Gasnące słońce/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

— Mówisz, że Makryniusz Windeks śpieszy nad Dunaj?
— Tak donoszą nasi wywiadowcy, którzy uszli z wielkim trudem przed pościgiem jego jazdy. Spotkali go u źródeł rzeki Drawy, w pobliżu Aguontum.
— Już pod Aguontum?
— Na skrzydłach leci mściciel Wiktoryna. Prowadzi z sobą pretoryanów i rozbitków warowni północnych.
— Oczyści w przeciągu kilku tygodni Windelicyę, Recyę i Noricum, a potem wsiądzie z tyłu na nasze karki. Znam go. Windeksa nie można lekceważyć.
Rzekłszy to, zamyślił się Serwiusz, śledząc z pozorną uwagą iskry, które tryskały z ogniska, rozpalonego przed jego namiotem. Nie widział ich, chociaż rozsunął powieki szeroko i wytężył wzrok przed siebie.
Oderwany od najbliższego otoczenia, robił w myśli szybki przegląd wypadków ostatnich miesięcy.
Spadł jak górski potok na prowincye północne cesarstwa i zatopił wszystkie doliny, wsie i miasta, pozrywał wszystkie warownie, mosty i drogi, zostawiając za sobą krwawe pola, zasiane trupami zwyciężonych, zgliszcza, popioły, płacz branek, pędzonych za Dunaj, i przekleństwa rolnika, pozbawionego plonów całorocznego znoju. Jego służba jadła ze srebrnych naczyń panów rzymskich, jego konie piły z wiader porfirowych.
Szedł bez wytchnienia, skąpiąc żołnierzowi wypoczynku, by ubiedz znaną szybkość legionów. Szedł ciągle naprzód, przekroczył Alpy, uprzątnął z drogi Wiktoryna, a teraz stał od tygodnia pod Akwileą i objął ją straszliwym uściskiem. Po każdym szturmie zwężała się obręcz, przerzedzały się szeregi obrońców i przybywały wyłomy w murach. Za dni kilka weźmie bogaty gród kupiecki, zwany drugim Rzymem, kluczem Italii, a potem rzuci się na samą stolicę i zdusi ją, zanim „panowie świata“ ochłoną z przerażenia.
Tak marzył jeszcze wczoraj...
Ale dziś zrana opuścili Burowie obóz, nie zapytawszy nikogo o pozwolenie. A Serwiusz nie mógł ich zatrzymać, bo nie był ich księciem.
Nie mógł zatrzymać Longobardów, Ozów, Hermundurów, Wiktolów i wielu innych ludów, które odpadały od niego po drodze. Nawet Kwadów i Markomanów nie wiązała z nim przysięga wierności. Miał prawo rozkazywać tylko swojemu plemieniu.
Zrazu ciągnęła za nim cała Germania, potrzebując przewodnika, świadomego dróg i rzymskiej sztuki wojennej. Wkrótce jednak prysła ta olbrzymia fala na setne odłamy i rozlała się szeroko na prawym brzegu Dunaju.
Półnaga dzicz lasów północnych, nie przywykła do karności cywilizowanego społeczeństwa, nie rozumiejąca doniosłości zjednoczonych sił i ześrodkowanej władzy, pijana łatwem zwycięztwem, rozprzęgła się i zaczęła wojować po swojemu, gromadami, bez planu i porządku, pod dowództwem naczelników plemion.
Swawolnej gospodarce luźnych hufców nie przyświecała żadna myśl polityczna. Każdy chciał nabrać jak najwięcej niewolnika, bydła, kosztownych sprzętów i wrócić czemprędzej do swoich siedzib, objuczony łupem.
Niesforność ludów, które trzeba było dopiero wychowywać, żeby stały się posłusznem narzędziem w ręku rozumnego wodza, obezwładniła wolę Serwiusza. Codziennie schodziło z wytkniętego szlaku jakieś plemię, odrywała się od całości jakaś cząstka i przepadała bez wieści.
Im więcej oddalał się Serwiusz od granic Germanii, tem mniejszemi rozporządzał siłami. Alpy przekroczyli z nim już tylko Markomanowie, Kwadowie, Jazygowie i Burowie.
Ubytek narodów północnych, uzbrojonych w drągi i tarcze, ciągnących, zwyczajem barbarzyńców, z całym dworem, z żonami, dziećmi i niewolnikami, nie zmartwił wcale byłego prefekta legionów. Ta dzicz wrzaskliwa, potrzebna w pierwszej chwili do powiększenia grozy najazdu, zawadzałaby mu tylko w pochodzie na Rzym.
Lecz Burowie, sąsiedzi Markomanów, pojęli już znaczenie karności i łączności. Waleczni i posłuszni, znosili bez szemrania twardy porządek obozowy, przywykłszy do mowy rogów i komendy.
Odejście ich rzuci popłoch na trwożliwszych z pomiędzy Markomanów i Kwadów i może zniweczyć plany Serwiusza.
Bo... rzecz dziwna...
Zrazu pełni otuchy i butni, stygli Germanowie w zapale w miarę, jak się zbliżali do ogniska potęgi rzymskiej.
Ochoczo, z okrzykami radości powitali marmurowe miasta Italii, gdy się jednak pod Akwileą dowiedzieli, że za dni dziesięć mogą stanąć pod murami stolicy Cezarów, zaczęli się oglądać po za siebie, na drogę przebieżoną.
Przed nimi rozlewało się morze Adryatyckie, bezbrzeżne dla oka śmiertelnika, a za nią niezmierzoną siną wodą, drzemał ów straszny potwór, co trzymał ludzkość od tylu wieków w pazurach nieubłaganych. Setki narodów zdeptał, rozszarpał, pochłonął, tucząc się ich krwią, miliony ofiar cisnął pod stopy swojej wielkości. On żył jeszcze, pozornie zdrów i silny, i rozkazywał światu, uznany przez blizkich i dalekich.
Mieliżby oni, Markomanowie i Kwadowie, żebracy w porównaniu z tym mocarzem, zdławić olbrzyma, na którego nikt dotąd ręki nie podniósł bezkarnie?
Nie mylił się Marek Aureliusz, gdy mówił, że urok Rzymu jeszcze nie zgasł.
Ten urok płynął przez morze pod Akwileę i stłumił okrzyki wesela. Germanowie czynili, co im Serwiusz kazał: szli pod strzały łuczników, szczerbili cierpliwie mury, ryli się jak krety pod bramy, zasłonięci ślimakami, lecz oglądali się ciągle na morze, zdumieni, iż im ów tajemniczy potwór nie przerywa okrutnej zabawki. Może się zaczaił, może zbiera się do skoku. Jutro, pojutrze spadnie na nich całym swoim ciężarem i zetrze ich na proch... na szary proch ulicy...
Serwiusz wiedział o zmianie usposobienia wojska i dlatego zaniepokoił się odejściem Burów. Na spłoszonego żołnierza działa lada drobnostka. Dość, gdy jeden zawoła: uciekaj! by wszyscy bez powodu broń rzucili.
I nie dość na tem. Klątwa ludów barbarzyńskich, która obróciła wniwecz tyle wysiłków bohaterskich, kłótliwa niezgoda, podawszy sobie ręce z kosooką zawiścią, zaczęła wichrzyć w obozie pod Akwileą. Kwadowie posądzali Burów o utajenie bogatszych łupów, a Wadomar, który szedł ręka w rękę z Serwiuszem, przypomniał sobie, że główne dowództwo należało się jemu. Wszakże był królem Markomanów, Serwiusz zaś tylko księciem jednego odłamu całego narodu...
Serwiusz, zapatrzony ciągle w czerwony płomień ogniska, uśmiechnął się gorzko. Dumny gmach, zbudowany na jego odwadze i znajomości stosunków rzymskich, zaczął się rysować, chwiać, osuwać. Byłożby jeszcze zawcześnie? Nie moglibyż się barbarzyńcy jeszcze obyć bez bata imperatorów, by nauczywszy się karności i zgody, odczuli swoją potęgę?
Ale nie... Trzeba zmienić plan... zmusić ich do zwycięztwa...
Serwiusz podniósł głowę szybkim ruchem kogoś, co powziął nagłe postanowienie i odezwał się:
— Czy mogę być pewnym naszego plemienia, bez względu na to, co rozkażę? Ty obcujesz częściej odemnie z wojownikami.
— Przed nami pieni się morze — odpowiedział Herman, którego oczy spoczywały na księciu z uległością psa. — Każcie nam walczyć z jego falami a przekonacie się, czy możecie na nas liczyć w każdej potrzebie. Germanowie nie opuszczają swoich wojewodów.
— Czy wszyscy?
Herman zamyślił się, po chwili wyrzekł półgłosem:
— Rudy Willibald szeptał dziś z panami króla Wadomara, a kiedy mnie spostrzegł, znikł szybko w tłumie. Kose oczy ma ten lis zawistny.
— Pilnuj jego kroków.
— Sygar nie spuszcza z niego oka.
— Niech się naczelnicy rodów stawią niezwłocznie przedemną!
— Wy rozkazaliście, panie!
Kiedy się Herman oddalił, podniósł się Serwiusz z krzesła, na którem spoczywał, i obejrzał się wokoło.
Jego namiot znajdował się w samym środku dużego czworoboku, utworzonego z wozów, spojonych łańcuchami. Wzdłuż ścian tej ruchomej warowni stały konie i bydło, przeznaczone na rzeź; środkiem ciągnęły się rzędami szałasy z gałęzi, schronisko nocne dla żołnierza.
Chociaż złączone ludy germańskie działały dotąd wspólnie, prowadzone wolą Serwiusza, mimo to nie zmieszały się z sobą, strzegąc pilnie swojej samodzielności. W boju szły wprawdzie razem, posłuszne sygnałom rogów naczelnego wodza, lecz na wypoczynkach grupowały się oddzielnie, jakby na znak, że mogą się w każdej chwili odczepić od całości.
I pod Akwileą zajęło każde plemię swoje własne stanowisko. Markomanowie królewscy rozłożyli się na wybrzeżu morskiem. Kwadowie grozili miastu od strony wschodniej, Burowie zaś od zachodu. Serwiusz ustawił się ze swoim ludem i Jazygami rozmyślnie na północy, by przeszkodzić w razie potrzeby ucieczce któregoś z plemion, znużonego wyprawą, przeciągającą się zbyt długo dla niecierpliwości barbarzyńców.
Jego przezorność okazała się bezsilną, Burowie bowiem, pokłóciwszy się z Kwadami, wycofali się pod osłoną dżdżystej nocy tak cicho z koła, że kiedy się dziś zrana dowiedziano w obozie o ich odejściu, byli już daleko. To samo mogą uczynić jutro Kwadowie lub Markomanowie królewscy, a wówczas zostanie Serwiusz sam z Jazygami i swojem plemieniem. Jego żołnierz pójdzie wprawdzie za nim, choćby na koniec świata; ale z wojskiem tak szczupłem rzuciłby się chyba tylko samobójca na potęgę rzymską. Z piętnastu tysięcy, które przeszły pod jego znakami Dunaj, zostało tylko dziesięć. Resztę zabrały bitwy, porażenia słoneczne i przeprawa przez Alpy.
A jednak trzeba wyruszyć natychmiast w dalszą drogę, jeśli wojna nie ma spełznąć na niczem jak tyle poprzednich usiłowań, podjętych przez narody Europy, Azyi i Afryki.
— Pójdę! — mruknął Serwiusz do siebie. — Zaskoczę hydrę w jej norze złocistej, a potem...
Właśnie zbliżali się naczelnicy rodów, uzbrojeni jak do bitwy. Stawili się wszyscy, nie wyjąwszy Willibalda.
— Utworzyć koło! — rozkazał Serwiusz.
Kiedy go panowie otoczyli, spojrzał po nich i zaczął:
— Wiadomo wam, szlachetni panowie, iż Burowie opuścili nocy dzisiejszej obóz, a Kwadowie oglądają się z tęsknotą na góry, które ich od ognisk domowych oddzielają. Dalekie pokolenia złorzeczyłyby nam, gdybyśmy teraz, kiedy nas bogowie widocznie umiłowali, nie pomścili krzywd stuletnich i zaniedbali korzyści z odniesionych zwycięztw. Cofnąć od granic Italii mogłaby nas tylko siła, a tej siły nie spotkaliśmy dotąd nigdzie.
Ustał, czekając na zaprzeczenie, a kiedy się nikt nie odezwał, mówił dalej:
— W tej chwili jest Rzym bezbronny. Zanim legiony afrykańskie i azyatyckie nadciągną, zmieni księżyc jeszcze kilka razy swoją postać, wojska zaś, rozstawione w Italii, wycieńczone przez głód i chorobę, porażone przestrachem, nie wytrzymają naszego uderzenia. Za miesiąc byłoby zapóźno. Parciu całej, zjednoczonej potęgi rzymskiej nie stawilibyśmy czoła. Idąc natychmiast na Rzym, powalimy tego olbrzyma na nogach glinianych, a wieść o naszym czynie roznieci przygasłą od pewnego czasu nienawiść Hiszpanii i Galii i ujarzmionej Germanii nadreńskiej, aż buchnie naokoło płomień szeroki, co strawi ostatecznie cesarstwo, świecące już tylko odblaskiem dawnych, spróchniałych tryumfów.
Zamilkł powtórnie, obrzucił naczelników badawczem spojrzeniem, potem zawołał głosem donośnym:
— Kto z was chce zasłużyć na wdzięczną pamięć potomnych, kto pójdzie ze mną jutro do Rzymu?
Odpowiedział mu brzęk mieczów, uderzonych o tarcze: panowie zgadzali się na zuchwałą wyprawę.
Jeden tylko Willibald nie podniósł broni.
Spostrzegł to Serwiusz, przeto zwrócił się do niego:
— Jeśli wam duchy przodków podszeptują myśli lepsze, podzielcie się z nami przestrogą rozumną. Na radzie jesteśmy.
— Na wojnie nie radzi żołnierz, lecz słucha — mruknął Willibald, uśmiechając się urągliwie.
— Tak was uczyłem, ale w chwilach ważnych powinien każdy naczelnik rodu wesprzeć wojewodę słowem uczciwem. Słuchamy!
Willibald obejrzał się chytrze wokoło i odparł:
— Uczynię, co uczynią wszyscy naszego plemienia, bo tak nakazuje mi przysięga, złożona w wasze ręce, dostojny książę. Pójdę za wami, dokąd pójdą inni, bo prowadziliście nas dotąd do zwycięztw, okrywszy nasze imię sławą niebywałą. Ale czyście rozważyli, książę i wy szlachetni panowie, że została przy nas zaledwie dziesiąta część tej siły, z którą przekroczyliśmy Dunaj?
— Odpadła tylko niesforna hałastra — wtrącił Rudlib.
— Pozwólcie mu skończyć — napomniał Serwiusz.
— Odeszli także Burowie — mówił Willibald — a słyszałem wczoraj w obozie Kwadów i królewskich Markomanów głosy zniechęcone. Żołnierz spogląda z troską o niepewne jutro, zagrożone zemstą Rzymu. Trwoży go cisza, otaczająca zewsząd i wietrzy w niej podstęp ukryty. Doszły wieści, iż sam imperator wyruszy przeciw nam w pole.
— Wieści te przyniosły zające na skokach, stworzonych do ucieczki — odezwał się znów Rudlib wśród ogólnego śmiechu panów.
— Jeszcze Willibald nie skończył — napomniał Serwiusz powtórnie.
— Nabraliśmy niewolnika i łupu tyle, ile żaden z naszych poprzedników — prawił Willibald, rzuciwszy Rudlibowi spojrzenie nienawistne — przeraziliśmy Rzym na długie lata, utrwaliliśmy sławę naszego oręża. Nie lepiejże wrócić do domu zwycięzcami, gdy nie wiadomo, co nieznane jutro dla nas gotuje?
— Czy skończyliście? — zapytał Serwiusz, kiedy Willibald zamilkł.
— Obawy moje podszepnęła mi miłość do naszych żon i dzieci, okrutnie bowiem pomściłby się na nich imperator, gdyby im zabrakło mężów i ojców — dodał jeszcze Willibald.
A Serwiusz zwrócił się do reszty panów i wyrzekł:
— Niech was przysięga, złożona w moje ręce, nie powstrzymuje od czynu rozważnego. Jeżeli się troska o dom i rodziny zakradła do waszych serc, zwinę obóz natychmiast i cofnę się za Dunaj, aby odczekać w naszych lasach, aż nauczycie się ufać więcej swojej sile. Mówcie śmiało. Nie lękajcie się mojego gniewu.
Stłumiony szmer szedł od pana do pana, porozumiewali się półgłosem. Potem wystąpił Rudlib z koła i odpowiedział w imieniu naczelników.
— Zwycięztwo szło dotąd waszemi śladami, książę, i nie opuści was, choćbyśmy zostali sami w krainie rzymskiej. Tak wierzymy. Prowadźcie nas, silni naszą ufnością i posłuszeństwem. Gdyby się zaś bogom podobało cisnąć waszą krwawą głowę pod stopy imperatora, zginiemy z wami. A ten — wskazał na Willibalda — niech wraca do domu, by zapomniał na łonie niewiast o trudach niemiłej mu wojny.
Głośny szczęk mieczów potwierdził słowa Rudliba.
— Niech żyje książę! — zawołali naczelnicy.
— Pamięć potomnych wynagrodzi wam odwagę i wierność — wyrzekł Serwiusz, a zwróciwszy się do Rudliba, rozkazał:
— Szlachetny Rudlib zaniesie orędzie moje królowi Wadomarowi. Jutro ze świtem wyruszą Jazygowie i Kwadowie z nami drogą Emiliusza. Za dni dziesięć zastukają nasze pociski do bram Rzymu. Reszta zostanie pod Akwileą, by dokonać rozpoczętego dzieła. Po zdobyciu miasta pośpieszą Markomanowie królewscy za nami.
Już zabierał się Rudlib, by spełnić polecenie księcia, kiedy się przed namiotem ukazał Herman. Biegł widocznie z wielkim pośpiechem, bo stanąwszy przed Serwiuszem, nie mógł z siebie wydobyć słowa. Pot spływał mu z czoła, piersi pracowały gwałtownie.
— Przynosisz świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz.
Herman zrobił głową znak potwierdzający.
— Wiadomości niepokojące?
Herman otwierał usta, chwytając powietrze:
— Czy Kwadowie odmówili dalszego udziału?
— Poselstwo imperatora! — wybuchnął stary setnik.
— Imperatora? — szepnęli panowie.
Ten i ów pobladł i obejrzał się po za siebie, jakby czuł za plecami zbliżające się widmo potęgi rzymskiej.
— Jakie poselstwo? Gdzie? — mówił Serwiusz. — Zbierz zmysły i odpowiadaj rozumnie!
— Do króla Wadomara! Przybyli senatorowie z wielką świtą i przywieźli dary imperatora. Książę Jazygów wezwany. Wszyscy naczelnicy Markomanów i Kwadów obradują. Imperator obiecuje przebaczenie.
Herman mówił szybko, wyrzucając z siebie wiadomości bez porządku.
— Stary! — mruknął Serwiusz, zasępiwszy się. — I ty lękasz się owego upiora, który straszy już tylko tchórzów i nieświadomych? Otrzyj pot z czoła i wróć do przytomności! Zapewne przysłał Marek Aureliusz takich zdechlaków, jak on sam. Czy nie wiesz, że purpura senatorska pokrywa w Rzymie tylko próchno i zgniliznę?
Dobierał rozmyślnie określeń obelżywych, uwagi bowiem jego nie uszło wrażenie, jakie wiadomość o poselstwie cesarza wywarła na panach germańskich. Przeraziła ich, zatrzęsła ich odwagą...
Więc tak potężnym jest urok siły, opartej na powodzeniu całych wieków, że czaruje nawet wtedy, kiedy się jego blask rozpływa, jak łuna zachodzącego słońca?
Serwiusz odczuł wagę niebezpieczeństwa, które spadło na jego zamiary znienacka, bez przygotowania. Przysłał dary do Wadomara... Oni wiedzieli zawsze, do kogo i jak przemówić... Jego pominęli rozmyślnie...
— O, głupi stary — mówił. — Olśniewa cię przebaczenie imperatora, który zamiast wyruszyć w pole, zabawia się w złocistym pałacu pustą gadaniną z takimi cherlakami, jak on. Bo ty potrzebujesz jego przebaczenia... Ciebie okuli legioniści w żelaza hańbiące, włożyli ci na szyję postronek i pędzą cię na targowisko niewolników... Tyś jest pobity, ranny, niemocny, sam jeden wśród tysiąca wrogów, tobie strzaskano ramię i wydarto broń... Więc ciebie, nędzarza, cieszy łaskawy uśmiech szczęśliwego zwycięzcy... Ty będziesz lizał z wdzięcznością rękę, co cię głaszcze, zamiast uderzyć, do czego zdobyła sobie prawo odwagą i męztwem... O, głupi stary...
— Przebaczcie, panie — bełkotał Herman — tak to niespodziewanie przyszło...
— Osiwiałeś pod ich sztandarami, a nie wiesz, że oni posyłają dary tylko wtedy, kiedy nie mogą ich zastąpić mieczem kata. Silni — depcą bez litości, słabi, przerażeni — nadziewają na siebie skórę lisią i uśmiechają się słodko. Słyszał-żeś ty kiedy o poselstwach do zwyciężonych? Do ludów pokonanych idą liktorowie z wyostrzonemi toporami
— Przebaczcie, panie — prosił Herman.
Nie o nim myślał Serwiusz, gdy szydził z poselstwa imperatora. Mówiąc, spoglądał z pod czoła na panów.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, bo spostrzegł, że jego zręczna gra zdejmowała z nich powoli czar imienia cesarskiego.
— O, głupi stary — powtórzył za nim Rudlib — Niepotrzebnie nas przeraziłeś. Nie zwyciężeni, lecz zwycięzcy rozdzielają łaski i przebaczenie. Zuchwały jest ten twój imperator.
— Na Rzym, na Rzym! — zawołali naczelnicy.
— Czy słyszycie? — mówił Serwiusz, podniósłszy głos. — Boski imperator, pan świata, obiecuje wam przebaczenie! Namyślcie się, rozważcie dobrze! Jeszcze czas...
— Na Rzym, na Rzym! — odpowiedzieli naczelnicy.
— Więc dobrze, pójdziemy jutro do Rzymu; ale poprzednio rozmówię się sam z posłami tego mocarza, co grozi zwycięzcom palcem z bezpiecznego ukrycia. Te lisy mają gładkie języki. Potrafią wmówić w króla Wadomara, że powinien być wdzięczny za łaskę cesarską. Za mną, szlachetni panowie!
Wsiadając na konia, nachylił się do ucha Hermana i szepnął.
— Jazygowie i nasi ludzie niech będą gotowi każdej chwili do walki. Ty podsuniesz się z moją jazdą pod obóz Wadomara i będziesz czekał na sygnał. Gdybym zadął w róg, wpadniesz główną ulicą pod sam namiot królewski. Czy rozumiesz mnie, stary!
— Rozumiem, panie — mruknął Herman. — Na wojnie nie można nigdy wiedzieć, kiedy i gdzie zdrada jadem swym bryźnie.
— Spraw się szybko i cicho...
— Stanie się podług rozkazu.

................

Przed namiotem króla Wadomara stały cztery wysokie krzesła z poręczami. Na jednem z nich, pokrytem suknem purpurowem, spoczywał władca Markomanów, mąż w sile wieku, z koroną na szyszaku, przyodziany w długą suknię, obramowaną kosztownem futrem; naprzeciw niego siedzieli trzej senatorowie rzymscy, wysłańcy Marka Aureliusza.
To grono dostojne otaczał obszerny wieniec, spleciony z naczelników poszczególnych plemion kwadyjskich i markomańskich. I książę Jazygów stawił się na wezwanie.
Kiedy się Serwiusz ze swoimi panami złączył z kołem, kończył właśnie senator Pizo przemowę w języku germańskim.
— Boski imperator — prawił — żywił zawsze dla ciebie, potężny królu, przyjaźń życzliwą i pragnąłby utrzymać nadal stosunki, zawiązane z nami jeszcze przez wielkiego Marboda. Ponieważ doszło do naszej wiadomości, że dzierżawy twoje nie wystarczają już do wyżywienia całego narodu, przeto zgadza się boski imperator w łasce swojej na otwarcie dla pewnej części twoich poddanych prowincyi naddunajskich, pozwalając i Kwadom korzystać z tego dobrodziejstwa.
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem uważnem. A kiedy mu odpowiedział szmer zadowolenia, płynący od męża do męża, mówił dalej:
— Po usunięciu tego kamienia niezgody, nie będzie już między nami powodu do sporów granicznych. My wrócimy do Rzymu, przejęci dla was uczuciami sąsiedzkiemi, wy zaś wrócicie za Dunaj z tem przeświadczeniem, że znajdziecie w nas zawsze sprzymierzeńców, chętnych do rady i pomocy, której wam nie odmawiamy na wypadek, gdyby was ludy wędrowne znów zaniepokoiły. I wasze i nasze dobro wymaga, byśmy mieszkali obok siebie zgodnie i odpierali wspólnemi siłami najazdy dziczy północnej. Zagraża ona tak samo wam, jak nam.
Coraz szerzej rozlewał się szept zadowolenia i coraz więcej oczu życzliwych zwracało się na senatora.
Bo słowa jego usuwały w istocie powód do dalszej wojny. Wszakże przekroczyli Markomanowie Dunaj, parci z północy przez ludy, szukające nowych siedzib. Niechby się wszystkie szumowiny plemion uboższych wylały na prowincye cesarskie, a zapanuje znów na jakiś czas spokój. Imperator poradzi sobie z ruchliwą hałastrą lepiej od pobratymców: wprzęże ją w jarzmo pracy regularnej i ostudzi jej krew gorącą.
Tak rozmyślali panowie markomańscy, znużeni długą i uciążliwą wyprawą, a Serwiusz, który widział skutek przebiegłej polityki rzymskiej, przygryzał dolną wargę. Dumny gmach, zbudowany przez niego, rozsypywał się w gruzy.
— Zaszczytną i pożądaną była mi zawsze przyjaźń boskiego imperatora — odezwał się teraz król Wadomar — i dlatego jestem mu wdzięczny, że obmyślił sam rozwiązanie pokojowe. Jeśli boski imperator przyjmie na swoją ziemię niezadowolonych narodu Markomanów i Kwadów, zawrzemy z nim chętnie przymierze zaczepne i odporne. Naczelnicy plemion, podległych mojemu berłu, dochowają wiary.
— Dochowamy, dochowamy! — wołano zewsząd.
Senator Pizo, szczupły, suchy, łysy, z głową jastrzębia, oskubaną z pierza, uśmiechnął się szydersko, porozumiawszy się wzrokiem z towarzyszami. Nie spodziewał się snadź tak szybkiego załatwienia sprawy. Wszakże jechał do zwycięzców.
Więc wydął pogardliwie wargę i rzekł:
— Na znak szczerości waszej przyjaźni prosi was boski imperator o wydanie w jego ręce byłego prefekta legionów, Serwiusza, by ten zdrajca nie stawał więcej między nami i wami.
Jeszcze król Wadomar nie zdążył odpowiedzieć, kiedy Serwiusz wystąpił z koła i zbliżywszy się do senatorów, zawołał:
— Oto jestem! Bierzcie mnie, przesławni senatorowie, wysłańcy boskiego imperatora!
Przed namiotem króla zaległa cisza. Naczelnicy spojrzeli po sobie bezradni, a Wadomar spuścił oczy na ziemię.
— Dlaczego mnie nie bierzecie? — mówił Serwiusz głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia. — Przygotowaliście już prawdopodobnie dla mnie klatkę w podziemiach wielkiego amfiteatru. Wy lubicie patrzeć na bezsilny gniew lwów spętanych.
— Będziesz zakładnikiem — mruknął Pizo, cofając się w krześle.
Przeraził go ten Germanin, którego imię pobudzało od kilku tygodni cały Rzym do gniewu niemocnego.
— Kłamiesz! — zawołał Serwiusz — jak kłamałeś od pierwszej chwili, odkąd otworzyłeś usta obłudne.
Senator rzymski drgnął. Podniósłszy głowę dumnie, wyrzekł:
— Mówisz do posła boskiego imperatora.
— Mówię do robaka, którego mogę zdeptać, jeśli taka będzie moja wola. Przychodzicie z przymierzem? Blady strach spłoszył was z miękkiego łoża. Dopuszczacie nas do prowincyi naddunajskich? Dlaczego nie uczyniliście tego przed dziesięciu laty, gdy książę Ballomarius korzył się przed wami, błagając o szczyptę ziemi dla swoich ubogich? Dlaczego odpowiedzieliście wówczas ogniem i mieczem? Ja wam powiem, dlaczego. Bo za dni dziesięć mogę stanąć przed bramami waszej złotej, wiecznej, świętej stolicy i puścić ją z dymem razem z waszymi bogami, Cezarami i z całym jej dobytkiem, ukradzionym ludom Europy, Azyi i Afryki. Bo pobici przez głód, zarazę, wojnę i własną nikczemność, jesteście słabsi od najsłabszego barbarzyńcy; bo dusi was za gardło widmo śmierci niesławnej. Wy niesiecie przebaczenie? Czyje przebaczenie? Imperatorów? Czy tego chorego niedołęgi, którego nazywacie sami babą filozofującą, albo tego pijaka i rozpustnika, któregoby w naszych lasach dzieci palcami wytykały, zgorszone jego podłością? Zmieńcie język! Przed zwycięzcami stoicie.
Jak szumiący potok spadły na senatorów słowa Serwiusza. Odurzeni, zdumieni, spoglądali na tego kipiącego olbrzyma w srebrnej zbroi, z głową orła, i zrozumieli, iż groźba takiego wroga może się stać ciałem.
— Bierzcie mnie! — drwił Serwiusz. — Zasłużycie sobie na względy boskiej Faustyny. Ona lubi niewolników i gladyatorów germańskich. Wy wiecie o tem...
W kole panowało ciągłe milczenie, a król Wadomar nie odrywał oczu od ziemi. Wszakże ten, którego życia żądał od nich imperator, był ich wodzem, prowadził ich do zwycięztw, umiłowany przez bogów. Mogli go opuścić, zazdroszcząc mu sławy, uprzykrzywszy sobie jego rękę nieubłaganą, twardą, lecz okuć go w kajdany... Za taką zdradę oplwałyby ich własne żony.
— A wy — mówił Serwiusz, zwróciwszy się do panów kwadyjskich i markomańskich — nie ufajcie słowom tych pysznych lisów. Gdybyście znali dzieje ich potęgi, wiedzielibyście, że stanęła ona na złamanych traktatach, na kłamstwie i przebiegłości. Mocnym schlebiał Rzym zawsze do czasu, słabych deptał, głupich podszczuwał, próżnych olśniewał błyskotkami, wszystkich zaś kłócił bezustannie. Brata prowadził na brata, sąsiada na sąsiada, korzystając umiejętnie z cudzych zawiści i namiętności. Tak było wówczas, kiedy się cała jego wielkość zamykała w obrębie murów nędznej mieściny; tak jest i dziś, kiedy rozkazuje światu. Nie legiony pokonały ludzkość, lecz chytry rozum tego wilczego plemienia. Nie sądźcie ich po sobie. Oni nie dotrzymywali nigdy nikomu słowa męzkiego. Zagrożeni klęską, obiecywali bez namysłu pokój i przymierze, wzmógłszy się zaś na siłach, mścili się okrutnie za przestrach i hańbę. Gdy król Jugurta wypuścił legiony rzymskie z obręczy swojego wojska, zawierzywszy przysiędze pokonanego wodza, wysłano przeciwko niemu tych samych żołnierzy, których ocalił. Gdy mieszkańcy Mumacyi zmusili dwadzieścia tysięcy Rzymian, konających z głodu, do zawarcia pokoju, obalił senat zobowiązania trybunów. I tak wszędzie i zawsze. Z gwałtu, zdrady, kłamstwa i zemsty wylągł się ten potwór samolubny, korzący się dziś przed wami. Korzy się, bo wie, że możecie postawić zwycięzką stopę na jego głowie; ale niech tylko ochłonie z przestrachu, niech zbierze i odświeży swoje legiony, rozbrzmią lasy markomańskie płaczem waszych żon i dzieci, pędzonych w niewolę. Mnie wierzcie — mnie, który jestem kością z kości waszych, krwią z krwi waszej, a znam ich podłość. Wzrosłem przecież w ich szkole... Zamiast słuchać ich obietnic obłudnych, korzystajcie ze zwycięztwa. Pod murami Rzymu rozmówimy się wygodniej, bliżej z ich boskim imperatorem.
Nie przekonał panów germańskich... Bo nieznaną była dzieciom natury przeszłość Rzymu. One widziały tylko teraźniejszość, a ta świetna chwila obecna olśniewała je blaskiem oślepiającym.
Ze zdumieniem spoglądali barbarzyńcy na swojego wodza. Jak on śmiał przemawiać w sposób tak obelżywy o imperatorze, którego wyrokom poddawały się bez oporu liczne morza i lądy? Upił się powodzeniem i zapomniał o potędze Rzymu.
— Znieważacie sprzymierzeńca narodu Markomanów — odezwał się król Wadomar. — Powstrzymajcie, książę, zbyt namiętny język młodości. Chcemy być boskiemu imperatorowi dobrymi sąsiadami.
Senator Pizo, który przypatrywał się przez zmrużone powieki Serwiuszowi wzrokiem schwytanego wilka, słuchając jego obelg z dobrze granym spokojem, rzucił znów towarzyszom spojrzenie porozumiewawcze i uśmiechnął się nieznacznie, a na twarz Serwiusza wypłynął ciemny rumieniec gniewu.
— Oczarowały was dary imperatora! — zawołał. — Bo ten mocarz obdarował was hojnie, po cesarsku. Przysłał wam za ocalony Rzym krzesło i togę, kawałek drewna i szmatę. O, królu Wadomarze! Stare baby, zdolne już tylko do kołowrotka, będą miały prawo drwić z waszej dziecinnej próżności.
Żachnął się król na tronie.
— Weźcie z przed oczu moich tego zuchwalca! — krzyknął.
— On ciebie znieważa — szepnął senator.
— Ukarzcie go! — rozkazał Wadomar.
— Odstaw go żywcem do Rzymu — poddawał Pizo.
Szybko zbliżyli się naczelnicy plemienia Serwiusza i otoczyli go wieńcem.
Błysnęły miecze.
Wtem stanął przed królem Willibald i wskazując Serwiusza, zawołał:
— Nie wierzcie jego słowom! To zdrajca. To on ocalił Publiusza Kwintyliusza... Widziałem... nie pozwolił go dobić... Mówił, że już nie żyje... On żył... Byli w Obozie Batawów przyjaciółmi... Zmówili się na naszą zgubę...
Nikt z koła nie zrozumiał treści oskarżenia Willibalda, lecz wszyscy pochwycili skwapliwie słowo: zdrajca, zadowoleni, że to słowo zdejmuje z nich obowiązki względem wodza.
— Zdrajca, zdrajca! — rozległo się przed namiotem króla.
— Zdrajca! — krzyknęli senatorowie.
— Bierzcie go żywcem! — podburzał Pizo. — Zmówili się na waszą zgubę.
I ruszyli panowie kwadyjscy i markomańscy, aby ścisnąć Serwiusza.
On nie dobył nawet miecza. Przyłożywszy do ust srebrny róg, zadął.
Zdziwili się jego przeciwnicy — zamilkli. A w tej ciszy zadudnił głuchy łoskot cwałujących koni. Zbliżał się szybko, rósł, coraz wyraźniejszy — potem zaszumiał nad namiotem króla okrzyk wojenny Markomanów i na głównej ulicy rozwinęła się jazda Serwiusza w szyku bojowym.
Z politowaniem spoglądał Serwiusz na swoich wrogów. Zbladłszy, utkwili wzrok w ziemi. Oni znali tę jazdę. Legiony kruszyła, każdą bitwę rozstrzygała. Na znak wodza rzuci się na nich i zdepce ich kopytami. Zanim się ludzie ich domyślą, co się stało, zostaną z nich tylko krwawe strzępy.
— Dlaczego mnie nie bierzecie, głupcy? — drwił Serwiusz. — Mógłbym was posłać wszystkich do Walhalli, ale nie uczynię tego, bo wiem, że przekroczycie znów ze mną niebawem Dunaj. Szkoda mi waszych ramion. Jeśli się wam zdaje, królu Wadomarze, że okupiliście sobie tchórzostwem dłuższy spokój, dowiedzcie się odemnie, że się mylicie. Ludy północy, znając już drogę do ziemi cesarskiej, podrażnione łatwem zwycięztwem, zmuszą was wkrótce do wojny, a wówczas pożałujecie dzisiejszej podłości. A wy — zwrócił się do senatorów — opowiedzcie w Rzymie, że były prefekt legionów nie kształcił się nadaremnie w waszej szkole. Czy się wam zdawało, iż pozwolę się wziąć dla uciechy waszego motłochu, jak niedźwiedź w dole? Na zdradę jest czujność. Takich, jak ja, bierze tylko bóg wojny, nie zaś wy, hołota. A ty — wskazał na Willibalda, który stał za krzesłem króla z głową opuszczoną — ty, coś chciał podnieść rękę na swojego wojewodę, żyj, aby cię własna żółć strawiła. Mógłbym cię zgnieść, zawistna żmijo, ale lepiej odemnie zemści się na tobie pogarda dzieci i niewiast germańskich. Niech imię twoje będzie przeklęte!
Skinął na swoich panów i dosiadł konia.

................
I po raz setny zwyciężył młodą, świeżą siłę barbarzyńców urok starej potęgi.

Nazajutrz ze świtem, wracał Serwiusz ze swoim ludem i Jazygami tą samą drogą, którą przyszedł, a król Wadomar ciągnął z senatorami ku Rzymowi, aby przebłagać Marka Aureliusza za to, że mógł go u stóp swoich położyć.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.