Hans Alienus/Część II/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hans Alienus |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Hans Alienus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z tysiąc może lat, lub dłużej, siedział Hans Alienus, pogrążony w oszołomieniu.
Gdy się zbudził, szron leżał na jego włosach i odzieży, przed nim zaś stał Tuklat Nirgal bez broni, z głęboką blizną na policzku.
— Ładna to była hulanka, — powiedział — ale stawiłem czoło widziadłom. Siedziałem przy tobie, czekając, aż się przebudzisz. Czyż zapomniałeś o flaszy, którą ci dał Sardanapal dla człowieka, nazwanego przez ciebie Ojcem świętym? Nie myślę siedzieć tu dalej, przez całe tysiąclecia, bez kobiet i napitku.
Hans Alienus wstał i zauważył, że się znajdują w półciemnym wąwozie, wychodzącym na kamienistą dolinę.
— Jesteśmy u wyjścia na świat zewnętrzny, — powiedział — ale słońce wydaje mi się dziś bledszem, niż dawniej. Cóżby ci przyszło, Tuklacie Nirgalu, z wyjścia na powierzchnię? Musiałbyś, jako wyrobnik, zarabiać na życie. Czyż chcesz zostać niewolnikiem, ty wolny dotąd człowieku?
Po kilku setkach lat usłyszeli szczęk łopat i ujrzeli gromadę robotników, budujących drogę przez dolinę. Ale Hans Alienus nie ozwał się do nich, jeno poszedł dalej w głąb wąwozu.
Tymczasem Tuklat, któremu wyobraźnia nie dawała spokoju, jął rozpytywać swego pana o świecie naziemskim. Nie spostrzegłszy podstępu, opisywał mu Hans Alienus ulice miast i wędrował po nich w myśli, rozmawiając na rozstajach, czy po winiarniach, z dawnymi znajomymi. Opowiadał też o lasach swej ojczyzny i zatokach, gdzie zimny wiatr wzdyma szare żagle statków. Zadawał sobie pytania, czy żyje jeszcze stary ojciec, lub, czy rośnie dotąd pod domem grusza, dająca w sierpniu owoce.
Gdy tak pewnego dnia rozmawiali o tych rzeczach, po raz pierwszy usłyszeli turkot kół od strony dawno skończonej drogi, a Hans Alienus ujrzał, stanąwszy u wyjścia wąwozu, karetkę pocztową. Jeden z koni zaprzęgu upadł, a woźnica wołał o pomoc. W karetce siedział mnich, kapucyn i dwie Angielki w błękitnych kapuzach. Wszyscy troje mieli przed sobą rozwarte książki z krzyżami na czarnej okładce.
— To coś dla ciebie! — szepnął Hans Tuklat Nirgalowi i, ująwszy go silnie, niby niebezpieczne zwierzę, podprowadził do wozu pocztowego. Olbrzym asyryjski, okryty jeno lwią skórą na biodrach, odciągnął zdechłego konia w rów i zajął sam jego miejsce u dyszla. Hans Alienus przymocował oba rzemienie leje do dwu pasem jego kudłatych włosów, sam zaś usiadł obok woźnicy na koźle.
— Parskasz i tętnisz nogami jak centaur — powiedział, gdy ujechali kawał drogi — my zaś jedziemy do klasztoru, to jest do miejsca, gdzie pokój przeszłości ma swe ostatnie schronisko na ziemi. Tam cię oddam do nowicjatu, Tuklacie Nirgalu. Czeka cię jedna tylko trudność, musisz mianowicie złożyć ślub czystości. Ale nie bój się, przyjdzie ci to łatwiej, niż sądzisz.
Na te słowa zatrzymał się Tuklat nagle, ale woźnica trzasnął tak dotkliwie batem, że skoczył jak szalony, zaklął i roześmiał się jednocześnie.
Po upływie godziny wóz wtoczył się na brukowane podwórze klasztoru, obszernego, czworobocznego budynku, otoczonego cichemi ogrodami, gdzie łyskały pomarańcze i gruchały gołębie. Gdy Tuklat posłyszał z poza opuszczonej szyby powozu głosy Angielek, popadł w taki szał, że woźnica nie mógł go utrzymać. Daremnie karcił go surowo Hans Alienus, obrócił się i przycisnął głowę do okna karety.
W tej chwili musnął kapucyn w zadumie brodę i otwarł naoścież drzwiczki, tak że widzieć można było dokładnie obie stare Angielki, w błękitnych kapuzach, z książkami w rękach.
— Czy widzisz? — spytał.
Tuklat gapił się przez chwilę w głąb powozu, potem zaś uspokojony całkiem, nie stawiając oporu, przekroczył sklepistą bramę.
— W takiem stuleciu — mruknął — mogą nawet centuary bez żalu iść do klasztoru.
Gdy złożył ślub czystości, otrzymał od mnichów habit, potem zaś ruszyli wszyscy, rozmawiając, długiemi, cichemi kurytarzami, których kręte filary z piaskowca otaczał cierniowy żywopłot. Jeden z braci zakonnych pocisnął ramieniem nadwątlone drzwi boczne i wyszli do ogrodu, gdzie postanowili zagrać w kręgle.
Hans Alienus podjął z odrazą drewnianą kulę i stanął na ścieżce usypanej piaskiem, na końcu której stały kręgle.
— Gdybym był Bogiem Ojcem, — powiedział — a ta kula ziemią, rzuciłbym ją w ogień. Do tygodnia sporządziłbym inną, doskonalszą.
Ledwo wyrzekł te słowa, zabrzmiał chrypliwy dzwonek u drzwi ogrodu i pomiędzy oblanemi słońcem grzędami warzyw ukazał się stary mężczyzna. Był także odziany w habit zakonny, a brodę miał tak długą, że musiał ją wetknąć za pas, by się nie wlokła po ziemi. Ponad ogorzałą i nazbyt czerwoną twarzą chwiało się kilka loków, a brunatne oczy jego posiadały, obok wyrazu dobroci, pewną żywość młodocianą. Widać z nich było, że nie ma nic przeciw figlowi, spłatanemu od czasu do czasu. Szedł, a klucze szczękały mu w kieszeni.
Wszyscy wstali, gdyż dostrzegli, że nie może to być kto inny, jeno sam Piotr święty.
— Chętnie spełniam każde rozsądne życzenie! — rzekł zwrócony do Hansa Alienusa. — Pożyczże mi swej kuli od kręgli, ja zaś oddam ci na czas pewien niebo i ziemię mego pana. Pan mój znajduje się narazie w podróży, wyjechał na pewną gwiazdę, którą oznaczyłem liczbą jedenaście tysięcy i jeden.
Przeor, dość młody, zażywny człowiek, szusnął nogami w ukłonie, podał św. Piotrowi swą rogową tabakierę i rzekł, usprawiedliwiając się:
— Niewprawni z nas, coprawda, gracze, ale to się zmieni, gdy drogi gość nasz, Hans Alienus, sporządzi do tygodnia lepszą kulę ziemską. Zamierza on stworzyć ziemię doskonałości, ziemię piękna, jakby powiedział pewien mędrzec królewiecki, ziemię „poza sferą interesu“.
— Interes, — powiedział Hans Alienus — budzi to, co się znajduje w drodze do urzędu policyjnego, albo szpitala. Nie ukrywam wcale, że interesują mnie głównie rzeczy nieinteresujące, a doskonałe, szeroka pierś i rumiane policzki.
Św. Piotr udał, że rozumie, o czem mówią, skinął głową zakłopotany i, wziąwszy niuch, położył tabakierkę na kamiennej ławie.
— Ojcze Piotrze, — spytał przeor, zacierając ręce i błyskając chytrze oczyma — czy twój pan ciągle podróżuje?
— Nie sądź, że paplam o tajemnicach nieba. Powiedz mi miast tego, Hansie Alienusie, do czego doszedłeś porównując ziemię ze światem cieni?
— Tu na ziemi ja byłem mądry, a inni osły, tam ja byłem osłem, a inni mądrzy. Nie potrzebuję chyba mówić więcej. Czyż mam rozpocząć na nowo wędrówkę pośród zmartwychwstałych kapłanów Buddy, którzy wmawiają w siebie, że życie jest niedolą? Czyż mam słuchać, jak kaznodzieje-wychowawcy uczą, jak należy zabarwiać swe myśli i słowa, oraz jak strzec się przed wzbronionem pięknem? Stulecie apostołów! Sabat kwakierski! Ciskam ci w twarz mój kapelusz pielgrzymi. Nie ścierpię dłużej zależności od ciebie, a człowiek, nie znoszący tego, powinien nie zawadzać na świecie. Chcę umrzeć. Mój płaszcz i kapelusz starczą na zapłatę dla grabarza.
Przeor uderzył go po ramieniu i rzekł:
— Wpierw chcielibyśmy wypróbować tej twojej doskonałej ziemi. Gdy się raz znajdziesz w niebie, nikt ci nie zabroni tam zostać, o ile sam nie zatęsknisz. Cała sztuka w tem, by tam dotrzeć.
W tej chwili zbliżył się Tuklat Nirgal w szacie nowicjusza, zbyt ciasnej dla jego potężnych członków koloru cegły, i wskazał na drzwi, któremi wszedł św. Piotr. Stała tam drabina, sięgająca jednej z chmur.
— Trudno ci będzie, Hansie Alienusie — rzekł mu — wyleźć po szczeblach, albowiem wiek ma swoje prawa. Siądź mi tedy okrakiem na karku, a ja będąc jeszcze w pełni sił, zaniosę cię do nieba.
Hans podał św. Piotrowi kulę kręglową, wstąpił na ławę kamienną i wsiadł na mocarne bary Tuklata, który zaraz jął wchodzić na drabinę.
Długo jeszcze słyszeli z dołu, z ogrodu, śmiech mnichów, gdzie św. Piotr chybiał raz po raz w kręgle, ale zwolna głosy te oddalały się i milkły. Wkońcu zaczęli kroczyć po chmurach, które stopniami na całe mile długiemi, wiodły aż do samego przybytku Boga.
Stał on na słońcu, niby krągłej górze, ale znajdował się mimo to ustawicznie w cieniu, gdyż światło promieniowało kręgiem od spodu. Na miedzianym dachu świątyni, okrytym zielonym nalotem, błyszczały w półmroku niezliczone pochodnie gwiazd, a na szczycie murów siedzieli niebianie tak gęsto, że białe ich szeregi czyniły wrażenie śniegu świeżo spadłego. Płaszczyzny murów okrywały płaskorzeźby, przedstawiające sceny z historji świętej. Znajdowali się tu wszyscy ludzie, którzy dali wyraz pożądaniu życia, a więc chrześcijanie, związani uściskiem bratnim, Perykles ze świtą piękna i Sardanapal z wzniesionym puharem czerwonego wina, w którego purpurze odbijały się blanki pałacu niebiańskiego. W szczelinach murów kamiennych rósł bujnie mech, a strzelnice przysłaniały gałęzie, okryte przejrzystemi, błękitnemi jabłkami. Ile razy takie jabłko spadło komuś na kolana, działo się coś, co nazywano szczęśliwym przypadkiem.
Alienus wjechał po spuszczonym moście, na którym stali strażnicy pałacu. Byli to nierozwinięci chłopcy, o dziecięcym wyglądzie, ze skrzydłami, w białych krótkich koszulach, a każdy miał na ramieniu lirę, zawieszoną na wstędze. Ile razy ktoś wchodził, zaczynali grać, a przybysz wybuchał płaczem i zawracał, ogarnięty nagle tęsknotą za gwiazdą, którą właśnie porzucił. Uczucie to przewyższało samo pożądanie nieba.
Brama pokryta była, od cokołu po sklepienie, główkami gwoździ, które wbijali wchodzący. Na ścianie wisiał młot, pod nim zaś stało kamienne koryto, pełne gwoździ, noszące taki napis:
Weź gwóźdź i wbij go w niebios próg,
A bijąc, wymień, czego chcesz,
Z ostatnim zaraz ech łoskotem
Pragnienie twoje ziści Bóg.
Hans Alienus pochylił się z bark Tuklata, ujął młot i, przyłożywszy gwóźdź do wolnego na ścianie miejsca, zaczął kuć i rzekł donośnym, wyraźnym głosem:
— Chcę zostać Bogiem!
Wbiwszy gwóźdź aż po głowę, uderzył zlekka piętą swego wierzchowca i ruszył dalej.
Przez wąskie drzwi zobaczył ponurą kuźnię. Tu sporządzali gwoździe wbijane w bramę ci, którzy dopuścili się za życia ciężkich win, a kara ich trwała przez czas pewien. Twarzy trudno było rozeznać, jednym atoli z pokutników był napewno Ludwik Filip, którego pragnienia sięgały ledwo filcowego kapelusza i bawełnianego parasola. Na ścianach wisiało kilka sczerniałych oleodruków, przedstawiających amerykańskich prezydentów.
Na schodach, przed domami, siedzieli niebianie w rodzinnych grupach, a dzieci miały w podołkach drewniane koniki i wózki, które pragnęły odzyskać, wbijając swe gwoździe w bramę niebios. Poza domami widniała w przyćmionem świetle dziennem rozległa, kwiatami usiana łąka, po której hasała gromadka nagich dzieci, nie wstydzących się swej nagości. Niektóre powiewały tkaniną przejrzystą, blado zielonej barwy. Żadne z nich nie rzucało na ziemię cienia, gdyż były przezroczyste, tak że promienie słońca łamały się w nich kolorami tęczy, jakby na chmurze.
Poza łąką stał tron Najwyższego, z łyskliwych płomieni utworzony, a strzegący go archanioł Michał podszedł do Alienusa i pozdrowił go płonącym mieczem. Czarno nakrapiane skrzydła jego roztoczyły się poza tańczącemi dziećmi, nakształt żagli latyńskich, wzdętych burzą.
— Alienusie — Boże, Panie wszechwładny! — powiedział. — Przystąp do pustego tronul
Tuklat wniósł swego pana po stopniach tronu i posadził go na nim, zaś archanioł Michał otworzył lukę w ziemi, przez którą Alienus-Bóg mógł patrzeć w przestrzeń śródgwiezdną.
Sięgnąwszy rękami, utworzył Alienus w zawrotnej głębi nową ziemię, pełną ludzkich stworzeń. Ale dał im takie płuca, że mogły zaopatrywać ciało w dostateczną żywność. Przytem wyposażył ich wiekuistą młodością, tak że nie potrzebowali się rozmnażać. Dzieło jego nie byłoby atoli doskonałe, gdyby się rozległ krzyk rozpaczny jednej choćby żywej istoty. To też nie stworzył zwierząt, tylko bezwrażliwe rośliny, ocieniające gałęźmi i liśćmi zbocza gór i kolumnady, kędy siedzieli zgodliwi ludzie u krystalicznych wód. Powierzchni nie dotykał najlżejszy powiew, tak że odbijała każdy rys dłoni, wyciągniętej po sitowie.
Niebawem gotowy był glob nowy, w takiej doskonałości, jaką mu dać mógł jeno człowiek, a zdjęci podziwem niebianie tłoczyli się u otworu luki niebiosów. Znosili brzemiona błękitnych, przejrzystych jabłek z drzew, rosnących wzdłuż murów i rzucali je na kolana nowych ludzi, ale tam, gdzie się nic nie działo, nie mogło być też mowy o szczęśliwym przypadku, tedy nikt nie tykał owoców, które leżały niedostrzeżone, albo pękały na ziemi, jak bańki. Poznali rychło niebianie, że nowi ludzie to równe im istoty i drżąc z uciechy, słali im pozdrowienia.
Przez cały pierwszy dzień radował się Alienus-Bóg wraz z innymi. Gdy noc nadeszła, niebianie poszli spać, jak niewinne dzieci, zaniósłszy dziękczynienie Przedwiecznemu.
Pod wieczór następnego dnia zakrył atoli Hans Alienus dłońmi twarz. Archanioł Michał obrócił głowę, tak że na brunatnej jego szyi zjawiły się dwa głębokie fałdy. Patrzył niespokojnie. Czyżby Alienus-Bóg odnalazł jakąś niedoskonałość w dziele swojem?
Po chwili przesunął Wszechpotężny ponownie dłoń po twarzy. Alienus-Bóg ziewał.
Archanioł Michał namarszczył czoło i podszedł bliżej, patrząc badawczo. Zobaczył, że Wszechpotężny pochylił głowę na bok, a palce jego złożonych rąk bezwiednie kręciły młynka.
Alienus-Bóg zasnął.
Wstrząśnięty do głębi archanioł wbił miecz płomienisty w podwaliny niebiosów, a skrzydła mu drgnęły tak, że czarno-białe pierze zawirowało wkoło jego głowy.
Alienus-Bóg zbudził się, kryjąc, jak mógł, czerwień zawstydzenia, która oblała oblicze jego.
— Ach... — powiedział — to skutek patrzenia na jednostajną doskonałość... Powiedz no, Michale, czy nie pamiętasz jakiejś starej historyjki dawnej ziemi, którą chciałem spalić!
— I owszem! — odparł archanioł. — Przychodzi mi właśnie na myśl dykteryjka o pewnym złodzieju, który okradł kasę banku i uwiódł córkę kasjera. Wkońcu został zakłuty nożem podczas bójki w jakiejś spelunce kalifornijskiej.
— Opowiedz mi ją, Michale, wydaje się interesującą i pewnie mi się spodoba...
— Może ci się spodoba, — rzekł ponury anioł miecza — nie powinna się ona jednak podobać Bogu, sięgającemu po doskonałość. Splądrowawszy Hades, przybyłeś tu, do nieba, ale może ci to przebaczy mój nieobecny pan, albowiem jest on nietylko szczęśliwością, ale i pięknem jednocześnie i jego to właściwie szukałeś wśród klejnotów Sardanapala i u boku Ahirab. Ludzka żądza rozkoszy, to jeno poszukiwanie obłędne zbawienia. Mnie winien też jesteś podziękę, marny robaku, za to że cię, oto, strącę na przystojne ci miejsce, gdzie ciosy szpad po zaułkach ulic i wrzaski ludzi zasnąć ci nie pozwolą.
Podczas gdy archanioł wymawiał te słowa, zgasł tron promienny, stał się szeleszczącym jak szkło węglem, a twarze niebian okrył cień ponury. Zaczęli oni pełznąć zwolna, niby postaci malowane na kości słoniowej, zbyt długo wystawione na słońce, bledli coraz to bardziej, stawali się mgliści i znikli wkońcu.
Hans Alienus siedział znowu na grzbiecie swego rumaka, ale dawno już znikła zorza młodości z jego zapadłej twarzy, a na włosach lśniły blaski kosy zniszczenia.
Gdy wyjeżdżał bramą i posłyszał lutnie strażników, nakrył dłońmi oczy i uczuł tęsknotę za ziemią, gdzie szał przygłusza krzyk rozpaczy i gdzie nań czekała jesień obumierającego życia.
Nagle przystąpił doń artysta helleński, który stał oparty o mur.
— Podaj mi swą prawdomówną tabliczkę woskową! — rzekł unosząc płaszcz, by osłonić twarz od bijącego z dołu światła. — Znasz pewnie legendy pewnych szczepów o zaginionych tablicach złotych bogów, które zostaną odnalezione kiedyś, czasu zmierzchu światów. Ponieważ zaginęły, nie mogą mieścić nic nowego, jeno to co się nowem wydaje, z racji, iż zostało zapomniane. Na długo przed rozpoczęciem swej długiej wędrówki przeczuwałeś to, co chcę napisać. Znam cię. Byłem jednym z białych braci na wyspie. Widziałem złote tablice, bowiem posiadam wyobraźnię. Niema na nich żadnych słów jeno portret.
Wziął tabliczkę i narysował portret, przypominający jednego z watykańskich więźniów marmuru. Postać stała z ręką wyciągniętą przed siebie.
Po raz pierwszy nie znikł rysunek z tabliczki. Sam artysta usiłował go zmazać palcem, ale daremnie, wosk stwardniał w metal.
Wówczas pochylił się Hans Alienus z grzbietu Tuklata, wziął z kamiennego koryta kilka gwoździ, iszczających pragnienia, i ukrył je wraz z tabliczką na piersi, pod płaszczem pielgrzymim.
Hans Alienus wyjechał z nieba na chmurach wieczora. Opuścił siedzibę zbawionych, spoglądających w przestrzeń marzycielsko, z murów grodu szczęśliwości. Scichły poza nim fletnie, przygrywające tanom młodzieży i w dali zostały ciche łąki, po których roztoczy nie płynie ton dzwonu, znaczący śmierci godzinę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Chór duchów mściwych
Ryczy jak burza,
To ich oburza,
Że człek śmiertelny śmiał sięgnąć nieba,
Że zjadacz chleba
Był jako bogi...
Skacząc, świat cały chcą brać na rogi,
Stuchwoste stwory,
Piekielny chór,
Smoki okropne podniebnych chmur.
Krwawy ślad wozu, ogniem się mieni,
Turkoczą koła po nieb przestrzeni,
A kędyś ziemia jawi się z dołu,
Gdzie ludzkość żyje pośród mozołu
I rozgwar pracy skrzętnej dolata...
Wtem Hans posłyszał słowa Tuklata:
———————————
Strzeż się, o strzeż pewnej zatraty,
Jeśli niebacznie chcesz tworzyć światy
I nowe prawa.
Natura stanie ci wbrew,
Taka zabawa, to śmierci zew.
Zwierz zmartwiał wszystek,
Byk sapie struchlały,
Każdy drży listek,
Gołębie pouciekały,
Zamilkły ptaki w lesie,
Żagiel statku obwisnął,
Wichr go nie niesie,
Zamróz oczekiwania
Świat ścisnął...
Życie się słania,
Ziemię objęło milczenie...
Mówią przestrzenie.
Na wzgórzu stanął atoli człowiek i odpowiedział naturze:
Niech huczą gromy, niech ryczą burze,
Niech wichry zwioną wszystko co żyje,
Nie ugnę kolan bóstwu-naturze,
W której się tajna moc kryje.
Strójże świat w majowe kwiaty,
Pełń jagody winnych gron,
Sięgam wyżej pożądaniem,
Niźli stoi sam twój tron!
Wielkość moja, moja siła
W tem, że cisnę cię do stóp,
Ludzkość cię przezwyciężyła,
Nogi wsparła o twój grób.
Wiew twój nie sięga onej świątyni,
Gdzie duch nasz tworów skończonych strzeże,
Gdzie doskonałość objaty czyni,
Cóż dać nam mogłoś, ty, dzikie zwierzę?
Z nitek purpury z złota promieni,
Tworzymy szatę nagości twojej,
Duch cię podnosi, w kształt piękna stroi,
Drzewa okrywa cudem zieleni,
Owocom twoim smak słodki dawa,
We fontann strugi wody przemienia,
Czemżeś jest sama, nędzna, kulawa,
Bez świadomości, ni zrozumienia.
To my chronimy pola i łany
Od twoich gromów ślepej pożogi.
Naturo, jam to duch zbuntowany,
Co gardząc tobą, czczę własne bogi!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tuklat powątpiewał jeszcze, więc Hans przechylił się i krzyknął mu w ucho:
Pachołku! Pocóż tym się troszczysz sporem?
Myśli człowiecze tak są nicowane,
Że trudno zgadnąć co w nich jest pozorem,
I którą stroną wieszać je na ścianę.
Słowo: natura, to pojęcie ciemne,
Wszystkich już świątyń znaczono niem mury.
Miast zgłębiać rzeczy puste, choć tajemne,
Klęknijmy raczej przed żądzą natury.
Ale już czuję cudne kwiatów wonie
I morze szumi, pieśń słowika dzwoni,
Wolę tę ziemię i nie dam jej... o nie...
Za pałac Boga, kędyś w gwiezdnej toni!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Hans Alienus zjeżdżał coraz to niżej po chmurach i Tuklat zniósł go wreszcie na barkach na przełęcz górską, okrytą lodowcem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Stanęli w Rzymie w Watykanie. Hans przebył żwawym krokiem schody, minął rozliczne, podobne świątyniom sale, okryte freskami i wszedł wreszcie do jednej, w której siedział otoczony dworem papież. Przysłuchiwał on się dyspucie, którą właśnie zakończono. Hans Alienus przykląkł i powiedział:
Spełniłem twoje, ojcze, polecenie,
Zstąpiłem w światy, które pogrzebiono,
Krocząc przez czasów zamierzchłych przestrzenie,
Z Sardanapalem kręciłem wrzeciono.
Przynoszę odeń w darze płyn tajemny,
Co młodość dawa i pobudza żądze.
Był to, zaprawdę, trud nie nadaremny,
Zadowolniłem cię, ojcze, jak sądzę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Szmer trwożny przebiegł sztywne szeregi kardynałów. Hans Alienus złożył u stóp papieża flaszkę z wydrążonej dyni, ciepłą jeszcze od ciała, zamkniętą woskową pieczęcią i oplecioną sznurem. Ojciec święty oparł ciężko ramię o rzeźbioną bogato i okrytą aksamitem poręcz fotelu. Potem nagle wstał, wyrwał z rąk Szwajcara miecz, kuty w kształt płomienia, i wzniósł go wysoko. Słowa jego były ostre i donośne:
Nigdy, zaprawdę, nie stał gmach tak silnie,
Jak krzyż na moim tutaj oto tronie.
Dałem łopatę raz mędrcowi w dłonie,
Wziął się do pracy onej bardzo pilnie
I już nazajutrz dobył z ziemi łona
Przeszłość, co dawno była pogrzebiona.
Zgromadził orszak tych marmuru jeńców
Jak gdyby świtę współupadłych ze mną,
Współzaginionych czasu potępieńców,
Co wrogów liczbę zwiększyli tajemną,
A ona flasza, dar Sardanapala,
To przeszłość, która życiem się rozpala!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wzniósł oburącz miecz, błysnął jakby grom płomienisty z nieba, flasza pękła, gęsty, czerwony płyn rozprysnął się szeroko, a gdzie jeno była kropla, czarowała oczy patrzącego i pędziła mu krew do policzków. Nagle papież zbladł, cofnął się o krok i chwycił za ramię najbliżej stojącego dostojnika. Milczeli wszyscy, zaś z głębi podziemi zabrzmiało coś, niby lekki, szklany dźwięk dzwonu. Marmurowym ustom dana została mowa i oto... zewsząd, z parku, podwórz, kurytarzy i sal zaczęły białe postaci kamienne głosić chwałę życia zgodnym chórem:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pęd wzwyż, gdzie się doskonałość iści
Ucieleśniamy w sobie,
Lecz ludzkość, pełna nienawiści,
Chciała nas zamknąć w grobie.
Zakuła w dyby, w cień wtrąciła,
Lecz boskich marzeń moc,
Mocarna twórcza siła
Rozwiała noc.
Z płomiennych zwidów prawda wstała,
Pierwowzór ten,
Zaklęła w piękne ludzkie ciała...
Ziścił się sen!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Napół przytomny zerwał się Hans Alienus. Rękawy jego szaty kraśniały czerwienią, jakby zabił ofiarnego byka. Dobył ukrytej na piersiach tabliczki z niezatartym dotąd wizerunkiem, oraz gwoździe zabrane z nieba. Wziął z rąk papieża miecz płomienisty, od którego pękła flasza Sardanapala. Wbił pospiesznie gwoździe w ścianę i zawiesił na jednym z nich portret, będący milczącym mścicielem jeńców marmuru, których Kościół triumfujący ongiś zamknął w murach watykańskiego pałacu. Tętnił miecz, łomotał w gwoździe głowicą, a Hans Alienus śpiewał w takt uderzeń, rozgłośnie:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Niechże pęka stara flasza,
Niechże los nam wieści skon,
Przeszłość mówi: przyszłość ...wasza,
Byle woli brzmiał wciąż ton!
Burza wre, czas gryzie skrycie...
Niechże pęka stara nić!
Portret, który tu widzicie,
Będzie wołał: Chcemy być!