Ginąca Jerozolima/Pieśń Jonatesa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Konczyński
Tytuł Ginąca Jerozolima
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEŚŃ JONATESA.

Jonates z rodu kapłańskiego Aniachim począł przed laty układać pieśń natchnioną o ziemi judzkiej Pokutnicy. Godziną wieczorną zwykł był snuć się po opustoszałych podwórzach świątyni lub przystawać pod ścianami Świętego Przybytku, wyłożonego złotemi blachami, które paliły się promieniami, kiedy w nie słońce zachodzące uderzało...
Bywało kładł się na murze okólnym, twarzą zwrócony ku ciemniejącym błękitom, na których ongi ognisty wóz Eliasza wyrył kołami szlak iskrowy...
Wówczas to tajemnice wieków przeszłych wiodły z nim rozmowy długie, ciche, pełne rozważań, zaklęć, łez i uśmiechów.
Oczy Jonatesa zapalały się do tragedyi minionych i do minionych tryumfów.
I tak to rodziła się pieśń wielka, wstrząsająca.
Kiedy jednak brzęki broni, przekleństwa i okrzyki wojenne poczęły bezcześcić Święty Przybytek, kiedy miast oczyszczonych wchodzili na podwórza i w mury świątyni żołdacy Eleazara, rozbestwieni wojną domową i wojną z Rzymiany, i kiedy cisza i dostojeństwo wzięły rozbrat z bramami spiżowemi, z ołtarzem ofiarnym i miejscem świętem świętych, w duszy jego pękły struny natchnienia, pieśń przestała się rodzić.
Wypędzony z podwórza wrzawą i widokiem dzikich twarzy obrońców, co wieczora wchodził na dach świątyni. Dokoła niego rósł las złotych strzał, chroniących przybytek Pański od nawiedzin ptaków. Zdawaćby się mogło, że to pobite wojska lub snem ciężkim zdjęte legły pokotem na dachu świątyni, zwróciwszy groty swych strzał w górę przeciw nadciągającej od zachodu burzy.
Jonates stawał się niewidzialnym, widząc sam wszystko.
Straszliwe fale wojny domowej biły nieustannie o bramy przybytku, zalewając krwią pomordowanych stopnie, mury, podwórza i arkady. Płonące domy, wichry niosące woń trupów, huk taranów rzymskich, zgiełk szturmów rozpaczliwych, wszystko to wdzierało się w świadomość pieśniarza z rozdzierającą mocą i ryło w jego duszy głębokie bruzdy ran.
Na dnie serca Jonatesa otwarło się drobne źródło łez. Zwolna, dzień po dniu, noc po nocy biły wody rozpaczy i bólu coraz mocniej, coraz dotkliwiej, podmywając ostre racye rozumu, aż nakoniec dusza jego stała się cała jednem wzruszeniem, jednem cierpieniem, jednym wielkim płaczem.
Wonczas opuścił wyniosłości dachu i schodził na dół między żywych, umarłych i umierających.
Snuł się jak cień, jak wiatr.
— Jonatesie! — zawołał na niego brat Makkabeusz, ujrzawszy go po wielu dniach niewidzenia, — gdzieś bywał przez te dnie? coś porabiał? Czy Idumejczycy Szymonowi wzięli cię do niewoli, alboś chorzał pobity mieczem rzymskim?
Kapłan szedł dalej, jakby nie słyszał jego słów.
— Podobnyś trupowi — krzyknął zdumiony Makkabeusz, przyjrzawszy mu się bliżej — czyś nie jadł i nie pił? czemu? Mamy w spichlerzu dość zboża. Odebraliśmy je pospólstwu i obywatelstwu. Chodź na strażnicę. Nakarmię cię i napoję. Chwyć jeno za miecz i tarczę i wołaj, iżeś jest człowiek Eleazara i w nim uznajesz władcę Jerozolimy, a na niczem nie będzie ci zbywać.
Zastąpił mu drogę.
— Milczysz? — pytał go jeszcze — co ci jest? W oczach twoich gore... bracie...
Jonates przymknął powieki, z pod których popłynęły długie, straszliwe łzy. Jęk wydarł się z jego piersi jak z grobu. Jak lunatyk rozwarł oczy szeroko i poszedł dalej przed się.
Na skinienie Machabeusza straże Gorliwców wypuściły go wolno poza mury świątyni.
Jak cień, jak wiatr błąkał się po mieście.
Gromada nagich, zczerniałych dzieciaków opadła psa, który uciekał z wyszarpaną piszczelą może bydlęcia, a może trupa ludzkiego. Pies i dzieci staczały walkę rozpaczliwą o kęs krwawego mięsa. Jęk, wycie, huk kamieni, razy kijów, tumany kurzu przewaliły się koło niego.
Zrozumiał, co się działo.
Rzucił się w kłąb walczących, by ich rozdzielić, ale stara kobieta szarpnęła nim gwałtownie i pociągnęła go ku sobie.
— Pies ci milszy? — warknęła — ja im kazałam! Żywimy się tem, co można ukraść lub wyrwać psom. A ty snać pasiesz się na żołdzie u jednego z trzech królów Jerozolimskich, skoro ci pies milszy od głodnego dziecka! Idź stąd precz i nie wracaj!
Jonates spojrzał na nią z przerażeniem i bólem. Zatrzęsła się w nim do podstaw natura ludzka. Kobieta wiedźma stała przed nim w krwawej podartej koszuli, a w ranach była cała.
— Ha! ha! ha! — śmiała się dziko — przypatrujesz się moim wspaniałym szatom? Wiedz-że, że mąż mój miał dziesięć okrętów w Joppie i lasy balsamowe pod Jeryhonem, a ja pięćdziesiąt służebnic. A teraz na ulicy mój dom, bo twoi królowie zrabowali nasz cały majątek i męża spalili żywcem! Czy pomnisz arcykapłana Mateusza? Zatem w tej koszuli chodzę po nim w żałobie i dzieci moje wiodę na psią stypę! Pozdrów odemnie swego tyrana i powiedz, że mu plujemy w oczy ja i moje dzieci! Niechaj Pan Zastępów połamie kości jego i zęby jego!
Wybuchnęła dzikim, wstrząsającym płaczem.
Jonates zakrył twarz dłońmi. Z ust jego zrywał się szept rozpaczliwy, ale zmarł na wargach. Pociągnął dalej jak cień, jak wiatr.
W bocznej uliczce obok targowiska wełny spotkał oddział zbrojnych. Uśmiechnął się ku nim, padł na ziemię i błagał:
— Nie szczędźcie miecza! rozdzielcie duszę moją z ciałem!
Dowódca zadrwił z niego:
— Za dużo zachodu. Idź za mury! Tam groby gotowe. Znajdziesz wąwozy pełne gnijących trupów. Poproś ich o gościnę dla siebie.
Ku ludziom zaś swoim krzyknął:
— Szukajcie jadła w tym domu! Zamknęli się! Snać jedzą!
To mówiąc, wskazał zaparte podwoje wielkiego budynku, który stał w pobliżu.
Żołdacy wyważyli drzwi i wpadli do środka.
Ale ani krzyk, ani szczęk broni, ani żaden płacz nie wypadł na ulicę z wnętrza.
Po chwili straż wybiegła z głębi, nic nie niosąc w rękach. Wszyscy mieli strach w oczach i drżenie w swych ciałach.
— Myśmy tu już byli przed czterema dniami — krzyknęli do dowódcy — zabraliśmy wonczas wszystko co jadalne! Tam teraz spokój!
Rzekłszy to, pociągnęli dalej.
Jonates party tajemnicą nieszczęścia wsunął się w głąb domostwa.
Sień pusta, milcząca.
Minął świetlicę jedną, drugą, nakoniec wszedł do mrocznej, wielkiej izby.
Na środku stał stół długi, jadalny. Dokoła ludzie... Jedni jakby śpiący, drudzy wgłębieni w krzesła.
Chciał wyrzec pozdrowienie, ale głosu brakło mu w gardle. Nogą potrąciło czyjeś ciało na podłodze.
Pochylił się, wytężył wzrok i zdrętwiał.
— Trup... — szepnął.
Spojrzał w oczy siedzącym dookoła stołu, dotknął się ich ramion. Każde źrenice zbielałe, nieruchome, szeroko rozwarte, każde ramię sztywne, oporne, zimne.
Strach obłędny przejął nawskróś jego jestestwo.
Wypadł na ulicę.
— Trupy... trupy... — powtarzał gorączkowo — śmierć głodowa... bracia dobijają braci... mord potępieńczy... Jeruzalem kona...
Biegł szukać śmierci jako ukojenia.
Zdala dostrzegł Bramę Fazaela. Łomot wstrząsający okrzyków wojennych, huk podziemny walących mury taranów, trzask i szczęk broni szły na niego jako nawałnica.
Przetarł oczy, wspomniał rzeczywistość.
— Wojna! wojna z Rzymiany! W Jeruzalem trzech tyranów walczących o władzę! Mord zewnątrz murów i mord wewnątrz murów!
— Panie zastępów — modlił się — daj mi śmierć w bitwie!
Ku niemu biegło kilkadziesiąt istot ludzkich. Zdało mu się, że dają mu rozpaczliwe znaki, że czegoś żądają, krzycząc jak człowiek zabijany.
— Bracia! Chcecie pomocy? — wołał ku nim zdaleka.
Ale tłum o przerażonych oczach ani go nie dostrzegł, otoczył go na chwilę i minął. Tylko jęk rozdzierający bólu szarpnął słuchem Jonatesa, tylko przez oczy wżarł się obraz w jego mózg, iż ci wszyscy ludzie mieli ręce odcięte po łokcie i tak powiewali ku niemu krwawemi ranami.
Jonates spojrzał w dół przed się. Ogniami buchnęła właśnie cała dzielnica domów.
Trzask płomieni, bijących pióropuszami iskier i dymu o wysokie, szare, milczące błękity mieszał się z wrzaskiem wojennym.
Przypadł do żołnierzy, podkładających ognie pod domostwa.
— Coście za jedni?
— Żołnierze Szymona.
— Dlaczego palicie te domy z ludźmi żywymi wewnątrz?
— Stronnicy Jana mieszkają w tych budach, niech zatem giną!
— Żołnierze! wy krew judzką macie w swych żyłach — krzyczał Jonates — tam za murami wojna z rzymską potencyą!
— Nasi też walczą — usłyszał odpowiedź — Szymon to bohater!
— A wy tutaj w tym czasie mordujecie braci?
Żołdacy spojrzeli na niego ze zdumieniem. Trupia twarz Jonatesa wywołała wśród nich huragany śmiechu.
— Pościł — aż oszalał! — zawołał jeden ze zbrojnych.
— Możnaby z jego skóry pochwę na miecz zrobić!
— Warto mu odciąć ręce i puścić na miasto, jak to Szymon zrobił przed chwilą ludziom Eleazara!
— Odprawi ofiarę przed obciętym ołtarzem!
— Ha-ha-ha!
Jonates runął na ziemię i krzyknął strasznym głosem:
— Śmierci! Pożądam śmierci! Będę błogosławił miecz, który przetnie moje życie!
Czołgał się u nóg żołdaków, błagając o cios jak o zlitowanie.
Ale owi wraz odepchnęli go od siebie.
— Mrzyj dłużej, skoro żyć pragniesz psie kapłański! — krzyknięto ku niemu.
— Ja brat wasz... — płakał łzami.
— Ha-ha-ha! Nasi bracia są w wieży Fazaelowej posłuszni Szymonowi! Każdy inny jest psem i ścierwem!..
Z wrzawą okropną, z płonącemi pochodniami ruszyli na dalsze rabunki i pożogi.
Jonates długo leżał na ziemi. Wyschły w jego oczach łzy. Zamarł ból.
W duszy jego poczęły wonczas grać struny o gromowych echach i straszliwych jak pioruny słowach. Poczęła się w nim rodzić pieśń ostatnia, pieśń zagłady.
Powstał mocen, wyniosły i groźny.
W oczach jego płonęły żary natchnienia.
W zaciśniętych ustach rodziły się nawałnice pomsty, przekleństwa i gniewu bezdennego.
Krokiem ogromnym, mężnym przeszedł całe miasto napowrót, po stopniach świątyni poszedł w górę, rosnąc na siłach i wewnętrznej potędze. Minął podwórze kobiet i mężczyzn i miejsce kapłanów i zniknął w przybytku świątyni, aby po chwili ukazać się na jej dachu.
Jeszcze raz objął wzrokiem wszechwidzącym całe miasto Trzech Wzgórzy, biały mur rzymski, co jak sznur zaciskał się koło gardła skazańca, wyniosły pałac herodowy i Antonję, grobowce królów i Heleny, wieże potężne Hippikos, Psefinos i Fazaela, pobiegł oczami po drogach, biegnących do Joppy i Gazy, do Jerycha i Sychem, poczem przymknął powieki i wchłonął w siebie widzeniem wnętrznem cały kraj aż po góry Liban i po morze, walące o brzegi i trwał tak długo w zapamiętaniu ducha.
Nakoniec otrząsnął się, zeszedł na sam brzeg dachu i krzyknął ku żołnierzom, aby szli wszyscy ku niemu i przywiedli wodza swego Eleazara.
A kiedy stało się zadość wezwaniu jego, stanął mocno wśród boru strzał złotych, broniących dachu i jął wołać mocnym głosem:
— Eleazarze, tyranie Jerozolimy i ty bracie mój Makkabeuszu i wy żołnierze zrodzeni z nasienia judzkiego, posłuchajcie słowa mojego przed śmiercią!
Tłum zbliżył się ku niemu zwartemi falami, patrząc z lękiem na postać wyniosłą kapłana, stojącą nad zrębem dachu, niby ptak ogromny bez lęku.
Wśród ciszy wieczornej zabrzmiał głos Jonatesa, jakby sto fletni rodziło dźwięki wzruszające:
— O Jeruzalem! Jeruzalem! przeklęty dzień, któregom się urodził! Przeklęty człowiek, który ojcu memu przyniósł wieść, iż matka moja porodziła mu syna! Przeklęty każdy, który mieczem nie zabił mnie w żywocie, aby mi matka moja była grobem. Przeczżem wyszedł z żywota, abym dni moje ukończył w zawstydzeniu wielkiem i sromocie!?
— O Jeruzalem, Jeruzalem! Na chwałęś Pana było zbudowane! Na kaźń i pohańbienie, na śmierć bezczesną za dni moich porodziłoś syny! Otom ja kapłan twój najmniejszy wśród małych, a otom bólem i wstydem i rozpaczą największy wśród wielkich i wylewam się przez usta moje na braci moich i na domy twoje i na dolinę Trychajon i zatapiam bólem moim i wstydem i rozpaczą, jak powodzią całą twoją ogromność i wielkość, bom oto dojrzał oczami rzeczy bliskich dokonanie!
Tłum struchlał.
Nadludzka moc biła z postaci Jonatesa. Jego wyciągnięte ręce na miasto, zdawały się głazy ciskać im na głowy i giąć ich do ziemi. Ze źrenic jego płynęły ognie zabijające.
Eleazar szarpnął brodę niespokojny i zły. Nienawidził ludzi, którzy bez jego wiedzy śmieli głosić jakiekolwiekbądź mowy.
Głos Jonatesa szedł daleko ku murom ogromnym świątyni i gnał ku arkadom Antonji:
— O Jeruzalem, Jeruzalem! Na cóżeś dziewic czystych tyle wychowało, nacóżeś młodzieńców foremnych kształciło, gdy oto zbrodnia jest nam matką rodną, a ojcem synów gwałt dziki? Na cóż oblubieńców w twych murach jest tylu, gdy zbrodnia z gwałtem poszła do łożnicy i synów trzech ci zrodziła?!
— O Miasto święte! Któryż kamień krwawy, któryż trup znieważony, któryż grób otwarty, któryż dom rozwalony, któraż świątynia zbezczeszczona nie wryła w swą pamięć imion ich strasznych na wiek wieków wiecznych? Trzech synów zbrodni, urodzonych z gwałtu na trzech tronach siadło w obrębie twych murów, a lud ich zwierzęciem ofiarnem! Trzech synów zbrodni gna śladami ojca, zaś gwałt — ich czynom na imię!
— Eleazarze, synu krwawy Szymona, przeklnij swą matkę i ojca! Janie, synu Lewiego, przeklnij swą matkę i ojca! Szymonie, synu Giory, przeklnij swą matkę i ojca! bo po wiek wieków wiecznych, każdy kamień krwawy, każdy trup znieważony, każdy grób otwarty, każdy dom rozwalony, każda świątynia zbezczeszczona imiona wasze tak wyryje w sobie, iż choć z nich pyły jeno pozostaną, to jeszcze wicher, co te pyły wzruszy, uciekać będzie od nich trwożny na krzyk waszych imion!
Eleazar pobielał z wściekłości. Wyciągnął miecz i krzyknął do żołnierzy swoich:
— Ściągnąć go z dachu! Na śmierć! Poćwiartować i każdą cząstkę przez inną bramę wyrzucić za miasto!
Ale w tłumie nikt nie drgnął. Żywiołowa moc, płynąca z ust Jonatesa przykuła wszystkich do ziemi.
On zaś nieutrudzony wołał dalej głosem grającym jak trąby pomsty:
— O Jeruzalem! Jeruzalem! Nadejdzie pierwszy dzień miesiąca Loos i ujrzysz mury twoje skruszone przez wroga. W Assyryjczyków obozie rozbije namiot rzymski król tępiciel. I Pan zastępów da mu ramię swoje i tarczy jego da twarz swą karzącą, mieczowi jego da bicie piorunów, głosowi jego da dudnienie gromu i przez zwalone mury Antonji na szczyt go powiedzie, gdzie stoi świątynia!!
— O Jeruzalem, Jeruzalem! Jeszcześ ty ogni takich nie widziało, jeszcześ ty krzyków takich nie słyszało, jeszcześ ty takiej nie zaznało rzezi, takiego płaczu niemowląt i matek, kapłanów, starców, takiego wycia brońców przeklinanych, takiego strachu, łomotu i trzasku — jakich ty zaznasz w on dzień, co nadejdzie! Pan bowiem przysiągł sam na się, iż cię uczyni pustynią, głazem na głazach zrównanem, strażnicą wojska, co z zachodu przyszło, i tysiąc niewiast żydowskich w niem będzie dla chuci jego!
— I nikt nie ujdzie losu zatracenia.
— I Syjon będzie jako pole oran, a Miasto święte gromadą kamienia, a Góra Domu Pana wysokością lasów!
— O Jeruzalem! Jeruzalem! Czemuż mniemałoś, że Bóg twój zbliska, a nie Bóg z daleka?
— Czemużeś synów trzech zbrodni i gwałtu w żywotach matek zawczas nie zabiło, a z nimi razem ich nasion nasienie? Czemuż kamieni żałowałoś rękom i na Oliwnej Górze nie utłukłoś zawczas ich życia? czemu niezaparłoś chodu ich czynom krwawym, zanim ci oni zgotowali koniec haniebny?
Tłum przerażony giął się pod uderzeniami słów, wyrzucanych z krtani Jonatesa z ekstatyczną potęgą.
Eleazar jak obłąkany przedzierał się ku niemu przez gęstwę żołnierstwa.
— Łucznicy do mnie! — wrzeszczał ochrypłym głosem — strącić mi strzałą tego kruka! Dam talent za strzał celny!
Przemoc jednak strachu ścisnęła każde ramię i zatrzymała w kołczanie każdą strzałę.
Zaczem Jonates wołał jeszcze:
— O Jeruzalem! Jeruzalem! Upadniesz! Nie wstaniesz!! Grobem ty będziesz dwanaście razy po przez sto tysiącom! Żyw bowiem wolnym nikt stąd nie odejdzie! I będzie kamień, na twych gruzach leżąc, oddychał lekko, iż się wypełniło, co Pan zaprzysiągł, i iż odpocznie od krwi tej wezbrania, bratobójczych trupów dźwigania i jęku nędzy!!
— O Jeruzalem! Jeruzalem!! Popiołem syny i córki twe pokryj! Obróć je w zmarłe, bo kto ujrzy żywy, jako upadniesz, krwią się zaleje własną na wewnątrz od wstydu, iż zwał się bratem trzech królów zbrodniarzy i że przed śmiercią nie ulżył kamieniom twym, Jeruzalem, końmi za bramy wyciągając zwłoki trzech królów zbrodni i gwałtu krwawego!!
W uniesieniu jął sam rwać złote strzały z dachu świątyni i rzucać tam, gdzie stał Eleazar.
— O Jeruzalem — wołał — ja śmierci pożądam! A króla zbrodni chcę zabić przed śmiercią, aby kamieniom twoim białym ulgę przynieść!!
Krwawy blask zachodzącego słońca oświecał zrąb dachu. Blachy złote buchnęły ogniem purpurowym.
Masa żołdaków cofnęła się przed strzałami złotemi, rzucanemi z furyą przez Jonatesa. Strach rzeczy nadchodzących podnosił włosy na ich głowach.
Eleazar z pianą na ustach rzucił się na najbliższego łucznika, który nie chciał złożyć się do strzału. Mieczem przeszył mu gardło. Jam wyrwał trupowi kołczan i łuk, nałożył strzałę, zmierzył się i pocisk wypuścił.
Jonates zachwiał się na dachu, rozkrzyżował ręce i jak głaz czarny runął w dół.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Konczyński.