<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Pan Porucznik Paklewski, choć rozweselony strzemiennim i wdzięczen za piękną szablę, którą mu bratowa darowała, wyjechał z Borku; nim do Choroszczy się dostał, już sposępniał wielce, a dwie mile mając jeszcze do Białegostoku, wpadł w tak smutne zamyślenie, że koń, korzystając z wolnych cugli, parę razy mu się brał do gryzienia trawy, za co dobrze oberwał od pana.
Nie mógł tego strawić, że kobieta nad nim otrzymała zwycięztwo, i dopiero wszystko ważąc i rozważając, jak to było, doszedł, iż go zażyła chytrze, gębę mu zawiązawszy podarkiem... Już mu tedy i szabla tak nie smakowała, a gdy na nią spojrzał, nie wydała mu się tak piękną, jak wprzódy.
— O! chytra niewiasta! — mówił w duchu — zażyła mnie z mańki! a jam sobie powinien pokutę naznaczyć za to, żem się spisał jak — ostatni...
W tych myślach zgryźliwych dojechał Porucznik do miasteczka, gdzie miał u mieszczanina kwaterę naznaczoną, bo mniejszym gościom ani teraz było pomyślić o pałacu lub officynach.
Apartamenta w nich i po dworkach bliższych wszystkie się przysposabiały na przyjęcie Radziwiłłów, Paców, Mniszcha, Potockich, Sapiehów i dostojniejszych gości.
Oprócz imienin hetmańskich i trzeciego dnia po nich następujących urodzin pani Hetmanowéj, które solennie téż obchodzono, ściągała publikę wielką potrzeba gwałtowna narady de publicis. Król był słaby, długiego mu życia nie obiecywano. Czartoryscy się do zawiązania konfederacyi przysposobili jawnie, przeciwna więc partya, za któréj głowę Hetmana uważano, a prawą rękę Wojewodę Kijowskiego, musiała myśléć jakby tému zapobiedz. Zbierał wojska już pan Wojewoda Wileński, gromadził je Potocki, Hetman téż, który siłami więcéj pozornemi niż rzeczywistemi Rzeczypospolitéj rozporządzał, musiał być czujnym.
Imieniny dobrym były pozorem do zjechania się i naradzenia nad sytuacyą Rzeczypospolitéj, którą, choć król nominalnie rządził, a Brühl minister Saski jego sprzedawał, w istocie familia już miała w ręku. Łacno było przewidziéć, że ludzie rozumni, czynni, zdecydowani, nie żałujący pieniędzy, nie przebierający w środkach, wezmą górę nad tymi, którzy na mrzonkach budowali, a do czynu nie byli skorzy.
Hetman się nie wydawał z tém jeszcze, że sam do korony aspirował; nie taił się z tém Wojewoda Kijowski, iż się chciał starać o nią; familia téż saska rościła do niéj pretensye, choć najstarszy syn Augusta III na nogach się utrzymać nie mógł.
Z przeciwnéj strony już znano kandydata, Czartoryskich siostrzeńca, na którego wszystkie paść miały suffragia.
Po kraju familia puściła była tak zwanego monitora, zapowiadającego reformy i opór przeciw prepotencyi, szczególniéj Radziwiłłowskiéj. Odwoływano się w piśmie tém „do ducha starożytnych cnót polskich“. —
Z przeciwnéj strony także stare swobody Rzeczypospolitéj reklamowano.
Do wszystkich nieopatrzności i niezręczności stronnictwa Hetmana, Radziwiłła i Potockiego, dodać było potrzeba, iż książe Wojewoda Wileński więcéj się bawił i szalał, niżeli brał do sprawy, którą zdawał na drugich; a w Białymstoku cokolwiek uradzono, o tém przez Hetmanową, a jak drudzy utrzymywali, przez ulubieńca Mokronowskiego, dowiadywano się w Wołczynie. I nim tu miano czas coś przedsięwziąć, już familia kontr-minę podkładała.
Dla narady więc bardzo pilnéj, sunęli zewsząd partyzanci do Białegostoku, i porucznik Paklewski, przybywszy do dworku, na widok tłumów, zalegających miasteczko, ulice, dziedzińce, pałace, ogrody, niezliczonych ekwipaży, hajduków, kozaków, husarzy, janczarów, dworzan, koni, wozów, towarzyszów pancernych, tatarskich chorągwi, wszelakiego ludu oblegającego Białystok, powziął tém większe wyobrażenie o potędze tego Pana, którego protekcyą pani bratowa jego tak lekko wzgardziła.
W istocie pod wieczór rezydencya wyglądała na królewską: pałac ogromny wszystkiemi oknami świecił w tysiącznych blaskach; obwach zajmowało wojsko w paradnych mundurach, muzyki przygrywały na galeryi — w sali jedna, w ogrodzie druga... Nawet ganki i galerye pełne były gości, w strojach staropolskich przepysznych i nowomodnych francuzkich, — pełne kobiet postrojonych, wygorsowanych, wyfryzowanych, pachnących, — pełne liberyi wygalowanéj; a zdala tłumy się przypatrywały ożywionemu obrazowi przedednia uroczystości.
Choć późno już było, co chwila jeszcze przybywały nowe ekwipaże, przynoszące dostojnych panów, których imiona sobie od ucha do ucha podawano.
Staczeński Starosta, Branicki i Mokronowski generał przyjmowali ich w ganku i wiedli na pokoje...
W istocie łudzący to był obraz potęgi, na którego znaczeniu nie sam prostoduszny porucznik Paklewski mógł się omylić. Zdawało się i innym, nieskończenie od niego bystrzejszym, iż familia z Hetmanem walczyć nie jest w stanie. Podsłuchując rozmów, pełnych ufności w siebie, a szyderstwa z nieprzyjaciół, sądzić było można, iż tu wszelkie już środki obmyślano i przedsięwzięto do stoczenia zwycięzkiego boju.
Porucznik Paklewski, który, mundur paradny wdziawszy, dzięki jemu, wcisnął się na pokoje, aby oglądać z blizka oblicza luminarzy Rzeczypospolitéj, gdy ujrzał pana Hetmana, jaśniejącego śliczną twarzą, figurą wspaniałą, otoczonego hołdami, w gronie najmożniejszych rodzin Korony i Litwy, bolał tylko nad zaślepieniem niewiasty, co się upierała nie trzymać klamki tego dworu, który łacno mógł akklamacyą szlachty w królewski się przedzierzgnąć. — Nie tylko na twarzy jutrzejszego solenizanta, ale we wszystkich otaczających widać było zaufanie i spokój o przyszłość.
Śmiechy krążyły po ustach, rozlegały się niekiedy po salach, oczy świeciły radością, ściskano się, hałaśliwie opowiadali jedni, drudzy szeptali po cichu — wszyscy mieli na twarzach promienistą pewność jutra i zwycięztwa.
Po téj stronie był Król, Sasi, była Francya.
Cóż mogła jedna fakcya ludzi, co do obcego wojska odwoływać się musieli ze strachu przed Radziwiłłowską dragonią?!
Tak myślał Paklewski, stojący w kącie, napatrzyć się nie mogąc onych wspaniałości, elegancyi, klejnotów, przepychów, które się przed oczyma jego olśnionemi przesuwały...
— To bo są ludzie śmieszni, co z nim o lepszą iść pretendują? — mówił sobie Paklewski — w głowach im świta! na zgubę lecą!!
Nieustannie przesuwający się około niego goście, których tytuły słyszał, biegające z ust do ust, napełnili go weneracyą. Byli to Wojewodowie, Kasztelanowie, Marszałkowie, Podczaszowie, Koniuszowie, Starostowie, tandem z cudzoziemska mianowani grafami, książęta, i kniaziowie, i najrozmaitsze matadory... Nazwiska téż słyszał, na których dźwięki szlachcicowi głowa się była nawykła pochylać...
W salach pałacowych, na ten przeddzień solennizacyi, już wszystkie wspaniałości dworu Hetmańskiego się na jaw dobyły. — Barwy poprzywdziewała służba, tysiącami jarzących świateł połyskiwały sale, muzyki grały, stoły się uginały od sreber, od szkła i porcelany, roznoszono czego dusza zapragnęła.
Porucznik sięgnął po kieliszek wina, stojącego na uboczu, powąchał, poniósł do ust i z weneracyą je wypił.
Miarkował, co to takiego beczka na Węgrzech kosztować mogła, i ile to go one tłumy wysączyć miały! I to dla niego potęgę Hetmana przedstawiało widomie...
Wino było po wszystkich stołach, używał kto chciał, a dworzanie pańscy animowali do wychylania.
Do wieczerzy przygotowania, na które Porucznik okiem rzucił, w podziw go wprawiły. Tu kunszt kuchmistrzowski występował w całéj swéj zdumiewającéj potędze. Na półmiskach ryby jaśniały wszystkiemi barwami tęczy, niektóre z nich zdawały się pływać, inne do skoków przysposabiać. Bażanty z piórami, pieczenie okryte, jakby kryształem, różnobarwną galaretą, dziki z cytrynami i chrzanem w pyskach, stworzenia nieznane Porucznikowi, piramidy z ciast i cukrów, owoce już dojrzałe, z drzewami na stołach... Paklewski patrzał, i potęga Hetmana do łez go rozczulała.
— I to, mości dobrodzieju, baba jedna z tym magnatem się zadziera, a lekceważy go! Oszalała...
Nigdy Branicki nie wydał mu się większym, silniejszym, jak dnia tego. W głębokiéj zadumie nad potęgą jego, krążył tak, przypatrując się stołom, kiedy niekiedy na drodze spotkany wychylając kieliszek, gdy spostrzegł naprzeciw sobie śpieszącego, we fraczku jasnym, z koronkowemi mankietami, z rożenkiem u boku, w nowéj peruczce z lokami pięknemi, pucołowatego, uśmiechniętego Doktora Clement.
— A cóż? byłeś asindziéj.
Doktor wiedział o tém, że się Porucznik wybierał do Borku; zobaczywszy go z powrotem, pochwycił żwawo za rękę, i odwodząc na stronę, począł śpiesznie pytać.
— A jakże...
— I cóż?
Paklewski ramionami poruszył; chciał odpowiedziéć w sposób wyszukany i mądry, — konceptu mu zabrakło. Nachylił się do ucha Francuzowi.
— Kto kobiecie da rady, gdy się uprze? — szepnął. — Schrypłem, zmęczyłem się, i wróciłem z niczém!! Syna zgubi, ale na to niéma sposobu!! Wyprawia go do Warszawy...
Clement westchnął; nie wiele się on pono spodziewał po Poruczniku, lecz na powagę opiekuna i stryja rachował.
— Żeby mi kto wytłómaczył — mówił Paklewski — co ta kobieta ma do Hetmana, i oczy mi otworzył, dałbym konia z rzędem. Powiem panu Konsyliarzowi, że za życia brata sobie głowę łamałem nad tém, co się stało, iż dwór nagle opuścił, zerwał, a więcéj tu nogą nie postał!! Pytałem go, nie chciał mi powiedziéć.
Tu widzę teraz, że anielskiéj dobroci potentat ten, coby się mógł mścić, najżyczliwszym jest dla dziecka, a moja bratowa na kieł bierze. Co? jak? dla czego? Jak w rogu jestem!
Spojrzał na Doktora, myśląc może dowiedziéć się co od niego, ale ten usta wydął, głową pokręcił i nic nie powiedział.
Paklewski zdawał się rad, że w téj ciżbie interlokutora pochwycił, i ciągnął daléj:
— Nie dziwowałbym się innéj kobiecie, ale ta téż nie prosta jest i nie pozbawiona edukacyi, sama dwór ten i pana Hetmana zna, bo przy drugiéj żonie jego przecie była tu swego czasu. Niech-że mi tu kto powie, zkąd ta inimicycya! dla czego taka uparta zajadłość!
Doktor nic się nie zdawał wiedziéć, albo może spowiadać się nie życzył; — patrzał na Paklewskiego i oczyma pomrugiwał.
— Ale to — dokończył Porucznik, od przechodzącego z winem lokaja biorąc kieliszek burgunda dla odmiany — ale to, jak już Bóg rodzinę którą zechce pokarać, nie da jéj z błota wyléźć; nie to, to owo zawadzi! Jam służył, a czegom się dosłużył — widzicie; brat téż zmarł na kilku chłopkach, gdy inni, głupsi od niego, stami chat się podorabiali!! Kiep świat!
I wypił burgunda, a gdy dokończył go i wzrok spuścił, szukając nim Doktora, nie znalazł go już przed sobą. Westchnął więc i począł już tylko myśléć o tém, jaką zająć pozycyą, aby w wieczerzy, nie będąc natrętnym, miéć udział pewny...
— Jak na Paklewskich szczęście pójdzie, — rzekł w duchu, — to się na tém skończy, że się nawącham specyałów, a drudzy je zjedzą!!
Czy się udało Porucznikowi coś więcéj nad zapach tych pańskich delicyi pochwycić, dokładniejszéj nie mamy informacyi; to pewna, iż późno w noc do dworku swojego powróciwszy, w łóżku, które za własne uważał, znalazł znajomego sobie Rotmistrza Szemberę, uśpionego snem twardym; iż próżno się go natargawszy, aby tę uzurpacyą odzyskać, musiał w końcu, obok na podłodze derkę sobie usławszy, położyć się dla spoczynku... A że wina różnych gatunków próbował wiele, i był oprócz tego zmęczony mocno; sen, choć na podłodze, tak mu się udał, iż gdy się obudził, już dokoła z armat na wiwat dla Hetmana palono, aż się okna trzęsły i z powały pobiała leciała.
Huk dział nawet był przyczyną, iż Paklewski się porwał, bo inaczéj do południa-by zaspał. Na posłaniu Rotmistrza Szembery ani śladu już nie było. Nie miał się więc z kim kłócić Porucznik i począł co najprędzéj ubierać się, aby do pałacu śpieszyć z powinszowaniem, choć w tłumach tych nie bardzo Hetman mógł spamiętać kogo-by zabrakło.
Gdy Paklewski, z pomocą pocztowego swojego, przystroił się nareszcie i wystąpił jak należało, już do pałacu docisnąć się było trudno. Armaty ciągle ognia dawały, oprócz tego piechota i Węgry z Janczarami, ustawieni do koła dziedzińca, z ręcznéj broni nieustannie strzelali...
Powinszowania wszystkie już złożone były, o których Porucznik tyle się tylko dowiedział, że deputatom trybunałów i regimentów, (do których należał), rozmaite prezenta i kwoty pieniężne wyznaczone były. Spodziewał się i on nie być z pod prawa tak szczęśliwego wyjętym. Hetman, Hetmanowa, goście, jedni sześciokonnemi powozami, drudzy pieszo i konno ciągnęli na uroczyste nabożeństwo do Fary; lecz wielu powołanych, jak Paklewski, miejsca już tu nie znalazło, bo kościół nabity był ludem, ciekawymi, duchowieństwem, które z Bielska, Tykocina, i innych majętności hetmańskich zgromadziło się nader licznie. Karmelici, Dominikanie, Missyonarze, kler świecki, zajmowali całe prezbyteryum, a niektórzy i w ławkach miejsca szukać musieli.
W czasie uroczystéj summy, wyjąwszy kazanie, któremu folgowano, dragonia i regimenta, a kiedy niekiedy działa się odzywały. Artylerya téż niebieska się do tego przyłączyła, gdyż pod sam koniec summy, nadciągnęła chmura czarna i grzmiéć poczęło, a piorunów kilka w drzewa około miasteczka palnęło i ulewa z pół godziny trwała taka, że, gdy po ustaniu jéj do pałacu na obiad się przyszło dostawać, mało kto wyszedł cały i nieubłocony. Ci tylko, honoratiores i panie, które powozy miały, od błota się salwowali — wszyscy piesi musieli obmywać się i ocierać, nim przystąpili do stołu hetmańskiego.
Porucznik, choć się trochę przypóźnił, był jednak tak szczęśliwy, iż przy jednym z mniejszych stołów miejsce sobie znalazł, a co mu milszém było nad wszystko, to, że go los jakiś fortunny niedaleko pani pułkownikowéj Węgierskiéj ulokował, któréj był z dawna wielbicielem.
Pułkownikowa była jedną z dam dworu pana Hetmana, w różne obfitującego piękności, najpowszechniéj uwielbianych. Opowiadano nawet, iż, za ostatniéj swéj bytności, Książę panie kochanku, w bardzo dobrym będąc humorze i do teatru po wschodach konno przybywszy, przy pani Węgierskiéj jak siadł, tak do końca spektaklu się od niéj nie ruszył. Co chwila musiała się rumienić piękna pułkownikowa, tak żwawe prawił jéj komplementa.
Paklewski dawnym był znajomym pani Węgierskiéj, bo ją jeszcze panną znał i do niéj wzdychał, a miał u niéj tyle faworu, że, gdy go zobaczyła, choćby sto osób świadków było, zawsze mu główką skinęła. I tym razem, zobaczywszy Paklewskiego, uśmiechnęła mu się, z czego assumpt biorąc, ponieważ go szlachcic od niéj przedzielał, wyprosił u niego zamianę miejsca, tak, że przy saméj pani mógł usiąść.
Szmer ogólny dozwalał swobodną prowadzić rozmowę. Spytała go Węgierska:
— Gdzieżeś to asindziéj bywał wczora, że go nie widziano!
— Musiałem się na koniu tłuc i do owdowiałéj bratowéj, do Borku, jechać — odparł Paklewski — ale to-by jeszcze było nic, gdybym co wskórał. Tym czasem darmo się jeździło, bo — bo —
Zmiarkował Paklewski, że przeciw płci, do któréj Pułkownikowa należała, nie godziło mu się rekryminować, i umilkł.
— Jeździłeś pewnie konsolować, jeszcze, sądzę, ładną wdówkę? — zapytała Węgierska.
— Wdzięki mi jéj nie w głowie, powiem acani dobrodziejce — począł Paklewski — choć swego czasu że piękną była, nikt nie zaprzeczy.
— A tak — z ponurym przekąsem wtrąciła pułkownikowa — bo do dziś dnia tradycya trwa na dworze o wdziękach panny Kieżgajłłowny.
Uśmieszek jakiś złośliwy towarzyszył tym słowom, i mocno Porucznika zaintrygował.
— Do dziś dnia — dodał — zachowała Łowczycowa znakomitéj piękności reszty, i prezentuje się bardzo okazale... Jeździłem z kondolencyą a i z rozumną perswazyą, chcąc syna jéj, chłopaka bardzo pięknego, do wojska wziąć, w czém mi i pan Hetman przyrzekł protekcyą swoję.
Gdy to mówił, Węgierska spojrzała nań, i taką minkę zrobiła, ni to szyderską, ni ciekawą, a znowu tajemnicy jakiéjś pełną, że Paklewski, zdziwiony, języka zapomniał w gębie.
— I cóż? i co? — spytała.
— Kobieta, mościa dobrodziejko — mówił Porucznik — dziwnego nabożeństwa: syna dać nie chce, i protekcyi pańskiéj się wyrzeka...
— Patrzajcie!! oto! — odezwała się Węgierska, znowu się uśmiechając dwuznacznie. — Tak dziś rzeczy stoją!!
Paklewski, choć orłem nie był, z miny i uśmiechów Pułkownikowéj domyślił się, że to, co dla niego było tajemnicą w dawnych brata i jego żony stosunkach z Białymstokiem, Węgierska znać musiała. Nadzwyczaj ciekaw był coś od niéj wydobyć — i wtrącił:
— A żeby mi kto wytłómaczył, co się to ma znaczyć, iż i brat nieboszczyk i bratowa na pana Hetmana się dąsają, dalipan, nie wiem co bym dał.
Spojrzał na panią Węgierską, która mu białe ząbki pokazała, szydersko się uśmiechnęła, pokręciła głową i pogroziła na nosku.
— Ja nie wiem nic! pytaj acindziéj innych; jam za tamtych czasów jeszcze tu nie bywała!
Z oczu jéj patrzało, że doskonale stosunki te znała, lecz i to Porucznik zmiarkował, iż próżnoby nalegał, bo mu ona nie powie nic. Zajął się tedy kawałkiem sarniny, a gdy zdrowie pić poczęto i z moździerzy pod oknami salwy się posypały, już, choćby mu co kto mówił, byłby nie posłyszał.
Do końca obiadu tylko komplementa i dusery prawiąc żołnierskie, które pewno mniéj były słone, niż te, jakiémi książe Radziwiłł piękną panią częstował — zabawiał Paklewski dosyć szczęśliwie przedmiot swych adoracyi.
A że przy tém dolewano ciągle, i zdrowie różnych osób przepijać było potrzeba, Paklewski wkrótce tak się stał wesołym i śmiałym, że w końcu, wraz z innemi niewiastami, i Pułkownikowa od stołu dezerterowała. Nie opatrzył się nawet, gdy znikła.
Powoli téż przy wetach niektórzy wstawać poczęli, inni się przysiadać, poformowały się gruppy rozmaite, i Paklewski, sam nie wiedząc jak z kielichem się znalazł, popychany, w sali drugiéj, gdzie muzyka grała i pijatyka była okrutna. Miał sobie za obowiązek docisnąć się do solenizanta z kielichem, i pociechę tę zyskał, iż mu Hetman na chwilę białą rękę, na ramieniu położył.
O żadnéj rozmowie, wśród okrutnego rumoru i hałasu kapeli, mowy być nie mogło. Kto chciał się dać słyszéć drugiemu, ręce mu do ucha przykładał i przez nie z całych sił trąbił.
Nie pamiętał Porucznik, żeby się kiedy tak ubawił, jak dnia tego: kieliszek jego jakimś cudem, mimo że go sumiennie wychylał, ciągle był pełny; znajomi i nieznajomi przychodzili, i ściskali go serdecznie... Twarze, ludzie — przemieniali się czarodziejsko przed nim; przesuwały w cudnéj piękności damy, orderowi panowie, dygnitarskie podbródki, postacie dostojne, wąsy i peruki, — wszystko różowe, lśniące, spotniałe, szczęśliwe, uśmiechające... Paklewski ledwie jednego kogoś schwycił, już mu niknął, a drugi się przedstawiał. Zdawało mu się, że stał w miejscu, a coraz się sale mieniały — i jakim sposobem znalazł się w ganku od ogrodu, tego sobie wytómaczyć nie umiał.
Tu przecie, oparłszy się o kolumnę, owiany świeżem powietrzem, uczuł jakby do portu zawinął.
Błogo mu było.
Po za nim w jakimś kątku ciemnym toczyła się rozmowa, któréj urywki uszu jego dolatywały.
Nie mógł jéj dobrze zrozumiéć, bo był przekonanym, iż dnia tego na tym dworze brzmiéć musiało wszystko chwałą solenizanta. Tym czasem, jakby niepojętą przekorą, dochodziły do niego najosobliwsze złośliwe ucinki.
— Co wspaniale, to wspaniale! byle to trwało i nie runęło! Sardanapala gody, w końcu stos!
Niech pałki zalewają, tém lepiéj; trzeźwym będzie wygrana!
— Piękna i wspaniała Hetmanowa, ale dla dygnitarstwa, nie dla serca, jest mu małżonką. Mokronowski adjutantuje! hę!
Śmiać się poczęto.
— I wyśmienicie się składa, bo hrabina przez niego wié wszystko, a przez nią Kanclerz i Wojewoda. Nie potrzeba innego nadzoru!
— Decorum zachowane; Hetmanowa honory odbiera, których łaknie, a stary pan hurysy sobie chowa, jak dawniéj.
— Nic mu już po nich! — dodał głos drugi.
Paklewski chciał dojrzéć twarzy osób, które tak irreverenter się odzywać śmiały, lecz nim się odwrócił i wzrok zatopił w cienie a mroki zakątka, znikło wszystko i rozmowa się przerwała. Usłyszał tylko wołanie:
— Vivat Pan Krakowski!
Czas téż było do teatru, co poznał łatwo Porucznik po tém, iż ciżba płynąć ku niemu na wschody poczęła. Zatém w potok ten ludzki wpadłszy, niepotrzebując kierować się już, na losy zdawszy się, Paklewski popłynął z innymi... Tak gęstą szli kolumną, że na wschodach upaść nie mógł, choć się co chwila potykał. W teatrze ściśnięty, łokcie tylko jak baszty obronne wystawiwszy przeciw nieprzyjaciela, Porucznik mógł się napatrzyć osobliwości dnia tego, jakich nie przypominał sobie, by w życiu był świadkiem.
Z komedyi, granéj w języku francuzkim, tyle tylko zrozumiał, że nadzwyczaj przebiegle w niéj piękna kobiecina starego męża oszukiwała. Śmiano się do rozpuku, gdyż mąż, w dodatku do innych nieprzyjemności, kijami kilkakroć został obity, i w końcu, ze wszystkiego okazał się jak najszczęśliwszym.
Nie tyle jednak komedya ubawiła Porucznika, co balet, przez tancerki tak poubierane tańczony, iż Paklewski oczom swym nie wierzył, a parękroć je przecierał, nim się przekonał, iż rzeczywiście nogami to dokazywały, czego-by on rękoma nie potrafił. Aplaudował ogromnie ze wszystkimi, nie mogąc wyjść ze zdumienia, iż te dziwy oglądać mu dozwolono.
Teatr przeciągnął się do wieczerzy, ale do téj zasiadłszy, Porucznik nie znalazł już Pułkownikowéj, a natomiast dostał w sąsiedztwie Podkomorzego Bielskiego, który mu wszystkie exorbitancye wojska i szkody poniesione przez kwaterunki, stacye i t. p. wyliczał, co nie było wcale przyjemném.
O mało nawet się nie popstrykali, gdy wojsku koronnemu grubo przymawiać zaczął; ale ich zaraz pogodzono i zapito sprawę.
Mało co przekąsiwszy, Paklewski, gdy się do tańców zabierano, nie czując już dyspozycyi do nich, postanowił rejterować się do dworku i łóżka przed rotmistrzem bronić. Tak téż uczynił, i próżném je zastawszy, zabarykadował się w izbie na spoczynek.
Jak długo spał, nie miał pojęcia, gdy gwałtowne dobijanie się do drzwi go rozbudziło. Dzień był nie tylko biały, ale złocisty już, i jak się okazało godzina dwunasta. Towarzysze i znajomi, aprehensyą mając, że się Paklewskiemu coś złego stać mogło po wczorajszych libacyach — zmusili go do wstania.
Ledwie miał czas umyć się przy studni i orzeźwić wodą, którą mu pocztowy zlał z wiadra, mundur wdziać i przeżegnać, gdy już w pałacu do stołu wołano.
Sądził, iż tego dnia łatwiéj mu będzie znaléźć miejsce przy stole takie, aby Pułkownikową miéć blizko, i od niéj się czegoś dowiedziéć, bo mu wczorajsze jéj minki mocno w głowie utkwiły.
Zawiódł się jednak na tém mocno, gdyż z wczorajszych gości nikt prawie się nie oddalił, i tłum był taki, jak dnia poprzedzającego; — Pułkownikowa, oblężona, ledwie zdala mu głową kiwnęła.
Mniéj tylko z dział bito i strzelano, a towarzystwo, nieco wczoraj znużone, spokojniéj się zabawiało...
Dostojniejszych ogromne baty, szkarłatem okryte, powiozły na stawy, a muzyka im na statkach towarzyszyła. Że dzień był piękny, reszta gości przechadzki nad brzegiem używała, gdzie, dla zaspokojenia pragnienia, namioty porozbijane napoje różne mieściły.
Właśnie téż Paklewski miał tego dnia zgagę, palenie w gardle, i ochotę do picia wszystkiego, co się nastręczało, krom przeznaczonych dla płci słabéj migdałowych i wodnistych chłodników. A że mu się trafił Rotmistrz Hermanowski, wyśmienity człek, a dawny druh, z tym do wieczoru w chłodzie się popijając przechadzali, i wieczorem już Paklewski uczuł się zupełnie zdrowym, z apetytem do wieczerzy wybornym.
Zawczasu jednak i tego dnia poszedł do dworku, bo nazajutrz nowa solenizacya urodzin pani Hetmanowéj przypadała, na którą sił trzeba było. Obchodzono festyn ten obiadem w Choroszczy, na który mil dwie konno zrobić musiał porucznik. Znajdować się zaś nieodmiennie tam musiał, już dla assystowania Hetmanowi, już dla sztucznych ogni, illuminacyi i różnych okazałości, którym chciał się przypatrzyć.
Na ten dzień, pałacyk w Choroszczy nie starczył na pomieszczenie gości, lecz w ogrodzie stoły pod namiotami były ponakrywane.
Przybywszy tu i przed obiadem zażywając przechadzki, pomyślał sobie Paklewski, że Borek pod bokiem, a synowiec jego nic widziéć nie będzie, bo mu matka pewnie zakaże z domu się ruszyć. — Zabolało go to; chciał nawet wyrwać się konno, aby chłopca przywieźć w sekrecie i zabawić, — zląkł się jednak bratowéj.
Choć chłopca mu żal było, na gniew się narażać nie miał ochoty. Gorzko więc począł w duszy na kobiety i na wychowanie babskie narzekać. — Tym czasem wspaniałe przyjęcie szło swoim trybem; a choć na panią Hetmanową sarkano, że tajemnice dworu zdradzała, wszakże, gdy sam Branicki ją honorował, musieli i inni czcić, do czego i wspaniała piękność wielkiéj pani pochop dawała. Rozum jéj téż przypisywano wielki, po familii, do któréj należała, wzięty, którego dowodem najlepszym było, iż się na stanowisku tak niebezpieczném utrzymać umiała, z rodziną swą nie zrywając i z mężem będąc w przyzwoitéj komitywie.
U stołów już tego dnia, na pyramidach cukrowych, obok Gryfa Branickich, Ciołki Poniatowskich widać było, a pierwsze zdrowie, przy huku dział ogromnym, było pani Krakowskiéj! Niektórzy pili je z przyklękaniem, prawili mowy, recytowano wiersze Drużbackiéj i Matusewicza; Porucznik węgierskiém winem smutek zalewał obficie.
Jednakże, wiedząc, iż na wieczór się gotowało najosobliwsze widowisko, bo cały ogród, brzegi stawu i drzewa, zawieszano lampami kolorowemi, które o zmroku zapłonąć miały, a oprócz tego kunsztmistrz, z Warszawy sprowadzony, przysposabiał przepyszny fejerwerk; nie mógł się Paklewski pogodzić z tą myślą, żeby synowcowi nie okazał tych potęgi Hetmańskiéj dowodów ognistych. — Przez cały obiad, który się do późna przeciągnął, medytował nad tém, czyli-by do blizkiego Borka niemógł dopaść konno i Teodora pochwycić. O zgodzeniu się matki na tę wycieczkę nie myślał wcale, znając to, co nazywał jéj uporem; zdawało się mu tylko, że cichaczem wykraść mógł Todzia i sprawić mu tém przyjemność, a razem zaimponować i okazać, jakiego to magnata łaską wzgardzili.
Borek był tak od Choroszczy blizko, iż wiwaty obiadowe, mimo lasu, co przedzielał wioseczkę od miasteczka, pewnie w nim słyszéć musiano.
Wstawszy od stołu, Paklewski uczuł się jakoś śmielszym nierównie, niż przed obiadem. Przedarł się więc przez klomby i poszedł zobaczyć naprzód, co się z jego koniem i pocztowym działo.
Wśród powozów, bryczek, koni różnych i ludzi, których częstowano więcéj napojem niż jadłem, gdyż oprócz razowego chleba, ogórków kwaśnych i kiełbas, nie było nic więcéj dla czeladzi, ale wódki i piwa w bród, — ledwie Paklewski swojego Marcina wyszukał. Znalazł go w humorze takim, że począł, się w piersi bijąc, Porucznikowi, ni z tego ni z owego, oświadczać z affektem takim, iż za niego w ogień był gotów i wodę!
Poznał tedy, iż Marcin, którego ta czułość zawsze po wódce napadała, był tęgo napiły. — Koń napojony i niegłodny stał w pogotowiu. — Przejażdżka do Borku, po dobrym obiedzie, chłodkiem, ponętną była. Kazawszy więc Marcinowi, ciągle powtarzającemu — w ogień i w wodę — pozostać i czekać, a nie iść przynajmniéj — w wódkę, Paklewski, popręgi podciągnąwszy, siadł, i poświstując, do Borku pokłusował.
W głowie mu było po doskonałym węgrzynie dziwnie jasno, w sercu wesoło.
— Schwycę chłopca samego, to go wezmę; natknę się na bratową, no — toć mnie nie zje! Powiem jéj, iż z attencyą przybyłem. —
Minąwszy lasek, już i Borek widać było.
Tam w istocie kanonada z Choroszczy słyszaną była dobitnie, a taką przykrość uczyniła pani Łowczycowéj, iż się w swoim sypialnym pokoiku zamknęła, okiennice kazała pozapuszczać i ze swym smutkiem wdowim siedziała sama. Teodor, który się już był w drogę wybrał, smutny chodził...
Wiele się rzeczy na to usposobienie składało: stan matki, niepewna przyszłość, strata ojca, a może i zakaz Łowczycowéj, która do Hetmana zbliżać się zabroniła, gdy się wszelkie ułatwienia i protekcye same nastręczały.
Ludzie dworscy opowiadali Teodorowi o wielkich przygotowaniach w Choroszczy, obudzając ciekawość; stary gumienny zapewniał go, że, za lasek tylko wyszedłszy, illuminacyą i fajerwerk widziéć było można.
Teodor, posłuchawszy go, ubrał się skromnie bardzo, — ale jemu do twarzy było, co włożył, i wszystko na nim leżało elegancko — pieszo tak zwolna wędrował ku lasowi, gdy kłusujący Porucznik tą samą dróżyną — przed nim się zjawił.
— Ależ to istny cud! — krzyknął Paklewski — patrzaj-że! ja do was, po ciebie — a ty, jakbyś przeczuł, na pół drogi wyszedłeś. A, toś mi zuch!
— Jak-to, po mnie? — odparł Todzio.
— Tak jest — dodał Porucznik — słowo daję, jeżeli się to nie nazywa kochać swoję krew, tom pies! Toż ja od marcypanów, od tokaja się oderwawszy dla ciebie, leciałem, aby ci te wspaniałości pokazać...
— Ale ja do Choroszczy nie mogę! — odparł Teodor — matkę-bym pogniewał!
— Co to — nie mogę! — przerwał Paklewski — dziecko jesteś na pasku, czy co? Nikt cię w Choroszczy nie zobaczy; a napatrzysz się cudowisk, jakich i w Warszawie nie spotkać. Mój koń nas dwu zawiezie jak nic; siadaj za mną, podjedziemy pod ogród i pójdziemy po cienistych alejach...
— Ale matka?
— Przecież nie zabijesz nikogo, ani okradniesz, grzechu śmiertelnego nie popełnisz; — począł żywo Paklewski, — spyta Łowczycowa: gdzieś był? powiesz, żeś w lesie zabłądził, lub, że z dala na ognie patrzałeś. Więc nawet i nie zełżesz tak bardzo. No — po męzku, na koń!
Jeszcze się wahał chłopak, gdy mu Paklewski podał rękę.
— Co u kaduka! Będę cię miał za ślamazarnika! Siadaj!
Teodor skoczył z tyłu na konia. Było co dźwigać szkapie, bo ich dwu zaważyło dobrze; wzięła jednak tém bardziéj na kieł i ani się opatrzyli, jak stanęli za ogrodem.
Teodor się frasował o konia.
— Ale! nic mu nie będzie! — odparł wesoło Porucznik, — ja raz, gdyśmy stali na Ukrainie, dziewkę na nim wiozłem dwie wściekłe mile, i jeszcze mi się wyrywała... a koń się nawet i nie zadychał mocno!!
Marcin, z dala zobaczywszy swojego pana, przybiegł po konia, ale już w takim stanie rozczulenia, że się ledwie na nogach mógł utrzymać.
Paklewski, z dawniejszych czasów znający Choroszczę, wynalazł zaraz uliczkę, którą do ogrodu się wcisnąć można było. Teodor prosił nadewszystko, aby na uboczu, nie widziany przez nikogo, mógł pozostać. Porucznik mu to przyrzekł i poprzysięgnął, lecz nie rozrachował się dobrze z prawdziwym rzeczy stanem.
Ogród, mimo że był ogromny, tego dnia pełny gości, szukających chłodu i cienia, nie dozwalał się przeniknąć niewidzianemu. Ławki, kanapki z darniny, murawa, ścieżki, nawet gąszcze, różnych klas spektatorów coraz pod wieczór stawały się pełniejsze...

Teodor skoczył i pluskającą się w niéj Starościnę z wody wyciągnął.

Todzio postrzegł, trzy kroki zrobiwszy ze swym przewodnikiem, że chyba temu swe incognito winnym będzie, iż go tu nikt nie znał.
Mrok właśnie zapadał; było na co patrzéć. Uwijała się czeladź wszędzie z drzazgami i lontami, zapalając lampy, stojące nad brzegami jeziora i wiszące na drzewach okalające altany.
Na dzień ten sprowadzone umyślnie z rzeki Narwi wody, puszczone kanałami, na których porobiono kaskady sztuczne, widok przedstawiały istotnie malowniczy...
Blaski ostatnie dnia i oświecenie kolorowe parku, wówczas zwanego „dziką promenadą“, odbijały się w wodotryskach i wodospadach. Gruppy postrojonych pań i panów otaczały stawy, po których łódkami się wielu przejeżdżało. W dali słychać było przygrywające muzyki. — Czarodziejskiego takiego obrazu w życiu swojém nie widział, nie marzył może o nim Teodor, — stał osłupiały, nie mogąc od niego oczu oderwać.
— A cóż? a co? — śmiał się Paklewski, — warto było na koniu, choć nie wygodnie, się przetrząść, aby te czary zobaczyć? Toć to, mości dobrodzieju, jakby sen jaki!
Ot — co zacz pan Hetman może!
To król, nie Hetman!!
Teodor, mimo całéj ciekawości swéj, starał się uniknąć ludzi i oczu, i trzymał z dala, choć stryj, animując go, na przód popychał...
Od drzewa do drzewa, od klombu do klombu się przesuwając, doszli tak do brzegów stawu...
Właśnie od przystani odbijała łódka, którą, zamiast wioślarzy, poubieranych za weneckich gondoljerów, powożących większemi statkami, wybrało się kierować dwu amatorów kontuszowych, widocznie mnogiemi toastami zaanimowanych.
Kilka pań zaprosiwszy do łodzi, pochwytali wiosła i, choć nie bardzo nóg pewni, wsiadali w téj chwili, wołając:
— Cóż to, święci garnki lepią!!
— Ja, mosanie, na Wilii czółnem samowtór z rybakiem raz się przeprawiałem — dodał drugi...
Hetmańscy słudzy, co do téj łodzi przeznaczeni byli, napróżno opponowali dwu miłośnikom żeglugi, z których jeden Starostą był, drugi Kasztelanicem.
— Damy sobie rady! Idźcie no precz; my te panie powieziem sami.
— Powieziem — wołał drugi — i pokażem, mosanie, tym trutniom, że szlachcic, panie, Dei Gratia, co zechce, to może...
Teodor, stojący z boku, postrzegł w téj chwili, że w czółnie siedziała już, znana mu z gościńca przy wywróconéj landarze, Starościna.
Brunetka jéj towarzysząca i śliczny buziak z bławatnemi oczyma, zapraszane do łodzi, mniéj mając odwagi od starościnéj, opierały się, nie chcąc narażać na amatorską próbę wioślarzy, zbyt rozochoconych.

Wszczął się spór. Starościna nerwowa i uparta, sama dawszy dobry przykład, ciągnęła swe towarzyszki; brunetka trzepała rękoma i córce nie dawała przystąpić do mostku.
— No to, parole d’honneur, — cienkim głosikiem krzyczała Starościna, — pojadę sama z Kasztelanicem...
— Ciociu! — wołał buziak.
Starosta, obrażony brakiem ufności Generałowéj, ogromnym głosem odzywał się do Kasztelanica:
— Słuchaj-że, pokażmy co umiemy! odbijaj ze Starościną! odbijaj!
I tak raźnie pogrążył wiosło w wodę, iż, straciwszy w téj chwili równowagę, sam z niém głową na dół w staw poleciał. Na tém się nie skończyło, bo łódź przechylił sobą i Starościna, która fałszywym instynktem chwyciła się strony pochylonéj, z okropnym wrzaskiem zanurzyła się w wodę. Stojący na brzegu wioślarze, rzucili się ratować; lecz nim namyślili się swe nowe suknie zmoczyć w wodzie, już Teodor skoczył i pluskającą się w niéj Starościnę z wody wyciągnął.
Jak się to stało, że bez namysłu, z kryjówki swéj wybiegłszy, niepiękną i starą jejmość salwował tak heroicznie, narażając się na poznanie i okrzyknienie bohaterem, sam nie wiedział.
Paklewski stał w osłupieniu i nie miał czasu rzucić się za synowcem, gdy ten już na murawie omdlałą składał Starościnę...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.