Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Kiedy po raz pierwszy odzyskałem przytomność, a wraz z nią świadomość straty, którą poniosłem, wszystkie moje wspomnienia wydały mi się odsuniętemi w daleką, zamgloną przeszłość, i ból, który czułem, jednostajnym jakimś, melancholicznym przygniatał mię ciężarem. Przejmowało mię poczucie sieroctwa i słabości, spotęgowane do najwyższego stopnia niemocą fizyczną. Wtem usłyszałem lekki szelest koło siebie — otworzyłem oczy i ujrzałem prześliczną twarz Herminy, okoloną splotami ciemnych włosów, pełną dziecinnego wdzięku i wyrazu niewymownej jakiejś, nadziemskiej dobroci. Nachylała się nademną i całowała mię w czoło, obok niej stała pani Wielogrodzka i trzymała ją za rękę. Nie umiem opisać, jak błogo i tęskno zarazem zrobiło mi się W tej chwili, jaką dziwną ulgę przyniosły mi łzy, które strumieniem z oczu mi się puściły. I silnie musiało utkwić w mojej duszy wrażenie tego momentu, bo ile razy później w życiu złamany przeciwnościami, klęskami lub krzywdami, usypiałem i dręczony byłem w duchu tem, co w dzień mię dręczyło, widywałem zawsze we śnie tę anielską twarz dziecka, dziwnie zespoloną w rysach swoich ze wspomnieniem mojej matki, dziwnie piękną, łagodną i po macierzyńsku troskliwą — i widzenie to pokrzepiało mię, jak gdyby spoczął na mnie promień owej wielkiej miłości, ogarniającej wszechświaty, miłości, dla której uczoność ludzka daremnie szuka matematycznej formułki, i wytłómaczenia ujętego w kształty, dostępne rozumowi ludzkiemu....
— Nie trzeba płakać, Mundziu — przemówiła pani Wielogrodzka. Jesteś dobre dziecko, i my wszyscy ciebie bardzo kochamy. — Tu pocałowała mię także, i widziałem, że w jej oczach także łzy były. — Doktor powiada, że potrzeba, abyś był bardzo spokojnym — ciągnęła dalej — inaczej nie będziesz mógł tak prędko przyjść do siebie. Nie troszcz się o nic, zostaniesz u nas, i nie braknie ci niczego.
W istocie, oglądnąwszy się, spostrzegłem, że Hermina odstąpiła mi była swój pokoik, który był jej dziecięcą dumą, i w którym tak było pięknie, zaciszno i miło, że dusza się radowała. Zebrałem wszystkie siły, aby się zastosować do polecenia pani Wielogrodzkiej; zrozumiałem bowiem, że doznając współczucia i Opieki, w ten sposób najpierw winienem był okazać moją wdzięczność. Nadszedł wkrótce i doktor Goldmann, i zbadawszy mię, oświadczył, że jestem na jak najlepszej drodze, bylem się zachowywał spokojnie. Na zapytanie Herminy, czy można ze mną rozmawiać, odpowiedział: — I owszem, to go rozerwie. — Zapisał mi jeszcze jakieś lekarstwo i odszedł. Rekonwalescencya moja w istocie postępowała bardzo szybko — Hermina wszystkie prawie wolne godziny swoje spędzała przy mnie. Z niezrównaną delikatnością umiała ona omijać w rozmowie wszystko, co mogło obudzić bolesne dla mnie wspomnienia, a znaleść zawsze obojętny jakiś, choć zajmujący przedmiot do pogadanki. Jako malcom, względnie do wieku naszego bardzo „oczytanym“, nie było nam zbyt trudno o takie przedmioty. Gdy jednak zacząłem jużąwstawać i nabierać więcej sił, niepodobna było pomijać dłużej kwestyi obecnego i przyszłego mojego położenia. Wówczas dowiedziałem się, że na wiadomość o śmierci mojej matki, p. Klonowski natychmiast pospieszył z przybyciem do Żarnowa, że wspólnie z „komornikiem“ miejscowym, czy innym jakimś funkcyonaryuszem publicznym, zajął się jako opiekun mój bardzo gorliwie spisaniem i objęciem pozostałych ruchomości, książek i papierów, że wypytywał się o mnie bardzo troskliwie, że wiele konferował z doktorem Goldmannem O mojej chorobie i Odjeżdżając prosił państwa Wielogrodzkich, by mu jak najczęściej udzielaliwiadomości o mnie, a nawet później pisał już parę razy, dowiadując się, czy przychodzę do zdrowia. Pani Wielogrodzka podzielała o nim zdanie mojej matki, i powtarzała od czasu do czasu, że to bardzo dobry człowiek.
— O tak, to bardzo zacny i poważny obywatel — dodawał w takim razie p. Wielogrodzki; ale nie wiem dlaczego, czy podagra chwytała go zawsze w tej chwili, czy przypominała mu się jaka irytująca niedokładność kulinarna, spostrzeżona przy obiedzie — dość, że skonstatowawszy zacny i poważny charakter p. Klonowskiego, zawsze albo wychodził do drugiego pokoju, albo brał do ręki Das illustrirte Pfennig-Magazin i nie mówił nic więcej. Uważałem, że poczciwy komornik zwykł był przerywać w ten sposób każdą rozmowę, która mu była niemiłą. Parę razy, gdy gościł u siebie pana „starostę“, albo pana „komisarza“, i kiedy po wyczerpaniu wszystkich możliwych uwag o pogodzie, a przed rozpoczęciem obowiązkowych robrów wista, lub pul preferansa, poruszono nieunikniony w małem mieście temat polityki, pan „starosta“, albo pan „komisarz“ rozszerzał się zwykle o ojcowskich zamiarach c.k . rządu, i o ciężkiej głupocie niektórych tutejszo-krajowców, którzy nie chcąc tego uznać, są wiecznymi malkontentami.
— O tak, c.k . rząd ma ze wszech miar ojcowskie zamiary — konstatował wówczas p. Wielogrodzki i w okamgnieniu, krzywiąc się niezmiernie, chwytał się za nogę; co kierowało zwykle roszWę towarzystwa na jego przeklęty „gicht“. Siedząc w kąciku obok Herminy i słuchając uważnie, co mówili starsi, nie mogłem w końcu nie zrobić spostrzeżenia, iż istnieje jakiś niedocieczony, tajemniczy związek między „ojcowskiemi zamiarami“ rządu, a „gichtem“z ponieważ zaś pod względem politycznym byliśmy oboje także parą dorastających „malkontentów“, ponieważ dalej pan „starosta“ znany był powszechnie więcej jako rózga w ręku ojcowskiego rządu, niż jako widomy reprezentant innych, dobrotliwszych jego zamiarów, ponieważ pan „komisarz“ był tylko bardzo prostym i cienkim kijem, o jeden stopień niższym od owej rózgi, więc robiliśmy nieraz pocichu różne rewolucyjne uwagi, w których zawarte były bardzo śmiałe hipotezy co do natury owego pokrewieństwa lojalności z podagrą. Nieokreślony jakiś instynkt mówił mi, że zachodzi także jakaś analogia w stosunku zacności p. Klonowskiego do dokuczliwych cierpień komornika-wskazywało ją przynajmniej dość niedwuznacznie, analogiczne zachowanie się p. Wielogrodzkiego. Ale nic więcej nie potwierdzało moich uprzedzeń, o których już mówiłem, wszyscy owszem zgadzali się, iż p. Klonowski jest bardzo zacnym człowiekiem, a troskliwośó, jaką właśnie objawiał co do mnie, odejmowała resztę wszelkiej podstawy mojej niechęci. Mówiłem sobie, że jestem zepsutym, rozpieszczonym „maminym synkiem“, że mię W końcu wszyscy wyśmieją jako mazgaja, że potrzeba mi przyzwyczajać się do czego innego, niż do ciągłych pieszczot, i do innej opieki, niż macierzyńska. Postanawiałem sobie silnie być mężczyzną przed czasem, skoro przed czasem, los tego odemnie wymagal.
Na wiadomość, że wyzdrowiałem, przybył do Żarnowa p. Klonowski. Była to pora poobiednia i zastał nas wszystkich zgromadzonych w bawialnym pokoju. Komornik ciągnął „pasyansa“, p. Wielogrodzka siedziała przy krosienkach, my oboje z Herminą przeglądaliśmy jakieś ryciny. Po pierwszem, bardzo serdecznem przywitaniu, zająwszy wskazane mu miejsce na kanapie, odezwał się p. Klonowski:
— Przybyłem podziękować państwu za zajęcie się moim pupilem; w istocie, jestem wam tak wdzięczny, jak gdybyście wszystko to zrobili dla mojego rodzonego dziecka. Poczciwe to było kobiecisko, ta nieboszczka Moulardowa, choć zawsze jej mówiłem, że psuje swego gagatka. No, chodź tu, mój biedaku — dodał zwracając się do mnie — pokaż się, czy jesteś już zdrów zupełnie. No, zmizerniałeś trochę — zauważał, biorąc mię za brodę — ale to przejdzie! Bądź-mi zuchem, bo przyjechałem zabrać cię z sobą i oddać do szkoły. Umieszczę cię u księży Bazylianów w Ławrowie, razem z moim młodszym synem. No, cóż ty na to?
Uważałem, że wśród tego, co mówił p. Klonowski, Hermina zbliżyła się do matki, objęła ją rękami za szyję, całowała ją i Wpatrywała jej się w oczy. Pani Wielogrodzka, pOpieściwszy córkę, zwróciła się do p. Klonowskiego.
— Panie dobrodzieju, mówiliśmy już parę razy, ja z moim mężem, o tej sprawie, i postanowiliśmy prosić pana, abyś zostawił Mundziaunas, przynajmniej na ten rok szkolny. Wszak tutaj mamy także gimnazyum, nawet jak mówią, lepsze niż w Ławrowie, a u nas na niczem zbywać mu nie będzie. W tym wieku, a osobliwie po stracie, jaką poniósł, byłoby to może i lepiej dla niego, gdyby pozostał wśród otoczenia osób znajomych i z któremi się oswoił. My także przyzwyczailiśmy się uważać go jako własne dziecko, i przykroby nam było, gdybyś go nam pan zabrał.
— Ho, ho, moja pani dobrodziejko-ozwał się p. Klonowski panie wszystkie, jak widzę, dałyście sobie słowo, aby rozpieszczać tego chłopca! Pieśćcie go sobie zresztą, jak chcecie, ale na to pozwolić nie mogę, aby wam był ciężarem. Wychowanie jego jest moja rzeczą, jako opiekuna, jest na to zresztą mały spadek po jego matce. Wielka mi rzecz, że się znajdzie wśród obcych ludzi; wszak moi synowie mają jeszcze, Bogu dzięki, rodziców, a przecież muszą chodzić do szkoły i także cały rok nie są w domu. Czy to chłopiec chowa się za piecem? Kraj potrzebuje twardych ludzi, a takich nie może mu dać miękkie wychowanie! W imieniu mojego pupila nie mogę przyjąć łaski państwa dobrodziejstwa.
— Mogę zaręczyć panu dobrodziejowi — oświadczył tu komornik — że pupil pański nie będzie nam ciężarem. Czyniąc panu dobrą propozycyę, o której wspomniała właśnie moja żona, dogadzamy tylko popędowi własnego serca, i jesteśmy w takiem położeniu, że nie zrobimy przytem żadnej ofiary, któraby nam się czuć dawała. Co się tyczy słusznej pańskiej obawy przed miękkiem wychowaniem dzieci, to Edmund ma na swój wiek tyle rozumu, by zrozumiał swoje położenie i pojął swoje obowiązki. Uczy się dobrze i z zamiłowaniem, a więcej od niego wymagać nie można. Bylibyśmy panu dobrodziejowi bardzo wdzięczni, gdyby został u nas, na ten raz przynajmniej.
— Już to co nie, to nie, panie komorniku dobrodzieja — odparł stanowczo mój opiekun. — Wiem ja dobrze, że wychowanie dzieci kosztuje, bo mam sam dwóch chłopców w szkołach, którzy mię zjadają. Ot i teraz, na konwikt, a na książki, a na surduty, a na buty, wydałem tyle, że aż mi się zimno robi, gdy pomyślę o tem. Jeszcze na domiar wszystkiego, zbiory miałem liche, to co się zebrało, trudno sprzedać, bo zboże jest za bezcen; musiałem aż sprzedać listy zastawne, i to ze stratą. Ale skoro już wobec Boga i sądu przyjąłem na siebie obowiązki opiekuna, to nie pozwolę się w nich wyręczyć nikomu. Trochę tam, jak mówiłem, zostało po matce tego młodzieńca, a resztę, to już moja rzecz dołożyć; jeśli zaś czego braknie czasem temu paniczowi, ha, niechaj wybaczy, życie, to nie karmelek. Powiedz-no sam mój kawalerze, czy wolisz skromny kawałek chleba, który ci się należy, czyli też być ciężarem państwu Wielogrodzkim, którzy są bardzo łaskawi dla ciebie, ale przecież mają także córkę, o której muszą pamiętać?
Głównem uczuciem, które przeważało we mnie w tej chwili, był wstyd. Wstydziłem się wielu rzeczy. Najprzód wstydziłem się mojej utajonej niechęci ku panu Klonowskiemu, który przemawiał jak człowiek honoru, i przypominał mi to, co jak czułem, było moim obowiązkiem pomyśleć i powiedzieć sobie bez cudzej inicyatywy. Wstydziłem się, że w głębi duszy czułem nieprzezwyciężoną prawie chęć rzucenia się do nóg pani Wielogrodzkiej i proszenia jej, aby mię nie puszczała ze swego domu. Stałem blady i drżący, miotany temi refleksyami, a podczas gdy państwo Wielogrodzcy protestowali przeciw przypuszczeniu mojego Opiekuna, iż zatrzymując mię u siebie, wyrządziliby krzywdę własnemu dziecku, przypomniałem sobie, że p. Klonowski miał u siebie jakieś pieniądze, które dziś niestety, były mojemi — i postanowiłem nie być nikomu ciężarem.
— Nie, i jeszcze raz nie, nigdy na to nie pozwolę, moi kochani państwo; zresztą, zdecyduj się sam panie Edmundzie — rzekł mój opiekun.
— Jeżeli ja mam decydować, to pojadę do Ławrowa — rzekłem — i bardzo, bardzo dziękuję państwu za ich dobroć dla mnie!I — łkając, chwyciłem rękę pani Wielogrodzkiej, którą okryłem pocałunkami i łzami.
Stanęło jednak na tem, iż nie pojadę zaraz, bo najpierw byłem jeszcze rekonwalescentem, a potem p. Klonowski dopiero w tydzień miał odwozić swego syna do Ławrowa. Pani Wielogrodzka wyszła wydać dyspozycye, odnoszące się do herbaty, komornik zaprosił mego opiekuna na fajeczkę do swojego pokoju, a ja wyszedłem z Herminą do jej pokoiku, który był tak gościnnym dla mnie. Tu usiedliśmy na małej niziutkiej kanapce, w milczeniu, z pozwieszanemi głowami, trzymając się za ręce inie śmiejąc przemówić jedno do drugiego. Pokoik ten przytykał do pokoju komornika i przez drzwi odchylone mimowoli słuchaliśmy rozmowy, którą obydwaj panowie prowadzili przy fajce. Była ona z początku obojętną i tak nieożywioną, że przerwała się wkrótce dla braku dalszego wątku. Naraz, komornik począł odkrząkiwać, suwać się z krzesłem, i wypukiwać fajkę, jak człowiek, który ma coś do powiedzenia, a nie wie, od czego zacząć. Nareszcie odezwał się tonem, który widocznie starał się uczynić jak najobojętniejszym:
— Kapitalik ś. p. Moulardów, jeżeli się nie mylę, ulokowany jest u pana dobrodzieja?
— A tak — odparł pan Klonowski od niechcenia. — Mam z tem wszystkiem niemało kłopotu. Najpierw podbił był ktoś bębenka nieboszczce, niech tam z Bogiem spoczywa, i chciała mi się koniecznie intabulować na moim majątku. Ledwie jej to wyperswadowałem. Bo to widzi pan dobrodziej, nie tyle mi tam chodziło o moją tabulę, bo staram się nie robić długów i niewiele mi na tem zależy, aby mieć pierwsze miejsce w hipotece mojej wolne, ale w jej własnym interesie i jako opiekun małoletniego nie mogłem na to pozwolić. Kobiety nie rozumieją się na interesach, ale komornik dobrodziej najlepiej to osądzi. Wszak to u nas, należytości rządowe pochłaniają powoli każdą nieruchomość i każdą wierzytelność tabularną, przy przejściu z jednej ręki w drugą. Od tej sumki byłaby najpierw musiała zapłacić należytość intabulacyjną, teraz, po jej śmierci, trzebaby znowu zapłacić podatek spadkowy, później znowu kiedyś ekstabulacyę, słowem, nie zostałoby się było na wychowanie chłopca, które potrwa jeszcze przecież z lat dwanaście. Tembardziej, gdy nieboszczka nie umiała ograniczać się w wydatkach, i oprócz procentu, nadwerężała potrochę i nie` wielki swój kapitalik!
— No, proszę — rzekł komornik — nie byłbym nigdy przypuszczał tego. Żyła bardżo skromnie, i zarabiała zawsze z jakich czterdzieści reńskich miesięcznie. Przyznam się, że nie pojmuję, jakim sposobem mogła wydawać więcej... Tem ci więcej, gdy przychodził jej jeszcze w pomoc procent, przy znanej akuratności pana dobrodzieja w interesach, niewątpliwie bardzo regularnie płacony. Procent ten wynosił...
— Trzysta sześćdziesiąt reńskich rocznie.
— No, to zawsze trzydzieści reńskich miesięcznie — tego nieboszczka nie wydawała, ręczę panu dobrodziejowi słowem uczciwego człowieka, że tego nie wydawała! Nie pojmuję, gdzie mogła podziewać tyle pieniędzy...
— I ja, przyznam się, jak honor kocham, tak nie pojmuję! — prawił dalej pan Klonowski z wielką stanowczością. — Ale te baby mają szczególny talent do trwonienia pieniędzy. Wyobraź sobie pan dobrodziej, przeszłego miesiąca moja jejmość dobrodziejka, wyjeżdżając do Lwowa, wzięła ze sobą okrągłych tysiąc reńskich. Bawiła tydzień, i jak honor kocham, nie przywiozła ani grajcara!
Na ten temat mówił długo p. Klonowski, tak długo, że zdawało mi się, iż rozmowa o moich i matki mojej interesach nie wróci więcej na porządek dzienny. Ale brakło nakoniec swady memu opiekunowi, i nastała chwila milczenia, którą przerwał p. Wielogrodzki, powtarzając w zamyśleniu:
— Trzysta sześćdziesiąt reńskich! To jeżeli się nie mylę, po pięć od sta, reprezentuje siedm tysięcy dwieście reńskich kapitału. A jednak, jeżeli mię pamięć nie zawodzi, słyszałem zawsze o dziewięciu tysiącach...
— Tak, masz pan komornik słuszność-ale ja z góry oświadczyłem Moulardowi, gdy mię prawie gwałtem zmuszał do przyjęcia swego kapitału, że mu lichwiarskich procentów płacić nie mogę. Cztery od sta, to jeszcze ujdzie między uczciwymi ludźmi...
— Panie dobrodzieju — odparł śmiejąc się trochę komornik z jakiegoż to złotego wieku pochodzą pańskie wyobrażenia o lichwiarskich procentach? Ja, odkąd pamiętam, między bardzo uczciwymi ludźmi słyszałemo sześciu, o dziesięciu, o dwunastu od sta, że już nie powiem więcej. Towarzystwo kredytowe, kasa Oszczędności biorą po pięć od sta — toż listy zastawne niosą...
Pan Klonowski chrząknął tym razem, i poprawiał się z krzesłem. Nie rozumiałem i trzeciej części całej tej rozmowy, ale nie wiem dlaczego wydało mi się, że komornik indaguje delikatnie mojego opiekuna, i że obydwom dyskusya ta jest bardzo niemiłą, każdemu z innych powodów.
Opiekun mój nie został dłużnym komornikowi odpowiedzi na jego uwagi o wysokości stopy procentowej w tej części Europy. Wstał z krzesła, ucałował p. Wielogrodzkiego w obydwa policzki tak głośno, że łoskot pocałunków rozszedł się w około, i począł zwierzać mu się stłumionym głosem:
— Otóż to jest właśnie, kochany komorniku, co nas rujnuje, oto powód, dla którego ziemia nasza powoli przechodzi w cudze ręce! Kto pożycza na wysoki procent, ten nigdy nie uiści się z długu, a powoli, powoli, coraz mniej nas, szlachty osiadłej i posiadającej rolę, pracującej jak Bóg przykazał! Obcy spekulant zajmuje nasze miejsce, niedługo wszyscy wodę będziemy nosili żydom! Toż, panie dobrodzieju, ziemia nie niesie przy najlepszem gospodarstwie więcej, jak trzy od sta, zkąd to wziąć cztery, pięć, sześć od sta na raty bankowe? N ie, ja inaczej pojmuję obowiązki obywatelskie! Pan Bóg postawił mię na straży tego kawałka roli, który posiadam, abym go zostawił moim dzieciom, i wychował ich na uczciwych ludzi; ja ziemi ojczystej w ręce zagranicznych spekulantów nie oddam, choćbym miał sam boso chodzić za pługiem! I dlatego to powiedziałem nieboszczykowi Moulardowi: cztery procent, więcej dać ci nie mogę, bo kraść, mości dobrodzieju, nie pójdę, a ziemia i tyle mi nie da!
— Bardzo to trafne i zdrowe zdania, które pan dobrodziej wypowiada — odparł z westchnieniem komornik — daj Boże, aby wszyscy podług nich postępowali! To też, jak widzę, zasady pana dobrodzieja niosą owoc nie lada, i musi tam w Hajworowie, i w Janówce, i w Krasnopolu, ziemia djablo pocić się na procent od swojej wartości, skoro pani dobrodziejka może, chwala Bogu, za tydzień wydać we Lwowie tysiączek... na szpilki, a tabula ciągle czysta!
— Praca, panie dobrodzieja, praca, oszczędność i praca! Człowiek nie dośpi, nie doje, a swojego pilnuje! A przytem, od czegoż i głowa na karku! U mnie zawsze inwentarz wyborowy, gospodarstwo racyonalne, nawóz, jak się należy, daje się ziemi, czego ona potrzebuje — a ziarna nie sprzedam pośledniego, niewyczyszczonego!
Nie potrafię powtórzyć szczegółów agronomicznych, w które wdał się dalej p. Klonowski; musiałbym chyba zamiast zamierzonej mojej biografii, napisać dzieło o racyonalnem i praktycznem gospodarstwie rolnem. Pomimo wszelkiego przygnębienia, w jakiem się znajdowałem, nie mogłem jednakowoż uwolnić się od jednej myśli, która mi się ciągle nasuwała. Jakim sposobem mianowicie, przy tak wzorowem gospodarstwie, p. Klonowski zmuszony był sprzedawać listy zastawne, aby synom kupić buty i książki? Przyjmując obydwa fakta jako niewątpliwe pewniki, czułem jakiś żal niezmierny do trzeciej, nieznanej mi potęgi, sprawiającej, iż rezultatem niezmordowanej pracy na dobrze nawożonej glebie, rezultatem ścisłej oszczędności i postępowych młynków do czyszczenia zboża, był brak butów i książek — dwóch rzeczy, których mnie dotychczas nigdy nie brakło, choć stosunki majątkowe mojej matki były takie, jak je powyżej opisałem. Omal się nie rozpłakałem nad biednymi, młodymi Klonowskimi, których nie znałem — a obok tego, pierwszy raz przeszło mi przez myśl, z jakiemi ogromnemi trudnościami musiała mieć do walczenia moja nieoceniona matka, aby mię wychować — skoro p. Klonowski tyle miał kłopotu ze swoimi synami, mimo Hajworowa, i JanóWki, i Krasnopola, i krów holenderskich, i angielskich młynków. Wśród tych bolesnych dumań moich, rozmowa obydwu panów W przyległym pokoju odeszła znowu zupełnie od pierwotnego założenia — pan Klonowski wtajemniczał bowiem komornika z wszelką dokładnością w specyalne stosunki wszystkich swoich folwarków i nie było temu końca. Ale nareszcie nastała znowu przerwa, komornik krząknął znów kilka razy, i napomknął od niechcenia:
— Pan dobrodziej zrobiłeś wyborny interes z kupnem Krasnopola! Jeżeli się nie mylę, majątek ten kupiony był za dożywocie?
— A tak, za dożywocie — odparł mój opiekun.
— No, i pani Wilska umarła w trzy lata po sprzedaży! Widziałem przypadkiem W kancelaryi forum nobilium, dokumenta sprzedaży! Toż tośliczny interes! Dziesięć tysięcy i dożywocie, a za Krasnopol ja sam zapłacilbym z pocałowaniem ręki piędziesiąt tysięcy, W tym stanie, jaki był za życia śp. Wilskiej!
— Ale niech-no komornik doda do tego kł0poty, procesa ze spadkobiercami, poniszczone budynki, posesora, którego trzeba było rugować sądownie, i tam dalej! Et, ja najgorszemu mojemu wrogowi nie życzę takiego interesu!
— No, już to ja życzę go najlepszym moim przyjaciołom! Ale przepraszam pana dobrodzieja, że niepowołany i nieupraWniony, śmiem wdawać się w to, co mię wcale nie obchodzi. Ten nieboszczyk Moulard był to wielki szałaput, ot, zwykle Francuz, ale serce złote, i lubiłem go bardzo. Żona jego, to kobieta, jakiej poszukać — rozumna, pracowita, cicha, trochę może dumna, ależ-bo jak u nas każdy szlachcic chciał być królem, tak ponoś wszyscy Irlandczycy od jakichś tam przedpotopowych królów pochodzą. Czułem szczerą przyjażń dla tych ludzi, i los ich dziecka obchodzi mię bardzo... jako człowieka. Otóż, niech mi pan dobrodziej daruje jedno otwarte zapytanie. Śp. Moulard był zdania, iż nabywa wspólnie z panem dobrodziejem Krasnopol, który pani Wilska, nie mając bliższych krewnych, sprzedała za 10.000 i za dożywotnie posiadanie. Pan dobrodziej, trzymajac wówczas Hajworów w dzierżawie, nie miałeś tyle gotówki, i oczywiście kapitał Moularda użyty był na kupno Krasnopola?
— Na miłość Boga, panie komorniku dobrodzieju, wszak mówię ze skończonym prawnikiem! Wszak wiadomo komornikowi, że wówczas nie-szlachcicowi nie wolno było nabywać dóbr ziemskich, jakimże sposobem Moulard mógł wchodzić ze mną do spółki? Chyba mu się w głowie przewróciło, jeżeli coś podobnego opowiadał! Nie, to była prosta pożyczka, a najlepszym dowodem jest skrypt, który mu wystawiłem!
— Tak, skrypt! Hm, skrypt... ten skrypt?...
— O, dzielny inkwizytor z komornika! Mógłbym się prawie rozgniewać, i gdyby nie wysokie wyobrażenie, jakie mam o charakterze komornika dobrodzieja, to myślałbym, że chyba pana fiskus na mnie wyprawił! Jużci, że skrypt jest u mnie, znalazłem go między papierami nieboszczki, inie byłem tak ograniczony, abym go dał wciągnąć do masy; byliby zaraz wleźli na niego z różnemi należytościami, stęplami, historyami, potem byliby kazali deponować kapitał, oczywiście.w obligacyach długu państwa, a jutro... paf! przychodzi redukcya, i chłopiec zostaje bez grosza, sierota pod płotem! Nie, ja mam święte obowiązki dla tego dziecka, i krzywdy mu zrobić nie dam! Skrypt zostanie u mnie aż do jego pełnoletności, procenta obrócę na jego wychowanie, a w dniu, w którym skończy lat dwadzieścia i cztery, wypłacę mu kapitał. Za to, jak sądzę, ręczy mój honor, moje stanowisko obywatelskie, mój niesplamiony klejnot szlachecki, mości dobrodzieju. Jeszcze żaden Klonowski brudem się nie splamił, i nie takie drobne interesa powierzone są mojej dyskrecyi! Chachacha — dodał śmiejąc się mój opiekun i zaprzestając nagle podniosłego tonu, z którym wymówił był ostatnie słowa — chachacha, słyszałeś może komornik dobrodziej o tej zabawnej historyi mojej z kasyerem Banku kredytowego?
— Aha, słyszałem, słyszałem, gruba pomyłka przy zdawaniu reszty!
— Wyobraź pan sobie, płacę ratę za mego szwagra, tysiąc sto reńskich. Daję kasyerowi dwa banknoty po tysiąc złr., on wydaje mi dziewięćset. Liczę, jest dziewięć sztuk dużych banknotów, żegnam się i idę, a kasyer przystępuje do dalszych wypłat innym stronom interesowanym. W domu obliczam się z gotówką — i zamiast dziewięciu set, znajduję dziewięć tysięcy w moim pugilaresie. Odrazu zrozumiałem, że kasyer w pośpiechu zamiast setek, wziął paczkę z tysiączkami. Biegnę do kasy — zamknięta; szukam kasyera w całem mieście, niema go nigdzie. NVieczór dopiero spotykam biedaka, bladego, zdesperowanego, bliskiego samobójstwa; już się obliczył, ale nie mógł dojść, zkąd wziął się taki deces w kasie? Dopieroż wyciąłem mu reprymendę, ojcowską, ma się rozumieć, choć jestem członkiem nadzoru bankowego i powinienem był inaczej z nim się rozmówić. Mało nie oszalał z radości, gdym oddając mu pieniądze zapewnił go, że szlachcic Klonowski nie powie radcy nadzorczemu Klonowskiemu ani słowa o tem co się stało!
— Bardzo to szlachetnie ze strony pana dobrodzieja, nieborak ten ma żonę i dzieci i mógł stracić posadę, choć stracone pieniądze były w tak pewnem ręku. Wszelako, wracając do Moulardów, śmiałbym już przez sam wzgląd na przypadki, jakie mogą zdarzyć się nam śmiertelnym ludziom...
— Proszę panów na herbatę — przerwała w tej chwili, wchodząc do pokoju, pani Wielogrodzka. Pan Klonowski zaczął wypraszać się, że mu daleko do domu, i dziś jeszcze musi wyjeżdżać — rozpoczęły się ceremonie długie i opiekun mój, wśród mnóstwa komplimentów, zrobionych gościnności państwa Wielogrodzkich, został na herbacie. Gdyśmy się zgromadzili wszyscy w jadalnym pokoju, p. Klonowski pogłaskał mię po twarzy i pocałował w czoło, poczem odwrócił się nagle i otarł łzy, dobywające mu się z oczu. Tkliwe moje usposobienie uczuło niewymowną Wdzięczność za tę oznakę współczucia — było to więcej, niż spodziewałem się po człowieku o tak szorstkich pozorach, chociaż o wewnętrznej jego wartości powziąłem już był jak najlepsze wyobrażenie z rozmowy, której byłem mimowolnym słuchaczem. Szczególnie ujęła mię była anegdota o kasyerze Banku kredytowego — resztę niebardzo rozumiałem. Pani Wielogrodzka zachwycona była moim opiekunem — chwalił on rubasznym swoim sposobem i herbatę i zakąski, i Herminę, i troskliwość gospodyni domu, i zacność a światło komornika, i kazania ks. wikarego Olszyckiego, który był w wielkiem zachowaniu u państwa Wielogrodzkich, a o ile sobie przypominam, zasługiwał na to w zupełności, Komornikowa poważała tego księdza, bo był przykładny i dobroczynny, a kaznodzieja, jakich mało; komornik lubił go, bo był przytem wesół, oczytany, nie zawracał oczu nawet przy Oremusie i cenił dobre uczynki wyżej niż posty. Pan Klonowski podzielał jedno i drugie zdanie — a przeplatając dyskurs częstem „mości dobrodzieju“ i „moja mościa dobrodziejko“, oświadczał, że „dajcie nam takich księży, co to i do tańca i do różańca“ — że nie to jest grzechem, co idzie do „gęby“, ale częściej to, co z niej wychodzi — że jednakowoż religia zawsze powinna nam być świętą, że bez wiary ojców niepodobna być uczciwym człowiekiem, że wiara potrzebuje zewnętrznych obrzędów, i że na stwierdzenie tego wszystkiego, na przyszły rok pani Klonowska pojedzie z córką do Częstochowy. Ton serdeczny, prosty i pełen przekonania, z jakim mój Opiekun wygłosił te zdania, ujął nas wszystkich; pani Wielogrodzka, mianowicie jai Hermina słuchaliśmy go z przyjemnością, a ja w duchu coraz bardziej wstydziłem się dawniejszego mojego uprzedzenia. Nakoniec p. Klonowski, ucałowawszy komornika w obydwa ramiona, panią Wielogrodzką w rękę, a mnie jeszcze raz w czoło, odjechał do Hajworowa.
— Przykro mi, że nam zabiera Mundzia — rzekła po jego odjeździe pani Wielogrodzka — ale to w istocie bardzo godny człowiek.
Komornik milczał.
— Trochę sobie z szlachecka rubaszny — ciągnęła dalej — ale lepsza rubaszność niż hipokryzya. Cenię wysoko takich ludzi, jak p. Klonowski...
— A na miłość Boga — przerwał nagle z największą niecierpliwością komornik — daj-że mi już raz pokój z tym Klonowskim!
Spojrzeliśmy po sobie z ogromnem zdziwieniem, nie mówiąc ani słowa.
— Gdybym nie był takim nieznośnym, ciężkim, starym safandułą, jakim jestem — tu komornik chwycił się za nogę — pokrzyżowałbym ja mu szyki! Hermińciu, podaj mi Muscat-Lunel z szafki. U nas tak, na oszustwo znajdzie się energia, na sobkowstwo znajdzie się wytrwałość, a kiedy potrzeba powstać i działać dla cudzego dobra, jednemu braknie cywilnej odwagi, a drugi w ociężałości swojej zdobędzie się tylko na rezonowanie! Albo nie, Hermińciu, weź to, podaj mi Sekta. Straszna klątwa na tym kraju! Tradycyjny frazes, rafinowana głupota, dobroduszne oszukaństwo... co uczciwe, to tchórzy, albo śpi...
Albo pije Sekt, mógłby był dodać zacny komornik, bo w tej chwili połknął znaczną dawkę tego nektaru kanaryjskiego, i wygłaszając jeszcze jedno znaczące: — Eti wyszedł z pokoju. Mutatis mutandis, zostaliśmy się wszystko troje w tem samem położeniu, w jakiem byli Krzyżacy w chwili, gdy Wallenrod zakończył biesiadę niezrozumiałemi przymówkami do Witolda. Nie rozumieliśmy ani słowa z tej urywkowej perory. Utkwiła mi ona w pamięci, ale długie lata minęły, nim pojąłem całą jej doniosłość i gorycz.
Mamże powiedzieć, że zgodziłem się w końcu z p. Wielogrodzkim? Nie — nie zgodziłem się z nim; najpierw dla tych pięciu sprawiedliwych, dla których Bóg chciał` przebaczyć Sodomie i Gomorze, a których sądzę, iż poznałem — a potem, mam dopiero lat trzydzieści sześć i nie mam jeszcze podagry...
Komornik Wielogrodzki, O ile go sobie przypominam, i o ile dziś ocenić mogę jego prawdziwie zacny charakter, należał do najniebezpieczniejszego rodzaju dobrych i poczciwych ludzi, jakich poznałem w tym kraju. Odmalował on zresztą. sam siebie dosadniej W powyższych słowach swoich, niżbym ja śmiał to uczynić, ze względu na szacunek i wdzięczność, którą mu jestem winien. Zamiast o „specyalnej“ jego osobie, jak się wyraził pewien mowca ludowy, powiem tu tedy słów kilka o całym rodzaju, do którego on należał. Otóż jeżeli niejedna sprawa, wymagająca ogólnego poparcia, idzie u nas jakoś oporem, mimo powszechnego uznania jej wartości, jeżeli zostaje niezrobionem niejedno, coby się koniecznie zrobić powinno, i czego interes ogólny wymaga, to zawsze połowa tylko winy spada na ludzi złych, na intrygantów, na nieprzyjaciół dobra publicznego — drugą połowę tej winy dźwigają najzacniejsi, najpoczciwsi pod słońcem ludzie, ludzie prawi i rozumni, ludzie, którzy nie zapierają się nigdy swoich przekonań, ale którzy, bądź to przez ociężałość, bądź z rzeczywistego zniechęcenia i ugruntowanego na smutnych doświadczeniach pesymizmu, mają w ustach najczęściej ów nieużywany W piśmiennym języku wykrzyknik: „Et!“ Wykrzyknikowi temu towarzyszy zwykle pełne zw’ątpienia i rezygnacyi machnięcie ręką, a czasem jeszcze parę fatalnych uwag takich, jak np.: „Co to wszystko pomoże?!“ albo: „Na, co się to wszystko przydało?!“ Jeden taki ze wszechmiar zacny i uczciwy pesymista może zrobić~więcej złego, niż dziesięciu zdrajców i rañnowanych intrygantów — jeden taki człowiek rozumny i wytrawny, ale z ociężałości lub zwątpienia nieprzyjaciel czynu, może spowodować większą niedorzeczność, niż tysiące głupców i półgłówków. W praktyce życia bowiem, nieraz niedorzeczność, gdy na jej popełnienie zerwą się, jak jeden mąż, miliony, staje się wielkiem, pomnikowem dziełem, obok którego mizernie wyglądają najrozumniejsze, najtrafniejsze wskazówki wątpiącego i zwątpiałego filozofa. Niedarmo powiedzieli starzy: Vox populi, vox dei. Cóż z tego, że papulus często bywa głupi, skoro jak na Rusi, taki w całym świecie „hromada wełyki czełowik!“...
„Et!“ powiem i ja — nie mówmy o tem, bo zaszlibyśmy za daleko, a oto już drugi rozdział mojej powieści, i zaledwie skończyłem infimę... Czas, abym się dostał do gramatyki. Niechże mi się przypadkiem zdarzy jeszcze repetować którą klasę, a życie ludzkie nie wystarczy na przeczytanie mojej biografii...
Komornik należał tedy do owego niebezpiecznego rodzaju pesymistów i gderał czasem jak z urzędu. Był to fakt, którego nikt nigdy w domu jego nie konstatował, bo i żona i córka kochaly go i szanowały nad wszelki wyraz — ale jakoś to się rozumiało samo przez się, że „ojciec gdera“, że trzeba słuchać cierpliwie i nie zwracać na to zbytniej uwagi. Tak się też stało i z owym nadzwyczajnym wybuchem niecierpliwości komornika, ad vocem p. Klonowskiego. Zostaliśmy wszyscy przy naszem zdaniu, a komornik przy swojem. Jakiś czas zastanawiałem się nad tem, przypominałem sobie szczegóły zasłyszanej wspólnie z Herminą rozmowy komornika z p. Klonowskim, i powiedziałem sobie w końcu, iż widocznie opiekun mój jako człowiek biegły w interesach, inaczej zapatruje się na kwestyę zapewnienia mojej przyszłości, a komornik inaczej — na wszelki wypadek atoli byłem pełen otuchy pod tym względem. Jedno tylko czułem dobrze. to jest, że trzeba mi było przestać być „maminym synkiem“, bo nie będzie już komu pieścić „Mundzia“. — Postanowiłem to silnie — lecz niech mi wolno będzie nie wspomnieć, ile łez wylanych w ukryciu kosztowało mię to postanowienie.
Szybko upłynął krótki czas, przeznaczony jeszcze na pobyt mój w Żarnowie, i po upływie ośmiu dni od wyjazdu p. Klonowskiego zjawił się pewnego południa żyd, arendarz z Hajworowa, który oświadczył, że „przyjechał po panicza. Wyobrażam sobie, że skazani na śmierć, gdy się dowiedzą, że nadeszła ostatnia ich chwila, muszą doznawać podobnego uczucia, jakiego ja wówczas doznałem — i pojmuję także, dlaczego żaden prawie z nich nie płacze, nie słania się po ziemi, nie załamuje rąk i nie rwie włosów z rozpaczyija nie robiłem tego wszystkiego, choć szedłem, jak na stracenie. Rzeczy moje, których główną część stanowiła spora ilość książek, spakowane były oddawna; pani Wielogrodzka skompletowała moje przybory podróżne parą pieczonych kurcząt, mnóstwem bułek, jednym workiem jabłek, a jednym orzechów i znaczną porcyą gruszek, smażonych w miodzie według własnego jej sposobu, na prawdę wybornego. Potem p. Wielogrodzki zawołał mię do swego pokoju i przemówił do mnie jak ojciec, wyprawiający w świat rodzonego swojego syna, wsunął mi w rękę dwadzieścia guldenów „na drogę“, i tak czegoś prędko odwrócił się i począł patrzeć pilnie przez okno na ulicę, że już więcej twarzy jego nie widziałem. Pani Wielogrodzka obwinęła mię we wszystkie płaszcze i szale, jakie były w domu, aż byłem podobny raczej do sporego zawiniątka, niż do studenta z trzeciej klasy gimnazyalnej, potem wetknęła mi W kieszeń jeszcze jakiś banknot, a nakoniec spłakaliśmy się z Herminą i dobrą jej matką na pożegnanie tak, że na wspomnienie tego rozstania jeszcze dziś na płacz mi się zbiera, choć już tylko z rozrzewnienia nad dobrocią, jaką doznałem, i którą nie wiem, czy byłem kiedy godzien odwdzięczyć. Nawet sługi tego poczciwego domu żegnały mię z płaczem, a gdy już p. Mortko, arendarz, wsadził mię na wysoko wypakowany wózek, nadbiegła jeszcze Kasia, dawna służąca mojej matki, i wśród obopólnego szlochania, omal mię nie udusiła w uściskach, całując mię po rękach i nogach...

Pan Mortko usadowił się. obok woźnicy, który zaciął batem trójkę tęgich koni folwarcznych — i z tego małego świata, w którym biły serca dobre i tkliwe, ruszyłem w świat — szeroki i zimny. Dzień był jesienny, pogodny i mroźny, trójka p. Klonowskiego pędziła żywo, i choć pan Mortko nietylko w Żarnowie, ale i w każdej karczmie po drodze miał do załatwienia owych siedemset siedemdziesiąt siedm drobnych interesów, na których wynalezienie należy się ponoś przywilej potomstwu Abrahamowemu, jeszcze tego samego dnia palnęliśmy sześć mil drogi i pod noczajechaliśmy do Hajworowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.