<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Opisywaliśmy dwór wspaniały nieboszczyka Wojewodzica, którego właścicielowi nie marzyło się pono nigdy, aby on kiedy zmuszonym był służyć za twierdzę przeciw nieprzyjacielowi. Podkomorzy téż wziął go z małą garścią ludzi, a znając Paklewskich położenie i stosunki, bynajmniéj się o utrzymanie w nim nie obawiał.
Dworscy ludzie Wojewodzica, zmuszeni do posłuszeństwa, akkomodowali się nowemu panu; Ksiądz Kanonik, na którego najwięcéj czyhał pono najezdzca, przez ogród umknął; sług kilku się rozpierzchło, reszta pozostała obojętna. Zajazd to był bez krwi przelewu, oblany atramentem, manifestem przypieczętowany; a choć Podkomorzy przypuszczał, iż kiedyś ustąpić ztąd będzie musiał, obiecywał sobie wprzód wyciągnąć z Bożyszek, co tylko się da.
Zwolna téż zaczęto ztąd przewozić do sąsiedniego majątku Kunasewiczów kosztowniejsze rzeczy, a nawet gospodarskie zasoby.
Podkomorzy siedział tu sam z żoną i dwoma synami starszymi, jak u Boga za piecem, zwłaszcza teraz, gdy wiosna nadchodziła; bo zimą opalanie pałacu było nader uciążliwe i kosztowne, — zajmowano w nim ledwie parę pokojów. Rozumie się, iż posądzając nieboszczyka o ukryte kapitały, zarządzono naprzód ścisłe poszukiwania po wszystkich kątach, azali się co zakopanego gdzie nie znajdzie. Nie powiodły się one; bo choć kryjówek było dosyć, wszystkie znaleziono puste i Kanonika mocno posądzano, iż, w interesie Paklewskich, ukryte skarby wysłał gdzieś zawczasu do klasztoru w depozyt.
Podkomorzostwo oboje, którzy dotychczas żyli w drewnianym starym dworze, dosyć niewygodnie, znajdowali pałac bardzo przyjemnym. Sam Kunasewicz nabierał doń smaku i gościom pokazywać lubił, zapewniając ich, że go już z rąk nie puści.
Przez kilka miesięcy, nie doznając żadnéj przeszkody w posiadaniu zajechanego majątku, Podkomorzy zupełnie się ubezpieczył, a na kroki prawne, z właściwą sobie zręcznością, odpowiadał, nie żałując papieru.
— To są, mosanie, goliasze — mówił — bez pieniędzy u nas nic się nie robi. Niech manifestują się; co mi to szkodzi? do majątku nie trafią!! Testament pisany, gdy Wojewodzic już nie był przy zdrowych zmysłach. Obrażony Kanonik go dyktował; nie można ręczyć, czy i podpis nie fabrykowany!!
Tak siebie i drugich pocieszał Podkomorzy. Żona jego jakoś w początku skłonną była oddać siostrze wioseczkę jednę, aby z głodu nie marła; późniéj dała się mężowi przekonać, iż pierwsza wola nieboszczyka świętą dla nich być powinna. Składało się przy tém tak jakoś dziwnie, że, na dzieci podzieliwszy spadek, właśnie go było w samę miarę.
Gdyby był uszczuplony, nie było-by czém robaczków obdzielić.
Niéma nic bardziéj demoralizującego człowieka, nad nieprawe posiadanie cudzéj własności: sumienie wchodzi natychmiast w kompromissa z egoizmem, i zawsze się w końcu daje wyrozumować, że co się trzyma, tego się puszczać z rąk nie powinno.
Podkomorzy i Podkomorzyna byli w końcu pewni, że imby się działa krzywda, gdyby się dzielić musieli.
W pałacu cała załoga składała się tego pamiętnego wieczora z trzech ludzi; w officynach było czeladzi kilkoro, w stajni trzech parobczaków; a stróżów do dworu ze wsi wychodziło czterech. Z tych jedni czuwali nad gumnami, drudzy około szpichrza, jeden przy pałacu. Żeńska służba, dosyć liczna, tylko do narobienia hałasu zdać się mogła. Samopały, nie wszystkie ponabijane, stały w kącie sieni... Inna broń złożona była w wielkiéj izbie pustéj na folwarku, w któréj niegdyś Teodor czekał na przyjęcie przez dziada.
Podkomorzy dosyć długo dnia tego siedział w ganku, rozmawiając z gumiennym i ekonomami; w końcu on, żona i synowie, chroniąc się przed chłódkiem nocy wiosennéj, porozchodzili się po swoich mieszkaniach. Czeladź się do snu zabrała wcześnie, a stróże, przyszedłszy z grzechotkami, i oznajmiwszy o sobie niémi, szukali najdogodniejszych kątów do spoczynku.
Podkomorzy zwykł był wieczorami, gdy się wszystko uspokoiło, siadywać jeszcze w kancellaryi, gdzie mu stawiano dwie świece łojowe w lichtarzu z umbrellą. Tu on, wśród ciszy nocnéj, pomysły miewał genialne do pozwów i manifestów, któremi nąjbieglejszych zdumiewał prawników. — Przewracał papiery, robił notatki; a gdy go to zmęczyło, chodząc, mówił kilka pacierzy, — bo był dosyć pobożny, — i po nich dopiéro, w piersi się razy kilka uderzywszy kułakiem, udawał się do sypialni, wspólnéj z małżonką.
Synowie szli spać zawczasu.
Kunasewicz, na zamknięcie dnia, udał się do swych fascykułów; ale mu się, po oddychaniu wiosenném powietrzem, które, jak wiadomo, jest usypiające, spać jakoś chciało, miał poziewania chętkę, za każdym razem krzyżykiem usta od napaści szatana zbrojąc. Był tak senny, że gdy siadł do dokumentów, co mu się rzadko zdarzało, począł drzémać...
Świece łojowe, nieobjaśniane, narastały grzybami i groziły płynięciem, — nie uważał na to. Dumał półsenny, sam pono nie wiedząc, o czém. Muchy jakieś bzyczały gdzieś, tak dziwnie, iż, choć ich nie było, opędzał.
Szmer ten w końcu wydał mu się jakby już nie muszy, i zdał się pochodzić z podwórza. Nie był to szelest liści wiatrem poruszanych, ani mógł być szmerem spokojnego deszczyku wiosennego; Podkomorzemu zdawało się, jakby słyszał stąpania i ciche szepty pod oknami. Czeladzi wiele nie było, stróże chodzili pojedyńczo, więc sądził, że mu się to przysłyszało.
Nie mając żadnéj przyczyny do niepokojenia się, Kunasewicz jednak ucha nadstawił, podraźniony niezrozumiałemi témi głosami, które ciszę Bożyszek zamąciły.
Co to być mogło? Wstać, nie wstawać? Myślał jeszcze, gdy wrzawa i krzyki ogromne rozległy się we dworze. Wśród nich kilkanaście strzałów huknęło...
Zerwał się Podkomorzy, który do zbytku mężnym nie był, a w sumieniu czuł, że się na nim mścić mogli ludzie — zerwał się, i w pierwszym impecie pobiegł do drzwi, nie chwyciwszy nawet szabli...
Drzwi były zaparte zewnątrz!
Rzucił się do okna, ale to okiennicą, także zamkniętą od podwórza, było obwarowane. Tymczasem krzyki i wrzawa, kiedy niekiedy strzałami, jakby na vivat, przerywane, nie ustawały... Głosy nawet mógł rozpoznać Kunasewicz czeladzi swéj i domowników.
W dziedzińcu rozlegał się tentent koni, w sieniach słychać było ciżbę, cisnącą się i wołającą: — Łapaj! wiąż! bierz!
Po nad tém wszystkiém górowały rozkazy, wydawane przez jakichś dowódzców, których mowy nie mógł Kunasewicz poznać i domyślić się, kto oni byli.
Zrozumiał jednak, że zajazd płacono mu tąż samą monetą; ale zkąd Paklewscy wziąść na to mogli siły, ludzi, odwagę, poparcie! Dla czego jego zamknięto tak starannie, jak w więzieniu? Tego pojąć nie mógł. Ręką drżącą przeżegnał się, wzdychając do Boga o ratunek, gdyż widział, że nieprzyjaciel musiał zwyciężyć, nie znajdując oporu.
Szło mu już tylko o salwowanie siebie, gdyż jawném było, że względem niego miano jakieś zamiary, zamykając go tak na osobności, zapewne pod dobrą strażą.
Wymknąć się z kancellaryi nie było sposobu, ani drzwiami, ni oknem; o kominie, przy tuszy swéj, myśléć nawet nie mógł; nie pozostawało więc nic nad pogaszenie świec, przytulenie się gdzieś do kąta, i — gdy wpadnie napastnik — szukanie sposobu, by się wymknąć niepostrzeżonemu. Co prędzéj więc pośpieszył Podkomorzy do świec, które nierozmyślnie zdmuchnął tylko, zdradziecki swąd zostawując na dowód, że je świeżo pogaszono.
Sam po ciemku posunął się ku drzwiom, w nadziei, że gdy się ludzie do ciemnego pokoju wtoczą, on się może do sieni, a z niéj do ogrodu wyślizgnie.
Tymczasem wrzawa, choć nie ustawała, znacznie się uśmierzyła; zdało się, że ład jakiś zaprowadzano. Ludzie biegali tu i ówdzie, strzałów już słychać nie było.
Zbliżała się chwila stanowcza...
Głosy przysunęły się do drzwi, wołano o klucze od nich. Próbowano w zamku kilku z kolei; nareszcie rygle odskoczyły, w progu ukazały się głowy ściśnięte tak gęsto, że Podkomorzy ani mógł pomyślić o ucieczce. Przylgnął cały do ściany.
Przodem szedł ogromny mężczyzna, z czapką na bakier, pistoletem i szablą.
Za nim niesiono światło. Był to Rotmistrz Szóstak. Spojrzał, wchodząc, w głąb’ pokoju, nie zobaczywszy stojącego tuż Kunasewicza, i krzyknął:
— Ale jego tu niéma!
Tymczasem z tyłu idący postrzegli tulącego się Podkomorzego i zawołali:
— Tu! tu! siedzi sobie zając pod miedzą... cha! cha!
Zwrócił się wnet do niego Szóstak.
Czołem, panie Podkomorzy! — zawołał — my tu asindziejowi cokolwiek spóźnioną oddajemy wizytę, ale o innéj porze nie było można...
Odwrócił się do niosącego światło.
— Proszę zapalić świecę, i zostawić nas samych — dodał — mamy z sobą do pomówienia. U drzwi straż niech stanie, dla bezpieczeństwa. Powóz i konie dla Podkomorzego aby były gotowe, gdyż skończywszy konferencyą, pewnie do domu odjechać zechce...
Gdy się Kunasewicz cokolwiek opierał, dwóch szlachty wzięło go pod ręce, i ku stołowi, do którego Szóstak przodem szedł, podprowadziło. Rad nie rad, padł na krzesło Podkomorzy. Natychmiast szlachta się ku drzwiom cofnęła, śmiejąc się cicho, spoglądając na delinkwenta, i drzwi zatrzaskując za sobą.
Szóstak czapkę zdjął i na stole położył — zwrócił się do Podkomorzego.
— A co? przyszła kréska na Matyska? zajechałeś asindziéj Bożyszki, myśmy je dla Paklewskich tymże sposobem zajęli, z tą różnicą, że waćpan prawa za sobą nie miałeś, a my je mamy.

— Da się to widziéć! — mruknął Podkomorzy — szlachcica więzić i sekwestrować nie można, a o dzisiejszą sprawę rozprawimy się.
„Czołem, panie Podkomorzy!“
— A ja sądzę — odezwał się, pomilczawszy, Rotmistrz — że my się tu pokombinujemy i wszystko załatwimy...

Kunasewicz głową potrząsł, nie odpowiadając.
— Jak się panu Podkomorzemu zdaje? — dodał Szóstak.
— Mnie? mnie się zdaje, że to nie zajazd, ale rozbój, za który wy wszyscy, ilu was tu jest, odpowiecie in fundo i grzywnami.
— Wieży-by nie stało na posadzenie wszystkich winnych — odparł Szóstak — bo nas tu jest pół powiatu. Porachuj tylko ludzi, których przez lat kilkadziesiąt pokrzywdziłeś, zdzierając z każdego po trosze!! Wszyscy dziś pośpieszyli do rewanżu... Prędzéj, późniéj, zawsze to spotyka tych, co nadto strunę wyciągają, — w ostatku ona pęknąć musi.
Dziko spojrzał na mówiącego Podkomorzy, nadął się, milczał.
— Ja mam panu do uczynienia propozycyą — rzekł Szóstak. — Wszyscy tu przytomni, za to, że się fatygowali, o jednę tylko prosili remuneracyą: każdy z nich chce dać jegomości po jednym bizunie...
Kunasewicz porwał się z wielkim krzykiem.
— Siadaj pan, i przedwcześnie nie hałasuj — odparł Rotmistrz, — to się na nic nie zdało, a może tylko rozłakomić tych, co tam z kobiercem i boćkami czekają.
— Waćpan to nazywasz zajazdem — zawołał, oczyma zapalonemi miotając Kunasewicz, — to napaść, to rozbój, to kryminał!! Jakto! mnie, jednego z pierwszych urzędników w powiecie, śmielibyście...
— Bywały przykłady, są prejudykata, że i Podkomorzych tempore opportuno kładziono na kobierzec, zwłaszcza gdy, cum contemptu legum, ci wielcy urzędnicy bezprawia popełniali, szydzili ze sprawiedliwości, uciskali niewinnych, odzierali sieroty; nie będzie to ani nowém, ni extraordynaryjném, gdy się tu privatim domierzy, co należy...
Kunasewicz mówić nie mógł; rzucał się i gniew go dusił.
— Słuchaj-że, panie Podkomorzy — dodał Szóstak — ja, któremu to zaszczytne powierzono dowództwo, nie chcę bizunów na grzesznika, ale jego skruchy i poprawy.
Jawna i oczewista jest, żeście testament prawny, urzędowy, sprawiedliwy, chcieli i usiłowali obalić, siostrę żony pokrzywdzić, woli nieboszczyka wbrew, sobie cudzą własność zagarnąć. Tego my ścierpiéć nie możemy. Zrzeczemy się słusznie nam należnych bizunów, z tym warunkiem, abyś tu, zaraz, natychmiast, przed Regentem i przy świadkach, wolną a nieprzymuszoną wolą testament uznał, deprekacyą uczynił, szkody nagrodził.
— A! bodajeście tak — krzyknął Kunasewicz — nigdy w świecie!
— Rozmyślcie się — rzekł Szóstak — macie do wyboru. Kobyłka stoi u płota. Bożyszki my zajechali, i drugi raz ich wam w ręce nie damy, za to ja ręczę; w processie znajdziemy protekcyą; puścimy was wolno, ale że bizuny weźmiecie, to jak mnie żywego widzicie...
To mówiąc wstał, chcąc klasnąć w ręce; Podkomorzy z krzesła się zerwał i pochwycił go za nie...
— Słuchaj asindziéj, panie Rotmistrzu — rzekł — supponujmy, że wam to podpiszę, co chcecie. Na co się to wam zdało! Ztąd wprost jadę do grodu i manifestuję się o wiolencyą. Sprawa kryminalna!!
— A no! zostają więc bizuny! — westchnął Szóstak — to darmo. Jakiéjś satysfakcyi potrzebujemy; uczynimy ją sobie na kobiercu...
Wstał powtóre.
— Czekaj asindziéj! tak nie może być. O Boże miłosierny! — stęknął Podkomorzy.
Na płacz mu się zbierało, ręce łamał.
— Bożyszek i nieprawych pretensyi do Paklewskich musicie się zrzec — dodał Rotmistrz.
— Nie może to być!
— Musi być! — potwierdził Szóstak — aut aut, dilemma nieuniknione.
— Ja mam czworo dzieci! — jęknął Kunasewicz.
— Tém bardziéj, panie Podkomorzy, winniście pamiętać o tém, aby na cztery niewinne głowy pomsty Bożéj nie ściągać za rodzica grzechy. Nie zostawicie im folwarków, dorobią się ich; a gdy do dziesiątego pokolenia Bóg sierocą krzywdę na nich mścić będzie!!...
Kunasewicz popłakiwał, mruczał modlitewki, spodziewał się jakiegoś sukkursu cudownego — tracił przytomność. Czas uchodził.
Szóstak się w końcu zniecierpliwił i podszedł ku drzwiom. Podkomorzy za nim skoczył.
— Zarzynacie mnie, katy, tępym nożem! — zawołał. — Dobrze! niech się stanie, co chcecie; ale mi Paklewscy przysiółek jeden ustąpić muszą, bo dział niesprawiedliwy.
— Nie prawda! — zawołał Rotmistrz — a choćby scheda wasza mniejszą była, nie zapominajcie, że oni grosza nie brali za życia Wojewodzica, a wy...
— Niechże mnie do żadnéj kalkulacyi z prowentów i remanentów nie ciągną; — począł Podkomorzy — niech z dyabłem biorą, co jest...
— Aleście wszystko, słyszę, wywieźli z Bożyszek.
— Nie prawda!
Gdy się spór wszczął, Kunasewicz znacznie ochłonął; na tym gruncie czuł się silniejszy. Wróciła mu otucha.
— Ale bo co to jest za impozycya! co za tyrania! — krzyknął. — Zajechaliście, zgoda; bierzcie, coście zajechali, a mnie puszczajcie, nie kładąc noża na gardle, abym wam cyrografy podpisywał!! Chcecie układów, i na to zgoda; wybierzmy kompromissarzy, arbitrów, układajmy się. Ułożym się! A żebym ja miał tu na siebie dokument wystawiać...
— Kochany panie Podkomorzy, inaczéj nie będzie, aut, aut. Nie wymagamy nic od ciebie, tylko szlachta chce miéć satysfakcyą, lub za nią kompensatę.
Rotmistrz był tak nieugięty, i stał już na pół drogi do drzwi, że Podkomorzy, łamiąc ręce, zawołał:
— Zdzierajcie skórę, niech was wszystkich dyabli porwą!
I w téjże chwili dodał:
— Siadam, napiszę manu propria, podpiszę, puszczajcie z duszą!
— Nie fatyguj się, panie Podkomorzy — odparł Szóstak — dokument jest gotowy, świadków sześciu i Regenta z sobą mamy.
— To infamia! — krzyknął, w krzesło spadając, Kunasewicz.
Rotmistrz tymczasem, ku drzwiom podszedłszy, otworzył je i zawołał głośno:
— Pana Regenta Boczałowicza i sześciu świadków uproszonych wzywamy. Pan Podkomorzy, tknięty kommizeracyą nad losem wdowy JWpani Paklewskiéj, sam, dobrowolnie, sponte, zrzeka się processu, testament nieboszczyka akceptuje, proces rozpoczęty kassuje, i z akt eliminować przyrzeka... Errare humanum est — dodał Szóstak — myśmy się tu rozmówili, pan Podkomorzy się przekonał, iż tak najlepiéj, najsłuszniéj, najgodniéj ukończy wszystko, i świętą zgodę w familii przywróci.
Gdy to mówił, wchodził już pan Regent Boczałowicz, mała figurka, wielce czupurna, z włosem do góry, podrygujący, rad z siebie, niosąc pod pachą księgę i papier.
Zbliżył się do krzesła, skłonił szydersko i zaintonował:
— Do nóżek upadam pana Podkomorzego!
Kunasewicz, w myślach pogrążony, ani spojrzał nań. Za Regentem sześciu szlachty, wcale pokaźnéj, szli po dwu parami w ordynku i kłaniali się. W téj chwili Podkomorzy, rzuciwszy okiem ku drzwiom i nie zobaczywszy w nich téj ciżby, jaka była wprzódy, w rozpaczy, chwycił się ostatecznego środka ratunku: nagle zerwał się ze swego krzesła, i sadząc kroki ogromnemi, puścił się ku otwartym drzwiom. Niespodziana ta fuga tak z razu w osłupienie wprawiła przytomnych, że dali uchodzącemu dostać się prawie do progu.
Ale tu znalazł straż silną uciekający, a szlachta, idąca w ostatniéj parze, chwyciła go za ręce.
— Chcę się wody napić! — krzyknął Kunasewicz.
Odprowadzono go w assystencyi do krzesła, nie odmawiając wody, którą z sieni natychmiast przyniesiono.
— Pan Boczałowicz zechce nam tranzakcyą przygotowaną odczytać...
Kunasewicz, który oczy sobie zasłaniał, odkrył je, i z uwagą słuchać się gotował.
Nie ulega wątpliwości, iż chciał w niéj szukać stron słabych, owych pięt Achillesowych, które wytrawny człek w każdym, najstaranniéj zredagowanym dokumencie, znaleźć może.
Znał on Boczałowicza, jako człowieka gorącego temperamentu, unoszącego się przy pisaniu, i nie dosyć bacznego na owe tajemnicze klauzuły, drzwi do nowych szykan zamykające.
Podziwienie jego było wielkie, gdy, przysłuchując się, najdowodniéj przekonał, że Regent musiał do tranzakcyi téj wzywać pomocy ludzi wielce doświadczonych. Redakcya była aż do zbytku obwarowana, najeżona dwuznacznikami, na wszystkie możliwe wypadki obrachowana.
— A to mu dyabeł dyktował! — mruczał Podkomorzy w passyi, bijąc pięściami o kolana. — Jeszcze to! a! i tego mu się zachciało!!
Gdy czytanie bardzo długiego dokumentu ukończone nareszcie zostało, a niektóre punkta i po razy parę powtórzono, stało się milczenie wielkie. Podkomorzy siedział w krześle, jak nawpół omdlały, i zaczął wołać o cyrulika, aby mu krew puszczono, gdyż się bardzo źle czuje. Nieźle nawet twarz nastroił do tego, by chorobę wydawała, i w istocie z gniewu i aprehensyi był jéj blizkim.
— Po cyrulika poślemy — odezwał się Szóstak — ale bądź co bądź, podpisy położymy wprzódy. Słowo się rzekło, dotrzymać go potrzeba.
Nowe napadły mdłości, lecz Szóstak nie żartem nalegał. Wśród tych sporów i ociągania, noc uszła, dzień się robił, szlachta mruczała groźno, umoczone pióro trzymano przed Podkomorzym, który w końcu, ze złością największą, porwał je i, pod dyktowaniem Boczałowicza podpis położywszy, pióro cisnął o ziemię.
Wstał natychmiast, chcąc uchodzić już, ale zażądano sygnetu, dla przyłożenia pieczęci, i osobistéj przytomności Podkomorzego przy sygnaturze świadków.
Szóstak, zawczasu przewidując, że w piwnicy po Wojewodzicu nie znajdzie czém poczciwém zalać tryumfu swojego, przywiózł w bryczce kilkanaście butelek starego węgrzyna, który czeladź na znak dany przyniosła.
— Nie puścimy Podkomorzego — zawołał Rotmistrz — póki rekoncyliacyi familijnéj nie zapije, rankor wszelki z serca zrzucając; ja pierwszy wnoszę: vivat zgoda i autor jéj, pan Podkomorzy Kunasewicz!!
Z niezmiernemi śmiechami szlachta się rwała do kielichów, Kunasewicz podany odpychał. Odtrącił go raz i drugi; lecz woń starego, przedziwnego tokaju, po znużeniu całonocném, zbyt była tentującą, aby w kontuszu chodzący, za Sasów narodzony i wychowany człek szlachetnego plemienia, mógł się jéj oprzéć. Podkomorzy za trzeciém podaniem wyciągnął rękę, poniósł do ust napój, i spragniony wychylił go chciwie.
— Vivat Podkomorzy! — wołano.
Stał nieszczęśliwy przybity, obudzając litość niemal, choć z pod oka patrzał tak na otaczających, jakby ich stłuc chciał na miazgę. Wypił w milczeniu drugi kielich — skłonił głową, i zamierzał iść, gdy za nim ruszyli się wszyscy, z kieliszkami go przeprowadzając.
Wedle rozkazu Szóstaka, bryka stała zaprzężona w pogotowiu; wdrapał się do niéj skonfundowany Kunasewicz, i woźnicę w kark uderzywszy pięścią, wśród rozlegających się wiwatów, ruszył z dziedzińca, długo gnany szyderskiemi okrzykami.
W czasie zajazdu, który w istocie odbył się bez krwi rozlewu, bo co żyło pierzchło w zarośla, ogrody i na wyżki po szopach, Paklewskiego trzymano na uboczu. Dano się wymknąć pani Kunasewieczowéj i dwóm jéj synom, którzy jednak, za rusznice chwyciwszy, parę strzałów dali, nikogo nie raniąc.
Nade dniem szeroki dziedziniec i otaczające go zabudowania wystawiały obraz wielce malowniczy..
Szlachta obozowiskiem się położyła w pośrodku, z końmi, wózkami, czeladzią, w najrozmaitszych strojach i uzbrojeniu najfantastyczniejszém.
Wiedziano, jadąc, zawczasu, iż walki żadnéj spodziewać się nie było można, a huk i wrzawa starczy do wypłoszenia garści ludzi, jaka się tam znajdować mogła; żartobliwa więc szlachta wybrała się gdyby na uciechę z taką bronią, która od wieków dnia nie widziała. Powywlekano naumyślnie z lamusów, ze szpichrzów, ze strychów, co było zbroi osobliwych, połamanych, wiążąc je sznurkami, rzemykami, zesztukowując niewiedziéć po jakiemu.
Wyszły na plac i kirysy, i kolczugi, i misiurki, które nastrzępiono koguciemi piórami, podobywano kołczany, łuki po Tatarach, samopały odwieczne, siekiery, miecze przepotężne, co kto miał najcudaczniejszego.
Niektórzy sobie i do siodeł poprzypinali skrzydła, inni konie postroili w kobierce jaskrawe i kulbaki zdawna zarzucone. Po dniu to wszystko wyglądało tak pociesznie, że patrząc na się, rycerze się za boki trzymali. Włócznie ogromne, malowane czerwono, powbijane w ziemię z chorągiewkami, wpośrodku obozowiska, z zawieszonemi na nich tarczami, dopełniały obrazu dziwacznego. — Powytaczano beczki na dziedziniec, postawiono stoły, postarano się o przyjęcie tego pospolitego ruszenia, aby choć część jego zatrzymać, gdyż, pomimo podpisanego dokumentu, niedowierzano Podkomorzemu.
Szóstak radził, aby załoga jakaś, na kilka przynajmniéj miesięcy, w Bożyszkach pozostała, pókiby Kunasewicz nie wydychał gniewu i pragnienia zemsty.
Paklewski, wśród tego pustego dworu, równie opróżnionych szpichrzów i stodół, znalazł się ledwie nie w przykrzejszém, niż był, położeniu. Majątek, gospodarstwo, tysiączne w początkach nieuchronne wydatki, wymagały pieniędzy, których niemiał. Lecz wieczorem zaraz pierwszego dnia Szóstak zaproponował wziąć Bożyszki ze wsiami przyległemi w dzierżawę, dwór zostawując Paklewskim.
— Jest to i z tego względu lepszém — rzekł do Teodora — że ja mojéj dzierżawy bronić będę musiał, kontrakt wniosę do akt, a Podkomorzy, gdyby i miał ochotę odwetu, nie rychło się na mnie odważy.
Było to dobrodziejstwem dla Teodora, który natychmiast do matki wyjechał, aby jéj żywemi usty opowiedziéć, co się stało.
Rotmistrz na wyjezdném podszepnął mu: — Naprzód do matki, a potém do Generałowéj; tam już na was czekać będą, a o odzyskaniu Bożyszek ja dam znać.
Z niepokojem w sercu, sam prawie niedowierzając swojemu szczęściu, choć się do niego dużo szarych myśli i czarnych przeczuć mieszało, popędził Paklewski do Borku.
Łowczycową zastał w łóżku i z gorączką. Opowiadanie o odebraniu wioski, o zrzeczeniu się jéj przez Podkomorzego, wprawdzie rozradowało wielce wdowę, lecz zrozumiéć dobrze nie mogła, co pobudziło obcych do zajęcia się losem jéj syna, a wyjawienie całéj prawdy Teodor nie bez przyczyny odwlekał. Wiedział, że małżeństwu matka będzie przeciwną. Zabawiwszy zaledwie dni parę w Borku, nie mówiąc dokąd jedzie, pod pozorem interessów, musiał się wybrać zaraz do majątku Starościny, w którym mieszkała z córką Generałowa.
Racewicze, dziedziczna wieś Starościnéj, w dosyć piękném położeniu nad Niemnem, głośne były owych czasów z bardzo gustownego urządzenia. Sentymentalna ich pani nie szczędziła na to kosztów, by swą rezydencyą uczynić jak najpodobniejszą do tych, które za granicą widziała. A że brak artystów i rzemieślników niezmiernie utrudniał zadanie, musiano się w wykonaniu zaspakajać tém, co było pod ręką. Pałacyk murowany, choć niewielki, wyglądał zdala pokaźnie, otoczony ogrodem, wśród którego posągi naśladowały, wyrzynane z desek, i biało pomalowane, profile. Piękne mostki, chatki, altany chińskie — bo za Sasów chińszczyzna i japońszczyzna były w wielkiéj modzie — stroiły laski i parowy. Wszystko to utrzymywane było dosyć starannie, a dwór bezdzietnéj Starościnéj, liczny, strojny, dobrze żywiony, próżnujący wesoło, miał téż wyśmienite, śmiejące się twarze.
Przebrawszy się w karczmie, miał Paklewski zajeżdżać przed officynę, gdy chłopak, z pałacu nadbiegający, spojrzawszy mu w oczy, jakby go poznał albo się domyślił kto był, wskazał mu pokój gościnny i szepnął, uśmiechając się, że pani Starościna odpoczywała, prosząc aby spoczął téż, póki nie oznajmi.
Koniom natychmiast kazano do stajni odchodzić, podróżnemu podano podwieczorek, zniesiono jego rzeczy, i Teodor siadł w oknie, przypatrując się, zadumany, dosyć oryginalnéj rezydencyi.
W dziedzińcu widać było ruchu trochę, jakby się przygotowywano do przyjęcia. Upłynęła tak godzina może, gdy chłopak ten sam, który go przyjmował, nadbiegł zdyszany, prosząc na pokoje.
Wprowadzono Paklewskiego do małéj, owalnéj salki na dole, z oknami, wychodzącemi na ogród, w któréj nikogo nie było. Chłopak zniknął; upłynęła chwilka, drzwi boczne uchyliły się ostrożnie, po cichu, i strojna, różowa, choć trochę smutnie uśmiechnięta, nie weszła, ale wślizgnęła się Lola.
Stanęła milcząca przed Paklewskim, spojrzała mu w oczy — była tak strwożona, drżąca, poruszona, a tak uroczo piękna, a tak razem poważna, mimo młodości, że Teodor, zamiast powitania, klęknął przed nią.

Palec położyła na ustach, a drugą rękę dała mu do pocałowania.
„A co? — szepnęła — wierzysz pan, że trzpioty mają serce?“
A co? — szepnęła — wierzysz pan, że trzpioty mają serce??

Doprawdy, ja się sama po sobie nie spodziewałam, żebym mogła być tak obrzydliwie narzucającą się i upartą.
Jedno słowo, i muszę uciekać, a pan przywitasz mnie, jakbyśmy się nie widzieli, jedno słowo! Mamie trzeba się ślicznie, pokornie kłaniać i kochać ją bardzo. Rozumiesz pan! Juści to nie trudno, bo mama bardzo ładna i miła, a doprawdy i dobra! dobra!
Drugi raz podała mu rękę, obejrzała się bojaźliwie, i temiż samemi drzwiami wymknęła.
Stał jeszcze, jak upojony, Paklewski, gdy szybko, drobnemi kroczkami, ktoś się zbliżył do drzwi drugich, i weszła Starościna wyfiokowana, strojna, pachnąca, brzydsza, niż kiedykolwiek, ale z wyrazem czułości niezmiernéj.
Pobiegła do Teodora, obie ręce mu rzuciła i zawołała:
— Mój kochany wybawiciel!
Biedna kobiecina była poruszoną, jak młoda panienka, która odzyskuje ukochanego. Biło jéj serce do ślicznego chłopca, choć już bez żadnych marzeń i nadziei, bo Lola się jéj zwierzyła i umiała ją na swoję stronę przeciągnąć.
Pogroziła trochę wybawicielowi, i westchnęła.
— Wszystko wiem! wiem — szepnęła. — Z moją siostrą będzie kłopotu wiele, ale Lola i ja jakoś sobie rady damy, a i Rotmistrz pomoże.
To mówiąc, wdzięczyła się mimowolnie, minki robiąc do Teodora — i żal jéj było tego Antinousa.
— Lola to bardzo dobra dziewczynka, ale to dziecko! dziecko! Mężczyzni mają dziwne gusta... Będziesz z nią miał dużo, dużo ambarasu, bo to trudno poprowadzić, a fruka, fruka... latałaby jak ptaszek...
Domawiała tych słów, gdy z niezmierną powagą, z chmurą na czole, wyprostowana, majestatyczna, ukazała się pani Generałowa, a za nią bardzo skromnie, niewiniątko udając, piękna Lola. Powitanie było zimne. Gdyby nawet Paklewski odpowiadał we wszystkiém marzeniom, jakie sobie matka dla ślicznéj córki snuła, zawsze ta chwila, gdy się dziecię ma oderwać od niéj, jest bolesną. Generałowa już była trochę przygotowaną, serce jéj trwożyło się. A wreszcie, Lola, panienka, nie tak czyniła ją starą, jak pani Paklewska. Generałowa długo jeszcze chciała być młodą, była piękną; myśl, że mogła miéć wnuka, przerażała ją.
Chłód i smutek, którym wiało od niéj, po trosze oddziałały na wszystkich, nawet na Lolę, oczyma tylko dodającą męztwa Paklewskiemu, który był i strwożony, i zakłopotany.
Zwolna jednak panie się żywiéj rozgadały, Teodor ośmielił, Lola odzyskała, tak jéj do twarzy będącą, trzpiotowatość, i wieczór upłynął szczęśliwie.
Gdy się gość żegnał, Lola mu szepnęła. — Jutro wuj przyjedzie; czekaj pan na niego!
Trzeba się było stosować we wszystkiém do rozkazów téj maluczkiéj gosposi, która im bardziéj wydawała się posłuszną, tém despotyczniéj rządziła tém, co ją otaczało.
Nazajutrz, ponieważ z pokoju w officynie drzwi do ogrodu prowadziły, Teodor wstawał wcześnie, a pałac późno — wybrał się na przechadzkę, między wiosną zieleniejące krzewy i osobliwości ogrodu.
Co krok w istocie było tu się czemu przyglądać, gdyż Starościna, oprócz posągów, lubiła zdobić promenady w napisy, ołtarze, obeliski i tym podobne, nie zbyt udatne, ornamenta. Na jednym Amor kreślił połączone z sobą cyfry, należące do przeszłości, na drugim francuzki wiersz mieścił westchnienie zwietrzałe...
Paklewski kroczył powoli, odczytując dość już wytarte epigrafy, gdy z bocznéj uliczki wybiegła w stroju rannym, w pasterskim kapelusiku słomkowym, z długo puszczonemi wstążkami, śliczna Lola.
— Kto panu tak rano pozwolił chodzić po ogrodzie? — zawołała. — Broń Boże by się mama dowiedziała, która szczęściem śpi jeszcze, dopiéro-byśmy się z pyszna mieli...
Popatrzyła mu w oczy.
— Czego pan jesteś smutny? Ja tego nie lubię. Będzie na to czas późniéj...
— Nigdy! — odparł, nabierając śmiałości, Teodor — byleśmy razem byli na zawsze!
— Cicho! cicho! dopóki się nie odbędzie urzędowe oświadczenie i mama nie pozwoli, musimy o przyszłości mówić tylko pod figurami.
Wuj dziś przyjedzie — dodała prędko — dopóki go niéma, zlituj się pan, zalecaj mamie! służ jéj! Cioci także trochę, a mnie — to już tam mniejsza. Rotmistrz, przybywszy, weźmie wszystko w swoje ręce, i doprowadzi do tego, że — ja pana w niewolę zakuję. A! tak! Musisz mi być pan posłusznym, bo ja nawykłam do tego, żeby mnie wszyscy słuchali. Potém ja, przez wdzięczność, znowu trochę pana słuchać będę... ale bardzo mało!
Tak się żartobliwie dosyć poważna zaczęła rozmowa, o wszystkiém, co się przyszłości tyczyło. Lola chciała wiedziéć, jak wyglądają Bożyszki, i co z nich zrobić będzie można; pytała o matkę, miała tysiące ślicznych projektów. Szelest otwierającego się okna, czy żaluzyi w pałacu, który oznajmił przebudzenie się Generałowéj, zapędził Lolę do pokojów, a Teodor przekradł się do officyny.
Dzień zszedł do obiadu na rozmowach o Warszawie, Kanclerzu, widokach przyszłéj elekcyi i panowania. Że piękny Stolnik litewski miał za sobą wszystkie damy, nie ulegało wątpliwości. Przyszły tron otaczały marzenia ich tęczowemi blaski. Generałowa, która widziała, rozmawiała, miała szczęście otrzymać jeden z uśmiechów Stolnika, była dlań rozentuzyazmowaną — tak się wyrażała sama.
Rotmistrz zjawił się w chwili, gdy do stołu siadać miano, a wiadomość o przybyciu jego rumieniec wywołała na twarz matki i ciotki. Teodor pobiegł na powitanie.
Stary się niepokoił.
— Nie strzeliliście tu jakiego byka beze mnie? — odezwał się, witając.
— Zdaje się żadnego — odparł Teodor — ale Generałowa w złym humorze.
— To rzecz naturalna — rzekł Szóstak — jeszczem nie widział matki, któraby, wydając za mąż córkę, nie zazdrościła jéj téj chwili młodości, która nie powraca! Nawet matki są zazdrosne!!
Na prędce się z pyłu otrzepawszy, Rotmistrz poszedł do stołu, jak stał, wiedząc że Starościna nie lubi czekać z jedzeniem i narażać obiadu na popsucie. — Oprócz Loli, która nań wdzięczném rzuciła wejrzeniem, i Teodora, reszta towarzystwa powitała Szóstaka sztywnie i zimno. Wiedziano już, co jego przybycie zapowiadało.
Rotmistrz, który, pomimo pozornéj flegmy, nie lubił żadnéj sprawy rozkładać na półmiski, dawszy zaledwie po jedzeniu wypocząć damom, wniósł na stoł, jako swat, pokorną prośbę Paklewskiego o rękę Generałównéj.
Matka, chociaż nie stawiając opozycyi, zaczęła dopytywać o szczegóły rozmaite, stawić warunki, a ostatecznie dając błogosławieństwo i zezwolenie, warowała, z powodu młodości Loli, ażeby ślub był odwleczony — do roku.
Pomimo najusilniejszych nalegań Rotmistrza, wstawiania się Generałowéj, minki jaką zrobiła Lola, była w tym względzie nieubłaganą. Chciała miéć dowód stałości uczuć stron obu, zyskać czas dla przygotowania wesela, w ostatku, nie tłómacząc się już, uparła się przy swojém i utrzymała.
Zaręczyny odbyły się zaraz tego wieczora, w szczupłém kółku; bo Rotmistrz, choć tą formalnością, chciał być uspokojony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.