Ginąca Jerozolima/Brama Hippikos

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Konczyński
Tytuł Ginąca Jerozolima
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BRAMA HIPPIKOS.

Huk i przejmujący jęk taranów ustał. Świst ostry balist i skorpionów rozdarł jeszcze powietrze ostatnimi rzuconymi pociskami i zamilkł.
Podarty żelaznymi łbami mur, sąsiadujący z Wieżą Hippikos, przestał dygotać w posadach i chłodził się zastygającemi kałużami krwi.
Kaatas w zbroi rzucił się na podłogę granitową izby wieżowej i nie wypuszczając z rąk miecza, natychmiast znieruchomiał, zdjęty ciężkim snem.
Dobroczynna bezksiężycowa noc opadła na głowy żywych i zabitych, na oblężone miasto i obóz Tytusa, kojąc swem zimnem omdlałe w walce ciała a ciemnością pomęczone oczy.
Cisza i pustka zasiadły na murach. Czatownicy — wyczerpani rozszalałym szturmem, który trwał bez przerwy przez całą noc i przez cały dzień — oparci na mieczach lub tuląc głowy do włóczni, popadli w półsen męczący. Co jakiś czas zrywał się przerażony wizyą senną zbrojny żołnierz i wołał przeraźliwie:
— Legia rzymska idzie!
Zaczem szedł krzyk wielki naokoło murów i porywały się do broni straże i wytężały oczy w nieprzebity mrok nocy i rzucały pod mury płonące głownie, aby oświecić nadchodzące wojska rzymskie, majaczące w ich rozdrażnionej wyobraźni — i znowu głęboka cisza słała się zwolna, kładąc dobrotliwe dłonie pokoju na dygocące serca żołnierzy i stulając im powieki senną przemocą.
Północ mijała.
— Kaatas! Kaatas! — rozległo się wołanie od strony miasta.
Nikt nie odpowiadał w ciemnościach.
Wołający wydobył latarnię, okrytą połą szaty, i podniósł ją do góry.
— Brama zamknięta — mruknął — wszyscy uciekli czy wymarli?
— Kaatas! Kaatas! — znowu zawołał przeciągle — jestżeś żyw, to przemów! czas już bramę otwierać!
Głuche milczenie było mu jedyną odpowiedzią.
Przybysz pochylił latarnię ku ziemi i jął szukać dokoła. Natchnął się na leżące ciało, ukląkł, podniósł ludzką rękę do góry i puścił. Opadła, jak kamień — zajrzał w oczy rozwarte, białe, wytężone, na wierzchu...
— Trup — mruknął.
Sięgnął ręką w bok. Namacał głowę.
— Ten już także skrzepnął — rzekł do siebie i cofnął z odrazą palce.
Jął zatem iść ostrożnie wzdłuż muru, aż natknął się na wał zbitych zwłok.
— Tu ich zwalono razem — tłumaczył sobie — przybyło roboty, i to niemało. Tytus pracował mocno. Ano, czas wielki na mnie.
Zawrócił szybko do Wieży Hippikos i, już nie tłumiąc głosu, krzyczał całem gardłem:
— Otwierać bramę! Zaczną nieść zwłoki z miasta! dwa tysiące trzysta trupów!
Natknął się na śpiącego żołnierza, szarpnął nim gwałtownie i krzyczał mu do ucha:
— Gdzie wasz dowódca Kaatas? słyszysz? odpowiadaj! jutro ci łeb zetną, bo śpisz! gdzie Kaatas?
Żołnierz otwarł szeroko oczy, porwał za miecz i zmierzył się do cięcia, lecz przybysz błyskawicznie szybko chwycił go za ramię i groźnie krzyknął:
— Ja swój! płatnik miejski Poplas!? Gdzie Kaatas? odpowiadaj!
Zbrojny uśmiechnął się, jakby odpędził od siebie marę straszną, wyciągnął ciało na kamiennej ławie, opuścił miecz na ziemię i, zasypiając, rzucił bezładne słowa:
— Kaatas... wieża... izba górna.
Głowę odwrócił i zasnął twardo.
Poplas szybko przebiegł po schodach kamiennych, minął izbę dolną, pełną umarłych, rannych i żywych, pełną jęku i śmierci, i wpadł na górę.
Dowódca spał na kamiennej podłodze.
Płatnik szarpnął nim raz i drugi.
— Kaatas! żyjesz? podnieś głowę!... Kaatas! wyśpisz się jeszcze! Kaatas! Kaatas!
Kiedy wołanie nic nie pomagało, jął mu rwać miecz z ręki.
Śpiący ocknął się instynktownie, chwycił za rękojeść broni obiema dłoniami, lecz kiedy Poplas oświecił swą twarz latarnią, zapytał ów z wściekłością w głosie:
— Czego chcesz?
— Tego, co zawsze. Każ bramę otworzyć.
Kaatas spojrzał na niego piorunującym wzrokiem.
— Czyż nie macie Bramy Psefinos albo bramy Essejczyków, albo Sadzawki wężów — krzyczał rozdrażniony — że mnie tu zamieniacie w grabarza całego miasta? Mało mam roboty z legiami rzymskiemi i mało strażowania? jeszcze mi wiedziecie tędy zdechłe ciała? Po dobremu radzę ci, Poplasie, każ je wieść inną drogą, bo mnie taki szał z tego powodu napada chwilami, że zgotuję sobie i tobie nieszczęście.
— Co mamy czynić? — usprawiedliwiał się płatnik miejski — za twoją bramą najobszerniejsze przepaście. Grzebać nie mamy czasu. Zatem zwala się trupy w głąb...
— Mówiłem, są inne bramy. Nie mogę już patrzeć na te ohydne pogrzeby. Rzucajcie psom to, co spuchło z głodu lub padło z moru.
— Twoi bracia!
— Nie znam takich! Kto nie trzyma miecza w ręce — pies i stronnik arcykapłanów. Niech ginie!
— Kaatasie! Jakaż zaciekłość tobą miota! co winien lud, iż Jahwe tak go rozmnożył?
— Niech giną! — powtarzał zapamiętale dowódca Wieży Hippikos.
Poplas pokiwał głową smutnie i rzekł:
— Utraciliście serca dla swoich, zatem Bóg utracił je dla was. Legie rzymskie dobywają miasta, lud mrze z głodu i moru, a w mieście szaleją trzy hyeny.
— Jakie hyeny?
— Jakie, pytasz, Poplasie? Nie wiesz-że sam najlepiej?
Dowódca brzęknął mieczem po kamieniach posadzki i jął krzyczeć ponuro, bijąc się w piersi:
— Jam człowiek Szymona. On jeden zbawić może Jerozolimę! Z nim jednym Jahwe zawarł przymierze! Śmierć Janowi i Eleazarowi!
Lecz płatnik skoczył ku niemu i na ustach położył mu rękę.
— Ciszej — błagał — bo mię zgubisz! Domyślą się wszystkiego!
— A zgiń i ty razem z twymi trupami.
— Ciszej! przyjacielem ci jestem od lat najmłodszych! Mogę mówić prawdę, bo patrzę na nieszczęścia wszystkich! Gdybyś widział to, co ja widzę codzień! Gdybyś widział, jak ludzie Eleazara spalili całą dzielnicę dokoła świątyni, bijąc się z ludźmi Jana — i jak znowu ludzie Jana rozciągnęli pas pogorzelisk między Górnem Miastem a Dolnem, gdzie się broni twój Szymon, i gdybyś widział, jak biednym starcom, dzieciom i kobietom wydzierają żołnierze nasi, rozwścieczeni wojną domową, ostatni kęs chleba, nawet kości wygrzebane z resztkami ścięgien, a zaś palą śpichlerze swoich przeciwników pełne zboża — ach, gdybyś widział te mary, błądzące po ulicach, bez rodziny, dachu i pożywienia, te opuchłe półtrupy, błagające o cios ostry miecza, byleby im dano zakończyć męczarnie — gdybyś widział to wszystko, gdyby to nieszczęście przemówiło do ciebie tak, jak do mnie przemówiło...
Kaatas spojrzał na niego z podełba i mruknął:
— Nie czas na żale! bijemy Rzymian!
— Bijecie się w szaleństwie — ciągnął dalej Poplas — ale to samo szaleństwo rzuca wasze miecze, ledwieście je z krwi rzymskiej otarli, na waszych własnych braci, na ludzi Jana i Eleazara. Walczycie wewnątrz i zewnątrz!
— W tem nasza moc wielka. Obrona iść musi z ramienia tych, których Pan powołał i którzy najgodniejsi! przez fałszywych obrońców nie będzie miasto zbawione.
Płatnik rzucił z boleścią słowa:
— Każde ramię, co walczy przeciw Rzymianom, jest święte!
— Milcz! nie draźnij mnie — krzyczał dowódca — i tak zbyt wielu wysłuchałem bluźnierstw! Kto przeciw Szymonowi, ten jest przeciw miastu, zatem niech ginie! niechaj dziesięciu sprawiedliwych zostanie w mieście, a Jahwe da im moc Samsona! Śmierć tym, co nie są z nami! śmierć ludowi! śmierć ludziom Jana i Eleazara! Do najmłodszego nasienia Pan niech je wygubi!
Płatnik patrzył na niego przerażony.
— Jakże ty strasznie umiesz nienawidzieć — rzekł z rozpaczą w głosie.
Na chwilę milczenie zaległo izbicę.
— Nie rozumiem ciebie — rzekł po chwili strażnik bramy — bacz, Poplasie, czy to liczenie trupów nie rozstraja nazbyt twoich myśli. Żal mi ciebie. Ty może już jesteś chory na umyśle.
— Mylisz się, Kaatasie — ów odpowiedział, zapanowując nad swojem wzruszeniem — nie chory jestem, ale to prawdą jest, iż to liczenie trupów, za których pogrzeby płacę z kasy miasta, nauczyło mię patrzeć inaczej na nasze sprawy...
— Jak cię nauczyło patrzeć?
— Jako na nasze wspólne, bezpamiętne nieszczęście, w którem my wszyscy braćmi dla siebie być winniśmy — — i wzajem kochać się winniśmy.
— Kochać? — ze zdumieniem zapytał Kaatas.
Poczem wstał i ciężkim krokiem, brzęcząc niezdjętą zbroją, obszedł dookoła izbę. Nakoniec stanął nad płatnikiem, siedzącym na ziemi, uchwycił go za ramię i, patrząc mu w oczy, rzucił krótkie, warczące słowa:
— Galilejczyk!
Poplas zmieszał się, obejrzał na drzwi rozwarte, czy niema kogo w pobliżu. Chciał coś rzec, lecz, miasto tego, pochylił głowę i tylko łzy kapały mu z oczu na zimną, kamienną podłogę.
Kaatas zaś wyprostował się i rzekł twardo:
— Twój mistrz, jeżeliś weń uwierzył, był samozwańcem. Zginął hańbiącą śmiercią na krzyżu. My i Rzymianie tępimy jego wyznawców. Ja nie umiem kochać. Tobie to zostawiam... Galilejczyku!... szczęśliw bądź, iż grzebiesz trupy. Mam wzgląd na to, inaczej zginąłbyś potrójną śmiercią: z ręki ludu, Szymona i Rzymian.
Płatnik wstał smutny...
— Kaatasie — rzekł — pomnij, co ci powiem jeszcze. Na nieszczęścia drugich nie patrz, jako na nieszczęścia cudze, lecz patrz tak, jakby to były twoje nieszczęścia własne.
— Ha-ha-ha! — śmiał się strażnik bramy.
— I pomnij to jeszcze, że każde nieszczęście jest bliskie, a nietylko cudze. Teraz zaś czyńmy swoją powinność.
To mówiąc, zwrócił się ku drzwiom i wyszedł na dwór, świecąc latarnią. Za nim szedł Kaatas.
Przed bramą w mrokach nocy stał długi, bez końca szereg noszy i czarnych wozów.
Żołnierze otwarli bramę.
Poplas wydobył zwój, który miał ze sobą, położył go na ławie, ukląkł, postawił obok latarnię i zawołał:
— Zaczynajcie! Podawać dzielnice miasta i nazwiska.
Pochód ruszył. Jęły skrzypieć wozy, ciągnione przez ludzi, ugięły się ramiona, niosące skrzynie ze zwłokami, zadudniły nogi — dusząca, trupia woń wzmogła się dokoła, wżerając się w gardła i oczy.
Czarne mrowie — — —
Ani za skrzyniami, ani za wozami nikt nie szedł. Miłość, litość, żal odbiegły precz od ludzi.
Grabarze, niosący zwłoki, wywoływali imiona i miejsce, mijając płatnika:
— Stara kobieta niewiadomego nazwiska! Zgarnięta na targowisku wełny! padła z głodu!
— Marya, żona Ananisa! Spalona w domu męża.
— Anan, syn Anana! Padł z moru. Górne miasto.
— Kobieta niewiadomego nazwiska! Padła z głodu. Zginęła na rynku Krawców.
— Antyfilos, Idumejczyk, pątnik! Padł z głodu. Górne miasto.
— Dwoje dzieci! Mór! Górne Miasto!
— Arysteusz, syn Adalasa! Zabity przez ludzi Jana.
— Antypas, syn Arinosa, Gorliwiec! Zabity przez ludzi Jana.
Płatnik skinął, aby szli dalej, lecz następny wóz zatrzymał:
— Stać! muszę wypisać sumę.
Głośno liczył.
— Przez bramę Hippikos od początku oblężenia przeniesiono... trupów... przeniesiono... razem czterysta tysięcy pięćset.
— Dalej! w pochód! — krzyknął Kaatas, rozzłoszczony chwilowym zastojem.
Zaskrzypiały znowu wozy, zahuczały skrzynie.
— Jozue, syn Bargiory, mór, Górne Miasto!
— Klusot, syn Epifanesa, mór, Górne Miasto!
— Sara, żona Kenedajosa z trojgiem dzieci, spalone, Górne Miasto!
— Klejtos, syn Hyrkana, zabity przez Gorliwców.
— Cztery kobiety niewiadomego nazwiska, z głodu, padły w Przybytku.
— Gamalas, syn Gamalasa, mór, Górne Miasto.
W tej samej chwili Kaatas, który siedział ponury na ławie kamiennej i z nienawiścią patrzył na ów pochód trupów, drgał i zerwał się na równe nogi.
— To fałsz! Dziś z nim rozmawiałem.
Płatnik skinął na ludzi i wydał rozkaz:
— Poświećcie latarnią!
Kaatas odrzucił płachtę z głowy zmarłego i zatrząsł się cały.
— To on — wyszeptał — jakże ma twarz skrzywioną!
Płatnik zauważył z głębokim smutkiem:
— Każde nieszczęście jest bliskie.
Potem wydał rozkaz:
— Dalej w drogę!
Zaczem wołano znowu:
— Dwie kobiety, pięcioro dzieci, zgarnięte na Kuźniach, niewiadomego nazwiska.
— Pappos, syn Antygona, mór, Górne Miasto!
— Julia, żona Judasa Idumejczyka, głód, Górne Miasto.
— Dalej! dalej! żywo! — wołał rozdrażniony Kaatas. — Czyż do samego świtu ma trwać ten pochód okropny?
— To ofiary głodu, moru i walk bratobójczych — rzekł płatnik — żołnierzy poległych pochowamy za dnia.
— Można w szał popaść! — krzyczał Kaatas.
Ale w tej samej chwili nadciągnęły dwa wozy, na obu po dwie skrzynie. Czarne, bogate całuny zaścielały podwody.
Człowiek, idący przodem, podbiegł do płatnika i wyszeptał mu z cicha nazwiska. Poplas drgnął przerażony, zapisał imiona i skinął, aby szli dalej.
— A to kto taki? — krzyknął dowódca, rozwścieczony zmianą porządku. — Jak wołać, to wszystkich! żadnych zmian!
Wówczas Poplas podszedł do niego i zapytał miękko:
— Kaatasie, dawno nie widziałeś swoich?
— Co to ma do rzeczy? — krzyczał ów — wołać nazwiska trupów! O moich się nie troszcz! żywi są i zdrowi! Jeno ludzie Eleazara, te psy Gorliwcy, nie puszczali mnie już od trzech dni pod Antonię. Dalej! w pochód! wołać nazwiska!
Płatnik rozkrzyżował ramiona i rzekł wielkim głosem:
— Ręka Pana jest straszna! Nieszczęściem śmierci wiąże wszystkich bardziej, niźli samem życiem!
Zwrócił się do ludzi:
— Nie kryjcie imion! Wołajcie je głośno!
Zaczem człowiek, idący przodem, wyliczał przerażony:

— Fedra, żona Kaatasa, dowódcy Wieży Hippikos, zabita morem, z pod Antonii!
Kaafas zbladł, jak trup, i zakołysał się na nogach.

— Salome, matka Kaatasa, dowódcy Wieży Hippikos, mór, z pod Antonii!
— Symeon, syn Kaatasa, zabity przez ludzi Szymona.
— Julia, córka Kaatasa, mór, z pod Antonii!
Dowódca wyrwał z rąk płatnika latarnię i biegł od trupa do trupa. Rozszerzone źrenice jego wpijały się w twarz żony, matki i dzieci, ręce dotykały się rysów, usta mamrotały jakieś straszne zaklęcia.
Wozy zaskrzypiały, ruszyły.
— Stać! — krzyknął strasznym głosem.
— Poplasie — zwrócił się do płatnika — ja ciebie teraz zrozumiałem! Ale zapóźno! zapóźno! Nie umiem kochać! Nie potrafię! Trzebaby te wszystkie trupy kochać, co przeszły i co pójdą jeszcze i tych wszystkich, co mają być trupami w mieście! Ale ja nie umiem. Ja mogę tylko jeszcze bardziej nienawidzieć!
Zwrócił się do zbrojnej straży.
— Żołnierze! — zawołał — widzieliście, jak byłem oddany Szymonowi! Powiedzcie mu teraz, że go nazwałem psem i łotrem! zbójem i grabieżcą! Ludzie jego zabrali życie mojemu synowi! Mór zabił mi matkę, żonę i córkę! Powiedzcie mu, że go nienawidzę bardziej od Jana i Eleazara! i że kląłem przed śmiercią Jahwę, który mi taki cios zgotował! Żegnajcie!
— Poplasie! — krzyknął jeszcze — na koszt miasta mój pogrzeb.
To mówiąc, padł na nastawiony miecz i runął na ziemię, bluzgając obficie krwią.
Na czarny wóz rzucono zwłoki nowe i ruszono w drogę.
O świcie Poplas zamknął zwój.
— Czterysta trzy tysiące ośmset — szeptał do siebie, patrząc napół obłąkanym wzrokiem dokoła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Konczyński.