<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie ten wypadek uczynił, chociaż oprócz kąpieli chłodnéj nie miał żadnych innych następstw.
Starostę i Kasztelanica, obu otrzeźwionych, skonfundowanych i wzajem na siebie składających winę wywrotu, wydobyli wioślarze z wody. Ci, ledwie się wyprychawszy, poczęli spór straszny między sobą...
Generałowa tymczasem z córką i mnogie damy, które na krzyk nadbiegły, zajmowały się uspokajaniem Starościnéj, to mdlejącéj, to łającéj, to dopominającéj się, aby przed nią jéj wybawiciela stawiono.
Brunetka i buziak, choć on się im zaledwie przemknął przed oczyma, poznały go, bo tak pięknego chłopca nie łatwo się zapomina. Chciał natychmiast Teodor uciec i skryć się, tém bardziéj, że zewsząd kompania cała tłoczyła się z ciekawością, aby dowiedziéć się, co z kim i jak się stało. Paklewski zaś, któremu heroizm młodzieńca bardzo był miły, nie puszczał go, a Generałówna chwyciła także, rozkazując mu zostać.
— Ciocia się nie uspokoi, póki panu nie podziękuje! Czekaj-że... Wszakże życie jéj ocaliłeś.
Szlachcic z tyłu jakiś, w boki się wziąwszy, półgłosem mruczał:
— Ale to istotnie heroiczny czyn, bo baba stara i brzydka, że aż strach! Dawniéj takie pławili. — Podniesiono z ziemi Starościnę, która jeszcze spazmatyczne miała mdłości i wykrzykiwała dziwnie, lecz zarazem dopominała się zbawcy, żądała ciepłego napoju, chciała kropli, kazała się nieść do łóżka i łajała Starostę, który całego nieszczęścia był powodem.
— Na miłość Boga! Febrę będę miała! Umrę... Ten niegodziwy pijanica! Gdzie jest heroiczny młodzian? Generałowo! trzymajcie, bo nogi mam zdrętwiałe... Lolu! weź mnie pod rękę! a to dzień feralny... Zdaje mi się, żem żabę połknęła... Na rany Pańskie, co ciepłego! Gdzie mój wybawiciel? A! nigdy tego nie zapomnę...
Co się z moją fryzurą dzieje!
Koronki przepadły —
Wszystko to i mnóstwo innych rzeczy mieszało się w ustach Starościnéj, która konwulsyjnie chwytała się za głowę, macała po twarzy, pluła, udawała omdlałą, i widząc się otoczoną ciekawymi, starała się swą rolę interesującéj ofiary odegrać z jak największém brio.
Teodora wyrywającego się niktby pewnie wstrzymać nie potrafił, gdyby nie ta Generałówna Lola i jéj oczki przeklęte.
Choć tysiące na to świadków patrzało, różowy buziaczek, pod pozorem wdzięczności za ocalenie ciotki, mordował biednego Todzia. Chłopiec, oczarowany po raz wtóry, oprzéć się nie mógł. Zmiarkował, że się jego wycieczka zdradzić i wydać może, gniew matki obudzi, że należało mu nieodzownie uchodzić; a nie miał siły dziewczęciu się sprzeciwić.
Co się ruszył i próbował ukryć, Lola podbiegała za nim i przywoływała go nazad, tak jakby znała swą siłę i przemoc, którą bezkarnie wywrzéć mogła...
A tu ucieczką się salwować było jedyną rzeczą rozumną i konieczną. Już się w cień zarośli ze stryjem jakoś ukrył Todzio, gdy Generałówna przypadła ku niemu.
— Ale czegóż się pan tak niegrzecznie wyrywasz! Niech-że ciocia podziękuje.
— Pani dobrodziejko — zawołał po cichu Teodor — ja tu nie mam się prawa pokazywać, muszę uchodzić — przypadkiem się, jako ciekawy widowiska, znalazłem, gościem nie jestem...
— Ale i my tu przypadkiem jesteśmy — poczęła żwawo Generałówna, — gdyby nie ta oś złamana, mama i ciocia nigdyby tu nie zajechały... bo —
Tu się wstrzymała piękna Lola.
— Na podziękowania nie zasłużyłem, — dodał Teodor, — a jedno słówko z ust pani..
— Ciocia będzie zdesperowana — ze złośliwym trochę uśmieszkiem szczebiotał buziak, — zrób-że pan jéj tę satysfakcyą... Wątpię, żebyśmy się gdzie późniéj spotkali, bo jutro jedziemy do Warszawy... Byle Starościna się nie rozchorowała...
— I ja się téż do Warszawy wybieram — żywo dołożył Teodor, — więc...
Generałównie oczki zaświeciły...
— Ale oto ciocia! Chodź bo pan! — Starościnę prowadzono do pałacu właśnie, a że toaleta jéj była w stanie obudzającym politowanie, a właścicielka jéj wielce dbała o to, jak się pokaże, kazała więc cienistemi uliczkami wieść się na spoczynek...
Tu Lola zastąpiła jéj drogę, prowadząc jeńca.
— Oto go ciocia ma, swojego wybawiciela; niech-że prędko mu podziękuje, bo się wyrywa, ledwiem go mogła zatrzymać.
Na widok młodziana, Starościna o mało, przypomniawszy sobie niebezpieczeństwo, nie omdlała znowu; zaczęła łkać i płakać, otwarła oczy i, wpatrując się w Teodora, odezwała sentymentalnie:
— Szlachetny młodzieńcze, który dla mnie życie swe naraziłeś, nigdy, nigdy nie przestanę ci być wdzięczną, do zgonu! Ach! — Teodor się skłoniwszy, chciał odchodzić, ale i generałowa, i jéj córka, trzymały go... Starościna chciała koniecznie obdarzyć go jakąś pamiątką... Todzio się zaklinał, że nie może nic przyjąć.
Rumieniec mu na twarzy wystąpił.
Paklewski, który assystował, na ucho szeptał:
— Ale nie bądź-że... baba bogata... umoczyłeś się dla niéj; co będziesz robił ceremonie...
— Panno Generałówno — zawołał Teodor w rozpaczy — ocal-że mnie pani! Ja nie mogę nic przyjąć! nie mogę!
— A — ode mnie? — odezwało się dziewczę, oczyma go mierząc bystro — ode mnie?
Teodor zamilkł; panna Lola prędko zdjęła z palca pierścionek, i — nim się Starościna z siostrą naradziła po cichu, co ofiarować, — zawołała podbiegając:
— Ciociu! ja już od cioci mu dałam mój pierścionek! Rzecz skończona!!
Tak się to jakoś w tém zamięszaniu stało prędko, niespodzianie, że Starościna, ani matka, nie miały czasu zaprotestować. Teodor, biorąc pierścionek, chwycił rączkę, do ust ją poniósł niemy, i posłyszał cichy szept...
— Patrzaj-że pan, abyś go innéj nie oddał; bo! bo — niech Pan Bóg broni.
— Póki żyw, nosić go będę!!
Paklewski uskoczył w bok i — nie zważając już na nic, poleciał ukryć się w gąszcze. Stryj, który pieszo prędko chodzić nie mógł, gonił za nim zdyszany. Nie oparli się oba aż za ogrodem.
— Stój-że, waryacie! — krzyczał Porucznik...
— Stryju kochany! konia mi daj do Borku, jeżeli Boga kochasz...
— Dam! dam! choćby miał paść! a no stój, niech cię uścisnę! — wołał uradowany Paklewski. — Słowo daję, takeś mi się spisał, że mi serce skacze. No! zuch! Ty sam nie wiész, czego dokazałeś. Starościna wdowa, bezdzietna, waryatka sentymentalna... na pieniądzach siedzi, siostrzenica jak anioł ładna...
Począł go okrutnie ściskać.
— Trzeba miéć takie szczęście, jak twoje, bo jakby naumyślnie się tu znalazły przez wypadek, nie należą bowiem do hetmańskich przyjaciół...
Panna ci pierścionek dała? —
Dalszego ciągu już Teodor nie słuchał; rwał się do konia i do domu tak, że stryj go nawet, chcąc ponczem napoić gwałtem po kąpieli, wstrzymać już nie zdołał.
Ponieważ roztkliwienie Marcina doszło do tego stopnia, iż pod żłobem leżał i dobudzić się go nikt nie mógł, inny jakiś chłopak musiał go wyręczyć, aby konia pożyczonego odprowadzić.
Pękały właśnie nad ogrodem rakiety i świece rzymskie, gdy Todzio do Borku popędził, nie oglądając się już za siebie, ze zgryzotami w sumieniu, z trwogą o matkę, i wspomnieniami drugiego już spotkania z tą czarodziejską Generałówną, któréj, zdawało mu się, że już nigdy nie ujrzy w życiu.
Jéj pierścionek palił go na palcu, oczy niebieskie, usta różowe, i słowa, które powiedziała przy rozstaniu, upajały go...
Nie dojeżdżając do dworku, z konia zsiadł, chłopakowi dał na piwo, a sam, z troską wielką, powoli skradać się zaczął ku dziedzińcowi, tak, aby się z matką nie spotkać, suknie obmokłe mógł zmienić, i uniknąć tłómaczenia się i kłamstwa. Czuł się winnym, ale szczęśliwym...
Gdy się to działo z nim, Łowczycowa wyszła była z dawna ze swéj sypialni, dopytując się o syna; ludzie powiedzieli jéj, że pieszo poszedł na przechadzkę i dotąd nie wrócił. Siadła nań niespokojna czekać w ganku. Domyśliła się łatwo, że te strzały, które ją przestraszały i niecierpliwiły, syna mogły ku Choroszczy pociągnąć. — Tego się właśnie obawiała.
Im się dłużéj przeciągał powrót jego, tém Beata z większą, gorączkową niecierpliwością, nie schodząc z ganku, wyglądała zbiega. Na ostatek roić zaczęła niebezpieczeństwo, domyślać się wypadku...
Z tą samą chorobliwą niespokojnością, z jaką przed śmiercią męża wysłuchywała przyjazdu lekarza i przybycia syna, z podnieconym słuchem, wyszła Łowczycowa do bramy... Daleki tentent chwyciło ucho; otworzyła furtkę, wybiegła na drogę...
Była to chwila właśnie, gdy Teodor, konia oddawszy, pieszo się zbliżał ku domowi. Przeczuciem cień postrzegłszy w mroku, rzuciła się nań matka, będąc pewną, że nikt inny być nie może, tylko syn...
— Todziu! — zawołała głosem płaczliwym. — Todziu! co się z tobą stało...
Teodor uciekać już ani mógł, ani chciał; podbiegł do matki. Zarzuciła mu ręce na szyję, i oderwała je nagle, poczuwszy, że cały był zmokły...
— Gdzieś był! Co to jest! cały w wodzie! Todziu!
— Matuniu! nic; wszystko opowiem; chodźmy do domu; kłamać przed tobą nie będę. Nie stało mi się nic.
Z niezmiernym pośpiechem, ledwie dysząc, Łowczycowa pociągnęła z sobą syna do ganku, wołając z dziedzińca o światło.
Teodor, choć przez drogę obeschł znacznie, powalany był, zbłocony, i na widok tego stanu, w jakim powracał, matka ręce załamała...
Boleść i niepokój macierzyński poruszyły tak Teodora, że się już z niczém ukrywać nie chciał.
— Winienem — rzekł — przebacz mi! Płocho sobie postąpiłem. Ta nieszczęśliwa Choroszcza mnie zaciekawiła. Poszedłem za las, zkąd mi mówiono, że fajerwerk widać być miało!
Łowczycowa z pogardą ruszyła ramionami.
— Dziecko! — zamruczała pół głosem...
— Na pół drogi spotkałem się z jadącym tu stryjem, — mówił daléj Todzio. — Dałem mu się na nieszczęście pociągnąć aż do ogrodu.
— Mów mi wszystko! jak na spowiedzi — przerwała groźno Łowczycowa, któréj twarz pałała, — mów mi wszystko Todziu.
Nie dokończyła, Todzio przerwał:
— Nie taję nic. Staliśmy ukryci w krzakach nad stawem z Porucznikiem, gdy do łódki wsiadła Starościna Kupiska, taż sama, którą z siostrą Generałową i jéj córką spotkałem na drodze.
— Cóż one tam robiły? — zawołała Łowczycowa.
— Zdaje mi się, że przypadkiem się tam znalazły, dla złamanéj osi.
Beata wzgardliwie się uśmiechnęła — a! przypadkiem! — szepnęła.
— Niezręczni jacyś panowie, chcąc po stawie wozić te panie, wywrócili czółno. Starościna wpadła do wody, wyratowałem ją.
Matka ruszyła ramionami, i brwi się jéj zmarszczyły.
— Tak! — zawołała — i naturalnie widziano cię tam, powtarzano nazwisko, wiedziano, żeś był, gdzie, przez wzgląd na mnie i na pamięć ojca, być ci nie należało! Nie wiesz, jaką mi tém uczyniłeś przykrość, zadałeś ranę!
— Matuniu! — padając jéj do nóg, wołał błagająco Teodor.
— Ludzie pomyślą, że my się tam ciśniemy, zalecamy, nastręczamy, — mówiła matka, z coraz wzrastającą żywością. — Nie wiesz i wiedziéć nie możesz, coś uczynił, i co spada z ciebie na mnie, na matkę.
Niestety — dodała z płaczem w głosie — ja ci nie mogę powiedziéć tego, co mi serce kaleczy, co mi życie zatruło, nie mogę; a ty...
Łzy mowę zatamowały. Trwało to chwilę; porwała się żywo z siedzenia...
— Natychmiast idź, zmień suknie, pakuj rzeczy; nim dzień, powinieneś być na drodze do Warszawy. Dłużéj pozostać tu nie możesz. Serce mi pęka, ale wypędzić cię muszę.
Odwróciła się z twarzą, jak marmur bladą, do niego.
— Niech ci się nie zdaje, Todziu, że ja, matka twa, płocho sobie postępuję, dziwactwem się powoduję, kaprysu słucham... Twéj matki cześć, spokój, życie od tego zawisły, byś uniknął wszelkich stosunków z Hetmanem.
Hetman srodze, okrutnie, bez litości i sumienia postąpił z twoją matką!.. nie pytaj więcéj! tyś powinien być jéj mścicielem, ty...
Przerwała, jakby już powiedziała za wiele.
— Todziu, jedź natychmiast!
Syn już był tak strwożony i przejęty, że się ani śmiał opierać, ni prosić o zwłokę.
— Chodź ze mną — dodała — obliczym, co mamy... weź ostatnie, oddam ci resztkę jakich tam moich klejnotów, które mi się już na nic nie zdały, bo są łez i żółci pamiątką... Sprzedaj je... Jedź! jedź! jedź!
Namiętnie tak rozpocząwszy, Łowczycowa natychmiast, spojrzawszy na syna zbladłego, upokorzonego, stojącego jak winowajca, pożałowała go, i z równą gorączką na szyję mu się rzuciła.
— Dziecko moje! ja ciebie od siebie odpędzać muszę... o dola moja!!
Płacz i łkanie powtórnie mowę jéj odjęły, a Teodor, oprócz ciągłych zapewnień o posłuszeństwie, nie umiał innéj znaléźć odpowiedzi.
Było około północy, gdy Teodor poszedł się przebrać, i stosownie do rozkazu matki, wybierać się w drogę. Nie odwołała go, i owszem nalegała na to, ażeby dzień już tu nie zastał Teodora.
Sam wybór tak pośpieszny w podróż nie był bez trudności: nie było sposobu inaczéj go obmyślić, jak konno, i bez pachołka nawet, bo ten i koszt musiałby powiększyć, i zdatnego nie mieli w Borku.
Płacząc, biegając, zbierając co mogło dziecku być potrzebném, całą noc spędziła Łowczycowa na zajęciu tém, nie chcąc spocząć, póki-by wszystko nie było gotowe.
Sam Teodor przyśpieszał wyjazd swój, uspokajając matkę. Zaczynało dniéć, gdy siadł na koń, a wdowa wyprowadziła go do krzyża pod lasem pieszo — i tu, łzami oblawszy głowę, gdy chłopak się oddalił, na kolana padła, modląc się...
Sługi, które były świadkami jéj gorączkowego rzucania się, niepokojąc się, gdy wyszła z synem, pogoniły za nią zdala, i na-pół omdlałą przyprowadziwszy do domu, położyły w łóżko na spoczynek...
Przeczucie nie omyliło wdowy, która się lękała natrętnych napaści na syna z Białegostoku: z południa nadjechał Dr. Clement, wioząc z sobą Porucznika.
Francuz chciał naprzód wybadać w domu, czy Teodor przyznał się przed matką do wczorajszéj wycieczki.
Sługa stara opowiedziała mu o powrocie panicza, o wielkim gniewie pani, i o wyprawieniu go w jakąś podróż.
Łowczycowa leżała jeszcze, gdy jéj o przybyłych oznajmiono; wstała natychmiast. Po twarzy jéj, gdy wyszła, mógł doktor poznać, że przebyła noc straszną — blada była i gorączką jeszcze świeciły oczy.
Porucznik, daleko mniéj zręczny, ufając, że mu bratowa przebaczy wiele, wprost począł o tém, jak się doskonale spisał Teodor wczoraj, nie wypierając się swojego współudziału w téj sprawie.
— Wcale Porucznikowi za nastręczenie Teodorowi zręczności do utopienia się — odparła wdowa surowo — nie jestem wdzięczną. Skutek z tego, żem go dziś musiała wyprawić, aby tu nie próżnował i do towarzystwa białostockiego mi się więcéj nie mieszał...
— A cóż to znaczy towarzystwo białostockie? — z oburzeniem odparł Porucznik.
— Może być najlepsze dla innych, ale dla mojego syna nie jest ono właściwe...
— Pani dobrodziejko! — przerwał doktor urażony.
— Dla mojego syna — dodała dumnie Łowczycowa — za wielkie to państwo; myśmy chude pachołki; Teodor musi pracować, nie bawić się...
— Pani jesteś podrażnioną! — przerwał Clement łagodnie.
— Jestem podrażnioną! — odparła Beata.
— Właśnie gdy asińdźka Panu Bogu dziękować powinnaś — zawołał Porucznik. — To jest zaślepienie po prostu. Chłopcu się taka gratka upiekła, któréj mu stu zazdrości. Starościnę wyratował z wody, a Generałówna się w nim rozkochała.
— Poruczniku! — zawołała Łowczycowa — ja żartów nie znoszę!
— Bo téż to żadne żarty nie są, mości dobrodziejko — powtórzył Porucznik — rozkochała się. Sam byłem świadkiem, co z nim wyrabiała, i skończyło się na tém, że, wyręczając ciotkę, pierścionek mu dała na niezabudź, zakazując, aby go innéj żadnéj oddawać nie śmiał. Na moje uszy słyszałem.
Tryumfująco się rozśmiał Paklewski, widząc bratową zdumioną i milczącą.
— Tak, mościa dobrodziejko, nie wiem kto tu winien, czy ten co szczęście stręczy, czy ten co je odpycha...
— Płocho waćpan bierzesz te rzeczy — odezwała się po chwili wdowa — dajmy temu pokój. Syna odprawiłam ztąd, i nie żałuję tego...
Clement, wedle zwyczaju, ręce założywszy pod poły fraka, chodził po pokoju. Porucznik był obrażony.
— Ja pani bratowéj to tylko powiedziéć muszę — zawołał — że więcéj losem synowca, ani jéj interesami zajmować się nie chcę i nie myślę. A stanie się co niedobrego przez to babskie gospodarstwo, nie moja wina, umywam ręce!!
— Biorę waćpana za słowo — przerwała wdowa — i to przy świadku, że się do mojego syna mieszać nie będziesz; zostaw go mnie i sobie samemu!
Porucznik tą ostrą odpowiedzią chciał się obrazić z początku, ale się umitygował, pomyślawszy, że przy obcym kłótnia z bratową była nie w miejscu; skłonił się wiec tylko, i nie czekając na doktora, chciał wychodzić, gdy Łowczycowa zawołała:
— Bez urazy, Poruczniku! możemy być dobrymi przyjaciółmi, tylko mi się nie mieszaj do syna.
— A no! słowo się rzekło — odparł Paklewski — rób sobie asińdźka z nim, co chcesz. Widać, że nasze proste szlacheckie życia prawidła dla tego gagatka nie pasują; niechże idzie po woli jejmościnéj, — zobaczymy dokąd dojdzie...
Clement się nie mieszał do niczego, chodził chmurny bardzo.
Na znak gospodyni, służąca wniosła butelkę i kieliszki. Środek to był pewny na udobruchanie Porucznika, który, choć po Białostockich i Choroszczeńskich libacyach w szlachecki kapuśniaczek nie bardzo wierzył, nie zwykł był i tém pogardzać.
Doktor poprosił o kawę, a Paklewski przysiadł się do rozmowy z butelką, która po próbie okazała się daleko więcéj wartą wewnętrznie, niż była pokaźną; Clement, widząc że Łowczycowa mocno jest rozognioną i podrażnioną, zaproponował proszki uspokajające.
— Przejdzie to samo — szepnęła wdowa — nic mi nie potrzeba.
— Nie chcący, kochana bratowo, — odezwał się Porucznik, wychyliwszy kieliszek — ratując syna od imaginacyjnego jakiegoś niebezpieczeństwa, naraziłaś go na rzeczywiste.
Łowczycowa brwi zmarszczyła.
— A toż jakie? — spytała.
— Dziś summo mane, raniuteńko, Starościna, Generałowa i jéj córka, wyjechały do Warszawy, a pan Teodor tąż samą pociągnął drogą. Więc — skonkludował, śmiejąc się, Porucznik — oczéwista rzecz, że się spotkają, że kawalera pochwycą — boć to przecie salwator Starościnéj — i Generałówna sobie i jemu do reszty głowę zawróci!
— Dajże mi pan pokój z témi przypuszczeniami! — ostro odezwała się Łowczycowa — uwziąłeś się mi czynić przykrość.
Porucznik, który dopijał właśnie drugiego kieliszka, otarł wąsy, wstał, poszedł bratową w rękę pocałować i, zostawiając doktora z nią, wybrał się odjeżdżać.
— Doktor może zostać tu dla konsultacyi — rzekł — a ja, szczęścia dziś do asińdźki nie mając, wolę precz.
Nie wstrzymywano go; odjechał.
Clement, pozostawszy sam, długo do rozmowy przyjść nie mógł.
— Kochana pani — odezwał się wreszcie — z tego pośpiechu i niecierpliwości mogłaś istotnie syna narazić na nieprzyjemności.
Uważam się za przyjaciela domu, wolno mi więc spytać, czyś go pani miała o czém wyprawić!
Łowczycowa się zarumieniła.
— Teodor — rzekła — przywiózł z sobą, nie wiem od kogo pożyczone, czy zarobione pieniądze, których użył na pogrzeb ojca; a że ten wiele nie kosztował, bo poczciwi księża nic prawie od nas, nawet za światło, brać nie chcieli, zostało mu się na drogę dosyć. A! byłabym zwlokła koszulę, byle go ztąd co rychléj odprawić — dodała. — Choćby z małym zapasem wyjechał, a był zmuszonym uczyć się oszczędności, nic to nie zaszkodzi. Wolę dla niego trochę niedostatku, niż zawczesną rozrzutność.
Zarumieniła się, mówiąc to, spuściła oczy, zamilkła.
— Wszystko to wyśmienite-by było — odezwał się doktor — gdyby potrzebném się okazało. Pozwolisz mi pani być otwartym. Na świecie, między ludźmi, nadzwyczaj wiele znaczy dla młodzieńca, gdy się przyzwoicie i dostatnio stawi. Największe talenta nie zastąpią tego, czego świat wymaga i po czém sądzi.
— Ale ja więcéj dla syna uczynić nie mogłam, bo nie mam! — odparła wdowa, z wyrazem twarzy, dowodzącym, ile ją to wyznanie kosztowało.
— W tém się pani myli — rzekł doktor powoli.
— Jakto? przecież wiem o tém najlepiéj? — zawołała z gorzkim uśmiechem.
— Zatém pani wiedziéć powinnaś o tém, co mi Łowczyc powierzył; — rzekł doktor powoli.
— O czém? ja? — spytała zdumiona.
— Jakto? nie mówił jéj nic? — z kolei, udając, lub istotnie zdumiony, odezwał się doktor.
— Cóż to jest za zagadka?
— Już chorym będąc, nieboszczyk mi dał do sprzedania klejnot swój, jak mi mówił, po pradziadzie odziedziczony.
Łowczycowa się przeżegnała; Clement zdawał się i skłopotanym, i zniecierpliwionym.
— Jaki klejnot! co pan mówisz! — przerwała wdowa — o żadnym nie wiem; a gdyby istotnie miał coś podobnego, czyżby się przede mną taił?
— Juściż pani nie przypuszczasz, ażebym ja kłamał, — zawołał doktor bardzo żywo. — Był to szafir wielki, w spinkę z brylantami oprawny, kamień ogromny i wysokiéj ceny; Łowczyc mi mówił, że ostatnią tę pamiątkę zamożności rodziny, odziedziczoną po dziadzie, który był z Sobieskim pod Wiedniem, krył długo, i nie chciał się jéj pozbywać, ale w końcu zmuszonym jest do tego...
— Co mi pan prawisz! — krzyknęła Łowczycowa.
Doktor się oburzył.
— A to śliczna rzecz! — zawołał prawie z gniewem. — Chcąc usłużyć przyjacielowi, pięknie wpadłem. Kamień ze spinką sprzedałem, i pieniądze przywożę. Rób sobie z niémi acani dobrodziejka co chcesz! Czyś pani wiedziała o tém, czy nie, ja cudzéj własności zatrzymywać nie chcę i nie myślę.
To mówiąc, doktor dobył żywo z kieszeni kamizelki trzy rulony, i z wielkim ferworem na stół je rzucił.
Na twarz Łowczycowéj wystąpiły płomienie; oczy jéj zdały się przeszywać doktora; brew się zmarszczyła. — Milcząc, popatrzyła nań tak, iż, spotkawszy jéj wzrok, Clement się zmieszał.
— I waćpan myślisz — odezwała się powolnie, z żalem i goryczą w głosie — że mnie tą bajką weźmiesz! Uwielbiam twą naiwność, dziwuję się pojęciu, jakie masz o mnie. Rozumiem ten fortel, wiem zkąd to płynie; a że się nie gniewam na ciebie, dobry przyjacielu, to tylko dla tego, żeś był jemu i mnie istotnie druhem wiernym w chwilach ciężkich.
Ale daj-że mi pokój z historyą szafiru Paklewskich! Powtarzał mi sto razy nieboszczyk, że dziad jego z pod Wiednia nie przywiózł nic, oprócz rany i siodła, którego strzemiona zdawały mu się złotemi, gdy je zabierał, a okazały się miedzią pozłacaną; Paklewscy, gdyby szafir ów mieli, zjedliby go byli dawno!
Rozśmiała się.
— Ale ja nie kłamię! — odparł mocno zafrasowany doktor.
— Kłamiesz, kochany przyjacielu, — odparła wdowa — pieniędzy tych nie wezmę.
Zarumieniła się mocno.
— Wiem zkąd one pochodzą — kończyła, ożywiając się, — nie tknę ich. Rób ze swoim szafirem, co ci się podoba. Proszę cię!
Clement stał nadzwyczaj pomieszany.
— Ja tych pieniędzy także wziąć przecie nie mogę — mruknął.
— Oddaj je, wiész komu; — zawołała Łowczycowa — wreszcie daruj, wyrzuć; zrób co chcesz. Spaliłyby mi dłonie, gdybym ich dotknęła...
Wyrzekła to z taką gwałtownością, że Clement zrozpaczony padł na krzesło. Oboje zamilkli. Wdowie łzy się kręciły w oczach.
— O, nieszczęśliwa dolo! — rzekła po cichu, nie patrząc na doktora — dolo, która upoważniasz ludzi do rzucania w twarz jałmużną!! Jakże to straszne i bolesne!..
Clement, nic nie mówiąc, poszedł i zgarnął ze stołu rulony, które z wyrazem niezadowolenia pozapychał do kieszeni.
— Oddam na szpital — mruknął.
— Komu chcesz — odezwała się wdowa.
Doktor trzymał już kapelusz w ręku i byłby pewnie się wybrał, gdyby mu nie było przykro w tym stanie ducha zostawić wdowę samą.
— No, niechże się pani nie gniewa na mnie — rzekł, sięgając po jéj rękę. — Jeżelim postąpił niezręcznie, to dla tego, żem, widząc żal, skruchę, uczucie prawdziwe, oprzéć się nie mógł.
Szydersko zaczęła się śmiać Łowczycowa, powtarzając:
— A! żal, skrucha, uczucie!.. nie mówcież mi o nich, proszę was bardzo... Ponieważ tak poczciwie zajmujecie się moim losem, pozwól, bym cię uspokoiła.
To, co mam z tego nędznego Borku, nawet przy najgorszém gospodarstwie wdowiém, wystarczy mi. Niegdyś, prawda, byłam przywykła do innego życia; dziś chleb razowy, trochę mleka... więcéj nie potrzebuję. To mam... Suknie dodzieram stare; a nadzieja w Bogu, że gdy one w łachmany pójdą, ja ich nie zapotrzebuję, i wspomnienia, jakie w nich noszę, przeboleję i zapomnę...
Teodor musi się o własnych siłach wybić na wierzch; lub, lub...
Przerwała zamyślona...
— Może téż Bóg, co niezawsze karze dzieci za rodziców grzechy, zlituje się nad nim...
Znam Teodora: dziecko to dobre; lecz więcéj dla niego obawiałabym się dostatku, niż ubóztwa... Łatwo-by zawróciła się ta piękna główka. —
Zaczerwieniona przerwała znowu.
— Tak, jak jest, najlepiéj pono... — dodała. — O. Elizeusz powiada, że troskać się trzeba, a zbyt troszczyć się nie należy.
Clement pocałował ją w rękę i wysunął się po cichu, zmieszany mocno, pomrukując pod nosem jakieś francuzkie przekleństwa, jakby one z piersi ciężar gniotący je unieść z sobą miały.
Karyolka potoczyła się wprost do Białegostoku, do dworku pod ogrodem. W pałacu i tego dnia, chociaż dużo gości już odjechało, sale jeszcze dosyć były pełne, i gdy Clement na wieczerzę przyszedł, zdając się szukać pana Hetmana, ledwie po wstaniu od stołu mógł się do niego docisnąć.
Hetman przy wieczerzy jeszcze mierzył go oczyma, chcąc z niego coś wyczytać, a schwyciwszy, pociągnął z sobą do okna.
— Widzę z twojéj miny, że nie udało ci się — rzekł cicho.
— Z mojéj winy, czy nie wiem, jak i dla czego, wracam złajany, przyniósłszy, zamiast pociechy, przykrość, ból, słowem — na nic się nie zdałem.
— Historya szafiru? — przerwał Branicki.
Clement ramionami ruszył.
Hetman się zachmurzył.
— Wasza Excellencya oparłeś się mojéj myśli, która była stokroć lepsza, a dziś już zużytkowaną być nie może. Należało pieniądze wysłać z Wilna, z Warszawy, nie wiem zkąd, jako zwrót długu od nieznajomego.
Hetman zapatrzył się gdzieś zamyślony.
— Cóż z synem myśli? — zapytał.
— Już go niéma! — zawołał Clement.
— Jak to! a cóż się stało!
— A! — rzekł doktor — po wczorajszéj jego eskapadzie do Choroszczy, przestraszyła się tak i rozgniewała, że do dnia nie dozwoliła mu pozostać. Wyjechać musiał z rana do Warszawy.
Branicki słuchał roztargniony.
— Toć przecie tam znaléźć można jakiś środek pomożenia mu nieznacznie — dodał.
— Z dowiedzioną już niezręcznością moją, ja się nie podejmę go szukać — rzekł Clement...
— A ja kogo innego nie chcę.
Mówiąc to, Hetman wyciągnął do niego rękę przyjacielsko.
— Kochany Clement, proszę cię, obmyśl, pomyśl... zrób co sam chcesz. Historya szafiru była moją: niepowodzenie spada na mnie. Ale powiedz mi, dla czego w szafir uwierzyć nie chciała? Wszystko się to zdawało tak doskonale skoncypowaném!!
— Oprócz tego, żeśmy nie wiedzieli, iż ów dziadek, co Sobieskiemu towarzyszył, właśnie się skarżył, że nic, oprócz ran, z pod Wiednia nie przywiózł i — pozłacanych strzemion, które wziął za szczerozłote...
Byliby może mówili dłużéj, ale wtém przybliżył się, z jednéj strony zabiegając, Starosta Brański, z drugiéj, kołując, ciągnął ku Hetmanowi Bek, sekretarz jego. — Obaj zdawali się czatować na Hetmana i iść na wyścigi, który z nich wprzódy do ucha jego dotrze. Byli to dwaj przy osobie Branickiego rywale, na oko w najlepszéj z sobą zostający przyjaźni, w istocie wzajem przystawujący sobie stołki i starający się wysadzić.
Powiadano o nich, że obaj nie byli nieczułymi na tabakierki i ruloniki, zręcznie pozostawiane na stole ich kancellaryi. Jeden i drugi mieli łaski i ucho u Hetmana, — potrzebował ich obu.
Bek był doskonałym do prowadzenia zagranicznych korrespodencyj; Starosta Brański ze szlachtą umiał mówić, sejmikować, popijać i bodaj coś w stylu urzędowym napisać.
W oczy chwalił Bek Starzeńskiego, Starosta wynosił stylizacyą Szwajcara pod niebiosa; po cichu pierwszy zwał Starzeńskiego bałwanem, drugi Szwajcara łapserdakiem.
Hetman, ze swą obojętnością pańską i indyfferentyzmem, nikogo ani bardzo kochać nie mogąc, ani nadto nienawidziéć, gdy był z Bekiem, znajdował go — un homme d’esprit, gdy zasiedział się ze Starzeńskim, opiniował o nim — il n’est pas bête. Obaj otrzymywali prezenta, uśmiechy, i byli w łaskach, nie mogąc wyprzéć jeden drugiego.
Hetman, zobaczywszy, że rywale ku niemu zmierzają, spolitykował i, środkiem między nimi przechodząc, wprost poszedł na pana Podstolego litewskiego, z którym wesołą rozpoczął pogadankę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.