Garbus (Féval)/Część trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chcę odrazu skończyć historyę tej listy. Gdy Henryk po dwóch latach powrócił z podróży znowu ją zobaczyłam. Kilka nazwisk było przekreślonych, bezwątpienia tych, z którymi się zobaczył. Zato przybyły dwa nowe i zapełniły puste miejsca.
Nazwisko kapitana Lorrain, Staupica, Pin to, Matadra Jugana przekreślone były czerwoną kreską. Zostały: Faenza i Saldani. Przy numerze 8-ym i 9-ym stały nazwisko: Pejrol i Gonzaga, obaj w Paryżu.
....Dwa lata go nie widziałam. Co robił przez te dwa lata i dlaczego trzymał to przedemną w tajemnicy? Dwa lata, dwa długie wieki! Nie wiem, jakim sposobem zdołałam żyć bez niego przez dni tyle. Gdyby mnie teraz z nim rozłączono, jestem pewna, że umarłabym! Zamieszkałam w klasztorze Sercanek. Zakonnice były dla mnie dobre, ale nie mogły mnie pocieszyć. Cała moja wesołość uleciała z moim jedynym przyjacielem. Nie miałam ochoty do śpiewu, ani do śmiechu.
Och! Ale, gdy przyjechał, byłam dobrze nagrodzona za wszystkie zmartwienia! Długa męka moja się skończyła. Wrócił mój ojciec ukochany, mój najlepszy przyjaciel, mój opiekun! Nie miałam słów, aby mu powiedzieć, jak bardzo byłam szczęśliwa.
Po pierwszych pocałunkach spojrzał na mnie uważnie i zdziwił mnie wyraz jego twarzy.
— Jesteś już dorosłą, Auroro, — rzekł — i nie myślałem, że zastanę cię taką piękną.
Byłam więc piękna! On uważał że jestem piękna! Piękność jest darem Boga, dziękowałam Mu za nią w głębi duszy. Miałam wówczas szesnaście czy siedemnaście lat. Dotąd nie miałam pojęcia, że można czuć tyle szczęścia, słysząc te słowa: “Jestem piękną.“ Henryk nigdy mi tego nie mówił:
Tego samego dnia opuściłam klasztor Sercanek i wróciliśmy do naszego dawnego mieszkania. Wszystko tam było zmienione.
Nie mogliśmy już teraz mieszkać sami, we dwoje tylko, bo byłam przecie dorosłą.
Zastałam więc w domu starą Franciszkę Berichon i jej wnuczka Janka.
Franciszka ujrzawszy mnie zawołała:
— Jakże ona do niego- podobna! Do kogo jestem podobna? Są bezwątpienia rzeczy o których nie powinnam wiedzieć, bo względem mnie zachowują nieubłagane milczenie, gdy chodzi o moją przeszłość.
Odrazu pomyślałem sobie i później mniemanie to utrwaliło się we mnie, że Franciszka Berichon jest dawną służącą mojej rodziny. Musiała znać mojego ojca i ciebie, matko droga! Ile razy próbowałam dowiedzieć się czegoś od niej, ale Franciszka, która zwykle mówi z ochotą, staje się milczącą, gdy poruszę ten przedmiot.
A mały Janek jest młodszy odemnie i nie wie nic.
W klasztorze ani razu nie widziałam się z Florą. Gdy tylko byłam wolną, zaczęłam jej szukać. Powiedziano mi, że opuściła Madryt. Nie było to prawdą, bo w kilka dni potem zobaczyłam ją, gdy śpiewała i tańczyła na Plaza-Santa. Poskarżyłam się Henrykowi.
— Źle zrobiono, że cię oszukano, Auroro — rzekł mi. — Dobrze jednak, że nie zbliżono cię z tą dziewczyną. Zapamiętaj, że są rzeczy, które oddaliłyby od ciebie tych, których powinnaś kochać.
Kogo powinnam kochać?
Ciebie przedewszystkiem, matko droga! Ale czy tybyś mi za złe miała, że zachowałam miłość dla pierwszej mojej przyjaciółki, wdzięczność dla tej, która wyratowała mnie z wielkiego niebezpieczeństwa? Nie myślę tego. To nie tak ty mnie kochasz.
Henryk przesadza twoją surowość. Więcej w tobie dobroci niż dumy. A przytem ja będę cię tak kochała! Moje pieszczoty nie zostawią ci czasu na surowość!
Byłam więc dorosłą panienką. Służono mi. Mały Janek mógł ujść za mojego pazia. Stara Franciszka wszędzie mi towarzyszyła. Byłam mniej samotną, niż dawniej, ale też znacznie mniej szczęśliwą.
Henryk zmienił się bardzo. Obecne usposobienie jego niepodobne było do dawnego.
Stał się zimnym i często smutnym. Zdawało się, że odgradza nas teraz jakaś przeszkoda, a niepodobna skłonić Henryka do żadnych wyjaśnień. Nawet przedemną ukrywa tajemnicę mego istnienia. Odgadywałam, że cierpi i pociechy szuka tylko w pracy. Ze wszystkich stron dobijano się o niego; puszkarze Madrytu licytowali między sobą Cinceladora. Panował u nas teraz dostatek, prawie zbytek.
Medina-Sidonia, faworyt Filipa V mawiał: “Mam trzy szpady, pierwsza szpada złota, oddałbym ją przyjacielowi; druga przybrana brylantami, oddałbym ją kochance, trzecia jest ze stali, ale rzeźbił ją Cincelador; te złożyłbym w darze tylko królowi!”
Mijały miesiące. Posmutniałam, Henryk to spostrzegł i był nieszczęśliwy.
Pokój mój wychodził na olbrzymie ogrody ciągnące się bez końca. Największy i najpiękniejszy ogród należał do pałacu księcia Ossuna, który zginął w pojedynku z ręki p. Faras, dworzanina królowej. Od czasu śmierci księcia pałac stał opuszczony.
Pewnego dnia zauważyłam, że otworzono stale dotąd zamknięte okiennice. W pustych salach ustawiono wspaniałe meble, okna przysłoniono bogatemi storami. Zapuszczony ogród napełnił się pięknem i kwiatami. Do pałacu zjechał gość nowy.
Byłam ciekawa, jak wszyscy ludzie odosobnieni od świata. Chciałam wiedzieć imię tego gościa. Objaśniono mię, że w pałacu Ossuna zamieszkał książę Mantui, Filip Gonzaga.
— Gonzaga!.... Widziałam to imię na liście Henryka. Było to jedno zdwóch imion, za pisanych podczas podróży, ostatnie z tych czterech: Faenza, Saldani, Pejrol i Gonzaga.
Myślałam że Henryk jest przyjacielem tego magnata i spodziewałam się niemal ujrzyć go u nas.
— Auroro — rzekł mi — proszę cię abyś nigdy nie pokazywała się tym, którzy będą spacerowali po ogrodach.
Przyznani ci się matko, że po tym zakazie ciekawość moja podwoiła się jeszcze.
Nie trudno było zasięgnąć wiadomości o księciu Gonzadze: wszyscy o nim mówili.
Uważano go za człowieka najbogatszego we Francyi i osobistego przyjaciela regenta. Przebywał w Madrycie w roli ambasadora, otaczała go liczna świta.
Co rano Janek opowiadał, co mówiono w mieście. Książę jest piękny, książę ma piękno kochanki, książę rozrzuca miliony pieniędzy. Towarzyszami jego są młodzi szaleńcy, którzy robią nocne wyprawy, oblegają balkony, biją latarnie, wywalając bramy i okiennice zazdrosnych opiekunów.
Między nimi był jeden młodzieniec zaledwie osiemnastoletni prawdziwy demon! Nazywał się markiz Chaverny.
Mówiono, że jest świeży i różowy, jak młoda dziewczyna i z taką słodką miną! Gęste jasne włosy opadały mu na białe czoło, usta nie obrośnięte wąsem oczy figlarne jak u dziecka. Był najstraszniejszy ze wszystkich! Ten cherubinek zmącił serduszka wszystkich dziewcząt w Madrycie.
Przez szparę story widziałam niekiedy w cieniach ogrodu Ossuna, młodego panicza, o postawie eleganckiej; wydał mi się jakby trochę zniewieściały, nie mógł to więc być markiz Chaverny, bo wyglądał poważnie i skromnie i spacerował po ogrodzie od wczesnego rana. Chaverny zaś musiał wstawać późno, jeżeli spędzał noc na hulance i rozpuście.
Czasami siedząc na ławce, lub wprost na trawie, albo przechadzając się w zamyśleniu z pochyloną głową, mój chłopaczek trzymał niemal zawsze książkę w ręku! Był to widać młodzieniec bardzo pracowity i przykładny.
Chaverny nie zawracałby sobie głowy książką.
Mój poważny młodzieniec wydawał mi się przeciwieństwem markiza Chaverny chyba, że opinia rzucała na niego haniebne oszczerstwa.
I tak się rzeczywiście stało; ów skromny paniczek był naprawdę markizem Chaverny.
Ten dyablik, ten demon! Myślę że gdyby Henryk nie istniał, tobym się w nim zakochała.
Miał dobre serce, matko serce zepsute przez tych którzy obałamucali jego młodość ale serce szlachetne jeszcze, gorące i dzielne.
Przypuszczam, że wiatr musiał unieść przypadkiem róg mojej story, bo zobaczył mnie i odtąd nie opuszczał ogrodu.
Ach, uchroniłam go przed wieloma szaleństwami! W ogrodzie słodki był jak aniołek.
Conajwyżej odważył się pocałować zerwany, kwiatek, który następnie rzucał w stronę mojego okna.
Pewnego razu rzucił mi bardzo zręcznie przez okno mały bilecik.
Zachwycający bilecik, matko droga! Chciał się ze mną ożenić i mówił, że ocalę jedną duszę od piekła. Z trudnością powstrzymałam się, aby mu nie odpowiedzieć, byłoby to przecież dobry uczynek. Ale powstrzymała mnie myśl o Henryku, nie dawałam nawet znaku życia.
Biedny markiz długo czekał z oczami, utkwionemi w moje okno, potem widziałam, że ocierał powieki, pewno były tam łzy. Serce mi się ścisnęło, ale trzymałam się dzielnie.
Tego samego wieczoru stałam na balkonie wieżyczki nad naszem mieszkaniem, skąd był widok na główną aleję ogrodową zarazem i na małą ciemną uliczkę. Henryk spóźnił się, czekałam na niego. Nagle usłyszałam przyciszone głosy w ciemnościach uliczki. Wytężyłam wzrok i ujrzałam dwa cienie: Henryka i młodego markiza. Niebawem podnieśli glosy.
— Czy wiesz, do kogo mówisz, przyjacielu? — rzekł dumnie Chaverny. — Jestem kuzynem księcia Gonzagi.
Gdy markiz wymówił to imię, zdawało się, że szpada Henryka sama wyskoczyła z pochwy.
Chaverny także obnażył broń i stanął z zawadyjacką minką. Walka wydawała mi się tak nierówną, że nie mogłam powstrzymać okrzyku.
— Henryku! Henryku! — zawołałam. — To dziecko!
Henryk w jednej chwili opuścił szpadę. Markiz Chaverny skłonił mi się i słyszałam, jak powiedział do Henryka:
— Spotkamy się jeszcze.
Zaledwie poznałam mego opiekuna, gdy wszedł w chwilę potem do pokoju. Twarz miał wzburzoną i w milczeniu począł przechadzać się dużemi krokami po pokoju.
— Auroro — rzekł w końcu zmienionym głosem, — nie jestem twoim ojcem.
Wiedziałam to dobrze myślałam że powie coś jeszcze i zamieniłam się cala w słuch.
Ale on milczał. Począł znowu chodzić nerwowo. Co chwila ocierał czoło zroszone potem.
— Co ci się stało, Henryku? — zapytałam nieśmiało.
Zamiast mi odpowiedzieć, sam zwrócił się do mnie z zapytaniem.
— Czy znasz tego młodzieńca?
Zaczerwieniam się trochę.
— Nie, nie znam go — odrzekam.
I była to prawda.
Henryk milczał chwilę.
— Auroro — rzekł w końcu — prosiłem cię, abyś trzymała story zapuszczone.
Potem dodał z odcieniem goryczy w głosie.
— To nie dla mnie, dla ciebie tylko.
Uczułam się dotkniętą wymówką i rzekłam.
— Czy popełniłam jaką zbrodnię, aby się tak ciągle ukrywać?
— Ach! — zawołał chowając twarz w dłonie. — To musiało nastąpić! Boże, miej litość nademną!
Zrozumiałam że zrobiłam mu przykrość; łzy popłynęły mi z oczu.
— Henryku, najdroższy mój, — zawołałam — przebacz mi, przebacz!
— I cóż mam ci przebaczyć, Auroro? — rzekł podnosząc na mnie błyszczący wzrok.
— Przykrość jaką ci uczyniłam. Smutny jesteś napewno z mojej przyczyny, musiałam powiedzieć coś złego.
Zatrzymał się nagle i znowu spojrzał na mnie uważnie.
— Czas już! — wyszeptał.
Potem usiadł obok mnie.
— Mów szczerze i nie obawiaj się niczego, Auroro, — rzekł. — Ja jednej tylko rzeczy pragnę na świecie: twego szczęścia. Czyby ci było przykro opuścić teraz Madryt?
— Z tobą? — zapytałam.
— Ze mną.
— Wszędzie, gdzie tylko będziesz, Henryku, — mówiłam powoli patrząc mu prosto w oczy — pójdę z radośeię. Lubię Madryt bo ty w nim mieszkasz.
Pocałował mnie w rękę.
— Ale — zaczął z zakłopotaniem — ten młodzieniec?....
Położyłam mu ze śmiechem rękę na ustach.
— Przebaczam ci — rzekłam — ale nie mów już o tem ani słowa i jeżeli chcesz jedźmy.
Widziałam że w oczach błysnęły mu łzy. Uczynił nad sobą wysiłek, aby nie wyciągnąć do mnie ramion. Ale on silny jest przeciwko sobie samemu i nie dał się unieść wzruszeniu. Pocałował mnie w rękę raz jeszcze i rzekł z ojcowską dobrocią:
— Ponieważ nie masz nic przeciwko temu, wyjedziemy dziś wieczorem.
— I to też pewnie dla mnie — zawołałam z prawdziwym gniewem — a nie dla ciebie!
— Dla ciebie, a nie dla mnie — odrzekł i wyszedł a ja załatam się łzami.
Nie kocha mnie i nigdy nie będzie kochał! — powtarzałam sobie z rozpaczą.
A jednak....
Niestety! Człowiek sam siebie oszukuje. On mnie kocha, jak córkę dla mnie, a nie dla siebie.
Naznaczyliśmy wyjazd na dziesiątą wieczorem. Ja z Franciszką miałam jechać w karetce pocztowej. Henryk miał jechać obok naszej karety konno w towarzystwie czterech uzbrojonych ludzi. Był teraz bogaty i mógł sobie na to pozwolić.
Podczas gdy pakowałam rzeczy ogród Ossuna był rzęsiście oświetlony iluminacyą. Książę Gonzaga wydawał tego wieczoru wspaniały bal. Byłam smutna i przygnębiona. Przyszło mi na myśl, że przyjemności tego błyszczącego świata uśmierzyłyby może moje moje cierpienie. Ty to wiesz pewnie matko droga, czy ci co cierpią znajdują ulgę w zabawach.
∗ ∗
∗ |
Będę ci teraz mówiła o wypadkach bardzo niedawnych.
Kilka miesięcy zaledwie minęło od owego wieczoru, w którym opuściliśmy Madryt; ale czas dłużył mi się bardzo.
Coś oddziela mnie od Henryka.. Ach, jakże mi ciebie brak, matko, takbym pragnęła znaleźć pociechę w twej miłości!
Wyjechaliśmy o wyznaczonej godzinie, w chwili, gdy orkiestra z pięknego ogrodu księcia uderzyła pierwsze akordy. Henryk zbliżył się do okna mej karetki.
— Czy niczego ci nie żal, Auroro? — zapytał.
— Żal mi mojego dawnego przyjaciela — odrzekłam.
Droga nasza z góry była ułożona. Pojechaliśmy prosto do Saragossy, aby stamtąd dostać się do francuskiej granicy, przejść Pyreneje, i zjechać do Bayonny, skąd morzem mieliśmy się udać do Ostendy.
Henryk miał jakieś sprawy do załatwienia w południowej stronie Francyi, musiał zatrzymać się w dolinie Luron.
Od Madrytu do Saragossy nie zaszło nic ważnego, bez żadnego też wypadku dojechaliśmy do granicy. I gdyby nie odwiedziny starego zamku Kajlusów, nic ciekawego nie mogłabym ci napisać o tej podróży.
Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ale te odwiedziny zamku za jedna z najbardziej wzruszających kart mego życia. Nie narażałam się na żadne niebezpieczeństwo, nic nadzwyczajnego się me stało, a jednak gdybym żyła lat sto będę pamiętała o wrażeniu jakiego doznałam.
Henryk chciał się widzieć ze starym księdzem, don Bernardem, który był kapelanem ostatniego markizą Kajlusa.
Gdyśmy przejechali granicę, Franciszka i danek pozostali w wiosce nad Iclarabida, a ja z Henrykiem pojechaliśmy sami konno do doliny, gdzie stoi ten ponury zamek.
Był to zimowy poranek, smutny i chłodny ale jasny. Śnieżne szczyty, któreśmy wczoraj przejechali, rysowały się na błękicie nieba, na wschodzie blade słońce opromieniło otulone jeszcze mgłą wzgórza.
Przed nami, na granitowym piedestale unosił się olbrzymi zamek Kajlusów.
W kraju tym krąży wiele ponurych legend o zamku i jego panach. Ostatni markiz przezwany Kajlusem-Klucznikiem zabił, opowiadają swoje dwie żony córkę, zięcia itd. Przodkowie jego nie byli lepsi.
Przyjechaliśmy tam po drodze wązkiej i krętej, która kiedyś dochodziła do zwodzonego mostu. Teraz niema już mostu. Pozostały tylko szczątki drewnianej kładki. U wejścia nad nią, wisi obrazek Matki Boskiej.
Zamek Kajlusów stoi obecnie pustką. Pilnuje go stary stróż gderliwy, napoi głuchy i zupełnie ślepy. Objaśnił nas, że obecny pan nie był tu od lat szesnastu.
Pan ten, to Filip Gonzaga. Czy zauważyłaś matko, jak to imię prześladuje mnie od jakiegoś czasu?
Staruszek powiedział Henrykowi, że don Bernard, były kapelan Kajlusa zmarł przed kilku laty. Nie chciał nam pokazać wnętrza pałacu.
Myślałam że zaraz stamtąd odjedziemy stało się jednak inaczej. Zauważyłam, że miejsce to wywołuje w Henryku jakieś tragiczne i wzruszające wspomnienia.
Poszliśmy zjeść obiad na wzgórzu Taroides którego ostatnie domki stoją nad zamkową fosą. Najbliżej tej fosy i szczątków starego mostu jest właśnie oberża. Usiedliśmy na stołkach koło prostego stołu z bukowego drzewa, Usługiwała nam kobieta w średnim wieku.
Henryk przyglądał się jej uważnie.
— Moja matko — zapytał nagle — byliście już tutaj podczas nocy zbrodni?
Oberżystka upuściła dzbanek wina który właśnie trzymała w ręku. Potem rzuciła na Henryka podejrzliwe spojrzenie.
— O, Boże! — zawołała. — A wy panie tak że byliście wtedy tutaj?
Zimny dreszcz przebiegł mi po ciele, ale zarazem ogarnęła mnie nieprzezwyciężona ciekawość. Co się działo w tym zamku?
— Być może — odparł Henryk, — ale to nic was nie obchodzi matko. Chciałbym się dowiedzieć niektórych rzeczy. Zapłacę za to.
Podniosła dzban, mrucząc te dziwne słowa:
— Zamknęliśmy drzwi i okna zasunęliśmy okiennice. Najlepiej nic nie widzieć w takich wypadkach.
— Ile trupów znaleziono nazajutrz w fosie? — zapytał Henryk.
— Siedem, licząc w tem i młodego pana.
— A czy zjechała policya?
— Przyjechał wójt z Argeles, sędzia z Tarbes i inni. Tak, tak, przyjechali; oni zawsze przyjeżdżają ale nic nie robią. Sędziowie powiedzieli, że stary pan miał racyę, z powodu te go tam okienka, które znaleziono otwarte.
Pokazała palcem nizkie okienko, umieszczone pod mostem.
Zrozumiałam że sędziowie oskarżali zamordowanego młodego pana, że chciał się dostać do zamku przez to okienko. Ale dlaczego? Oberżystka sama odpowiedziała na to pytanie.
— I dlatego — dokończyła, — że nasza panienka była bogata.
Z tych kilku słów domyśliłam się straszliwej historyi. To nizkie okienko miało dla mnie dziwny urok, nie mogłam od niego oderwać oczu. Pod niem pewno odbywały się schadzki miłosne.
Odsunęłam mój drewniany talerz, Henryk uczynił to samo. Zapłacił za obiad i wyszliśmy z oberży. Koło domu przechodziła droga, prowadząca do fosy. Szliśmy po niej. Oberżystka towarzyszyła nam.
— To tutaj — rzekła, wskazując słup, podpierający szczątki mostu. — Tutaj młody pan położył dziecko.
— Ach! — zawołałam. — Było więc dziecko!
Henryk spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Niekiedy moje najprostsze słowa wywołują w nim nagłe wzruszenia, kiedy zdaje się niema do tego wcale powodu.
To dało pole mojej wyobraźni. Całe życie napróżno szukałam klucza do licznych zagadek które mnie otaczają.
Spojrzenie Henryka zdawało się mówić:
— Auroro, to dziecko, to byłaś ty!
Serce mi zabiło i innemi zupełnie oczami patrzyłam na te miejsca.
Ale w chwilę potem Henryk zapytał znowu oberżystki.
— Co się stało z dzieckiem?
— Umarło — odpowiedziała kobieta.