Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głowy do pozłoty |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Nazywam się Edmund Moulard, jakkolwiek w szkołach pisano nazwisko moje Mular, windykując mię zapomoca tej fonetycznej pisowni dla narodowości ruteńskiej, z którą żadne inne nie łączą, mię stosunki, najmniej zaś stosunki pokrewieństwa lub przyjaźni. Ojciec mój, który mię odumarł, gdy byłem jeszcze niemowlęciem, rodem był z Francyi i o ile mi wiadomo, po wielu burzach i przygodach życia osiadł w tym kraju i zajmował się krzewieniem znajomości swojego ojczystego języka, najpierw jako guwerner w domach wiejskich, a później jako nauczyciel i właściciel małego pensyonatu w mieście prowincyonalnem. Potrzebowałbym osobnego tomu, gdybym chciał wyliczać, ilu znakomitych dziś mężów, młodzieńcami, zawdzięczało rodzicowi mojemu tę trochę francuzczyzny, bez której żaden z nich nie mógłby był zostać mężem, chyba popełniając mezalians lub dając powód do takowego. Pod pewnym względem tedy mógłbym nawet powoływać się „na zasługi moich przodków“ iuczynię to niezawodnie w pierwszej mojej mowie kandydackiej, osobliwie, jeżeliby mi przyszła ochota kandydować w Przemyślu, gdzie zasługi umarłych, żywym lepiej p0płacają, niż ich własne.
Nietylko po mieczu, ale i po kądzieli, obcego jestem pochodzenia. Matka moja była córką, irlandzkiej, katolickiej rodziny z hrabstwa Kerry, i rodziła się w miejscu, którego nazwiska nikomu wymawiać nie radzę, bo można zwichnąć język zaraz przy pierwszej próbie — pisze ono się Ballyleigh-Castle. Szczęśliwym też to jest przypadkiem dla mnie i dla wszystkich, którzy mają ze mną do czynienia, że nazywam się po ojcu, a nie po matce — jej bowiem rodzinnem nazwiskiem było Anna M'Cruisher, i grafika polska podnosi rokosz przeciw insynuacyi, aby oddała, jak się to wygłasza.
Rodzice moi przybyli i osiedli w tych stronach na wiele lat przed mojem urodzeniem, a dzieje ich młodości mogłyby dostarczyć wątku do nader zajmującej powieści, której koniec byłby taki, że ojciec mój, znalazłszy się pewnego razu na bruku paryskim, z żoną i dwojgiem dzieci, bez grosza, bez przytułku i bez widoków na lepszą przyszłość, prżyjął z radością propozycyę jakiegoś ajenta, aby jechał na Podole, gdzie bardzo majętny comte polonais, obdarzony potomstwem, pragnie uczynić takowe jak najbieglejszem w językach, reprezentowanych przez małżeństwo: Moulard i M’Cruisher. Nie od rzeczy będzie nadmienić tutaj, że ziomkowie O'Connela, mimo wszelkiej opozycyi swojej przeciw panowaniu angielskiemu, używają języka swoich cięmiężców — niechaj więc na żadnym hrabi podolskim nie cięży cień podejrzenia, jakoby chciał kazać uczyć dzieci swoje... fenianizmu.
Ajent hrabiego wyprawił tedy w drogę moich rodziców, wraz z ogromnym ładunkiem koronek, jedwabiów lugduńskich, konfekcyj paryzkich i różnych eleganckich drobiazgów, przeznaczonych dla pani hrabiny i dla panien hrabianek. Nad brzegami jednak Zbrucza czy Smotrycza pokazało się, że le comte polonais właśnie w tej chwili zbankrutował — wierzyciele zajmowali się właśnie subhastacyą jego dóbri subhastowali między innemi także owe koronki, jedwabie, konfekcye i drobiazgi paryskie — tylko rodziców m0ich nie mogąc ich subhastować, odesłali z regresem do hrabiego, ale ten drapnął za granicę.
Tym razem ojciec ›mój znalazł się już nie na bruku, bo tego na Podolu nie znają, ale na szerokim i niemniej głębokim gościńcu, prowadzącym z Jarmuliniec do Kamieńca, i z takim funduszem w kieszeni, który mu pozwalał zbliżyć się do południka paryskiego zaledwie o mil kilkanaście. Ale powziąwszy raz zamiar puszczenia się na guwernerkę, rodzice moi powiedzieli sobie, że im dalej od Paryża, tem łatwiej im żyć będzie, zostali więc tutaj i rozpoczęli najprzykrzejszy ze wszystkich zawodów — nauczycielstwo prywatne.
Los guwernera, a jeszcze bardziej los guwernantki, powinienby przecież kiedyś znaleść czułego poetę, któryby opisał wszystkie jego ciernie i kolce, Wszystkie te drobne cierpienia, dolegliwości i upokorzenia, których suma starczy na niejedno kolosalne nieszczęście. Potrzeba nadziemskiej łagodności umysłu, aby się nie przejąć ukrytą nienawiścią do całego rodzaju ludzkiego, znosząc przez kilka lub kilkanaście lat z jednej strony kaprysy niesfornych i źle prowadzonych bębnów, których się ma niby wychowywać, a które chowają się raczej same pod opieką niemniejszych z drugiej strony kaprysów mamy. Gdyby tablice statystyczne miały osobną rubrykę dla śmiertelności guwernerów i guwernantek, pokazałoby się, że nieszczęśliwe te indywidua żyją W przecięciu jeszcze króciej od artystówi lekarzy. Dziś pojmuję, dlaczego tak wcześnie zostałem sierotą, dziś też, doświadczywszy, jak mocno rozgoryczają nasz temperament ciągłe, drobne utarczki z życiem, podwójnie uwielbam anielskie serce mojej matki, jej słodycziłagodność niezrównaną.
Była to jedyna moja krewna, i jedyna istota, którą los mój obchodził — tak, jak ja byłem dla niej jedynym przedmiotem miłości. Starsze jej dzieci pomarły jeszcze przed moim ojcem; wkrótce po mojem przyjściu na świat i jego nie stało. Matka moja zwinęła pensyonat, który byli założyli wspólnie w Źarnowie, i poczęła trudnić się już tylko udzielaniem lekcyj po domach honoracyorów tego miasta. Uczyła języka francuskiego i angielskiego, gry na fortepianie, przedmiotów szkolnych, śpiewu, robót kobiecych; Bóg wie, czego nie uczyła i czego nie umiała. Do dwunastego mojego roku nie miałem, prócz niej, żadnego nauczyciela, i zdawałem egzamina ze szkół niższych, prywatnie, z wielkiem zawsze powodzeniem. Mieszkaliśmy w małym dworku, którego jedną połowe zajmowała właścicielka, wdowa po urzędniku, pani Buschmüllerowa, matka dwóch córek, równie imponujących wzrostem, jak tusza i żywemi kolorami twarzy. Dla mnie obydwie panny Buschmüllerówny były ziszczeniem nieboburczego projektu Wieży babilońskiej, a kiedy czytałem historyę Tytanów, co spiętrzyli Olimp na Ossę i próbowali przeprowadzić w pozasądowej drodze rumacyę przeciw śp.
Jowiszowi — wyobrażałem sobie zawsze, że gdyby panna Adela stanęła na barkach panny Józefy, dobry Tytan z łatwościa po nich dostałby się do nieba. Młodzież miejscowa atoli dojrzalszy oczywiście odemnie miała sąd o pannach Buschmüller — były one pięknościami en vogue, i co niedzieli w pomieszkaniu ich matki zgromadzał się kwiat dandysów Żarnowa, złożony z jednego dependenta od adwokata, z jednego dyurnisty sądowego, z jednego prowizora z apteki i z jednego oficyała niewiadomej mi władzy, który podówczas był już starym kawalerem, i dotychczas, jeżeli żyje, pewno się nie ożenił. Prowizor grywał na skrzypcach, dyurnista na gitarze, oficyał na flecie, a dependent na wiolonczeli, panna Adela i panna Józefa naprzemian mordowaly klawicymbał, efekt zaś ogólny był taki, że myszy z naszego mieszkania emigrowały co niedzieli i wracały dopiero koło środy, i to bardzo ostrożnie.
Mieszkanie nasze składało się z dwóch pokoików i kuchni, i umeblowane było tak schludnie i czyściutko, że pani Buschmüllerowa nieraz głośno oskarżała moja matkę o pretensyę do elegancyi i wystawy — choć nie było tam ani jednego przedmiotu zbytkowego, ani jednego, odpowiadającego wymaganiom mody. Najwięcej ponoś obrażało demokratyczny zmysł pani Buschmüllerowej kilka szaf z książkami, bo u niej, opçócz kalendarza i kilku starych zeszytów nut, dział artystyczno-literacki wcale nie był reprezentowany. Matka moja nie była, broń Boże, tem, co Francuzi nazywaja bas-bleu, nie bawiła się w uczona, literatkę, ani w poetkę, ale obrawszy z konieczności zawód nauczycielki, czytała wiele i uczyła się do końca życia, dla swoich elewów, a jeszcze więcej dla mnie. Stan wychowania publicznego, dotychczas nieświetny, wówczas więcej jeszcze zostawiał do życzenia, niż dzisiaj, a przytem matka moja była tego zdania, że dzieci dopiero w pewnym wieku dobrze jest posyłać do szkoły — zadawała więc sobie wszelką pracę, aby mi w domu zastąpić szkołę. Nie mogę bez wzruszenia przypomnieć sobie chwili, kiedy nastał dla mnie czas rozpoczęcia studyów łacińskich, i kiedy ta nieoceniona kobieta, nauczywszy się poprzednio języka niemieckiego, aby mnie przepchać przez egzamina ze szkół niższych, mordowała się nocami całemi nad każdą z kolei deklinacyą, nad ala, aloe i moneo, monui, monitum, monere, aby mi to wszystko nazajutrz włożyć jak łopatą w głowę. Student z poetyki, któremu płaciła ogromną, jak na jej środki, sumę trzech guldenów miesięcznie, przychodził codzień na pół godziny, objaśnić mi tajemnice Schulbucha — wykład jego nie chwytał się nigdy mojej młodej i roztargnionej głowy, ale matka moja siedziała przy mnie, pojmowała i memorowała za mnie wszystko, co mówił ten piętnastoletni pedagog, uczyła się potem moich lekcyj i cudownym jakimś sposobem Wpajała je w moją mózgownicę. Uczyłem się chętnie i z łatwością, dzięki może wrodzonym zdolnościom, ale głównie dzięki tej metodzie, której z pewnością najdoskonalszy szkolnik naśladowaćby nie potrafił, bo była to metoda rozumnej, a macierzyńskiej miłości. Niemało też działał na mnie przykład jej niezmordowanej, książkowej pracy, i uwielbienie, jakie objawiała dla nauki, dla wiedzy i umiejętności ludzkiej w ogóle. Rodzice nie spostrzegają tego najczęściej, jak mocno wpływają na umysł dzieci najpierwsze rozmowy, które słyszą u starszych, jak silnie oddziałują na cały dalszy kierunek człowieka wyobrażenia, które zamłodu o uszy jego się obiły. Jeden wynosi z domu rodzicielskiego uwielbienie dla Rotszylda i dla kapitału, i później w życiu będzie poświęcał wszystko inne trosce o zbijanie jak największej kupy grosza — drugi 0 niczem nie słyszał tyle, co o dobrym tonie, o szyku w ubiorze, w umeblowaniu, w przyjęciu ludzi i obcowaniu z nimi, i później, ten dobry ton i szyk będzie mu mimowolnym bodźcem sympatyj i antypatyj, i skalą, podług której mierzyć się powinno ludzi i rzeczy — trzeci, w ślad za tem, o czem najczęściej mawiał tato, wielbić będzie tylko angielskie konie, dżokiejów i podróże za granicę. Mnie matka moja nauczyła czci i uwielbienia dla Wszystkiego, co prawdziwe, piękne i dobre, czci dla nauki, dla sztuk, dla wielkich cnót obywatelskich. Nieraz później, czytając np. panegiryki Napoleona I., irytowałem się niemi niezmiernie i czułem obrzydzenie dla tego ubóstwienia egoizmu — a kiedy sobie zdałem sprawę z tego, zkąd mi się wzięło to uczucie, przypomniałem sobie słowa mojej matki, wyrzeczone z powodu mojego dziecinnego zapytania, dlaczego ze względu na brak miejsca wyniesiono na strych portret Napoleona, a zostawiono Washingtona na ścianie, skoro tamten był cesarzem, a ten tylko jenerałem? — „He was a better man“ — ten był lepszym człowiekiem, powiedziała mi, i jęła tłómaczyć dlaczego. Później, gdziekolwiek zobaczyłem wizerunek Napoleona, a nie widziałem Washingtona, czułem głęboką urazę do właściciela pokoju i szacunek mój dla niego zmniejszał się znacznie.
Dawno już autorowie zrzekli się możności opisania tego wszystkiego, z czego składa się miłość rozumnej i dobrej matki dla dziecka, i ja więc nie pokuszę się o obszerny opis tych najmilszych, najszczęśliwszych chwil mojej młodości. Byłem wychowywany lepiej niż dzieci królów i książąt, i więcej od nich pieszczony, troskliwiej chroniony od wszystkiego, co mogło być nieprzyjemnem albo bolesnem. Jak pierwszą była w ogóle w pamięci mojej ta anielska twarz matki, o rysach pięknych, słodkich i smęv tnych, ocieniona jasnym włosem, przedwcześnie przyprószonym białością zimy — — tak pierwszą bywała przed mojemi oczami, ilekroć budziłem się ze snu. Wpatrywała się we mnie wzrokiem, w którym radość mięszała się z jakąś nieokreśloną obawą, tuliła mię jak niemowlę, własnemi rękami przygotowywała i przynosiła mi śniadanie — służąca, którąśmy trzymali, była co do mnie zupełnie zbyteczną, matka zajmowała się wszystkiem, czego mi było potrzeba. Przez cały dzień potem biegała po lekcyach, z jednego końca miasta na drugi. Po południu niektórzy z jej elewóW zgromadzali się w naszem mieszkaniu na Wspólne lekcye, W których i ja brałem udział. Wieczór zostawał jej dla mnie — zapełniał go wykład mojego pedagoga, który ona przetrawiała i robiła mi dostępnym, korzystając nazajutrz z każdej chwili wolnej, aby wszystko lepiej jeszcze ze mną powtórzyć i pomódz mi we wszystkich trudnościach. Zostawało mi przytem oczywiście przez dzień Wiele czasu wolnego, przepędzałem go najczęściej w altance — bo był ogródek z kwiatami przed naszym gankiem — z książką w ręku. Pożerałem z chciwością, dość rzadką w tym wieku, opisy podróży, powiastki i dzieła traktujące o historyi narodów.
Nie opowiadam dziejów mojej młodości jako przykładu dla rodziców, jak powinni wychowywać swoje dzieci. Sądzę nawet, że ten sam system, zaaplikowany winnym wypadku, mógłby okazać się zgubnym, otwiera on bowiem szerokie pole próżniactwui Wszystkim jego złym następstwom. Matka moja nie obawiała się tego skutku, jakkolwiek zostawiała mię samego W domu przez Większą część dnia — ale też umiała ona w wysokim stopniu obudzić we mnie zamiłowanie do zajęcia umysłowego. Nauczywszy się moich lekcyj, czytałem, rysowałem, robiłem wyciągi z książek, które mię szczególnie zajęły — usiłowałem tłómaczyć na język polski różne ciekawe dzieła, o których nie wiedziałem, czy są tłómaczone. Jako dziecię dwóch obcych narodów, urodzone w tym kraju, od najmłodszego Wieku mówiłem trzema językami, a matka dokładała wszelkich starań, abym każdym z nich mówił poprawnie. Nadmienić tu muszę, że sama przez dwudziestokilkoletni pobyt w kraju nauczyła się mówić po polsku biegle, poprawnie i bez obcego akcentu, iże gorszyło ją niezmiernie dzikie narzecze, którego po największej części używano W Żarnowie. Pani Buschmüllerowa, która nie mówiła nigdy inaczej, jak tylko, „że kury zjedli krupy“ — i panny Buschmüllerówny, które „byli“ bardzo „kontentne, co takie grzeczne“ panowie pamiętali o nich i przysłali im na imieniny „akurat“ taki bukiet, jakiego one sobie „życzyli“ — a wraz z tą godną rodziną, cała jedna połoWa Żarnowa upatrywała nieznośną afektacyę w moim i matki mojej sposobie mówienia, i nieraz, gdy nam się zdarzyło pogodzić zaimek, przymiotnik lub czasownik z rodzajem i liczbą rzeczownika, dolatywało uszu naszych zdanie: „Nie rozumi te zarozumiałe francuskie“, i jej smarkacza, z tem ich głupiem „udawaniem“. Matka uczyła mię znosić cierpliwie to niezadowolenie powszechne — mimo całej naszej cierpliwości i potulności atoli, byliśmy jedną z najniepopularniejszych rodzin w Żarnowie. Składały się na to różne powody. Ja np. byłem bardzo niepopularny między moimi rówieśnikami, bo nie szukałem a nawet unikałem ich towarzystwa. Nie miałem Wprawdzie bynajmniej przedwczesnego pociągu do mizantropii i do życia samotnego, marzyłem owszem zawsze o szczęściu, jakiem być musi posiadanie. przyjaciela, lub przyjaciół, podzielających jedne i te same skłonności, prace i zabawy — ale wyczytałem to zapewne w jakiejś książce, a w praktyce rozkoszy tej nie doznawałem. Wszyscy chłopacy równego ze mną wieku, z którymi zetknąć się miałem sposobność, uważali naukę i książkę jako równoznaczniki nieznośnej niewoli — wyrwawszy się ze szkoły, biegali grać w piłkę, wyprawiać psoty różnego rodzaju, łazić po drzewach, ślizgać się, jeżeli była zima, wyjmować gniazda ptasie latem — a do tego wszystkiego czułem wstręt nieprzezwyciężony. Jakżebym był szczęśliwy, gdybym był znalazł rówieśnika, któryby chciał wraz ze mną wertować książki i mapy, rozkoszować się w doskonałem urządzeniu domku Robinsona Crusoe, śledzić z biciem serca przygody Małego Grandissona, to znowu, dla odmiany, zastanawiać się nad cudownemi odkryciami w dziedzinie kosmografii i odszukiwać wieczorem na niebie konstelacye, zapamiętane z mapy wszechświata! Nie znalazłem jednak nigdy takiego towarzysza, a z dziką i swawolną dziatwą wdawać się nie chciałem. Ponieważ zaś nauczyciele i rodzice stawiali mię zawsze innym dzieciem jako wzór przyzwoitości i pilności, ponieważ przytem niezrównana moja matka dbała niezmiernie o moją garderobę, iwyglądałem zawsze jak lalka świeżo wyjęta z pudełka, więc inni chłopcy przezywali mnie paniczem, filozofem, i nie cierpieli mnie serdecznie.
Matka moja miała także swoich nieprzyjaciół, a osobliwie nieprzyjaciółki. Oprócz niej, udzielały lekcyj języka francuskiego w Żarnowie jeszcze dwie Szwajcarki; jedna z nich była rodem z Fribourg, gdzie mówią bardzo źle po francusku, a druga z Szafuzy, gdzie mówią tylko po niemiecku. Między sobą nie cierpiały się strasznie, ale istniał między niemi rodzaj zaczepnego przymierza, gdy chodziło o ściganie matki mojej obmową i plotkami. Jedna z nich była z powołania swego boną do dzieci, druga modniarką, ma się rozumieć, w republikańskiej swojej ojczyźnie. Tu, pod rządem absolutnym i do tego w Żarnowie, obydwie były nauczycielkami gramatyki, ortografii i literatury francuskiej i każda z nich uczyła francuzczyzny innej, a każda gorszej niż ta, jakiej udzielała moja matka, jakkolwiek nie Francuska rodem. Wskutek tego zamknięty im był wstęp do wielu zamożniejszych i wykształceńszych domów tego miasta — tembardziej, gdy Oprócz lichej paplaniny, niczego więcej nauczyć nie mogły. Była zaś w Żarnowie partya demokratyczna à la Buschmüller, wobec której domy kilku adwokatów, lekarzy, zamożniejszych kupców i przemysłowców, jakoteż właścicieli ziemskich, osiadłych w mieście — stanowiły rodzaj obozu arystokratycznego. Podział ten społeczeństwa, opłakany ze względu na to, iż główną przyczyną jego istnienia była w gruncie różnica bytu materyalnego, nieuniknionym bywa często i bardzo naturalnym z powodu różnego stopnia wykształcenia, różnych gustów i skłonności. Gdyby świat był zaludnionym tylko przez mężczyzn, podział ten istniałby, nie rażąc nikogo i nie ubliżając zasadom równości obywatelskiej — ale piękniejsza połowa rodzaju ludzkiego pogodzić się z nim nie może, jeżeli on wypada na jej niekorzyść — ani zapomnieć o nim, gdy zapomnienia tego potrzeba na korzyść innych istot, ozdobionych także kapeluszem, krynoliną, zarękawkiem lub parasolką, ale postawionych skromniej pod względem materyalnym lub intelektualnym. Na tej niezgodzie społecznej cierpiała wiele moja matka,.jako nauczycielka obozu arystokratycznego.
Szwajcarki buntowały przeciw niej partyę demokratyczną, albo, dokładniej mówiąc, niegramatyczną, i jeżeli im Pan Bóg przebaczy kiedy ich intrygi i obmowę, to chyba nieskończone miłosierdzie Jego jest w stanie przebaczyć im to szwajcarsko-francuskie i żarnowsko-polskie narzecza, w których odbywało się i paplało to wszystko. Że matka moja nie jest Francuską, ani Angielką, ale żydówką wychrzczoną z Jas, że nic nie mnie i niczego nauczyć nie może, że jest nadętą i nieprzystępną, że z własnego syna robi jakiegoś dziwoląga, któremu się zdaje, iż jest hrabczukiem albo książątkiem, wszystko to były prawdy’ w obozie niegramatycznym tak powszechnie i wszechstronnie ogadane, że wiedziały już o nich nawet kucharki, rzeźniczki w jatkach i dziewczęta, sprzedające bułki. Ale krążyły także dotkliwsze i trudniejsze do zbicia pogłoski, że śp. Moulard był niebezpiecznym awanturnikiem, że wdowa jego miała młodość nader burzliwą, że przeszłość jej nie znosi światła dziennego. Madame Chenapan, jedna z Szwajcarek, nie mogła pojąć, jak pani Wielogrodzka może powierzyć edukacyę jedynej córki osobie tak dwuznacznej reputacyi, a Madame Matzler, uczona modniarka, z Szafuzy, deklarowała stanchzo: „Ché né loui“ confierais „bas l’éticachion té“ ma chatte, „tépair qu'elle apimerait“ sa moralité. Co przetłumaczone z szwabsko-francuskiego, miało znaczyć, że pani Matzlerowa nie powierzyłaby mojej matce wychowania swojej kotki, z obawy o jej moralność. Wszystkie te szkaradne oszczerstwa, jakkolwiek wówczas jeszcze nie pojmowałem ich doniosłości, obijały się nieraz o moje uszy. Byle tylko matka moja, wracając do domu, skłoniła się p. Buschmüllerowej bez należnego właścicielce domu nadmiaru uszanowania, bylem się odważył wypędzić z naszego pomieszkania pieska panny Adeli, albo byle służąca nasza przez omyłkę dotknęła się konewki Buschmüllerowskiej lub poróżniła się ze sługą z tamtej strony domu — a wnet wymowa zacnej wdowy po c.k . sekretarzu Buschmüllerze przybierała demostenesowskie rozmiary obok doniosłości głosu stróża nocnego i dobitności wyrażeń, której od tego czasu nie znalazłem poza łamami „Przeglądu Lwowskiego“ — a treścią każdej takiej filipiki bywało zazwyczaj wszystko, co tylko Szwajcarki zmyśliły o mojej matce.
W życiu publicznem naszem znany jest dotychczas jeden tylko sposób bronienia się przeciw obmowie i potwarzy — praktykują go zaś głównie dziennikarze. Przeciwnikowi, który cię spotwarza, oddajesz piękne za nadobne, starasz się uchwycić jego słabą lub śmieszną stronę, i obznajomić z nią jak najszerszy ogół. Wówczas albo zamilknie, albo będą mówić o nim tyle złego, że w porównaniu niczem się wyda, co on mówi o tobie. Nigdy zaś nie obroni cię jawna twoja niewinność, ani powołanie się na fakta niezbite, nieulegające powątpiewaniu. Ludzie mają uszy dla obelg, dla przycinków, dla oskarżeń wszelkiego rodzaju, ale nie mają oczu dla faktów i prawdy, a słuchać sprawia im mniej mozoły i więcej przyjemności, niż patrzećibadać. To też kto nie chce upaść w walce z światem, ten zaraz po pierwszych niefortunnych doświadczeniach przechodzi ze stanowiska obronnego w zaczepne, i każdy spór u nas składa się z szeregu uderzeń, zwanych w szermierce coup fourré, gdzie zapaśnik nie odbija ciosu przeciwnika, ale ze swojej strony bije, ile wlezie. Nie pochwalam tego systemu, ale przekonałem się, że jest jedynie skutecznym, w wielkich i w małych sprawach. Gdyby matka moja chciała była użyć go w Żarnowie, mogłaby była przeciwniczki swoje z czasem zmusić do odwrotu, bo każda z nich miała więcej niż jedną słabą stronę, a cały ich obóz był jeszcze więcej głupi niż niegramatyczny. Ale nie było nigdy kobiety mniej pochopnej do użycia tej broni, jak moja matka. Cicha i cierpliwa, zadumna aby się bronić, zanadto zamknięta w sobie, aby się żalić, znosiła wszystko ze spokojem umysłu niezrównanym. Jeżeli czasem pani Buschmüllerowa wpadła w swój głośny zapał oratorski, matka wołała mię do pokoju, zamykała wszystkie drzwi, sadzała mię do fortepianu i kazała mi grać „gamy“ — skutek bywał z początku jak najgorszyi potężny „alt“ pani sekretarzowej przebijał wszystkie ściany, grożąc obaleniem pruskich murów jej dworku — ale po upływie półgodziny pokazywało się, że nasz fortepian miał lepsze piersi — „alt“ chrypnął, schodził do mezza voce, do piano, pianissimo, i gubił się nakoniec w stłumionem mruczeniu i krząkaniu, podczas gdy moje gamy tryumfująco dominowały plac boju.
Jakkolwiek jestem miłośnikiem chronologicznego porządku w opowiadaniu i jakkolwiek wówczas mało znałem historyę mojej matki, bo nie lubiła wspominać o swoich nieszczęściach i przygodach, i zaledwie czasem jaka mała wzmianka z jej ust oświecała mię o mojem pochodzeniu — winienem jednakowoż nadmienić tutaj, że nic nie było mniej podobnem lub zbliżonem do prawdziwego w tej mierze stanu rzeczy, jak paplaniny pani Chenapan lub pani Matzlerowej. Całą wielką tajemnicą mojej matki było to, że wyszła zamąż za cudzoziemca wbrew woli bogatego brata, który był głową rodziny i według praw angielskich odziedziczył był po ojcu cały majątek, podczas gdy resztę rodzeństwa obdzielono drobnym spadkiem po matce. O ile mogę wnosić z tego, co wiem o moim ojcu, był on sangwinicznego temperamentu i operował tak nieszczęśliwie swojemi i matki mojej funduszami, iż wkońcu stracili wszystko. Później jakaś ciotka, której portret miniaturowy wisiał nad łóżkiem moiej matki, umierając zapisała jej, oprócz tej miniatury, tysiąc funtów szterlingów. Sumę tę w srebrnych, austryackich cwancygierach, przenoszącą nieco wartość ówczesnych dziewięciu tysięcy guldenów, odebrali moi rodzice w Żarnowie. Nie wiedziałem, co się z nią stało, i nie troszczyłem się o to nigdy — w kwestyach pieniężnych bowiem, irlandzkie moje pochodzenie sprawia zupełnie ten sam efekt, jakiby sprawiało polskie, tj. lekkomyślność i niedbałość nieuleczoną.
Republikańskie i demokratyczne nasze nieprzyjaciółki operowały tak skrzętnie, że udało im się nakoniec opanować cały prawie Żarnów z wyjątkiem ośmiu domów, które zostały mojej matce. Były to, jak już mówiłem, domy, w porównaniu z resztą miasta, arystokratyczne. Umiano tam cenić moją matkę i lubiano nawet, zapraszano na wszystkie Wieczory i zabawy, i żądano najczęściej, aby mnie ze sobą przyprowadzała. Byłem rodzajem „enfant modèle“ jak istnieją fermes modèles w wielkich majątkach; pokazywano mię synom i córkom jako wzór do naśladowania. Matka meja zadawać sobie musiała wiele pracy, aby mi wybić z głowy dziecinną dumę, w jaką naturalnie wbijać mię musiały wszystkie pochwały różnych ojców i matek, i głośne ich paralele między mną a ich nicponiami synami. Udało się to nie ze wszystkiem, i muszę wyznać, że została we mnie z tych czasów pewna doza zarozumiałości, której dotychczas nie Wiem, czy się pozbyłem, chociaż i sam usiłowałem pozbyć się jej i wypadki późniejsze Wiele tym usiłowaniom moim pomogły. Oprócz zadowolenia mojej studenckiej próżności, miały dla mnie te pierwsze moje wycieczki w świat jeszcze jedną stronę przyjemną — datuje się dla mnie od nich wspomnienie pierwszej przyjaźni — prawie, pierwszego romansu.
Do szczupłej liczby rodzin, nieprzystępnych agitacyi pp. Chenapanowej i Matzlerowej, należeli państwo Wielogrodzcy. P. Wielogrodzki, którego nazywano „k0mornikiem“, piastował kiedyś jakiś urząd, później odziedziczywszy mały mająteczek, osiadł W Żarnowie i trudnił się przeważnie dysponowaniem, konsumowaniem i trawieniem obiadu, obok starannego kompletowania wybornej swojej piwnicy: wieczorami pielęgnował naprzemian podagrę i wista. Z nudów i zamiłowania czytywał jednak wiele; dom jego należał do białych kruków żarnowskich, zaopatrzonych w różne dzienniki polityczne, illustrowane i literackie — krajowe i zagraniczne — a obok tychże w biblioteczkę, której znakomitą część stanowiło wydawnictwo Spindlera: „Belletristisches Ausland“, złożone z niemieckich tłómaczeń powieści francuskich, angielskich i szwedzkich. Były to owe czasy, W których ziemie leżące u północnego podnóża Karpat, przeważną część swojego pokarmu umysłowego otrzymywały w języku niemieckim, a we wszystkich ważniejszych kwestyach dnia, Augsburgska „Gazeta Powszechna“ była wyrocznią delfijską — krążyły już atoli alarmujące pogłoski, że książe Metternich zamierza ją zakazać, ponieważ jest nadto liberalną. W języku krajowym „Lwowianin“ i inne współczesne mu wydawnictwa, utorowały były właśnie drogę „Dziennikowi Mód Paryskich“, dość też rozpowszechnione były dzieła Kraszewskiego i Korzeniowskiego, podczas gdy utwory poetów krążyły ponajwiększej części tylko w niekompletnych i przekręconych kopiach manuskryptowych. Wszystko, cotylko można było znaleść w tej mierze w całym kraju, znajdowało się w domu państwa WVielogrodzkich. — Gospodyni domu była osobą bardzo wykształconą, pełną dobrego humoru, rzadkiej uprzejmości i gościnności. Mieli córkę równego ze mną wieku, dziecko niezmiernie wiele obiecujące pod względem zalet zewnętrznych i umysłowych. Wychowaniem jej zajmowała się moja matka, i państwo Wielogrodzcy dziękowali niebu, iż pozwoliło im znaleźć w Źarnowie taką osobę do prowadzenia ikształcenia ich dziecka. Hermina uczyła się z równą mojej pilnością, i równie chętnie bawiła się w uczoną iliteratkę, zamiast myśleć o lalce, która miała jeszcze wszelkie prawa do jej wyłącznych względów. Szczególny też powstał między nami rodzaj sympatyi, i człowiek dorosły, któryby okiem niezaślepionem macierzyńską miłością przypatrzył nam się był nieraz, musiałby był śmiać się z nas do rozpuku. Stanowiliśmy „en deux“ rodzaj pigmejskiego towarzystwa naukowo-literackiego, mającego razem kilkadziesiąt cali wzrostu i dwadzieścia parę lat wieku, i dyskutowaliśmy o kwestyach, nad któremi nie łamał sobie nigdy głowy niejeden obywatel królestw Galicyi i Lodomeryi, jakkolwiek zaufanie ziomków i wiara w jego światło i w jego cnoty patryotyczne wyniosły go na stanowisko nader wybitne, i jakkolwiek, Bogiem a prawdą, wnukom jego czasby już było pomyśleć o czem innem, niż o dobrym „szyku“ w tużurkach i kołnierzykach. Pożyczaliśmy sobie nawzajem książek, odczytywaliśmy jedno i drugie ku wielkiemu uwielbieniu przeciwnej strony, a zadowoleniu autorskiej miłości własnej, pierwsze nasze „prace literackie“, a nakoniec na wzór „Dziennika Mód Paryskich“ zaczęliśmy redagować czasopismo, którego każdy numer wychodził w dwóch bardzo kaligraficznych odpisach, jeden dla mnie, a drugi dla Herminy. Wielkie to szczęście, że policya metternichowska nie Wpadła nigdy na ślad tego wielce niebezpiecznego wydawnictwa, bo nie wiem, coby się z nami było stało, a znane są wypadki, w których podobne igraszki dziecinne dały powód do kolosalnych procesów kryminalnych. Szanowny czytelnik może przytem powziąć godne wyobrażenie o niezrównanym, wrodzonym, zdrowym rozsądku Herminy, jeżeli rozważy, iż mimo tych pod pewnym względem niepokojących początków, nie jest ona dziś ani poetką, ani uczoną, ani literatką — nie tłómaczy ani Darwina, ani Veuillota, nie miewa odczytów o emancypacyi kobiet, nie uczyła się medycyny, nie drukuje wierszy, ani powieści, ani rozpraw krytycznych — ale, jak się to później pokaże, została wierną powołaniu i przeznaczeniu kobiety. Gdybym się nie bał być nieskromnym, starałbym się pozyskać i dla siebie nieco podobnego uznania — jakkolwiek bowiem w dwunastym roku mojego życia już byłem redaktorem, poprawiłem się później, i literatura tutejszokrajowa nie ma mi do wyrzucenia ani jednego arkusza niepotrzebnej makulatury epowiadanie niniejsze jest jedynem mojem pismem, które ujrzy może światło „czernidła drukarskiego“, i to nie w celu przemycania mię w poczet „znakomitych naszych“ powieściopisarzy, ale dla ulżenia mojemu sercu i dla wymierzenia sprawiedliwości w tym i w owym kierunku.
Państwo Wielogrodzcy szukali mojego towarzystwa dla Herminy — w czem, ze względu na ówczesny dziecinny nasz wiek, nikt nie będzie zapewne upatrywał nic niewłaściwego. Chodziło im oczywiście i głównie o konwersacyę francuską dla ich córki, i o częstsze towarzystwo mojej matki. Wiadomo zresztą, że takie stosunki zażyłości i przywiązania między dziećmi, w późniejszym wieku nie zostawiają najczęściej po sobie nic, oprócz chyba przyjaźni albo sympatyi takiej, jaka bywa np. między kuzynami. Żartowano sobie jednak nieraz dobrodusznie z „romansu“ między mną a Herminą, i nazywano mnie jej narzeczonymczynił to szczególnie pan Wielogrodzki, zwłaszcza, jeżeli obiad udał się, podagra wzięła urlop a Wist dopisał. Nie Wiem dlaczego, rumieniliśmy się W takim wypadku oboje po same uszy i przez jakiś czas potem W stosunku ze sobą byliśmy pod wrażeniem niemiłego jakiegoś, sztywnego przymusu — ale znikało to wkrótce. Faktem jest, że kochaliśmy się wówczas niezmiernie — Hermina nie tknęła nigdy cukierków, otrzymanych W prezencie, póki nie przyszedł Mundzio, a Mundzia nie cieszyła najbardziej zajmująca powiastka, ani najpocieszniejsza anegdotka świeżo wyczytana, póki jej nie przeczytała Hermina i póki nie można było robić Wspólnie komentarzów i omówić wszechstronnie tego nowego nabytku Wiedzy literackiej, poczem układało się zazwyczaj sprawozdanie krytyczne dla „Tygodnika Żarnowskiego“. Gdy razu jednego państwo Wielogrodzcy wyjechali na parę tygodni na Wieś do krewnych i zabrali ze sobą Herminę, przy pożegnaniu mieliśmy oboje łzy w oczach i nie mówiliśmy ani słowa, z obawy, aby nie wybuchnąć W głośne łkanie i nie narazić się na żartobliwe uwagi pana Wielogrodzkiego — — ale gdy wróciłem do domu z matką, schowałem się w najodleglejszy i najspokojniejszy kącik naszego mieszkania i spłakałem się, jak umieją tylko płakać kobiety i dzieci. Poczciwa moja matka odgadła odrazu, nie pytając się, przyczynę tego mojego smutku, podzielała go i koiła, jak.
mogła, ale jedna jej uwaga złamała mi serce do reszty. Powiedziała mi, że życie ma nierównie poważniejsze i smutniejsze strony, niż te, które ja znać mogę, że będę kiedyś mężczyzną i winienem uzbroić się przeciw Wielu katastrofom, które mogą dotknąć mnie i tych, których kocham, że winienem hartować się na małych przeciwnościach, aby kiedyś Wielkie nie powaliły mię o ziemię. W tej chwili przejmowało ją zapewne złowieszcze jakieś przeczucie, które się i mnie udzieliło. Nie płakałem więcej, ale ponury jakiś ciężar legł na mojem sercu i ścisnął je pierwszą, prawdziwą boleścią. Zostałem na długo pod tem wrażeniem melancholicznego przygnębienia, i nie uwolniłem się od niego już nigdy zupełnie, póki straszna groza życia nie wywarła swojego przytępiającego skutku na tych niewieścich akordach duszy, bez których można być bohaterem, ale nie można być dobrym człowiekiem....
Co do Herminy, tęskniłem za nią. bez płaczu, ale nie bez pewnej sentymentalności, która bywała nieraz klątwa i śmiesznością, mojego charakteru, i która sprawia, że do dzisiaj nie mogę np. deklamować w towarzystwie wiersza, poruszającego mię do głębi, z obawy, abym się nie rozczulił jak bóbr i nie skompromitował mojej męskiej powagi wobec panien i pań, o których wiem, że byłyby w stanie parsknąć śmiechem w takim razie, tak jak chichotają w loży, chociaż uszu ich dolatuje ze sceny podniosły akcent zapału lub jęk ludzkiego cierpienia. W tym sentymentalnym nastroju, z tłem grobowych jakichś, nieokreślonych przeczuć w głębi, przetłómaczyłem Szylera „Pożegnanie Hektora i Andromachy“ i mogę śmiało powiedzieć, że nigdy jeszcze szczersze i gorętsze uczucie nie spowodowało koszlawszego rytmu i bardziej za włosy naciąganych rymów, jak w tym wypadku. Bądź co bądź, udzieliłem Herminie za jej powrotem tego okazu mojej poetyckiej weny — ze smutkiem muszę wyznać, iż znalazła moje wiersze wybornemi. Jest to jeden z rzadkich wypadków, w których dowiodła złego smaku. Dobre dziewczę zrozumiało, dlaczego moja fantazya zrobiła wycieczkę w tym kierunku, i jakkolwiek w gruncie rzeczy nie mogło być nie komiczniejszego, jak myśl porównywania tragicznej sceny trojańskiej z naszem rozstaniem się przed kilkoma tygodniami — schowała ten dokumentiprzechowała go do teraz; pokazywała mi go nawet temi dniami. Winienem tu dodać, że uszanowanie moje dla jej nieocenionego serca, iuszanowanie dla lutni Kochanowskich, Mickiewiczów i Polów nie pozwoliło mi już później nigdy składać u stóp jej żadnych rymowanych lub nierymowanych madrygałów. Obym mógł powiedzieć to samo o innych, także bardzo drobnych stopach — obym nigdy w ogóle nie czuł się był spowodowanym dosiadać Pegaza! Jazda na tym wierzchowcu sama przez się jest jeszcze dość znośną, ale to spadanie z chmur, które bywa jej następstwem, prawie zawsze koniecznem i nieuniknionem — o, to jest jedno z najnieprzyjemniejszych ćwiczeń gimnastycznych! Szczęśliwy, kto jak poeci „Dziennika Mód“ iinnych publikacyj tegoczesnych, unosi się zawsze tylko w chmurach z pierzyn i łabędziego puchu, i spada na ziemię razem z niemi i to z niewielkiej wysokości!
Jak już powiedziałem, całe to zdarzenie, tak drobne w swojej istocie, rzuciło cień na swobodę mojego dziecinnego umyslu. Powtarzały mi się w duszy mimowoli słowa mojej matki, że będę mężczyzną, i że czekają mię ciężkie próby. Dawniej, z wielkiem wewnętrznem zadowoieniem stawiałem chałupki na lodzie mojej przyszłości, i nieraz wieczorami, puszczając wodze mojej wyobraźni, prawiłem matce mojej, jak to ja kiedyś będę profesorem uniwersytetu w wielkiem mieście, wśród ogromnych bibliotek i muzeów, i wśród nawskróś nieśmiertelnych akademij — (to było zawsze szczytem moich marzeń) — jak to ja nie pozwolę jej biegać po lekcyach, ani wstawać zbyt rano, i będę jej przynosił kaWę do łóżka, jak urządzę jej mieszkanie, jakie tam będą książki, rzeźby, obrazy iinstrumenta naukowe, jak sobie dobierzemy towarzystwo, itd. We wszystkich tych planach matka moja i Hermina grały zawsze główne role, bez nich obydwóch nie mogłem sobie wyobrażać szczęścia ani przyjemności. Teraz już nie śmiałem marzyć i układać sobie po swojemu tego, co było tajemnicą losu, nie mogłem myśleć o jutrze bez bolesnego uczucia niepewności i bez trwogi. Zacząłem zastanawiać się nad naszem położeniem materyalnem, które na razie nie przedstawiało żadnych trudności, ale zawisłem było od nieustannej pracy mojej matki i nie dawało punktu oparcia przeciw żadnemu nieszczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Matka moja nie wtajemniczała mię nigdy w swoje troski i kł0poty, czułem jednak i wiedziałem, że ma ich niemało. Nieraz dolatywały moich uszu urywki z jej rozmów z p. Wielogrodzkim, który, jakkolwiek człek przedewszystkiem lubiący swoje wygódki i z troskliwością prawdziwego epikurejczyka unikający niemiłych wrażeń, szczerze: był nam życzliwym i wobec mojej matki stawiał się jako rozumny doradca i opiekun. Słyszałem mimowoli wzmiaki o jakichś znacznych sumach pieniędzy, o jakiemś dożywociu, które kupił jakiś p. Klonowski, o jakichś procentach, o ewikcyach iproceśach, o ostrożności, którą p. Wielogrodzki doradzał mojej matce, o charakterze znanym tego p. Klonowskiego, dla niej zupełnie pewnym iniewątpliwym. Nie rozumiałem ani trochę, jaki związek mogło mieć to wszystko z nami i z naszem położeniem, nie starałem się nigdy podsłuchać nic więcej, ani dociec, co to wszystko znaczy; wiedziałem tylko, że matka moja ma przeróżne kłopoty, i kłopotałem się tą myślą, nie śmiąc nigdy zapytać jej o nic, aby jej nie zmartwić. Po jakimś czasie, dziecinna wesołość i swoboda brała znowu górę nad temi przedwczesnemi preokupacyami umysłu. Matka moja kochała mię tak mocno, tak troskliwie zdmuchiwała każdą chmurkę smutku z mojego czoła, nauki moje szły tak dobrze, tyle mi sprawiały zajęcia i zadowolenia, wynikającego z przezwyciężania małych trudności, a co niedzieli tak przyjemnie urozmaicała to wszystko wizyta u państwa Wielogrodzkich i dziecinna przyjaźń z Herminą, że nie mogłem czuć się nieszczęśliwym, a błoga lekkomyślność młodości nie pozwalała mi niepokoić się długo i nad miarę.
Pan Klonowski, o którym wspomniałem, odwiedził nas w Żarnowie tylko raz jeden. Dowiedziałem się przy tej sposobności od mojej matki, że był on moim opiekunem. Syn jego starszy wychowywał się w pensyonacie, utrzymywanym niegdyś przez mojego ojca, później ojciec mój umieścił u p. Klonowskiego kapitalik, który matka odziedziczyła była po swojej ciotce irlandzkiej. Lokacya kapitału nastręczała w owym czasie więcej trudności, niż dzisiaj; papierów, dających rękojmię, nie znano prawie, oprócz listów zastawnych, a tych czasem trudno się było dokupić. Matka moja czuła się szczęśliwą i bezpieczną, z powodu umieszczenia swoich pieniędzy u p. Klonowskiego, który był obywatelem bardzo zamożnym i używał w szerokich kołach jak najlepszej opinii. Przy każdym, jakimkolwiek wyborze, on bywał kandydatem, za którym oświadczała się większość, przy każdym sporze sąsiedzkim jego proszono na sędziego polubownego, a ktokolwiek chciał nakłonić szlachtę do jakiego ważniejszego zbiorowego kroku albo objawu opinii, musiał rozmówić się z panem Klonowskim. Nie wiem, czemu to przypisać, może mojemu cudzoziemskiemu pochodzeniu i odmiennej w skutek tego organizacyi mózgu — ale faktem jest, że p. Klonowski, który podbił serca swoich ziomków i sąsiadów, mojego na pierwsze wejrzenie podbić nie mógł. Był to mężczyzna średniego wzrostu, a uderzająca cechą, jego ñzyognomii było to, że miał włosy i wąsy tak jasnego koloru blond, iż zdawało się, jakoby skóra na jego twarzy, pomalowana wodną farbą, i zwilżona przypadkiem, zafarbowała jego zarost pierwotnie bezbarwny. Nie chciałbym skrzywdzić jasnych blondynów, i nie skrzywdzi ich też moje indywidualne uprzedzenie, niepoparte żadnym racyonalnym doWodem, muszę atoli wyznać, iż czuję z natury nieprzezwyciężona nieufność do ludzi, których włosy jaśniejsze są, niż skóra na ich twarzy. Okoliczność ta była też niezawoo dnie pierwszą przyczyną mojego braku sympatyi dla p. Klonowskiego. Nie podobało mi się także, iż oddając mojej matce półroczny procent od jej kapitału, wynoszący 180 złr., kładł w szczególnie dobitny sposób nacisk na swoją punktualność i akuratność w interesach — powiedziane to było tonem, który dawał do myślenia, że pół biedy jest jeszcze być wierzycielem p. Klonowskiego, ale biada temu, ktoby był jego dłużnikiem! W istocie, bawił on u nas godzinę i przez cały ten czas opowiadał tylko o przysługach pieniężnych, które wyświadczał swoim sąsiadom i swoim włościanom, i o stratach, jakie ponosił z tego powodu. Na mnie nie raczył zwracać uwagi, przy odejściu tylko uszczypnął mię w policzek i odwracając się do matki, zapytał:
— Cóż? Kawaler, czy chodzi do szkoły?
— Nie, panie dobrodzieju, uczy się prywatnie, pod mojem okiem. Chciałabym posyłać go dopiero do szkół wyższych....
— To źle, bardzo źle, moja mościa dobrodziejko! Wychowanie takie nie jest dla biednych ludzi! Niechby smarkacz chodził do szkoły, niechby go tam wytargali dobrze za uszy i wyszturkali, a byłby z niego kiedyś człowiek. No, polecam się pamięci mojej mości dobrodziejki!
I wyrzekłszy to zdanie, wyszedł nie czekając odpowiedzi. Stałem zapłoniony i łzy kręciły mi się w oczach. W istocie, nie było żadnej racyi, dla którejby pan Klonowski potrzebował był przypominać mi, że byłem smarkaczem; nie poczuwałem się też do żadnej winy, za którą potrzebowanoby mię szturkać lub targać za uszy. Nie cierpiałem tego człowieka i jego ostentacyjnej rubaszności, choć matka moja zapewniała mię, że jest to człowiek w gruncie bardzo uczciwy, i że wtym kraju, najlepsze serca biją zawsze pod takiemi szorstkiemi powłokami. Słuchałem jej słów i wierzyłem jej, bo wierzyłem jej wszystko, ale nie mogłem nigdy myśleć o p. Klonowskim bez pewnego wstrętu i nieokreślonej jakiejś obawy.
Niestety! Czas potwierdził niejedną rzecz, którą mi mówiło przeczucie, ale potwierdził także zdanie p. Klonowskiego o wychowaniu dzieci, i to prędzej, niżby był może powinien dać to uczuć rozpieszczonemu, miękko wychowanemu dziecięciu.
Nastała jesień szkaradna, słotna i zimna. Dniem i nocą huczał jeden z tych wichrów przeraźliwych, tak zwykłych na północno-europejskiej nizinie, dniem i nocą lało jak z cebra, a Żarnów, gardzący uporczywie nowoczesnemi wynalazkami bruków i chodników, przemieniony był w wielkie trzęsawisko, po którem bredził tylko ten, co koniecznie musiał. Panowały różne choroby, nieuniknione w takim czasie, a matka była w ciągłej obawie o moje zdrowie.
Nie pozwalała mi wychodzić z pokoju, abym się nie przeziębił; o sobie nie myślała ani trochę. W nocy, gdym kaszlnął przypadkiem, zrywała się i przychodziła mię pytać, czy nie czuję jakiego kłucia w piersiach, śledziła, czy nie mam gorączki. Jednego wieczora wróciła jak zwykle, zamo czona i zziębnięta ze swoich lekcyj, i rozgościwszy się cokolwiek w domu, kazała służącej podać herbatę. Usieliśmy w ciepłym kąciku, pod piecem, a po herbacie, ponieważ nazajutrz było święto i nie miałem żadnej lekcyi do nauczenia się, zacząłem czytać głośno jakąś francuską powiastkę dla dzieci. Wśród czytania zakaszlałem się, matka przypatrzyła mi się uważnie, zawołała służącą Kasię, i uchwalono, że mam stanowczo kaszel i chrypkę, że mam położyć się do łóżka i napić się herbaty z lipowego kwiatu, i z bitem żółtkiem. Zastanowił mię gorączkowy niepokój, jaki Wśród tego objawiała moja matka, i uderzyły mię dwa wielkie rumieńce, wypieczone na jej twarzy — protestowałem jak najmocniej, że jestem zdrów zupełnie, ale aby jej nie martwić, poddałem się domowej kuracyi, która miała wyleczyć mię z chrypki. W nocy trapiły mię sny nieprzyjemne; śniło mi się, że p. Klonowski oprowadza mię przemocąw podziemnych sklepieniach farnego kościoła W Żarnowie, W których były groby rodziny Żarnowskich, i które widziałem raz otwarte przy sposobności jakiejś restauracyi. Gubiłem się między trumnami, przerażony spotykałem jakieś postacie żółte i wyschłe, strojne w czarny aksamit i srebrne na nim hafty — obudziłem się nakoniec zmęczony i z tem ciężkiem brzemieniem na sercu, które bywa następstwem snów tego rodzaju. Zamiast matki mojej, ujrzałem służącą, która przykładała palec do ust, na znak, abym się sprawował cicho.
— Pani jest chora, bardzo chora — rzekła półgłosem. — Biegałam po doktora Goldmanna, aby przyszedł, ale go nie ma w domu, wyjechał na wieś do chorego i nie wróci aż jutro...
Zerwałem się i pobiegłem do matki, serce ściskało mi się tak, że byłem bliski zemdlenia. Była mocno zmienioną; spostrzegłem, że nie może podnieść głowy, ani wymówić słowa. Gdy mię ujrzała, dwie łzy spłynęły po jej licach; była to straszna, niema boleść, która malowała się W jej twarzy. Nachyliłem się, aby ją pocałować, położyła rękę na mojej głowie. Czułem, że błogosławi mi jej dusza, choć usta nie moga. Czułem, że tracę ja na wieki. Strętwiałem, skamieniałem pod wrażeniem tej myśli, zaledwie zdołałem ruszyć się z miejsca. Machinalnie poszedłem za głosem służącej, która szepnęła mi, że potrzeba dać jej pieniędzy, bo drugi doktor, p. Silberstein, nie chce przyjść, póki nie dostanie honorarium. Szanowny ten uczeń Eskulapa był właściwie tylko patronem chirurgii, ale w Żarnowie wykonywał praktykę lekarską. Jeżeli żądał zapłaty z góry, miał niewątpliwie słusznOść, ze swojego stanowiska; bywają bowiem pacyenci, którzy nie zważają, że lekarz nie może poświęcać ini się darmo, a nawet takich pacyentów jest ponoś najwięcej. Byłem w takim stanie, że przykra strona tego wymagania trywialnego nie dotknęła mię wcale — nic już mię dotknąć nie mogło. P. Silberstein przybył wkrótce i skonstatował u mojej matki gwałtowne zapalenie mózgu. Zarządził środki leczenia podług metody, którą już Molier wyśmiewał, potrząsł głową i odszedł.
Wpatrywałem się w niego, jak gdybym z wyrazu jego twarzy chciał odczytać wyrok, ale nie miałem odwagi odezwać się z jakiemkolwiek zapytaniem.
Matka moja już nie odzyskała przytomności. Nie wiem, jak długo chorowała, nie wiem co robiłem przez czas jej choroby. Zdaje się, że snułem się jak cień z jednego kąta w drugi, albo siadywałem całemi godzinami w niemem osłupieniu. Pamiętam oświadczenie dr. Silbersteina, że „nie ma już co robić tutaj“, i drugie oświadczenie dr. Goldmanna, że zawezwano go zapóźno. Pamiętam złowrogi odgłos dzwonka, towarzyszącego księdzu z sakramentami. Pamiętam przenikający duszę głos pani Wielogrodzkiej, kiedy odwracając się od łóżka mojej matki, zawołała: — Na miłość Boga, weźcie ztąd to dziecko! — i kiedy Kasia wziąwszy mię za rękę, wyprowadziła mię do kuchni. Pamiętam, że ta dobra sługa płakała i całowała mię w czoło, i tuląc mię do siebie, mówiła mi takie słowa współczucia i pociechy, na jakie zdobyć się mogła jej poczciwa prostota.
Jedno tylko zdarzenie pamiętam bardzo wyraźnie, i w jednej tylko chwili odzyskałem zmysły. Właścicielka naszego mieszkania, pani Buschmüllerowa, odchyliła drzwi od kuchni i zapytała głośno:
— No, kiedyż to się już wszystko raz skończy? Czy długo jej jeszcze stare grzechy skonać nie dadzą? A — dodała patrząc na mnie — ten panicz nie będzie już teraz darł tak nosa do góry! Dostanie on się pewnie w dobre ręce!
Pierwszy raz w życiu zawrzała we mnie krew tak, jak w tej chwili. Porwałem ze stołu jakieś ciężkie narzędzie kuchenne i rzuciłem niem w głowę pani sekretarzowej, która też natychmiast wpadła do kuchni i rzuciła się na mnie. Ale Kasia, nie leniwa, chwyciła ją za barki i wypchnęła do sieni z takim impetem, że ją uczyniła na razie niezdolną do dalszej walki.
Od tego czasu, ilekroć w życiu spotkałem się z głupotą tego wagomiaru, jaką posiadała pani Buschmüllerowa wraz ze swojemi córkami, podejrzywałem ją zawsze o przymieszkę odpowiedniego quantum bezmyślnej, zwierzęcej złości. Na sto wypadków, dziewiędziesiąt dziewięć razy przekonałem się, że mam słuszność. Wspomniałem o błahych powodach niechęci, jaką miała ku nam pani Buschmüllerowa — otóż niechęć ta nie zamilkła nawet wobec zgrozy, która otacza łoże konającej matki i rozpacz sieroty! Później przekonałem się, jak mało jest w ogóle głupców dobrodusznych, w życiu prywatnem i publicznem. Przekonałem się, że ludzie, których uważano za szaleńców, za niedowarzonych trybunów ludu, za polityczne „głowy do pozłoty“, jednem słowem — byli zawsze więcej jeszcze złymi, niż głupimi. Przekonałem się, że ludzie, na których brak sprytu liczono, iż nie są zdolni popełnić zdrady, oszukać lub skrzywdzić, okazywali się rafinowanymi łotrami, podczas gdy najprzebieglejsi, najbardziej o przewrotność podejrzani, wzdrygali się przed niejednym czynem, którego dopuszczali się tamci na rachunek swojej „poczciwości“, tego przymiotu, będącego często grzecznym równoznacznikiem głupoty...