<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Caupolican. — Idźcie z taką ostrożnością, żeby nawet ziemia nie słyszała waszych kroków... Podwójcie usiłowania, przyjaciele... Jeśli dojdziemy nie będąc słyszani, ręczę za zwycięztwo.

Tucapel. — Noc pokryła wszystko zasłoną; straszna ciemność otacza ziemię. Nie słychać żadnej placówki, ale nie spotkaliśmy szpiegów...
Ringo. — Naprzód!

Tucapel. — Co słyszę? Czyżby nas odkryto?
Lopez di Vega.

Czy wiesz Guidon Stayper, mój stary kamracie, że wiatr wieczorny zaczyna dyabelnie sierść mojej czapki na twarz mi zdmuchiwać? Tak przemówił Kennybol do jednego z górali, który podczas bezładnego marszu szedł koło niego.
Ten pokiwał głową i sztandar, który dźwigał, przełożył na drugie ramię, sapnąwszy przytem z utrudzenia.
— Ja myślę, kapitanie — mruknął — że w tych przeklętych wąwozach Czarnego-Słupa, gdzie wiatr wpada z siłą rwącego potoku, nie będzie nam tak ciepło tej nocy, jak płomykowi, tańczącemu nad głown
ią. — Trzeba będzie zapalić takie ognie, żeby pobudziły się wszystkie puszczyki na wierzchołkach skał, w swoich pałacach ze zwalisk. Nie cierpię puszczyków; owej strasznej nocy, kiedym widział wieszczkę Ubfem, miała ona postać puszczyka.
— Na Świętego Sylwestra! — przerwał Guidon Stayper. odwracając głowę — anioł wiatru szalenie musi robić skrzydłami! Gdyby mnie chciano słuchać, kapitanie Kennybol, zapalonoby wszystkie jodły na jakiej górze. Zresztą byłby to piękny widok patrzeć na armię, grzejącą się przy płonącym lesie.
— Niech Bóg zachowa, kochany Guidon! a kozy? a sokoły? a bażanty? Piec zwierzynę, to rozumiem, ale jej palić nie należy.
Stary Guidon zaczął się śmiać.
— Kapitanie nasz, jesteś zawsze tym samym Kennybolem, wilkiem na sarny, niedźwiedziem na wilki i bawołem na niedźwiedzie!...
— Czy daleko jeszcze jesteśmy od Czarnego Słupa? — zapytał jakiś głos z pośród strzelców.
— Towarzyszu — odparł Kennybol — wejdziemy do wąwozu, gdy się noc zacznie; za chwilę staniemy u Czterech Krzyży.
Nastało milczenie, podczas którego słychać było tylko odgłos kroków, jęk wiatru i daleki śpiew oddziału kowali z nad jeziora Smiasen.
— Przyjacielu Stayper — odezwał się znów Kennybol, przestając gwizdać piosnkę Strzelca Kollona — wszak spędziłeś kilka dni w Drontheimie?
— Tak jest, kapitanie. Brat mój rybak. Jerzy Stayper, zachorował, czas więc jakiś zastępowałem go w jego barce, ażeby biedna rodzina nie umarła z głodu, zanim on umarł z choroby.
— Skoro więc przybywasz z Drontheimu, to powiedz, czy nie miałeś sposobności widzenia tego hrabiego — więźnia... Stumachera... Gleffenhema... no, jak on się tam nazywa? Tego wreszcie człowieka, w imieniu którego powstajemy przeciw opiece królewskiej? Jego to herby zapewne muszą być na tej ognistej chorągwi, którą dźwigasz.
— Dyabelnie ciężka! — sapnął Guidon. — Mówisz, jak sądzę, o uwięzionym w munckholmskiej fortecy, o hrabi... mniejsza o nazwisko. Jakże chcesz dzielny nasz kapitanie, żebym go widział? Musiałbym chyba — dodał głos zniżając — mieć oczy tego szatana, co idzie przed nami, nie zostawiając jednak za sobą odoru siarki: tego Hana z Islandyi. który widzi przez mury; albo też pierścień wieszczki Maab, co to umie przechodzić przez dziurkę od klucza. Pomiędzy nami, jestem tego pewny, jeden jest tylko człowiek, który widział hrabiego... to jest owego więźnia, o którym mówiłeś.
— Jeden?... A! to pan Hacket! Ale Hacketa niema między nami. Opuści! nas tej nocy, aby wrócić do...
— Ja nie o panu Hacket chcę mówić, kapitanie.
— O kim więc?
— Oto o tym — rzekł Guidon, zbliżając się do Kennybola — który zna tak dobrze hrabiego... owego sławnego hrabiego, jak ja znam ciebie, kapitanie Kennybol.
— Kennybol spojrzał na Guldona, mrugnął lewem okiem i uderzył go po ramieniu z tryumfującym wykrzykiem, jaki miłość własna wydobywa z każdej piersi, kiedy jesteśmy zadowoleni z naszej przenikliwości:
— Byłem tego pewny!
— Tak jest, kapitanie — ciągnął dalej Guidon Stayper, przekładając znów na drugie ramię swój sztandar ognisty — ręczę, że młody człowiek w zielonym płaszczu widział hrabiego... nie wiem jak go tam nazywasz, no, ale tego, za którego się bić mamy... A widział go w samym zamku munckholmskim. Dostał się do owego więzienia z taką łatwością, jak ja, lub ty, wślizgujemy się do królewskiego parku.
— A skąd ty wiesz o tem, bracie Guidon?
Stary góral chwycił Kennybola za ramię i odchylając swój kaftan z wilczej skóry, szepnął:
— Patrz!
— Na mego Najświętszego Patrona! — mruknął Kennybol — toć to błyszczy, jak dyament!
Jakoż istotnie prosty pas Guldona Stayper spinała kosztowna klamra dyamentowa.
— A tak jest prawdą, że to dyament — mówił Stayper, opuszczając połę swego kaftana — jak prawdą jest, że księżyc znajduje się o dwa dni drogi od ziemi i że pas mój zrobiony jest ze skóry bawołu.
Twarz Kennybola zachmurzyła się i zamiast zdziwienia, wystąpiła na nią surowość; po chwili, patrząc w ziemię, odezwał się z powagą:
— Guldonie Stayper ze wsi Chol-Soe, z gór Kole! Ojciec twój, Medprath Stayper, umarł przeżywszy sto lat, nic nie mając sobie do wyrzucenia, boć przecie nie jest przeniewierstwem zabicie, przez pomyłkę, daniela albo łosia królewskiego. Guldonie Stayper! Na twej siwej głowie dźwigasz pięćdziesiąt siedm lat, a wiek ten jest młodością chyba dla sowy. Guldonie Stayper, towarzyszu nasz! Wołałbym dla ciebie, żeby te dyamenty były ziarnkami prosa, jeśliś ich nie dostał sprawiedliwie tak, jak bażant królewski sprawiedliwie dostaje ołowianą kulę z muszkietu.
W głosie przywódcy górali brzmiała zarazem groźba i namaszczenie.
— Jak nasz kapitan Kennybol jest najśmielszym strzelcem z Kole — odparł Guidon bez najmniejszego uniesienia — a te dyamenty są dyamentami, tak samo prawdą jest, że je posiadam słusznie i sprawiedliwie.
— Czyż być może? — zapytał Kennybol tonem, który zdradzał walkę niedowierzania z ufnością.
— Pan Bóg i mój Święty Patron wiedzą najlepiej — odparł Guidon — że było to owego wieczoru, kiedy wskazałem Spladgest w Drontheim dzieciom naszej dobrej matki Norwegii, niosącym ciało oficera, znalezione na płaszczyznach Urchtalu. Będzie temu około ośmiu dni. Jakiś młodzieniec zbliżył się do mojej barki: — Do Munckholmu! — rzekł do mnie. Nie miałem chęci go słuchać, kapitanie, ptak bowiem niechętnie lata w pobliżu klatki. Ponieważ jednak ów młody pan miał postawę wyniosłą i szlachetną, a za nim szedł koniuszy, prowadzący dwa konie; ponieważ nadto wskoczył już do mej barki z miną rozkazującą: przeto ująłem za moje wiosło, to jest za wiosło mego brata. Stało się to widać z woli mego anioła stróża. Przybywszy do twierdzy, młody pan pomówił z sierżantem, który musiał być dowódcą fortu, a potem rzucił mi jako zapłatę — Bóg świadkiem, kapitanie, żęto prawda — tę oto spinkę dyamentową, którą ci pokazałem i która należałaby do mego brata Jerzego, a nie do mnie, gdyby w chwili, kiedy młody pan, niech go Bóg wspiera — wsiadł do mej barki, całodzienna praca, jaką spełniałem za Jerzego, nie była się skończyła. Wszystko to szczera prawda, kapitanie Kennybol.
— To dobrze.
I zwolna twarz dowódcy górali wypogodziła się o tyle, o ile na to pozwalał jej zwykły wyraz ponury i ostry. Po chwili łagodniejszym już głosem zapytał Guldona:
— Czy jesteś pewny, stary kolego, że ów młody człowiek to ten sam, co idzie za nami z ludźmi Norbitha?
— Najzupełniej. Pośród tysiąca poznałbym twarz człowieka, który mi los zapewnił. Zresztą jest w tym samym płaszczu, ma to samo czarne pióro...
— Wierzę ci, Guldonie.
— Nie ulega przytem wątpliwości, że płynął do Munckholmu, aby się zobaczyć z więźniem; gdyby w tem nie było jakiejś tajemnicy, nie wynagradzałby tak przewoźnika, który go tam przywiózł. A zresztą, skoro jest z nami....
— Masz słuszność.
— Ja myślę, kapitanie, że młody pan ma pewnie więcej wpływu u hrabiego, którego mamy uwolnić, aniżeli pan Hacket, bo ten, na mą duszę, zdolny jest tylko do miauczenia, jak kot dziki.
Kennybol kiwnął znacząco głową.
— Kolego, mówisz to, co i ja chciałem powiedzieć. W całej tej sprawie wołałbym być posłusznym temu młodemu nieznajomemu, aniżeli wybrańcowi Hacketa. Dowództwo tego szatana islandzkiego, według mnie, kolego Guidon, mniej pewnie zawdzięczamy gadatliwemu, jak kruk, Hacketowi, aniżeli temu nieznajomemu.
— Jak to, kapitanie? — zapytał Guidon.
Kennybol otwierał już usta, aby odpowiedzieć, kiedy go uderzono po ramieniu.
Był to Norbith.
— Kennybolu, jesteśmy zdradzeni! — zawołał. — Gormon Woestroem przybył z południa. Cały pułk muszkieterów idzie na nas. Ułani szlezwiscy stoją w Sparbo; trzy kompanie dragonów duńskich czeka we wsi Loevig na konie. Przez całą drogę Gormon widział tyle zielonych mundurów, co i krzaków... Spieszmy jak najprędzej do Skongen bez odpoczynku... Tam przynajmniej będziemy się mogli bronić. Gormonowi zdaje się też, że w wywozach Czarnego Słupa, widział między krzakami świecące muszkiety.
Młody wódz był blady i wzruszony, ale jego spojrzenia i głos wyrażały odwagę i niezłomność.
— Niepodobna! — zawołał Kennybol.
— A jednak tak jest! — odparł Norbith.
— No, a pan Hacket?
— To zdrajca, albo tchórz. Wierzaj w to, co mówię, towarzyszu Kennybol. Bo gdzież on jest ten Hacket?...
W tej chwili do dwóch wodzów zbliżył się stary Jonasz. Z ponurego zniechęcenia, jakie malowało się na jego twarzy, łatwo było poznać, że wie o fatalnej nowinie.
Spojrzenia obu starców, Jonasza i Kennybola, spotkały się i obaj zaczęli kiwać głowami, jakby zgadzając się wzajemnie.
— No i cóż Jonaszu? I cóż Kennybolu? — zapytał popędliwie Norbith.
Stary wódz górników z Faroer przesunął zwolna ręką po czole, zmarszczkami pokrytem i odparł z cicha dowódcy górali z Kole na jego znaczące spojrzenie:
— Tak, to prawda, na nieszczęście, to zupełna prawda. Przecie Gormon Woestroem widział ich wszystkich.
— Kiedy więc tak się rzeczy mają — rzekł Kennybol — cóż wypada czynić?
— Co czynić? — powtórzył Norbith.
— Ja myślę, Kennybolu, że najlepiej będzie zatrzymać się.
— A jeszcze lepiej, bracie Jonaszu, zupełnie się cofnąć.
— Zatrzymać się? cofnąć? — zawołał Norbith. — Trzeba iść naprzód! Obaj starcy zwrócili na niego spojrzenia zimne i zdziwione.
— Iść naprzód? — powtórzył Kennybol. — A muszkieterzy munckholmscy?
— A ułani szlezwiscy? — podchwycił Jonasz.
— A dragoni duńscy? — dodał Kennybol.
Norbith tupnął nogą.
— A opieka królewska? — zawołał — a moja matka, umierająca z głodu i zimna?
— Przekleństwo! opieka królewska... — mruknął górnik Jonasz, zatrząsłszy się cały.
— Cóż mnie ona obchodzi? — odpowiedział góral Kennybol.
Jonasz wziął Kennybola za rękę.
— Kolego nasz — rzekł — ty, jako myśliwy, nie masz honoru być pupilem naszego monarchy, Chrystyana IV. Oby nas święty król Olaüs, co już jest w niebie, uwolnił od tej opieki!
— Przy pomocy szabli zdobędziemy to dobrodziejstwo! — rzekł dziko Norbith.
— Śmiałe słowa — rzekł Kennybol — łatwe są u młodego człowieka, kolego Norbith, ale pomyśl, że jeśli pójdziemy dalej, to wszystkie zielone mundury...
— Myślę, że napróżno uciekniemy w góry, jak lisy przed wilkami, boć przecie muszą znać nasze nazwiska i wiedzieć o naszym buncie; a czy tak lub owak umierać, to wolę zginąć od kuli muszkietu, aniżeli na stryczku szubienicy.
Jonasz kiwnął głową na znak przytwierdzenia.
— Do dyabła — rzekł! — opieka dla naszych braci, szubienica dla nas! Norbith może ma słuszność.
— Podaj mi rękę, mój dzielny Norbith — odezwał się Kennybol — niebezpieczeństwo grozi z obu stron. Lepiej iść prosto do przepaści, niż wpaść do niej tyłem.
— Idźmy więc! — zawołał stary Jonasz, uderzając po rękojeści swej szabli.
Norbith uścisnął ich żywo za ręce.
— Słuchajcie, bracia! — rzekł. — Bądźcie, jak ja, odważni, a ja stanę się przezornym jak wy. Nie zatrzymamy się dzisiaj aż dopiero w Skongen: tam garnizon jest słaby, zgnieciemy go łatwo. Przejdźmy, skoro tego potrzeba, przez wąwozy Czarnego Słupa, ale przejdźmy w zupełnej cichości. Musimy je przebyć, choćby były strzeżone przez nieprzyjaciela.
— Sądzę, że muszkieterzy nie doszli jeszcze do mostu Ordals, pod Skongen... Zresztą mniejsza o to. Tylko cicho!
— Cicho! — powtórzył Kennybol.
— Teraz, Jonaszu — mówił dalej Norbith — wróćmy obydwaj na nasze stanowiska. Jutro może będziemy w Drontheim, mimo muszkieterów, ułanów, dragonów i wszystkich zielonych mundurów.
Trzej wodzowie rozstali się.
Wkrótce potem rozkaz; „cicho!“ — rozszedł się po szeregach i cała gromada powstańców, przed chwilą tak hałaśliwa, teraz na tle miejsc odludnych, przez które przechodziła, a które noc pokrywała już mrokiem, zdawała się być gromadą widm, snujących się w głębokiem milczeniu po krętych ścieżkach cmentarza.
Droga, po której dążyli, wciąż się zwężała i coraz bardziej zagłębiała się pomiędzy dwa szeregi skał niezmiernie stromych. W chwili, kiedy czerwonawy księżyc wypłynął z po za chmur, zmieniających ustawicznie swe fantastyczne formy, Kennybol nachylił się do Guldona Stayper i szepnął:
— Wchodzimy do przesmyka Czarnego Słupa. Cicho!
W samej rzeczy, słychać było groźny szum potoku.
który płynął między dwiema górami tuż koło drogi, a w południowej stronie można było spostrzedz olbrzymią piramidę z granitu, nazwaną Czarnym Słupem, która rysowała się na szarem niebie i na śniegu sąsiednich gór. Widnokrąg z zachodniej strony, przesłonięty mgłą, kończył las Sparbo i długi szereg skał, piętrzących się jakby stopnie olbrzymów.
Powstańcy, zmuszeni wyciągnąć swoje kolumny na krętej i ściśniętej górami drodze, postępowali wciąż naprzód. Weszli w głęboki wąwóz, nie zapaliwszy pochodni, w najgłębszej ciszy. Nie słychać było nawet odgłosu ich kroków, tłumił go bowiem ogłuszający szum wodospadów i świst gwałtownego wiatru, który wstrząsał odwiecznym lasem i otaczał tumanami śnieżycy wierzchołki gór, pokryte lodem. Światło księżyca, od czasu do czasu zasłaniane chmurą, rozpraszało się w głębokościach wąwozu, nie dochodząc do lanc powstańców; białe orły, przelatujące niekiedy nad ich głowami, nie spostrzegały nawet, że taki tłum ludzi naruszał w tej chwili ich samotność.
Pośród ogólnego milczenia, stary Guidon trącił w ramię Kennybola kolbą swego karabina.
— Kapitanie — rzekł — widzę coś błyszczącego po za tym gąszczem ostrokrzewów i janowców.
— I ja to widzę — odpowiedział wódz górali — musi to być woda potoku, w której odbijają się chmury.
Postępowali dalej. Za chwilę Guidon znów chwycił swego wodza za rękę.
— Patrz — szepnął — czy to nie muszkiety błyszczą w cieniu tej skały?
Kennybol kiwnął głową, a po chwili zastanowienia odparł:
— Uspokój się, bracie Guidon, To promień księżyca odbija się od bryły lodu.
Wokoło panowała cisza i oddziały powstańców, rozrzucone po wszystkich zakrętach wąwozu, zapomniały niebawem, w jak niebezpiecznem znajdują się miejscu.
Po dwóch godzinach marszu, nader przykrego, bo przez pnie drzew i odłamy granitu, któremi droga była zawalona, przednia straż doszła do lasu jodeł, porastającego ściany wylotu groźnego Czarnego Słupa; po nad nim wisiały skały czarne i mchem pokryte.
Guidon Stayper zbliżył się do Kennybola i wyraził mu zadowolenie, że już wkrótce wyjdą z tej ponurej jaskini; dodał oraz, iż wypadało złożyć dzięki Świętemu Sylwestrowi za to, że Czarny Słup nie stał się miejscem ich zguby.
Kennybol zaczął się śmiać zapewniając, że nie czuł wcale obawy; wyrzucał nawet staremu przyjacielowi „babskie tchórzostwo“. Dla wielu bowiem ludzi niebezpieczeństwo minione nie jest niebezpieczeństwem; starają się oni nawet okazać odwagę, którejby przed chwilą jeszcze czynem nie stwierdzili.
Kennybol śmiał się jeszcze, gdy nagle uwagę jego zwróciły dwa okrągłe światełka, podobne do dwóch rozżarzonych węgli; ukazały się one wśród gęstwy jodłowego lasu.
— Na zbawienie duszy — rzekł z cicha, wstrząsając ramieniem Guldona — to muszą być oczy najpiękniejszego żbika, jaki kiedykolwiek myszkował w tej gęstwinie.
— Masz słuszność — odparł Stayper — ale gdyby nie to, że ten szatan z Islandyi idzie przed nami, gotów byłbym pomyśleć, że to się błyszczą jego oczy...
— Cicho! — przerwał Kennybol, chwytając za karabin. — Nikt nie powie, że taka piękna sztuka uszła bezkarnie z przed oczu Kennybola.
I zanim Guidon Stayper zdołał powstrzymać nieroztropnego strzelca, rozległ się wystrzał... Ale na donośny huk karabina nie odpowiedziało żałosne miauczenie dzikiego kota, lecz straszliwy ryk jakby tygrysa, po którym nastąpił jeszcze straszliwszy wybuch dzikiego śmiechu.
Echo nie zdążyło powtórzyć odgłosu karabina; zaledwie bowiem błysnęło światełko wystrzału, zaledwie fatalny huk prochu wstrząsnął powietrze, tysiące głosów odezwało się nagle na górach, w wąwozach i w lasach, zlewając się w jeden okrzyk:
— Niech żyje król!
Okrzyk ten, potężny jak grzmot, zabrzmiał nad powstańców głowami, obok nich, przed i za nimi, a błyskawice morderczego ognia z muszkietów zajaśniały ze wszystkich stron. Rażąc niebacznych, oświecały zarazem przestrzeń i pozwalały dojrzeć za każdą skałą batalion, za każdem drzewem żołnierza...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.