpatrzona w gorejący w piecu ogień.
Coraz więcej czuła goryczy na myśl, iż z duszy swej dobyła owe pielęgnowane tak troskliwie kwiaty i rzuciła je pełną garścią w bagno, przez które przeszła.
Wprawdzie kwiaty te powróciły do niej, lecz były już nadwiędłe i przestały zapachem swoim upajać, jak dawniej, Helenę.
Nareszcie — czwartego dnia popołudniu, Helena zadzwoniła do drzwi Żwana.
Otworzyła jej służąca i natychmiast uciekła do kuchni.
Helena w przedpokoju potknęła się o rozłożoną walizę podróżną.
Przeszła mimo; trochę odzieży i bielizny leżało porozrzucane dokoła.
Helena weszła do jadalni.
Przy stole, jak zwykle, siedział Samana.
Obok niego stał jakiś mężczyzna, w palcie narzuconem „na opaczki“.
Stojąc, kołysał się na szeroko rozstawionych nogach.
— No — mówił — zejdźże, narwany, ze swej nirwany, bierz poduszkę i przeprowadzaj się!...
Słysząc szelest sukni, odwrócił się.
— Findesiècle’istka! — zawołał ze śmiechem.
Helena poznała Szerkowskiego.
Z nagłym ku niemu zbudzonym pociągiem, podała mu rękę.
— Witam pana!...
— Powinienem się był spodziewać zastać tu panią — wyrzekł Szerkowski.
— Dlaczego?
— Nowe prądy... modne!... Mistycyzm, spirytyzm, mediumizm... pierogi odgrzewane... w sam raz potrawa dla zbawienia żołądków pełnych dekadenckiej dyspepsyi... Rok dziewięćdziesiąty czwarty... Sześć lat do końca wieku... Fin-de-siècle!... ha?... co?...
Ukazał mrugnięciem oka milczącego Samanę.
— Asceta warszawski tak się objadł sałaty, że ruszyć się nie może... Chciałby się oto podnieść z ziemi, jak fakiry... Eliasz albo Kryszna... ani weź!.. Z krzesła się podnieść nawet nie może!... Patrz pani na tę twarz!... Co za wspaniały typ anachorety!...
Helena spojrzała na Samanę i ogarnęło ją nagłe zdziwienie. Nigdy może nie wydał jej się tak śmiesznym, tak dziwacznym i tak będącym w niezgodzie ze swem otoczeniem. Widocznie cierpiał na żołądek, bo przyciskał obie ręce do brzucha i kurczył się w dziwaczny sposób. Przed nim dymiła się filiżanka rumianku. Mdły zapach rozchodził się dokoła. Samana był bardzo blady, z oczyma podsiniałemi i włosami rozczochranemi dokoła głowy.
— A mówiłem z Rejsem — zaczął znów Szerkowski — mówiłem, Samano... wyznawco Buddhy Gotamy; trawę jesz jak baran... trawa się zemści, zobaczysz!... Trawa także żyjąca istota, oddycha, żywi się, rośnie... ty zaś niby to żyjącemi się karmić nie chcesz a rośliny pożerasz...
Samana potoczył dokoła błędnym wzrokiem i odburknął:
— Idź do dyabła!...
Helena przygryzła usta. Miała ochotę parsknąć śmiechem. To „idź do dyabła“, filiżanka rumianku i boleści żołądka — dopełniały się wzajemnie.
Szerkowski prawie na stole się położył i rękami pod nosem Samanie potrząsał.
— Zrozumiej że ty, zakuta głowo teozoficzna — wołał — że twój Buddha zakazał jeść mięso w Indyach, gdzie klimat nietylko nie wymaga, ale jest przeciwny żarciu trupów... Ty zaś wegeteryanizm przenosisz do Warszawy, w śnieg, mróz, zimno... i ot co!... Doskonaliłeś swego ducha, doskonaliłeś... żołądek cię zabolał... jedna cząstka wzgardzonej „materyi“... i ot — ani weź wrócić w szranki ezoteryzmu!...
Odwrócił się ku Helenie.
— Czy i pani, wzgardziwszy materyą, uprawiała tu wysubtelnienie ducha?
Zadając to pytanie, Szerkowski miał twarz tak serdecznie rozbawioną, krwią nabiegłe jego oczki biegały tak ironicznie, iż Helena nie miała odwagi przyznać się do stanu swej duszy.
— Cóż znowu — wyrzekła — cóż znowu!...
— Tem lepiej, tem lepiej! — śmiał się Szerkowski. — Ezoteryzm jest dobry, ale do pewnych granic. Potrzebny on jest teraz w poezyi, bo to jej nadaję pewien odcień melancholii i tęsknoty „au dela“. Posłuchaj tylko pani tej strofki jednego z przeklętych poetów, tych, którymi pan Hohe-Tański tak poniewiera i którym tak urąga.
I oparłszy się o krzesło, słodkim, harmonijnym głosem deklamować zaczął:
La lune s’attristait. Des seraphins en pleurs
Rêvant, l’archet aux doigts, dans le calme des fleurs
Vaporeuses, tiraient de mourantes violes
De blancs sanglots glissants sur l’azur des corolles.
Umilkł na chwilę.
Helena z rozkoszą wsłuchiwała się w harmonię tych słów.
— Niech pan powtórzy raz jeszcze! — prosiła.
Lecz w tej chwili Samana gwałtownie pięścią w stół uderzył.
— Maryśka! — zawołał.
Drzwi od kuchni się otworzyły. Sługa w różowym kaftaniku wpadła z impetem bomby.
— A czego?
— Daj mi jeszcze rumianku!...
— O jej!...
Porwała za filiżankę i uciekła.
Helena posmutniała.
Czar prysł.
Zbliżyła się do Samany i położyła przed nim zwitek papierów.
— Oto pański Kryszna...
Zwróciła się ku Szerkowskiemu:
— Czyje to wiersze? — spytała.
— Stefana Mallarmé!
— A, to... symbolista?...
— Nie, to harmonista!
— Harmonista?...
— Tak, gdyż uważa głównie na harmonię słów, na harmonię słów i harmonię obrazów, słowami temi wywołanych...
Helena zastanowiła się chwilę.
— W takim razie — to prawdziwa poezya — wyrzekła powoli.
— Nie — odparł Szerkowski — gdyż pan Hohe-Tański jej nie lubi i jest z niej niezadowolony.
Helena skrzywiła się ironicznie.
— Jedna więcej pochwała na korzyść tej poezyi. Czy nie mógłbyś mi pan pożyczyć utworów Mallarmégo?
— Chętnie... ale trzeba zacząć od Baudelaire’a.
— Znam go... wolałabym odrazu przejść do was, do dekadentów.
— Dobrze, dam pani Corbiére’a, Villiers de l’Isle Adama, Mallarmégo... Rimbauda... Verlaine’a. Ostrzegam jednak panią, że owa harmonia jest często przerwana zgrzytem... Jeżeli pani nie znosi pociągnięcia palcem po szybie — niech pani ich nie czyta.
Lecz Helena przerwała mu gwałtownie:
— Panie drogi, ów pisk dręczonego szkła — to muzyka codzienna. Czyż kiedykolwiek możemy rozpływać się w błękitnej sferze, bez dojrzenia plam, które nas drażnią boleśnie...
— Boleśnie? podjął Szerkowski — boleśnie? Dlaczego?... Poco suggestyonować sobie tę myśl, że coś sprawia nam boleść. Należy we wszystkiem wynaleźć zabawną i komiczną stronę. Bawić się i śmiać z czarnych stron życia do upadłego...
— Powrót do pesymizmu?
— Bynajmniej — pesymizm rozgorycza, podczas gdy ten stan, który ludzie przezwali dekadentyzmem, bawi... Pesymizm doprowadza do znienawidzenia życia i ludzi, dekadentyzm do pogardy i czasami litości. To wielka różnica!
Helena zamyśliła się.
— Tak... rzeczywiście, to różnica! — wyrzekła po chwili.
Spojrzała na Szerkowskiego i na ustach jego dostrzegła, odcień zwykłego mu uśmiechu.
Mimowoli, wzrok jej przeniósł się na drewnianą twarz Buddhy.
Porównała obadwa uśmiechy.
Skrzywienie ust człowieka miało lekki, ledwo dostrzegalny odcień cierpienia.
Uśmiech wtajemniczonego był łagodnym, pobłażliwym uśmiechem.
— Czy pan, przyjmując na siebie formę dekadenta, czujesz się... szczęśliwym? — spytała, patrząc w twarz Szerkowskiego.
— Najzupełniej! — odparł zapytany. — Nie uwierzy pani, jak wszystko jest w życiu śmieszne i jak wybornie bawić się można, umiejąc właśnie podpatrywać te śmieszne strony. Niech pani weźmie choćby śmierć tego zbzikowanego Narcyza Siennickiego.
Helena nagle pobladła. Ile razy mówiono wobec niej o samobójstwie Siennickiego, krew jej zbiegała do serca.
— Zabił się — ciągnął dalej Szerkowski — ale zabił się w pocieszny sposób. Wynajmuje pokój za dwadzieścia rubli miesięcznie i w głupiej wyobraźni warszawskiego filistra, nie widzi nic godniejszego i bardziej... wyrafinowanego, jak nawieszać od sufitu do dołu kilka sztuk muślinu. Bardzo pięknie — lecz niech pani przedstawi sobie teraz tę całą przedśmiertną kuchnię: tych cuchnących tapicerów, wbijających gwoździki i popijających piwo! Gdy ta krynolina już jest gotowa, Siennicki kładzie na grzbiet... frak, jak szlagon idący z pierwszą wizytą, wchodzi do pokoju za dwadzieścia rubli na miesiąc i zabija się, padając nosem na kwiaty, których druty podrapały mu policzki i nos do krwi. Kosztowało go to ze siedemdziesiąt rubli i zdobył niemi palmę śmieszności pomiędzy filisterskiemi a pozującemi na wykwint samobójstwami.
Helena zaczęła oddychać swobodniej.
Umysł jej z całą swą nadzwyczajną wrażliwością zaczął śledzić przebieg tej przedśmiertnej akcyi, tych czeladników tapicerskich w wykrzywionych butach, te butelki z piwem zalegające podłogę. Mimowoli, widziała teraz trupa Siennickiego w śmiesznej pozie, nosem na ziemi, z połami fraka roztwartemi, jak rozczapierzone łapy zabitego kreta. Groza, która krążyła nad tą śmiercią i która sprawiła jej wiele niepokoju, opadać zaczęła, jak ptak, któremu podcięto nagle skrzydła. Uczuła, iż Szerkowski otwiera nagle przed nią lufcik olbrzymiej klatki, w której uwięzioną oddawna była. Nerwowość, ezoteryzm, spirytyzm, były prętami tego więzienia. Chciała znów powrócić do życia, lecz powrócić uzbrojona w pancerz, który dozwoliłby jej nareszcie być szczęśliwą.
Szerkowski zapewniał, że jest szczęśliwym, Helena od tak dawna nie spotkała istoty szczęśliwej, przyjmującej nędzne strony życia z uśmiechem i radością człowieka potrzebującego strawy dla swych ironicznych spostrzeżeń, iż mimowoli przylgnęła do zgorączkowanej istoty dekadenta.
— Kiedy mi pan przyślę swych przeklętych poetów? — spytała, pragnąc zawiązać jakikolwiek węzeł pomiędzy sobą i tym człowiekiem.
— Dziś, jutro... skoro tego cierpiącego anachoretę do siebie przeprowadzę...
— Do siebie?
— Tak... Żwan wyjeżdża dziś wieczór a ponieważ Samana idzie do Indyj, więc...
Helena przerwała mu szybko:
— Pan Żwan wyjeżdża?
— Do Madrytu! Chce się z bliska przyjrzeć owej sławnej Hiszpance zręczniejszej od Slade’a i Bławatskiej... Podobno mięśnie pukające w jej łydce są wydoskonalone w taki sposób, iż mogą odegrać sycylianę z „Cavalerii rusticany“... Żwan chce to sprawdzić na miejscu.
Helena uczuła się silnie dotkniętą w swej miłości własnej.
Widocznie Żwan zwątpił w możność uczynienia z niej medium, lub edukacya owa wydała mu się zbyt trudną i długą. Wolał jechać tam, gdzie wszystko było już gotowe i dostatecznie wytrenowane.
Nagle Samana zdawał się budzić ze swej apatyi.
— Żwan — zaczął bełkotać szybko — Żwan... prosił... aby pani na niego zaczekała... Ma coś do powiedzenia.
Lecz Helena skrzywiła się ironicznie.
— Niemam czasu — odparła — niemam chęci i czasu do tracenia... pan Żwan może do mnie z Madrytu napisać.
Zwróciła się ku Szerkowskiemu.
— Oto mój adres — wyrzekła i podyktowała ulicę i numer domu, którą dziennikarz nabazgrał w brudnym i zatłuszczonym notatniku.
Zabierała się do odejścia, szukając jeszcze jakich kilku słów uprzejmych.
— Gdybyś mi pan sam te książki przyniósł — wyrzekła wreszcie — sprawiłbyś mi pan tem wielką przyjemność.
Szerkowski śmiać się zaczął.
— Średnią, średnią — zawołał — prawda, iż mam chwilami porywy Serafina, strąconego z nieba rozkoszy, lecz palę zły tytoń i nie noszę kaloszy. Z tem wszystkiem widzę, iż ma pani ochotę jak Prometeusz poddać wątrobę pod dziób sępa dekadencyi i, nie wiedząc jak wejść na tę goryczą nabijaną ścieżkę, zaprasza mnie pani do siebie... Ale to niepotrzebne! Pani już jesteś od dawien dawna dekadentką, gdyż umysł pani i cała istota skacze bezustannie z wyżyn na niziny i znów z nizin ku szczytom się wspina... Dowodzi to... Nie powiem, pani sama dojdzie do pewnych z tego wniosków... Ponieważ jednak chce pani przetańczyć poloneza „odbijanego“, ze wszelkiemi dziwacznemi nazwami, któremi ludzie stroją stan swoich dusz — służę pani!... Wąsa nie podkręcę, bo jest nieszczególny, ręki pani nie podam faktycznie, bo rękawiczek nie noszę, ale za to nogami poszuram w koło pani z ironią najwyższą i będziemy rozmawiać jak dwoje „inteligentników“ warszawskich jeżdżących tramwajami i jedzących cielęcinę na fajansowych talerzach a pozujących na dekadentów rzymskich lub bizantyjskich w purpurze szat Cezarów bramowanej złotem!...
Porwał pod pachę jasiek Samany leżący na ziemi i popiersie Buddhy za głowę.
— Chodź, świetlany dewasie — zawołał — wstąpimy do apteki i kupimy miętowych kropel, dla wypędzenia z twych wnętrzności bandy złośliwych rakszasów, które cię tak dręczą...
Samana powstał, mrucząc i, z roztargnieniem zapiąwszy palto, zaczął iść za Szerkowskim w stronę przedpokoju.
— Buty ci dam do podzelowania — prawił dalej Szerkowski — bo oto nogi ci z nich wyłażą a ani Rama, ani Ozirys ci nowych nie da. Teozofia niewątpliwie uskrzydla ducha i zbliża nas do udoskonalenia... ale... buciczki na nóżkach mieć trzeba, bo dreptać po śniegu boso źle i niezdrowo!
Helena szła powoli za nimi i nie mogła wstrzymać się od śmiechu, widząc skurczoną postać buddhysty wlokącego się w ślad za niosącym poduszkę Szerkowskim.
Śmiech ten jej jednak nie sprawiał serdecznej wesołości.
W głębi jej istoty była część jakaś, która się nie śmiała, która pozostawała smutna i znękana, widząc tę przewagę małych drobiazgów troski życiowej, nad aspiracyami wyższemi, które bezwarunkowo w Samanie tak potężnie i pięknie się rozwijały.
Niedyspozycya żołądkowa, dziurawe buty, brak dachu nad głową — sprowadzały z krain ezoteryzmu na ziemię i to w brutalny i mściwy sposób...
Sponiewierana materya mściła się jak złe i ślepe zwierzę. Ci, którzy ją chcieli sprowadzić na ostatni plan, którzy nią poniewierali, drwili z niej, nazywali „błotem“, „bagnem zmysłów“ — zmuszeni byli cierpieć podwójnie. Cierpieć fizycznie i cierpieć moralnie, widząc się pokonanymi przez „błoto“ i „bagno zmysłowe“.
Samana, chory na żołądek, z dziurawemi butami, w które nabierał się śnieg i woda, nie był zdolny do wejścia w nieskończone królestwo ducha...
Marzył teraz o ciepłych okładach, kroplach opium i silnych a dobrze umocowanych zelówkach.