Ginąca Jerozolima/Pogromca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ginąca Jerozolima |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Codzień na murach Jerozolimy stawał mężczyzna olbrzymiego wzrostu o ponurem wejrzeniu, nie pozdrawiając nikogo, ani nie mówiąc do nikogo.
Zwał się Jezus, syn Arysteusza.
Bywało, mijała jedna godzina i druga i trzecia, a on poglądał to na Górne Miasto i wieżę Fazaelową, w której tyran Szymon obrał sobie sadybę, to znowu biegł wzrokiem ku Antonii i świątyni, lub zda się mierzył wzrokiem grubość muru pierwszego i jego wysokość i oceniał potęgę Wieży Kobiet i Wieży Hippikos. A kiedy w suche palce pochwycił brodę czarną i zapuścił oczy w głąb obozowiska rzymskiego, mogły całe oddziały wznosić okrzyki wojenne, można go było trącać i wołać na niego, a on stał nieczuły na wszystko, pochłonięty straszliwemi rozmyślaniami.
Niejednego z żołdaków Szymonowych, czy Janowych korciło zachowanie się Jezusa, każdy jednak zaraz się powściągał, skoro skrzyżował swój wzrok z oczami, które zabijały.
Początkowo, kiedy legie rzymskie nie rozpoczęły jeszcze szturmu do miasta, widywano go w różnych punktach murów. Straże koło bramy Essejczyków znały go równie dobrze, jak żołnierze Eleazara, lub ludzie Jana w Bramie Psefinos.
Odkąd jednak Tytus posunął machiny oblężnicze od strony północnej i jął tłuc taranami mur pierwszy, osłaniający Nowe Miasto, Jezus zjawiał się tutaj coraz częściej. Bywał w tej stronie o świcie i w południe, o zmroku i koło północy, z gorączką w oczach, z zaciśniętem i mściwie wargami i jak szalony przebiegał obwarowania, badając szkody poczynione przez rzymskie machiny.
Nieraz waliły się pociski, kamienie i strzały z balist, kusz i skorpionów rzymskich, siejąc śmierć dokoła i spędzając obrońców z murów, atoli Jezus, jakby ciało jego z mgły było i wiatru, posuwał się dalej naprzód olbrzymimi krokami, nie zwracając uwagi na żadne nawoływania żołnierzy żydowskich, krzyczących by uchodził przed zgubą.
Pogarda śmierci, oczy, które mordują wzrokiem, olbrzymi szkielet, obleczony skórą, milczenie jego, zagadkowe ruchy, napełniały rozwydrzonych żołdaków żydowskich lękiem i podziwem.
Czasami, jak znak bojowy stał twardo na murach tam właśnie, gdzie największy deszcz pocisków padał i gdzie śmierć zagarniała w swe uściski wszystko, co żywe.
Urągał potędze Rzymskiej, urągał zapałowi bojowemu Żydów.
Praca taranów była nadaremna. Olbrzymie głazy murów ściśle związane ze sobą drżały pod uderzeniami spiżowych łbów, ale szczerba nie ukazywała się w nich żadna.
Jezus zdziczał jeszcze bardziej. Stawał się hardy, straszny. Kiedy jeden z żołdaków wszedł mu natarczywie w drogę, rozbił mu pięścią piersi, — zwalił na ziemię i przeszedł dalej, jak widmo o twarzy zielonej, nie oglądając się na to, co się stało. Nikt nie odważył się podnieść broń na niego.
Pewnego dnia o świcie huk taranów wzmógł się niesłychanie. Łoskot uderzeń niepohamowanych szedł wstrząsającem echem po całem mieście. A nad tą straszliwą kuźnią górował łomot niski, przeciągły, powtarzający się z matematyczną ścisłością, jakby biły pioruny po piorunach w opokę jerozolimską. Zdawać się mogło, że ziemia drży i pęka w kawały.
Biały strach powiał wzdłuż ulic świętego miasta i obleciał wszystkie wieże i mury i ścisnął urągliwe serca obrońców.
Tłumy wynędzniałych, czarnych od głodu mieszkańców wyległy z popalonych domów.
— Co to za łoskot? — wołano — czy Rzymianie wywalają bramy?
Lament rósł jak powódź.
Z ust przebiegających, wybladłych żołdaków padały krótkie wyjaśnienia:
— Rzymianie podsunęli największą machinę! — mur drży i pęka!
— Wali taran, przed którym nic się nie ostoi!
— Rzymianie obili taran blachami żelaznemi!
— Wszystkie kusze i balisty pracują. Nikt na murach nie może ostać.
— Ani sposobu miotnąć pociskiem, lub ogniem!
Kobiety rwały włosy. Mężczyźni sypali popiół na swoje głowy upiorne.
Stał się krzyk, jeden w całem mieście:
— Pogromca! pogromca!
Na krzyk ten wybiegł Jezus z nawpół zawalonego domu, położonego na Targowisku Wełny. Biegł, jak szalony ku północnej części miasta.
Po drodze lamenty rozdzierały jego uszy:
— Pogromca wali w mury!
— Pogromca burzy głazy!
— Mur północny pęka!
W oczach Jezusa zapaliły się dziwne ognie. W rozwarte usta wchłaniał powietrze, przesycone odorem krwi i zgnilizny trupiej i biegł jak ku zbawieniu swemu w stronę, skąd głęboki, niski straszliwy huk płynął.
Tłumy rozstępowały się przed nim, jak drzewo prute klinem stalowym, żołnierze, trzymający straż wewnątrz miasta pod murami po za obrębem lecących poczernionych kamieni i strzał, uczynili mu wolną drogę, a on jak burza minął ich i wpadł z rozrzuconemi połami szaty na mur tam, gdzie potworny łeb Pogromcy kruszył głazy.
Chmura kamieni, dzid i strzał zasłoniła go na chwilę oczom żołdaków żydowskich.
Jezus padł na brzeg muru i oczy wlepił w machinę, z której co jakiś czas wynurzała się wśród zgrzytu łańcuchów straszliwa, spiżowa, krągła masa i jak czarny piorun uderzała w kamienie, broniące miasta.
Po każdem uderzeniu Jezus przechylał się w dół, aby dojrzeć lepiej działanie „Pogromcy“.
Potężne szczerby w murze szczerzyły do niego białe zęby.
Krótki, suchy śmiech wydarł się z gardła Jezusa. W oczach zaświeciły błyskawice potwornej radości. A potem — łzy nigdy niewidziane zalały mu twarz i zrosiły kamienie, do których przylgnął czołem.
Zerwał się na równe nogi, wyciągnął rękę w stronę Rzymian i czynił ruchy, których znaczenia nikt by nie umiał odgadnąć.
Żydowski żołnierz struchlał. Wszyscy sądzili, że padł trupem, a on żyw powstał nanowo i miotał się na murach jak szalony.
Co wołał i czego żądał od Rzymian, żadne ucho nie dosłyszało w dzikim poświcie pocisków wyrzucanych z kusz i skorpjonów wśród zgrzytu piekielnego łańcuchów i dudnienia straszliwego taranów.
— Sąd ostateczny! — wybiegały okrzyki ze zbielałych ust.
Jezus machnął ręką w stronę Rzymian, jakby ich żegnał, lub, jakby ich odpędzał, i spadł z powrotem z murów.
Przebiegł przez szeregi żołdaków jak wicher bez okrzyku, bez słowa. Tylko suchy, okropny śmiech wydzierał się czasem z jego piersi, a pięść zaciśnięta i podniesiona w górę torowała mu drogę przez skłębione tłumy pospólstwa.
Do domostwa swego nawpół zburzonego na Targowisku Wełny wbiegł z ogniem w oczach, z białą pianą na wargach.
Pchnął drzwi w sieni i stoczył się po zburzonych schodach w głąb piwnicy.
— Druzyllo! Druzyllo — krzyknął — ty żyjesz?
W kącie zabrzmiał zbolały niewieści głos:
— Ty to jesteś Jezusie?
— Ja! — zawołał i przypadł na kolanach do kobiety, leżącej na barłogu.
Brudny mrok, wdzierający się z podwórza przez szczelinę muru, oświecał stalowym blaskiem twarz chorej. Ogromne czarne oczy były jedynem ogniskiem życia na jej obliczu, spalonem zajadłą gorączką głodu.
Mężczyzna okrył chude piszczele jej dłoni pocałunkami, podsunął rękę pod jej drobną głowę o przecudnych, płonących rysach i bełkotał bezładnie:
— Druzyllo moja! nadchodzi dzień pomsty! za całą twoją nędzę! za całe nasze nieszczęście Pan zsyła karę i pomstowanie!!
Kobieta odgarnęła spoconą dłonią włosy z jego twarzy.
— Biednyś ty Jezus — szeptała — o, jaki biedny! czemu życie ucieka tak powoli ze mnie? czemu Pan męczy ciebie i mnie tak bez miłosierdzia?
— Cicho Druzyllo! cicho! Nie trza ci umrzeć pierwej, póki oczu swych nie nasycisz zemstą Pana! Tak trzeba! tak ja poprzysiągłem tobie i moim wrogom Szymonowi i Janowi! umrzesz, gdy ujrzysz, jak ciała ich zamienione będą mieczem rzymskim w ścierwo.
Kobieta próbowała zamknąć mu usta słabymi palcami:
— Nie mów tak, nie mów! Wrogowie twoi są jednak braćmi twoimi. Przebacz im Jezusie... Bo zaguba idzie na nas jedna i ta sama!
Mężczyzna wybuchnął:
— U Nazarejczyków nasłuchałaś się podobnych gadań. Ja ci przebaczam Druzyllo, bo ty chora. Ale wiedz, że oni nie są już moimi braćmi. Ja ich przekląłem po tysiąc razy. Szymon kazał mi ojca ściąć, by zagarnąć jego majątek. Ludzie Eleazara zatłukli mi brata w świątyni. Oprawcy Jana rozpruli ci wnętrzności mieczem! Za co? za to, żeś broniła ostatniego kęsa chleba ukrytego dla mnie? i tacy to hańbiciele Zakonu bronią murów Jerozolimy, aby wewnątrz tępić lud? „Pomsta im“ rzekł Pan przez usta proroków. Pomsta im samym! ich nasieniu aż do dziesiątego pokolenia!
— Jezusie!
— Pan zsyła wrogów mocnych z zachodu, aby uczynili koniec bezprawiom w Jerozolimie i aby tych, co chadzają krzywo przed Panem, przywiedli do otwartego grobu! Czytałem ci w proroctwach jeremiaszowych: „Tył, a nie twarz ukażę im w dzień zatracenia.“ Zatracenie to na nich idzie! już idzie! już jest bliskie! Pomsta za ciebie, pomsta za spalone miasto, pomsta za krzywdy sierot i ojców i matek i mężów idzie i nie ominie ich! a wówczas oczy moje i twoje zamkną się z osłodą w duchu, iż stało się zadość sprawiedliwości Pana.
Druzylla potrząsnęła ramieniem Jezusa:
— Mów, co się stało? — szepnęła z wysiłkiem — Rzymianin w mieście?
On zaś wstał z ziemi, pokłonił się kornie ku wschodowi i modlił się żarliwie:
— Nie dałeś Panie upamiętania! przeto podasz syny ich do głodu! wwiedziesz je w ręce miecza! i będą żony ich bez dzieci! wyciągniesz rękę swoją i zabijesz! upracowałeś się prosząc.
Kobieta pociągnęła go za połę ubrania i przerażona powtórzyła pytanie:
— Jezusie! co stało się w mieście? żali przybytek Pański runął od ognia rzymskiego?
Mężczyzna otrząsnął się, spojrzał na nią przytomnie i patrząc podejrzliwie dokoła, czy go kto nie słyszy, rzekł jej do ucha:
— Pogromca pracuje! mur nie wytrzyma długo! pęka! widziałem na własne oczy! nikt już go nie broni.
— Pogromca? — wybełkotała Druzylla.
— Tytus ustawił pogromcę. Ma stalowy, potworny łeb. Słyszysz huk?
Zamilknął.
Uczyniła się cisza w piwnicy.
Naraz zadrżały głucho fundamenty zburzonego domostwa i rozległ się daleki, krótki grzmot.
— Burza — wyszeptały zbielałe usta kobiety.
— Cicho! — upominał ją Jezus — to burza rzymska! to głos i uderzenie Pogromcy! najpotężniejszy taran rzymski bije w mur pierwszy i obali go i Pan w obłokach dymu i błyskawic ucieszy się po raz pierwszy.
Druzylla westchnęła i opadła z jękiem na posłanie.
Jezus pochylił się nad nią.
— Głodna jesteś — szepnął — o, biedna moja żono! nie ma ani jednego ziarenka w domu, abym ci ugotował. Siepacze żydowskich tyranów zabrali nam wszystko i ranę zapalili we wnętrznościach twoich!
Zaciśniętą pięść podniósł w górę. W stalowym blasku światła, wdzierającego się przez szczelinę, wychyliły się z po za czarnych warg białe zęby.
Kobieta przestraszona przymknęła oczy.
On zaś znowu pochylił się nad nią i bełkotał:
— Nie długo już męki! śmierć nasza blizka, ale i pomsta blizka! czekaj tylko cierpliwie! jeszcze zatrzymaj życie w sobie! dzień jeden, dwa dni, a oczy twoje napasę radością wielką!
Z pod powiek Druzylli wymknęły się łzy, które wessała w siebie rozpalona skóra. Półuśmiech zakołysał się na jej ustach i zniknął.
— Będzie jak twoja wola — wyszeptała z wysiłkiem i od tej pory umilkła.
Jezus mruczał nad nią modlitwy, zmieszane z przekleństwami, poczem wypadł na miasto i pobiegł na mury. Czynił tak wielokrotnie za dnia i wielekroć razy w nocy.
Żołdacy po raz pierwszy słyszeli słowa, wybiegające z jego gardła w paroksyźmie obłąkańczym:
— Pogromca pracuje! mur pęka! ha-ha-ha! mur pęka! drżyj Jerozolimo!
Pod wieczór następnego dnia umęczone wojsko żydowskie, nie mogąc w żaden sposób osłaniać muru przed uderzeniami taranów, i padając z nóg z wytężenia po trzechdniowych nieustannych alarmach i fałszywych szturmach, wykonywanych przez legie, cofnęły się z pod muru pierwszego. Szukały wytchnienia i snu za osłoną muru drugiego.
Dostrzegł to Jezus i szybko zawrócił do domu.
Noc zapadła nad miastem.
W obozach rzymskich cisza zaległa.
Gasły ognie płonące przed namiotami.
Ukojenie i odpoczynek po dniach krwi, mordu i pożogi bratały się z nocą i brały ludzkie istnienia w moc nieodpartą snu.
Jezus, syn Arysteusza szedł z Targowiska Wełny z ciężarem na plecach.
Wytężał ostatek sił, które długo drzemały w jego atletycznych ramionach, i posuwał się naprzód. Kiedy znalazł się pod bramą Genot, wiodącą z Górnego miasta przez mur drugi do dzielnicy nowomiejskiej, straż go zatrzymała.
— Z czem idziesz? — zapytano go.
— Z majątkiem do Rzymian — zadrwił złowieszczo.
Żołnierze spojrzeli po sobie.
Dowódzca straży przysunął się do niego.
— Co niesiesz na plecach? — rzekł twardo.
— Popatrz — warknął Jezus.
Dowódca odchylił płachtę i cofnął się ze wstrętem.
— Niesiesz trupa? — mruknął.
Jezus spojrzał na niego źle.
— Mój trup jeszcze żyje — odezwał się dziko — umrze, skoro czas przyjdzie temu.
Jął iść przed się.
Straż dalsza zastąpiła mu drogę.
— Dokąd? — usłyszał znowu groźne pytanie.
Jezus powściągnął straszliwy gniew, który wrzał we wszystkich jego żyłach.
— Na mur pierwszy.
— Po co?
Zaśmiał się okropnie.
— Po co? — odparł zduszonym głosem — wy cofnęliście się wszyscy za mur drugi. Ja z tym konającym trupem idziemy bronić muru pierwszego.
— Bez mieczów?
— Ten trup i ja położymy się na szczerbach muru. Pogromca oślizgnie się po naszych ciałach.
Dowódzca spojrzał na niego z przerażeniem.
— Ha-ha — zaśmiał się Jezus — dziw wam?
I poszedł przed się. Nikt już nie bronił mu drogi dalszej.
— Pan go natchnął — szeptali żołnierze do siebie ze strachem.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Północ minęła dawno.
Jerozolima spała snem ciężkim, męczącym.
Jezus złożył swój ciężar na murze, modlił się żarliwie i oczy wytężał w dal.
Dostrzegł w głębiach nocy błysk jeden i drugi. W dole coś brzęknęło, ucichło i znów dźwięk jakby owiniętych mieczów i tarcz doszedł do jego uszu.
Pochylił się nad umierającą kobietą.
— Druzyllo, Rzymianie idą! — szepnął jej do ucha — słyszysz?
Rozwarte źrenice zatopiły się w jego wzroku z wahającem pytaniem.
Jezus drżącemi rękami wzniecił ogień, zapalił kilka łuczyw i poświecił z muru w głąb przepaści, czerniejącej pod nim.
Wybite łbem pogromcy szczerby zaświeciły zębami mnogimi.
— Tędy droga! — krzyknął cicho w głąb.
Przechylił się w stronę obozowiska rzymskiego i ukrył płonące łuczywo za murem.
— Tędy droga! — powtórzył wołanie.
Oświecał szczerby dokładnie. Widne były jak na dłoni.
Koło głowy jego warknęła strzała.
— Nie zabijaj — krzyknął — świecę! wchodźcie! im wcześniej, tem lepiej!
Łuczywa zapłonęły jasnem światłem.
W głębi pod murami kłębiła się przepaść od legionistów rzymskich — połyskiwały pancerze, hełmy, dzidy. Setki rąk umacniały drabiny.
Jezus zaśmiał się głośno.
— Prędzej! prędzej! — nawoływał — żona moja umiera! prędzej, niechaj was jeszcze przed śmiercią zobaczy! zatracenie na Jerozolimę z waszych rąk zsyła Pan!
Uwierzono mu.
Legia rzymska w największem milczeniu wdrapywała się po szczerbach w górę. Żołnierz za żołnierzem wspinał się na mur pierwszy, schodził w dół i łączył się w oddziały wewnątrz dzielnicy nowo miejskiej.
Jezus przypadł do konającej kobiety i szepnął strasznie:
— Druzyllo! stało się! Oni już tam!
Kobieta uśmiechnęła się dziwnie i wydała ostatnie tchnienie. Jezus całował bez końca jej stygnące ciało.
Białawy świt zastał go jeszcze przy tej pracy.
Ostatni centuryon rzymskiej legii, który przeszedł przez mur, wstrząsnął się i szepnął do siebie:
— Obłąkany żyd! niech mu Jupiter skróci życie.