<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
Syn i ojciec.


Skromny niegdyś sekretarz krakowskiej Hanzy, Detmold Szwarcbach, dziś jej radca i prawa ręka, obdarzony wielkiem zaufaniem, był dnia tego bardzo ożywiony i uradowany.
Radość jego objawiała się w ten sposób, że szczypał wszystkich po policzkach, częstował kułakami, gryzł sobie paznogcie i podskakiwał i uderzał hołubca, słowem wychodził Ze zwykłej swej skóry ślimaczej.
Wszyscy, co go znali oddawna, zapewniali, że nigdy go takim inie widzieli i że to niechybnie oznacza spłatanie komuś wielkiego figla, bo pamiętają, że ile razy komu dokuczył, zawsze ogryzał palce, a głos jego stawał się wtenczas piskliwym, wargi mu drgały, a oczy świeciły, jak u hyeny.
Słowem, czy z tej, czy z innej przyczyny, pan radca Detmold był wesoły.
Nie zdarzyło się wprawdzie w Hanzie nic nadzwyczajnego. Wachman, wzięty na tortury, zaraz przy pierwszem pociągnięciu wyzionął ducha i nie powiedział nic o kuternodze, który przepadł, jak kamień w wodę, a Folchard wciąż jeszcze utykał na złamaną nogę, pielęgnowany i zaszczycony wielką łaską pana radcy Detmolda.
Pan Olderman von Bonar pełnił ściśle owe obowiązki, zdwajając energię, aby zatrzeć poprzednie wykroczenia.
Czujne jego oko wglądało we wszystkie sprawy. Kładł się ostatni, pierwszy wstawał, a niekiedy całkiem nie spał. Zdawało się, że mysz przesunąć się nie może, aby jej nie zobaczył, a przecież mimo to wszystko, dokonano w Hanzie czynu, o którym on nie wiedział wcale.
Oto dzisiejszej nocy przywieziono do Sukiennic człowieka z zakneblowanemi ustami, związanego i uwięziono go w lochu.
Człowiek ten był wielkim przestępcą i miał się odbyć nad mim sąd, w którym miał wziąć udział pan Olderman.
Człowiekiem tym był — Rudolf.
Cóż on przewinił?
Będąc Hanzeatą, śmiał poślubić córkę mieszczanina krakowskiego, Wierzynka, i przejść w służbę wrogów Hanzy.
Znaczyło to: zdradę stanu.
Czekała go za to śmierć.
Wiedziano o każdym jego kroku, ale mu nie przeszkadzano wcale, bo chciano Oldermanowi urządzić miłą niespodziankę.
Ale Olderman wiedział o ślubie syna, bo nie wiedzieć o nim nie mógł.
Nie wstrzymał go, nie przeszkodził mu, bo chciał wytrwać w charakterze obojętnego na te sprawy człowieka, a potędze polskiego mieszczaństwa ufał tyle, że go sobie wydrzeć nie dadzą.
Nie wiedział tylko, że to z Detmoldem sprawa i że ten lis, który szpiegów swoich miał wszędzie, zbadawszy skrycie stosunki i skłonności młodego chłopca, osnuł plan piekielnej zemsty, i jeżeli im pomódz nie mógł, to im nie przeszkadzał, nakazując o tej sprawie swoim służalcom grobowe milczenie.
Na żądanie Rudolfa udzielono mu na piśmie uwolnienie od obowiązków, ale wsunięto tam wyraz „tymczasowo“, który dwuznacznie można było tłómaczyć.
Nie troszczył się też o to Rudolf, — bo i któżby się troszczył, mając lat dwadzieścia i tak kochając, jak on! Nie troszczyli się Wierzynkowie, kontenci owszem, że w zięciu znajdą tak wyćwiczonego w handlu człowieka, ale troszczył się o to Detmold.
Dotknąć tego pysznego człowieka w jego najboleśniejszą stronę. Kazać ojcu być sędzią własnego syna, zemścić się na kobiecie, która nim pogardziła, toż to uczta dla krwiożerczego sępa!
Teraz już wiemy, dlaczego nie posiadał się z radości.
Pod jego to prezydencyą, w cichości zebrała się rada w głównej sali Sukiennic, a gdy już cały komplet zasiadł swoje krzesła, wezwano pana Oldermana von Bonara.
Zdziwiony i nachmurzony, zajął swoje miejsce; spojrzał po tłumie spokojnych i obojętnych radców, popatrzał na Detmolda, — ale ten, schylony nad papierem, wcale nie podniósł głowy, dopiero po paru minutach powstał spokojny i zagaił posiedzenie:
— Panowie Rada! Mamy dziś sądzić przestępstwo, które, pomimo srogiej kary, przecież nie rzadko się spełnia w kadrach członków prześwietnej Hanzy. Niedawno oto stał się fakt podobny w Bergenie, a dwa lata temu, któż go nie pamięta, w Lubece. Był taki i w Nowogrodzie, a było aż trzy w Gdańsku. Dziś stał się w Krakowie. Jeden z członków poślubił dziewczynę tutejszych mieszczan. Cóż go za to czeka według praw naszych?
— Śmierć! — rzekli jednogłośnie.
Olderman drgnął.
Złe przeczucie szepnęło mu odrazu, że to był Rudolf, — ale po chwili potłumił je w sobie i uśmiechnął się z lekka, bo był przekonany, że Rudolf jest bezpieczny.
Detmold go z oka nie spuszczał.
— Rzekliście: śmierć. Wprowadźcie przestępcę! — rzekł do pachołków.
Olderman pobladł i bystro spojrzał w twarz Detmolda, na której zobaczył piekielny uśmiech.
Zrozumiał wszystko.
Wprowadzono Rudolfa.
Młodzieniec w ślubnym bogatym stroju, jak go porwano od uczty, był pod wpływem niby zmory sennej, ale, gdy ujrzał dostojne grono radców, a między nimi tego, który jest ojcem jego, nabrał odwagi i zapytał:
— Co to ma znaczyć, że mnie porwano, jak winowajcę, z domu mojego teścia? Czego chcą ode mnie?
— Będziesz odpowiadał, jak cię zapytają — rzekł surowo Detmold.
— Pytajcie!
— Rudolfie, popełniłeś zbrodnię małżeństwa, zakazaną w naszym związku.
— Jam do związku już nie należał. Wszakże mam wasze uwolnienie?
Czasowe. Czyś wiedział o tem, że my uwalniać takich, jak ty, wychowańców, Hanzy, nie możemy, bez zezwolenia sejmu?
— O tem jiie wiedziałem.
— To źle, powinieneś wiedzieć, gdyś miał zamiar przedsięwziąć tak ważną sprawę. Prócz tego działałeś zawsze wbrew przepisom. Nie łączyłeś się nigdy z gospodą, ale przestawałeś z wrogami Hanzy i dziś wszedłeś w ich dom, poślubiłeś ich córkę, wnosząc tam naukę i doświadczenie handlowe, które Hanzie zawdzięczasz. Co masz na swoją obronę?
— Nic. To jest wszystko prawdą. Spytajcie wyższych potęg, które mnie takim stworzyły a nie innym. Tum się urodził i tum chował do lat dziesięciu. Nie miałem ojca, alem kochał matkę moją i od dzieciństwa mówiłem mową, którą i ona mówiła. Gdy się mną zaopiekowano i wysłano do Hanzy, byłem dzieckiem; tam nauczono mnie mówić waszą mową i czynić wszystko waszym porządkiem... i czyniłem i stałem się waszym człowiekiem... I byłbym nim został zapewne na zawsze, choć tęsknota wielka ciągnęła mnie do swoich. Szczęście, czy nieszczęście moje chciało, że ta sama dłoń opiekuńcza przywiodła mnie tutaj, abym zobaczył to, za czem tęskniłem tak dawno, abym usłyszał ten język, który mi ciągle rozkosznie brzmiał w uszach. Nie mogąc być tem, czemeście mnie zrobić chcieli, zostałem sobą. Oto moja wina cała.
Detmold był widocznie nie kontent z tego obrotu sprawy, bo przygryzał wargi.
Olderman blady milczał, a panowie Rady oburzeni byli tą dziwną stałością i uporem, którą nazwali jednomyślnie slavische Dumheit. — Kto był twoim opiekunem? zapytał Detmold.
— Cóż to za pytanie? Alboż o tem nie wiecie wszyscy? Był obecny tu pan Olderman von Bonar.
Ta prostota, otwartość nieulękła i szlachetna postawa mieszały szanownego indagatora. Postanowił więc odrazu uderzyć w jądro rzeczy.
— Gotuj się na śmierć! — rzekł.
— Człowiek sprawiedliwy i uczciwy jest na nią przygotowany zawsze! — odparł nieustraszony Rudolf, — ale tej kary nie dozwoli wam spełnić...
— Kto? — przerwał Detmold.
— Sumienie.
— Tu niema sumienia; tu są ustawy! — rzekł gniewnie. — Prowadźcie go!
— Stójcie! — zerwał się Olderman.
Na to oczekiwał Detmold.
— Ten młodzieniec jest krwią moją jest moim synem, i włosa z głowy zdjąć mu nie dam!
— Co mówisz, Oldermanie? — rzekł szyderczo Detmold.
— Milcz, podły gadzie, jeżeli nie chcesz, abym ten puginał aż po rękojeść do gardła ci wpakował! Tyś tu urządził sobie widowisko, aby się napawać boleścią moją! Prawda, byłem tyle głupi, żem się wyparł najdroższych uczuć serca dla was, szatani, i za tom skarany został. Ależ przez Boga! jeżeli myślicie, żem zatracił w sobie poczucie ludzkie i dam choćby palec zadrasnąć temu dziecku, toście głupcy!
Porwał się z taką siłą, że stół rzucił radcom na głowy. Potem w jednej chwili przystąpił do Rudolfa, wyrwał go pachołkom i, dając mu broń w rękę, krzyknął:
— Bierz! i brońmy naszego życia.
— O mój ojcze! — krzyknął Rudolf takim głosem, że kamienie Sukiennic by rozrzewnił, ale nie tych ludzi.
— Chwytać! wiązać! — wołał Detmold.
— Precz! bo trupów tu góry słać będziem.
I porwał wściekły tych, co mu się nawinęli, i uderzył nimi o twarde kamienie posadzki — i wybiegł z Rudolfem z sali.
Gdy zbiegli ha dół, znaleźli wszystkie drzwi od ulicy zamknięte, tylko przez kraty zobaczyli na ulicach tłumy ludzi z wrzaskiem okrutnym zbliżających się do Sukiennic.
— To nasi obrońcy! — rzekł Olderman.
— Nasi! o mój ojcze, mój drogi ojcze! — rzekł młodzian, rzucając mu się do nóg i oblewając je łzami.
— O mój synu, jakżem ja pragnął tego okrzyku i tego uścisku! Niech Pan Bóg będzie pochwalony, że mi tę chwilę zgotował! Teraz... do walki!
— Do walki!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).