<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
Wesele.

— O jakaż piękna ta para! — woła zachwycony tłum, towarzyszący orszakowi ślubnemu Rudolfa i Elżbiety.
Panna młoda, według ówczesnego zwyczaju, w wysokiej koronie, której słońce użycza blasków, strzelając światłem w drogie kamienie, podobna do jakiegoś cudownego kwiatu. Rozpuszczone złote włosy jej warkocza igrają z wietrzykiem i spadają kaskadą na różowe ramiona. Na twarzy rumieniec szczęścia, a uśmiech krasi jej karminowe usteczka.
Prowadzi ją grono dziewic.
Za niemi postępuje Rudolf, przybrany w pyszne suknie włoskiego kroju. Zda się, urósł i zmężniał i wypiękniał.
W jego postaci kojarzą się i łączą tak harmonijne dwa typy: szczerość i prostoduszność słowiańska z silną budową i zuchwałością germańską.
I jemu towarzyszy drużyna dorodnych i strojnych młodzieńców.
Dalej idą rodzice, stryjowie, stryjenki, krewni, przyjaciele.
Co za przepych! co za stroje!
Godowa szata średniowiecznego mieszczaństwa, to jego dobytek, to herb, to duma, to wszystko.
Jak rycerz, wyjeżdżający w turniejowe szranki, przywdziewał najkosztowniejsze zbroje i zdobił ją w tuniki, przetykane zlotem, i płaszcze. szkarłatne, ubierane drogimi kamieniami, i one pasy rycerskie, dla których zastawiał fortuny całe; — tak mieszczanin ubierał się na gody.
Cóż to za barwy, jakie pióra i klejnoty! a wszystko to lśni się, rzuca się do oczu, krzyczy — tak!jak krzyczy na obrazach Matejki.
W sukniach objawiał się cały zbytek, całe, że tak powiem, dzieciństwo owego wieku.
Dziwne i barbarzyńskie wydają nam się dzisiaj owe ustawy i wilkierze, zabraniające wykwintnych strojów mieszczaństwu, a były one tylko objawem zapobiegliwości rządzących, — bo i do czegóżby doszło!
Ubrać się pięknie i wspaniale, to szczyt rozkoszy, tak kobiety jak i mężczyzny — bez różnicy wieku.
Nie ponuro, nie smutnie wyglądał świat ówczesny, ale barwnie, jaskrawo, błyszcząco. A w tych barwach, w tych szatach błyszczących, chłodzili ludzie nie jak my, sztywni j chłodni, ale tętniący kipiącem życiem młodzieńczości.
Śpiew, śmiech, gwar towarzyszył orszakowi z kościoła do domu.
Sowizdrzał z całą zgrają wesołków rozpoczynał pochód, dzwoniąc w dzwonki i błyskając zwierciadłem. Na głowie siedziała mu sowa jako godło.
Ten błazen jest potrójnie dumny i szczęśliwy — bo i cóż to on zrobił?
Rozdmuchał drzemiącą iskrę polskiego ducha w sercu chłopaka. Wprowadził go w świat polski i pogodził z dziadem; skąd znów dostał się do domu Wierzynków, gdzie znalazł taką oto lilijkę i gdzie w końcu przyjęto matkę.
To też trefniś krzyczy na całe gardło, że jest starostą dzisiejszej uroczystości i że od niego muszą wychodzić rozkazy, co do urządzenia i porządku całej zabawy.
Starzy i młodzi przyzwalają z ochotą i z pobłażaniem, boć go znają i wiedzą, co potrafi — i już naprzód cieszą się z mnóstwa figlów, jakie płatać będzie.
A ma on na swoje rozkazy cały legion pomocników. Każdy chętnie mu pomoże, bo i cóż lepszego na tym świecie od zabawy?
I oto staje już orszak pod domem, gdzie się ma odbyć wesele.
Wtem: — Stójcie! — jakiś głos gromko woła.
Na ganku ukazuje się straszliwa postać maszkary o rysach ponurych; z oczu jej sączą się łzy. Ubrana ona w czarny strój. Na głowie ma wieniec z nieśmiertelników, kwiatu smutku, — wyobraża też ona smutek. Zagrodziła gościom drogę i nie wpuszcza ich w progi — i tu się rozpoczyna dyalog.
Jeden z orszaku wysuwa się przed maszkarę i przemawia:
— Skądżeś się tu wzięła w tym dniu szczęścia i wesela?
— Jestem tu i zostanę na utrapienie wasze — odpowiada potwór. — Możecie mnie wypędzić, ale ja wśliznę się szczeliną, szparką. Znajdziecie mnie na spodzie każdego kieliszka, na dnie talerza, znajdziecie po tańcu, wśród rozmowy, wszędzie!
— I czemże cię przebłagać można?
— Niech tu wystąpi pan młody.
— Czego żądasz?
— Tego, o czem ty nie wiesz, czego się nie spodziewasz, a czego mi dać nie możesz.
— Więc zgiń, maro, i nie zagradzaj nam drogi!
Ale mara zda się rosnąć i grozić i nie ustępuje.
Wtedy wysuwa się Sowizdrzał.
— Jam Radość i Ochota! — mówi i jednem uderzeniem laski przemienia ją w śmiejącą się i tańczącą zalotnicę, która uprzejmie gości zaprasza i łączy się z orszakiem.
Idą — aż tu wychodzi druga, chuda, wysoka, jest ona uosobieniem Głodu i Postu, a naraz zostaje przemieniona w tłustego brzuchałę, dźwigającego na rożnie pieczone cielę. — Trzecia była Sknerstwem i stała się rozrzutnikiem. — Czwarta Kalectwem, a przemieniła się w tanecznicę.
Gdy już te plagi wypędzono, zjawia się rój tłustych czerwonych dzieciaków z skrzydełkami i ściele drogę kwieciem państwu młodym z całym weselnym orszakiem.
Te dyalogi i misterya odbywają się i przed ucztą i w czasie uczty i po uczcie. Przeplatana niemi zabawa. To teatr średniowieczny. Wśród rubasznych żartów, wśród wesołości niepohamowanej, kryła się zawsze jakaś moralna sentencya.
Oto już zasiedli za godowym stołem.
Państwo młodzi we środku.
Rudolf ma z jednej strony matkę, tak jak przy pannie młodej siedzi ojciec.
Wszystko wesołe, prócz jednej Agaty.
Ona jedna jakby zabrała z sobą cząstkę tego smutku, co im zagrodził drogę. W uszach jej brzmią złowrogie słowa maszkary: „Żądam tego, o czem nie wiesz, czego się nie spodziewasz, a czego mi dać nie możesz“.
Potem myśli o tym ojcu, który ich tak zapomniał okrutnie. Może nie wie nawet o ślubie syna, chociaż go zawiadomiła.
Stary Ziemba siedzi naprzeciw nich i patrzy w tę młodą parę z lubością, a kiedy okiem rzuci na córkę, tę smutną taką, dreszcz jakgdyby go przechodzi i w sercu coś zakłuje — bo on wie dobrze, skąd ten jej smutek. Ale to rzeczy zapomniane i przepłakane już dawno! Jakie sobie życie zgotowała, takie ma. Wszak przebaczył, przebaczył z głębi duszy... ale wprzód... przeklął, pod brzemieniem bólu i rozpaczy, jaki mu zadała. Nie taką to on przyszłość wróżył sobie w tej córce. A dziś? Ot co za dziwna anomalia. Córkę przeklął, zięcia nie-zięcia nienawidzi i pogardza nim. Uwodziciela przeklina, a wnuka pokochał całem sercem. A kto wytwarza te dziwne rzeczy? Niemcy! och, Niemcy! oni źródłem wszystkiego złego. Niech tam Bóg łaskawy ich pokarze, a od nas odwróci wszystko złe... At! pijmy i bawmy się!
I zabawa wre i kipi, bo wino rozgrzało czupryny... a zabawa to, do której rysów jeżeli weźmiemy z fraszek Kochanowskiego, to one nam się wydadzą już zmodyfikowane i uszlachetnione, bo je dzieli półtorawiekowa przestrzeń od doby powieści.
Półtora wieku cywilizacyi w jej najbujniejszym rozkwicie, w epoce Odrodzenia, to krok olbrzymi. Zwierzęca natura człowieka już ujęta została w formy, na jakie mogła się zdobyć lepsza połowa nasza.
Tu ona jeszcze kipi bujnem, nieskrępowanem formami życiem młodej ludzkości, co z chmurnego barbarzyństwa wyłoniła się na światło dnia białego.
Gości przybywa coraz więcej, a niektórzy w maskach. Co zacz i skąd? nikt ich nie pyta, bo gościnny dam Wierzynków otwarty dziś dla wszystkich. A im ich więcej, im ciaśniej w izbach, tem więcej rośnie serce gospodarza — boć to honor dlań wielki.
Nareszcie zebrało ich się tyle, że izba poczęła być za ciasną. Oddychać w niej nie można.
Zamaskowani otoczyli pana młodego ściśniętem kołem i zdają się uprowadzać z sobą ku drzwiom. Rudolf się wyrywa i krzykiem wzywa pomocy, ale milknie wkrótce.
Tego krzyku nikt nie usłyszał w tumulcie.
Zamaskowani, jak przyszli, tak poszli; w izbie się przerzedziło, tylko pan młody gdzieś zniknął i odszukać go daremnie się silą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).