Ginąca Jerozolima/Uczta Aleksandra

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Konczyński
Tytuł Ginąca Jerozolima
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
UCZTA ALEKSANDRA.

Huk setek toporów warczał przez noc całą.
Skoro świt różowy padł na białe marmury Przybytku i jął spływać słodki i czarowny na morze dachów jerozolimskich i mieszać się z fioletami mrocznymi, które jeszcze nie zdołały uciec z głębokiej doliny Tyropojon, przytulonej do podnóża Świątyni, królowa Salome-Aleksandra podniosła się z łoża i rzekła do służebnicy:
— Źle spałam. Jakoweś roboty dzieją się pod zamkiem. Wszak słyszysz? Jestże to z wiedzą mego małżonka? Idź, Kypros, i zapytaj ludzi, co znaczyć ma ten hałas? I wołaj ku robotnikom, iż królowa spać nie może.
Młodziuchna Kypros, ze znakomitej krwi arabskiej spłodzona, a jako łup wojenny pełniąca służbę dworską, oblekła szybko swe gibkie ciało w białą szatę i zniknęła za drzwiami.
Ale nie mogła dojść nawet do końca krużganka, wiodącego na taras zamkowy, bo wraz wróciła i składając ręce na jędrnych piersiach, czekała na rozkaz, któryby pozwolił jej mówić.
— Co wiesz, Kypros, powiedz — rzekła Salome.
— Królowo — odezwała się służebnica — u wylotu krużganka straż stoi i nie dozwoliła mi wybiedz na taras.
— Wszak ja, królowa, posłałam ciebie! Mówiłaś?
— Mówiłam, ale kiedy przemocą chciałam się przecisnąć, straż Cylijczyków, nie pomna, kim jestem, zatrzymała mię gwałtem i poważyła się nawet dotknąć lubieżnie mego ciała.
— Nie pytam o to. Ale co za przyczynę podali?
— Rozkaz króla Aleksandra! — mówiła zmieszana Kypros. — Pod zamkiem czynią przygotowania do uczty wieczorem. Ale nie wolno patrzeć na roboty nikomu ze świty gości, ani z orszaku królowej. Król miastu i nam wszystkim gotuje niespodziankę.
Zasępiła się Aleksandra.
— Król kryje przedemną tak wielkie roboty? — mówiła do siebie. — Zaiste źle robi... Miałżeby to być jego nowy czyn szalony?
Skinęła na służebnicę.
— Kypros, zapytaj ludzi, czy król powstał z łoża.
Ale ona złożyła ręce ponownie na piersiach i uczyniła pokłon głęboki, nie spełniając rozkazu.
— Przecz się ociągasz? — groźnie zapytała Aleksandra. — Mów!
— Z komnaty bowiem nie wolno nam wychodzić — odparła niewolnica — ani twym służebnicom, królowo, ani tobie samej.
— Co mówisz?
— Straż mię przywiodła do drzwi i sprawuje odtąd służbę u twoich podwoi.
Królowa gniewnie skinęła ręką.
Kypros zrozumiała jej gest, skoczyła jak antylopa w głąb komnaty i na rozcież otwarła podwoje.
W krużganku stało dwu zbrojnych Cylijczyków.
— Na czyj to rozkaz taki gwałt nade mną? — krzyknęła królowa.
— Z rozkazu króla Aleksandra pełnimy tutaj służbę — brzmiała odpowiedź.
— Aż dopóki?
— Aż do wieczora.
— Do króla iść pragnę — oświadczyła Salome.
— Nie zwolim.
— Ja, królowa, żądam, aby mię puszczono.
— Nie zwolim. Króla surowy nakaz.
Aleksandra pobladła. Rój złych przeczuć opadł ją i wżerał się jak skorpiony w jej serce.
Huk siekier rozszalał się na dobre u podnóża zamku, jakby tysiące drwali cięły bór dębowy.
— Rzecz oczywista — jęczała Salome — iż nowy szał ogarnął króla. Przewrotny Dyogenes pracuje nad jego myślami. Snadź rzecz okropną obmyślił, skoro mnie więzić każe w komnacie.
— Kypros — zawołała ze łzami — chodź do mnie!
Dziewczyna podbiegła chyżo do łoża królowej i uklękła z bijącem sercem.
— Kypros, co to być może? co huk ten znaczy? żali nie domyślasz się wcale?
— O nie, królowo.
— Nieszczęsna jestem — zawołała Salome — nowy srom na mnie padnie.
— Król jest potężny i kocha ciebie, królowo!
— Ale moich oczu się boi! Bo ja powściągam jego straszną rękę! bo ja sumieniem jego jestem! A oto teraz stałam się bezwładna! i próżno miotam się w rozpaczy! Pod murami zamku czyn straszny gotuje się, a ja mam o tem dowiedzieć się wówczas, gdy już zapóźno będzie! gdy już się uczta rozpocznie! Nieszczęsna noc, co zawarła moje oczy! nieszczęsny dzień, co tak długo będzie wlókł się do wieczora!
Ze szlochem padła na wezgłowie.
Kypros przytuliła usta do jej nóg i wzruszona skrapiała łzami białe stopy swej pani.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Kiedy obmyto i namaszczono gościom zaproszonym na ucztę nogi i głowy, służba podała wszystkim przygotowane dla nich białe uroczyste szaty, poczem orszak biesiadników wszedł do sali stołowej.
Strop cały pokryty był girlandami róż i gałązek oleandrowych, które spływały w dół w kunsztownych warkoczach, tworząc chmurę pełną zieleni, barw delikatnych i odurzającej woni nad arcydziełem sztuki jubilerskiej, które zajęło środek stołu.
Była to rzeźba, wykonana ze srebra, a przedstawiająca z łudzącem podobieństwem obraz Jerozolimy tak, jak gród królewski przedstawiał się zdumionemu oku wędrowca, patrzącemu na święte miasto ze skały Gołębiej. Artysta nie zapomniał pokryć dachu świątyni złotemi strzałami, obróconemi ostrzami ku górze. Groty świeciły zdala w słońcu jak las promieni ognistych.
Król Aleksander unikał wzroku małżonki. Otoczony świetnem gronem biesiadników, wśród których arcykapłani i posłowie sąsiednich ludów rej wodzili, baczył przezornie, aby ani na chwilę nie znaleźć się sam na sam ze swą żoną.
Po wybrednych daniach, które już od Rzymian powszechnie przyjęto, zaczęto roznosić wina w krużach kryształowych i sypać na stół biesiadny świeżo cięte kwiaty.
Na wieżach rzeźby, wyobrażającej Jerozolimę, zatknięto światła, mrok bowiem wieczorny jął wciskać się do sali...
Zaczem rozległy się przejmujące tony kinnorów i sumfonii, na których chór dziewcząt grał przygrywkę do pieśni pochwalnej — —
Ucichły rozmowy, opadły ręce, biegnące do puharów, oczy zaś wszystkich skupiły się na twarzy króla Aleksandra, w którego źrenicach tlały dziwne, nieugaszone ognie...
Przewodnica chóru zanuciła pierwszą zwrotkę pieśni, ułożonej przez jednego z lewitów, znającego dzieje króla i jego zamysły...
„O abbadon, szalałoś na ziemiach judzkich.
„Od pustyń Arabii do gór Libanonu, od Birs Nimrundu do wód morskich Jopy wszędzie twe mroki się stały.
„Na krew królewską czyhano w zasadzkach, na życie władcy ostrzono broń zbójczą — szaleńcy! szaleńcy!
„Bo powstał mąż boży i wzniosło się w górę ramię Aleksandra i zgubę król im poprzysiągł.“
Chór powtórzył zgodnie, bijąc w struny instrumentów:
„Bo powstał mąż boży i wzniosło się w górę ramię Aleksandra i zgubę król im poprzysiągł.“
„I zgubę król im poprzysiągł!“ — popłynął refren na miasto, tonące w ostatnich ogniach zachodu słonecznego.
Salome podniosła się na swojem wezgłowiu i uczyniła ruch niespokojny, jakby iść chciała do małżonka swego. Ale on uprzedził jej zamysł i gestem rozkazującym zatrzymał ją na miejscu.
Popłynęła zwrotka druga:
„O abaddon, o abaddon, szalałoś na ziemiach judzkich.
„Gaza, Rafeja i Antedon zdobyte mieczem aleksandrowym.
„I czemuś, o ludzie judzki, w czas się Przaśników buntował? czemużeś broni dobywał, miast jeno ofiary składać?
„Od Cylijczyków, Pizydów, najemnych kohort królewskich, sześć razy tysiąc poległo trupem rokoszan, przez dni czterdzieści i siedm płynęły rzeki krwią judzką.“
Na twarze biesiadników występować poczęły krwawe wypieki. Rozumieli wszyscy, że ta pieśń tryumfalnej pomsty zapowiada rzeczy niezwykłe, że król, którego ramię przez lat kilkanaście broczyło krwią wojny domowej... uczyni zwycięstwo swoje pamiętnem na wieki.
Królowa Salome zakryła twarz, bo czuła, że bladość zdradza jej niemoc i strach wewnętrzny.
Chór uderzył z furją w struny kinnorów i płomiennych sumfonji.
„Pod Obaidą — śpiewała przodownica — wielbłądy arabskie zatratowały wojska Aleksandra, o biada!
„Czemużeś, o ludzie, nie wsparł bohatera, co zwał się twym królem i wiódł cię do zwycięstw?
„O czemużeś klęską oślepion królewską znowu w Jeruzalem i po całym kraju szerzył bunt szaleńczy, mordował mu wiernych?
„Jako nawałnica spadłeś Aleksandrze wśród dudnienia grzmotów, piorunowych błysków, nie znając litości i nie znając miary — pięćdziesiąt razy po tysiąc pobiłeś, aż słońce się krwi tej przelękło.“
Aleksander szarpnął brodę i powstał.
Zerwali się wszyscy biesiadnicy.
„Pięćdziesiąt razy po tysiąc pobiłeś, — szalał refren — aż słońce się krwi tej przelękło.“
Król zaś zawołał rozwścieczony:
— Ta krew nie pomogła! godzili dalej we mnie! krzyczeli ku mnie, kiedy zgody chciałem: „Powinieneś umrzeć! powinieneś umrzeć.“
Wówczas zauważył arcykapłan:
— Królu Aleksandrze! zwycięzcą dziś jesteś! Obiegłeś Bemeselis, gdzie się ukryli twoi przeciwnicy, zdobyłeś je i dziś w lochach jerozolimskich gniją twe wrogi, więc raduj się z nami! Tyś pan dziś wielki! od Fenicyi aż do Merot i od Eksalet aż do Bersaby ciągną się twoje dziedziny.
— Bądź wielkodusznym! to przystoi tobie — zawołała królowa, wyciągając dłonie białe ponad stołem biesiadnym w stronę małżonka.
— Bądź wielkodusznym! — powtórzyła za nią część biesiadników.
Inni widząc, że żyły nabrzmiały na skroniach Aleksandra i że niepohamowany gniew zapalił się w jego źrenicach, stłumili wołanie na swych wargach.
— Salome! — krzyknął król — to ostatnie słowo, które z ust twych wyszło! Niechaj już więcej nic nie słyszę, bo gorze tobie!
Klasnął w dłonie.
Na progu stanął dowódca kohorty Cylijczyków.
— Do dzieła! — przenikliwym, ostrym głosem krzyknął ku niemu Aleksander — rozpocząć widowisko!
Błyszczący zbroją wojak zniknął.
— Zwycięstwo uczcić muszę godnie! — wołał król ochrypłym, szyderczym basem. — Pan zsyłał plagi na łamiących zakon! ja, król, co prochem jestem w obliczu Pana, czynić potrafię tylko w małej części tak, jak Pan umie...
Zwrócił się do chóru:
— Dalej! uderzcie w pieśń tryumfu!
A kiedy zadźwięczało dwadzieścia pięć kinnorów i drugich dwadzieścia pięć sumfonii i targane struny zawiodły hymn zwycięstwa, król potoczył wzrokiem po biesiadnikach i krzyknął:
— Na taras zamkowy! na taras! Widowisko zaczęte! ha-ha-ha...
Poprzedzony muzyką pięćdziesięciu instrumentów, szedł król na czele swych gości i dworzan.
Wszyscy struchleli.
Zamilkły rozmowy, ręce szarpały sztywnymi palcami spadające szaty, oczy unikały spojrzenia sąsiadów.
Długa droga...
Król wiódł ich przez sale i krużganki — na koniec jęli piąć się po szerokich białych stopniach na taras, oświetlony szalejącymi na wichrze płonącemi pochodniami.
Wylegli wszyscy.
Salome spojrzała w dół, zatrzepotała rękoma na powietrzu, i padła omdlała w ramiona jęczącej Kypros.
Na równinie, biegnącej pod zamkiem, sterczało ośmset sinych krzyżów.
Płonące stosy smolne oświetlały zamek Baris, na którego tarasie stał król z biesiadnikami i szalała tryumfalna muzyka — i rzucały czerwony, jaskrawy blask na ów bór potępieńczy.
Gromady żołdaków rozpinały na krzyżach więźniów, wywleczonych z lochów jerozolimskich. Nie było jednego pustego drzewa — na każdem zwisało ciało ociekające krwią, o omdlałych oczach...
A kiedy ci śmierciobrańcy dojrzeli postać króla na tarasie, jęli ku niemu wołać głosami okropnymi, jakgdyby groby otwarły się ziemne:
— Krew nasza na ciebie i na to miasto!
— Przekleństwo na cię, Aleksandrze!..
— Śmierć niechaj równie wyniszczy twe nasienie...
— Giń, a z tobą niech ginie Jerozolima, co żywa patrzy na nas mrących.
I uczynił się zgiełk rozpaczy, zgiełk dobijanych straceńców. Zaczem nawet ci, co już pomdleli w mękach, budzili się w agonii, i zakrwawione ślepia wiedli tam, gdzie las pochodni płonął na tarasie i gdzie szalała muzyka tryumfalna pięćdziesięciu kinnorów i sumfonii.
Mrące więc wargi wołały:
— Śmierć Aleksandrowi! niech ciało twe odpada od kości twoich! niech syny twe zamordują ciało twe i ptactwo niech rozwlecze ścierwo twe!
A wówczas, król podniecony krzykiem mściwym ośmiuset żydów wiszących na krzyżach, kazał wlec z więzień żony ich i dzieci i wymordować je w oczach umierających ojców i mężów...
Krew, ociekająca obficie z krzyżów, mieszała się z krwią płynącą strugami po ziemi.
Gęstwa rąk błagalnych wyciągała się w stronę tarasu — płacz i skomlenia dziecięce szły jak huragan na zamek, tłukły swe fale o granitowe złomy, pięły się w górę, wytrącały z rąk grających instrumenty i wywołały trupią bladość na twarzach dworskich gości.
— Pomiłowania — wołano.
Aleksander szarpnął brodę, obrócił się ku błagającym i zawołał rozwścieczony:
— Nie łaska dla was moja, ale zniszczenie! nie upamiętanie, ale krwawa, nieustanna pamięć! nie przepuszczę nikomu, bowiem nie przepuszczał żaden z was mnie królowi!
Zaczem rozwydrzone zapachem krwi żołdactwo mordowało na oślep, cięło mieczami, kłóło włóczniami, rozwalało głowy toporami. Umierali ojcowie, patrząc, jak u ich nóg ginęły okropną śmiercią dzieci — oddawali ostatni oddech mężowie, zamykając w konających źrenicach ciała swych żon zbryzgane potokami krwi i poszarpane wszelaką bronią.
— O abaddon! o abaddon! szalałoś na ziemiach judzkich — zajęczała pieśń chóralna na rozkaz króla.
Ale przodownica nie dokończyła pieśni. Z rąk jej wypadła sumfonia, ona zaś ogarnięta obłędem, zaczęła biedz tuż nad krawędzią tarasu i wyć w szalonych podskokach:
— O abaddon! o abaddon! na judzkie ziemie zstępuj!
— Dla żywych śmierć, dla trupów srom niepogrzebania w ziemi daj!
— O abaddon!!
W tanecznym skoku z wyciągniętemi białemi ramionami ku konającemu lasowi krzyżów runęła z wysokiego tarasu w dół i roztrzaskała czaszkę o kamiennego lwa, co stał na straży zamku.
Zaczem uciekły zmieszane chórzystki, a za niemi powoli zniknęli goście i ludzie dworscy.
Tylko król Aleksander stał jeszcze długo sam na tarasie pod opieką straży Cylijczyków, wśród łopotu krwawych płomieni pochodni, targanych wichrem, stał, wbiwszy mściwe oczy w bór czarnych krzyżów i zwały pomordowanych ciał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Konczyński.