<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Hekuba
Podtytuł III
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Ze wsi chłopskiej, do której dobry kawał drogi był z Leszczynki, a w której dziś robotników do pilnej jakiejś roboty gospodarskiej zamawiała p. Teresa biegła drożyną polną bez tchu prawie i cała potem oblana, bo ranek duszny był i upalny. Zdyszana, z policzkami gorąco zarumienionemi, ze wzrokiem zakłopotanym, do kuchni bocznemi drzwiami domu wpadła i wnet zawołała.
— Teleżukowa! a maleńkie gdzie?
Kobieta w chłopskiem ubraniu, od kuchennego ognia twarzy nie odwracając odpowiedziała.
— Z Julkiem w pole poszli...
— A chłopcy?
— W sadzie siedzą... czytają...
— Jedli co?
— O jej! Może wy pani co zjecie?
— Nie chcę! Nie mam czasu! do obiadu zaczekam...
Nie miała czasu na jedzenie; musiała w rachunkowej książce coś zapisać, bo potem zapomni, do ogrodu, gdzie dziewczęta warzywa pełły zlatać, do lochu, gdzie dziś udój bez niej postawili skoczyć...
Więc, jak wicher, głośno za sobą drzwi zamykając, parę izb przebiegła, ku tej, która nazwę jej pokoju nosiła, dążąc, gdy wypadkiem na okno otwarte spojrzawszy, jak do ziemi przykuta, stanęła i oczyma, w których to gniew, to żal iskry zapalał, na ogród za oknem otwartem zieleniejący patrzała...
Po ogrodzie...
Jakaż to księżniczka, czy dama wielkoświatowa lub dworska w szacie białej, czarnemi centkami nakrapianej, srebrną obręczą przepasanej, przechadza się po tym biednym ogrodzie bez alei cienistych, bez dróg gracowanych, bez kwiatów wyszukanych? A może jest to jakieś zjawisko zaziemskie, które na chwilę tylko tu zleciało, bo wśród starych drzew owocowych i agrestowych krzaków, miejscami wśród zielsk dzikich przesuwa się powoli, niedbale, nigdzie nie dążąc, na nic nie spoglądając, czasem tylko białą rączką zrywając z krzaku listek, który wnet roztargnionym, czy zniechęconym gestem z palców wypuszcza. Na wydeptanej wśród trawy ścieżce stópki, ładnemi pantofelkami okryte ostrożnie stawia, aby niemi jakiego kamyczka, czy twardej kępki trawy nie dotknąć, ale że sukni białej w czarne kropki nie podnosi, więc malowniczo wlecze się za nią ona po trawie, jeszcze tu i ówdzie pobłyskującej rosą. Pobłyskuje też na niej opasująca kibić taśma srebrna i w jasnem złocie włosów kunsztownie utrefionych, jak ogniska, blasków, iskrzą się gwiazdy z polerowanej stali wyrobione.
Pani Teresa w krótkiej, szarej spódnicy i muślinowej chuście na głowie, z twarzą od potu błyszczącą i żyłami tak od upału nabrzmiałemi, że zdawało się, iż wnet krew z nich wytryśnie, stała przed otwartem oknem, jak w ziemię wryta, i patrzała, aż skoczyła od okna i tak głośno, że po całym ogrodzie się rozległo, zawołała:
— Inka! Inka!
Strojna główka księżniczki czy zaziemskiego zjawiska białą jak lilja twarzyczkę obróciła ku domowi i głosik srebrny, delikatny, słodki, odpowiedział:
— Idę, mamciu, idę!
Była biała jak lilja, w każdem poruszeniu wiotkiej kibici delikatna i łagodna; doskonale nakreślony owal jej twarzy przypominał madonny na obrazach malowane, usta porównać można było do delikatnie zaróżowionego płatka róży, oczy pod złotemi rzęsami i długiemi, sennemi jakby powiekami, miały łagodny blask ciemnych szafirów i marzące spojrzenie wygnanego na ziemię anioła.
Gdy w ubożuchnej izdebce, bawialnią zwanej, stanęła, zdawać się mogło, że pomiędzy biało tynkowane i nieco zszarzałe jej ściany, pomiędzy stare, z żółtego drzewa sprzęty, na podłogę z grubych desek, pod sufit z ciężkich belek – anioł zleciał.
— Dzień dobry, mamusiu!
I pogarnęła się ku zgrubiałej, czerwonej, na grubą, szarą spódnicę opuszczonej ręce matczynej, którą jednak pani Teresa porywczym ruchem cofnęła.
— Nie całuj mię w rękę! Nie na czułości cię zawołałam! nie! Cóżeś się tak, ledwie wczoraj do domu powróciwszy, za królewnę zaraz przebrała? Sukienka najlepsza ze wszystkich, jakie masz, dla tego pewnie sprawiona, abyś ją rankami po mokrej trawie ciągała! I skąd u ciebie te błyszczące srebrności się wzięły... ten pasek... te szpilki, coś ich sobie we włosy ponatykała... Ja ci ich nie dałam, sama pewno nie kupiłaś... aż oczy mię od nich bolą! Skąd je wzięłaś?
Gdy pani Teresa mówić zaczynała, rysy młodej dziewczyny na mgnienie oka zmąciły się i rozedrgały, a oczy ostro błysnęły. Ale było to tylko mgnienie oka, po którem z anielską łagodnością w głosie i uśmiechu odpowiedziała:
— Ten pasek, moja mamciu, od Klemuni Konieckiej dostałam, a te szpilki darowała mi Tosia Awiczówna...
— Także żebraczka! — zawołała p. Teresa — jak Boga kocham, żebraczka! Od człowieka do człowieka chodzi i jałmużnę do worka zbiera... Nie wstyd ci te błyskotki od bogatszych panien przyjmować, aby cię za pozbawioną ambicji...
— To są, mamciu, przyjaciółki moje i mama sama...
Ale p. Teresa skończyć jej nie dała i czerwone ręce w pięści zaciskając, mówiła, raczej krzyczała.
— Oj, jakbym ja ci tę fryzurę na głowie rozczesała, gładko w warkocz prosty zaplotła! Jakbym ja z ciebie to błyszczadło wyżebrane i tę sukienkę świąteczną, a u dołu już zaflądraną ściągnęła i w perkalową spódniczkę cię ubrawszy, do roboty jakiej zasadziła! A prawdę powiedziawszy i z temi przyjaciółkami twemi zrobiłabym to samo. Żałobę narodową noszą!... Oprócz czarnego i białego kolorów, żadnego nie wolno, złotych rzeczy nosić nie wolno... ale za to czarne i białe gałganki popatrzeć tylko jakie i zamiast złotych cacek, srebrne, stalowe... Także żałoba! Po ojczyźnie... po wolności... po tych, co na pewną prawie śmierć idą, żałoba... A ty panny światowe i z posagiem naśladujesz... to co one w salonach i parkach swoich, ty, w tych izbach i pomiędzy temi pokrzywami robisz... o tem tylko myślisz, żeby we wszystkiem do nich być podobną i w stroju, i w minach i... w nicnierobieniu.
Aż zachłysnęła się z zapału, aż zachrypła od krzyku i na chwilę umilkła, a głos dziewczęcy, jednostajnie zawsze cichutki i delikatny zaczął znowu:
— Mama sama...
Zatrzęsła się p. Teresa od dwu tych słów, poraz już drugi usłyszanych. Snać dotknęły w niej one jakiegoś punktu, który niepokoił, bolał...
— Co: ja sama? — krzyknęła. — Dlaczego powtarzasz ciągle: mama sama? Co: ja sama?
— Mama sama chciała, abym ja do tych panien była podobna, kiedy mię na edukację do państwa Awiczów oddała...
Prawda! To prawda! Raz jeden p. Teresa pozwoliła sobie unieść się próżnością, próżnością zato śliczne, nad życie kochane dziecko swoje, zapragnęła dla niej upiększeń innych jeszcze niż te, któremi przyoblekała ją sama natura, i gdy ta poczciwa Awiczowa powiedziała raz do niej: Oddaj mi Michalinkę (jeszcze wtedy Michalinką ją wszyscy nazywali) na czas jakiś... z moją Tosią niech uczy się przy guwernantkach... nie wytrzymała, oddała... a teraz ona mówi: mama sama... I sprawiedliwie mówi...
Odwróciła się plecami do córki, twarzą do okna, w rękach, które ochłonęły już od upału i przybladły, mięła końce muślinowej chustki i głęboko zmęczonym wzrokiem patrzała w ogród. Poczucie sprawiedliwości usta jej zamknęło. A w oczach i po ustach Inki przemknął figlarny, może nawet złośliwy uśmieszek, lecz zniknął natychmiast, gdy z jednostajną zawsze słodyczą mówić zaczęła.
— Ja, moja mamciu, do innego niż tu otoczenia, do innego spędzania czasu przywykłam... ja mam w sobie takie potrzeby, takie gusta... trochę subtelniejsze, wyższe... I czyż to moja wina, że jestem biedną dziewczyną...
Głowa p. Teresy, w sztywnej białej chuście tak nisko opadła, jakby ją kto z tyłu czaszki ku dołowi popchnął. To prawda. Cóż ona winna temu, że ojciec majątek roztrwonił, a matka pozwoliła nabrać tych potrzeb i gustów, które przy majątku, to jeszcze jako tako... choć zawsze... ale bez majątku.. Jezus Marja! A toż co? Co ty robisz, Inka? Ja gniewam się... daj mi pokój!
Bo Inka, po nagłem umilknięciu matki, głowę jej na pierś opadającą ujrzawszy, ruchem jak myśl szybkim ku niej poskoczyła i obu ramionami grubą kibić jej objąwszy, śliczną twarzyczkę swą do jej ramion, piersi, policzka przytulać i pocałunkami okrywać je zaczęła.
— Niech mamcia nie gniewa się, moja mamciu, niech się już mamcia na mnie nie gniewa! Szpilki te z włosów powyjmuję, pasek z siebie zdejmę... tylko sukni tej nie zdejmę, bo jak zbrudzi się, to Teleżukowa wypierze...
— Sama wypierzesz! groźnym jeszcze tonem burknęła p. Teresa, ale rozgniewany przedtem wyraz jej twarzy topniał, znikał.
— No dobrze, już, dobrze! Sama wypiorę! Alboż to raz prałam... sobie i nie sobie... Tylko już teraz niech zgoda będzie... moja mamciu złota, brylantowa, kochana...
Łaszczącemi się, miękkiemi, kociemi ruchami przytuliła się do matki, okręcała się dokoła niej, ze śliczną główką w tył wygiętą, swemi szafirowemi, marzącemi oczyma w twarz jej patrzała...
Ach! te jej oczy szafirowe, ze spojrzeniem marzącem, czułem, z pod długich jakby sennych, jakby rozkoszą wiecznie upojonych powiek... Oj, te jej tak niegdyś namiętnie, bezpamiętnie, kochane ojcowskie oczy! Co one jej przypominały! Jakie chwile, jakie złudy, jakie upojenia nigdy niezapomniane one jej przypominały! Wydało się w tej chwili p. Teresie, że ona to dziecko, to właśnie, najwięcej, najnamiętniej z pomiędzy wszystkich swoich dzieci kocha i sama nie wiedziała, jak, kiedy ramiona jej w szorstkich rękach kaftana otoczyły łabędzią szyję córki, a usta pocałunkami osypywać zaczęły czoło alabastrowe i tę fryzurę jasno złotą, którą przed chwilą tak bardzo pragnęła rozczesać i w prosty warkocz zapleść... Inka śmiała się, a p. Teresie ten cichutki, pieszczotliwy, wesoły śmieszek wpływał do serca strugą roztopionego miodu i w głowie obudzał myśl: niech już tam! młodziutkie to takie i śliczne, łagodne, kochane!
Wtem już za oknem ozwały się dwa cienkie głosiki dziecinne.
— Mamuchno! Mamciu! Mamusiu!
I jednocześnie młodzieńczy głos męski wołał.
— A cóż to za czułości i romanse mama tu z Inką wyprawia! Aż zazdrość bierze, patrząc... No, czy ja nieprawdę czasem mówię, że mama Inkę najwięcej z nas wszystkich kocha!
Szeroki, błogi uśmiech rozwierał usta i całą twarz p. Teresy oblewał. Pierś jej zatrzęsła się od głośnego, szczęśliwego śmiechu.
— Nieprawda! — wołała. — Nieprawda! bo ja z wami wszystkimi jestem kobietą nieszczęśliwą, nie wiedząc nigdy, które z was więcej, a które mniej kocham... Raz zdaje się, że to, a drugi raz, że tamto i na które patrzę, te zdaje się więcej kocham... Ot, wiecznie kłopoty z wami!
Julek tymczasem dwie małe siostry z ziemi podniósł i na otwartem oknie posadził, a one wnet uczepiły się sukni matczynej, rozsypując po niej przyniesione z pola pęki traw i kwiatów. Szczebiotały przytem, o przechadzce ze starszym bratem odbytej opowiadając, a i on także coś tam o runi zbożowej, o trawach na łące już wysokich mówił. Blask słoneczny obejmował ich wszystkich płaszczem złotym, kwiaty polne pachniały, pod okapem dachu świegotało na zabój ptactwo, na ramieniu pani Teresy, iskrząc się stalowemi gwiazdami w złotych włosach z wdziękiem opierała się śliczna główka Inki. A sama p. Teresa, kwiatami polnemi osypana, słonecznym blaskiem oblana, miała pozór istoty żywcem do nieba wziętej i w raju przebywającej. Jednak, po chwili zaniepokoiła się nieco i oczyma zaczęła po ogrodzie czegoś szukać.
— Gdzieś tam w ogrodzie Janek i Olek...
Julek uśmiechem wybuchnął.
— Ha, ha, ha! Mamci do pełnego romansu Janka i Olka już zabrakło!
Do sióstr malutkich zwrócił się.
— Niech robaczki polecą, chłopców wyszukają i tu przyprowadzą...
— A pewno! pewno! — rajsko śmiała się pani Teresa; — cóż to oni gorszego od was? Co gorszego?
Robaczki już z okna ku ziemi swoje nagie, długie ogorzałe nożęta spuszczały, aby na wyszukanie braci lecieć, gdy z drugiej strony domu, na dziedzińcu rozległ się turkot zajeżdżającej przed ganek bryczki: Inka drgnęła.
— Pan Gustaw przyjechał!
— Skąd wiesz, że to pan Gustaw?
— Wczoraj widziałam go...
Julek nagle śmiać się przestał.
— Tak, mamo; to on być musi... wczoraj już spodziewałem się...
Odbiegł na spotkanie gościa, odbiegła włosów swych dłońmi dotykając i do sąsiedniej izby wśliznęła się Inka, robaczki w zieleni ogrodu zniknęły, a pani Teresa przez parę minut sama jedna stała jeszcze u otwartego okna, jak skamieniała, jak ze snu rajskiego obudzona do rzeczywistości strasznej... Przestrach spędził z jej twarzy gorące przez chwilę rumieńce; bólem skrzywiły się usta, rajsko przed chwilą roześmiane.
Pan setnik przyjechał...
I zaraz po wyskoczeniu z bryczki Julka pod ramię wziąwszy, do ogrodu z nim poszedł. Tam, cicho i żywo rozmawiając, chodzili po dzikich trawach i wydeptywanych ścieżkach, aż z za krzaczystej zarośli, która ogród owocowy od warzywnego oddzielała, wychodząc, ujrzeli naprzód Janka, który na ziemi siedząc, zdawał się zatopionym w czytaniu rozwartej na kolanach książki, a potem Olka, leżącego na trawie z twarzą ku niebu obróconą i tak śpiącego, że aż zlekka sobie pochrapywał. Gdy koło nich przechodzili, Janek przed gościem czapki uchylił i wnet znowu w czytaniu się zanurzył, a Olek, nietylko nie obudził się, ale głośniej jeszcze zachrapał. Minęli ich, Julek na chłopców uważnie popatrzył.
Brzegiem warzywnego ogrodu przez chwilę jeszcze szli, aż w inną stronę skręcili i pomiędzy drzewami zniknęli. Wtedy Olek porwał się z trawy i do starszego brata przyskoczył. Błękitne oczy zdawały się mu aż wyskakiwać z orbit, głos trząsł się.
— Słyszałeś, Janek? Słyszałeś? Już, ju... jutro wy... wy... wychodzą...
Ale Janek gniewał się czegoś na brata.
— Głupi jesteś z tem udawaniem śpiącego... czy kto może uwierzyć, że o tej porze... A Julek pewno domyślił się, że udajesz...
Krępy, pyzaty Olek wyprostował się jak rozgniewany kogut.
— No i co, jeżeli domyślił się? Czy to on mój pan i władca? A co usłyszałem za to, leżąc przy samych krzakach, jak oni za krzakami szli, to usłyszałem... A ty nic nie słyszałeś... nie wiesz...
— Czego nie wiem?
— A tego, dokąd pójdą.
Zerwał się na równe nogi Janek.
— A tyś słyszał? wiesz? dokądże? dokąd?
— Aha! A scyzoryk, ten nowy od Julka, oddasz mi, to powiem...
Janek do kieszeni sięgnął, i bohaterskim ruchem przedmiot żądany bratu oddając, tonem wzgardliwej nieco wyższości, rzekł:
— Masz i mów.
Wtedy Olek ku samemu uchu jego nachylony, szepnął.
— Do lasów horeckich...
I w tejże chwili zakłopotał się czegoś, czy zawstydził.
— Ale ten scyzoryk, zaczął, to weź go sobie, Janku, napowrót... ja tylko żartowałem... ja nie sprzedawczyk, ani już taki chciwiec z pod ciemnej gwiazdy...
Na płacz mu się prawie zebrało.
— Mazgaj jesteś i tyle, odparł Janek, ten scyzoryk i bez tego jużbym ci dziś darował. My teraz inne scyzoryki mamy, prawda? Ot, pogadajmy, jak zrobić, żeby cel nasz osiągnąć. Cel nasz wielki i w tem tylko bieda, że my jesteśmy mali... Mali! powtórzył i zaśmiał się z ironją.
— Ehe! dodał Olek. Można być małym, a odwagę mieć większą, niż u jednego z wielkich. Ale oni tego nigdy nie zrozumieją...
— Oni nas nie rozumieją i nigdy zrozumieć nie będą mogli! My dla nich robaki... niewolniki...
Tak wyrzekł chłopak o szczupłej, smagłej wrażliwej twarzy i wysmukłym, wybujałym wzroście. Sposępniał przytem, schmurzył się, zmarszczyło mu się czoło pod gęstwiną krótko ostrzyżonych włosów. Olek blisko przy nim na trawie usiadł, ramię na szyję mu zarzucił i pocieszał.
— Ja z tobą! My razem... nietylko bracia, ale i przyjaciele... nieprawdaż, Janek!
— Tak, tak, Olku! — ożywił się i rozpromienił Janek — na walkę, na czyn mężny, choćby na śmierć razem, ale nie hańbę, nie na hultajskie życie i gnicie, wtedy, gdy inni...
Pan Gustaw tymczasem, po skończonej rozmowie z Julkiem, witał na małym ganku domu p. Teresę i jej córkę. Ździwiła się śliczna Inka na widok zamyślonej i milczącej twarzy sąsiada, zawsze wesołego, mównego i przez głowę jej zaraz przemknęła myśl: brzydko dziś uczesałam się i w tym kołnierzyku nie bardzo mi do twarzy, dlatego pewno taki obojętny... Ale p. Teresa zupełnie innej przyczynie zmianę w p. Gustawie zaszłą przypisać musiała, bo jakby nogi posłuszeństwa jej odmówiły, ciężko na ławce usiadła i daremnie drżenie głosu pohamować usiłując, gościa, aby koniom do stajni odejść pozwolił i do obiadu z nimi zasiadł, prosić zaczęła. Ale on, bardzo czegoś roztargniony i do rozmowy nieusposobiony, brakiem czasu wymawiając się, już chciał ją żegnać.
— Także pośpiech! — wesołej swej rubaszności probując, zawołała, lecz nie udała się rubaszność ani wesołość i już tylko zgniecionym jakby głosem poprosiła, aby choć trochę, choć chwileczkę z nimi posiedział.
Chciała widocznie powiedzieć mu o czemś, czy o coś go zapytać, a on na zmącone oczy jej i twarz przybladłą patrząc, posłusznie, na ławce usiadł.
— Ot — zaczęła — chciałabym wiedzieć zdanie pana... bo Konieccy młodzi niedawno tu do Julka przyjeżdżali... obaj; Henryk i Artur i mówili o interwencji mocarstw, że będzie... że na pewno będzie... A pan jak o tem myśli? Bo, widzi pan, ja kobieta prosta, pracująca, nic wcale o takich rzeczach... a jednak to jest rzecz bardzo ważna, ta interwencja... więc jak pan, panie Gustawie, o tem myśli?
Młodzieniec wysmukły, złotowłosy, z ładnym owalem twarzy niewieściobiałej i błękitnemi oczyma dziwnie zamyślonemi dziś i razem rozgorzałemi, zmieszał się nieco i po chwili z wahaniem w głosie odpowiedział:
— Czy ja wiem, droga pani. Mówią niektórzy, że ta interwencja będzie... Młodzi Konieccy w to wierzą, a ojciec ich nie wierzy. I wszyscy tak samo: jedni wierzą, a drudzy nie wierzą. Jednak więcej jest wierzących niż niewierzących... to może i będzie... Ja tam niewielki polityk i nie wódz, tylko żołnierz... Wodzowie powinni rzeczy takie do dna zgruntować i wszystko na pewno obliczyć... a my co? Na nas wołają: idźcie! Serce i honor mówi nam: iść! Idziemy... i na... Bożą wolę!
Ręce p. Teresy kurczowo się zacisnęły.
— O Boże! — zaszeptała i na młodego sąsiada zapatrzyła się z jakąś czci pełną pokorą. Znała go, od kiedy dzieckiem i pacholęciem był, widywała na balikach, na konikach ślicznych, u boku panienek najładniejszych... a teraz... taki młody — dwadzieścia cztery lata mu chyba, nie więcej i bogaty... porzuca wszystko, idzie, a tak mu oczy goreją i czoło białe wznosi się mężnie, dumnie, gdy mówi: idziemy! Szacunkiem głębokim, miłością pierś rozpierającą zdjęta, z ławki powstała i gestem błogosławiącym ramiona przed siebie wyciągając, rzekła:
— Niechże wam Bóg błogosławi... niech błogosławi!
I miała w tej chwili p. Teresa „formę“, nabyła w tej chwili formy niewiasty mężnej, która trwogę własną pod nogi wziąć, a rzeczom podniebieskim, wiecznym, wielkim błogosławić umie.
Pan Gustaw w obie błogosławiące ręce ją całował i razem żegnał się. Czasu nie miał, odjechać musiał. Ona cicho go zapytała.
— Kiedy?
— Jutro — równie cicho odpowiedział.
Słowa te dosłyszała Inka i gdy p. Gustaw rękę na pożegnanie jej podawał, anielsko w twarz mu patrząc, wyszeptała:
— Konfederatkę panu sama, własną ręką uszyłam... szafirowa z białym barankiem...
Uśmiechnął się i podziękował, ale obojętnie jakoś, z roztargnieniem. Anielskie spojrzenia tak pięknej nawet jak Inka dziewczyny, dziś władzy nad nim nie miały. Ona spostrzegła to i różowe usta jej wydały się jak u zmartwionego dziecka, a przez głowę przewinęła się myśl: jacy oni teraz zrobili się nudni!... nieznośni!...
Pani Teresa zaś, jakby nic ważnego nie zaszło i zajść nie miało, już śpieszącym się, szerokim swym krokiem do domu wchodziła.
— Głodni musicie być... pora jeść obiad... pójdę pomódz Teleżukowej, aby prędzej było...
Zaledwie odeszła, Inka obróciła się ku Julkowi, który milcząc przy słupie ganku stał i wdzięcznie ku niemu pochylona, wpatrywała się w niego z wyrazem takiego podziwu i uwielbienia, jakby z nieba tylko co zleciał, jakby nadprzyrodzonem zjawiskiem w tej chwili jej się wydawał, aż nagle ramiona ku niemu wyciągając, zawołała.
— O, bohaterze mój! Bracie! Jakaż to duma, jakie szczęście mieć brata bohatera, brata, który...
Nie mogła dokończyć, bo on śmiejąc się za podniesione ręce ją pochwycił i ku dołowi je skłaniając, trochę wesoło, a trochę z irytacją w głosie mówić zaczął.
— Nie pleć, Inka, nie deklamuj! Boże drogi! Toż ty i mnie już nawet kokietować zamierzasz! Dla wprawy zapewne, co? Ale daj pokój! Teraz na takie rzeczy nie pora! Ot, lepiej pomówmy z sobą poważnie... Mam z tobą o czemś poważnem do pomówienia... chodź!
Pociągnął ją ku ławce i gdy obok siebie usiedli z głową ku jej głowie przychyloną, mówić zaczął.
— Słuchaj Ineczko, to, co ci teraz powiem ważne jest, jak obowiązek najświętszy, jak sumienie, jak Boskie i ludzkie prawo. Kiedy... odejdę, mama będzie bardzo niespokojna, bardzo smutna... Razem ze mną odejdzie od niej najstarsze jej dziecko, już zupełnie dojrzałe, które już przyjacielem jej być mogło, pomocnikiem, a w potrzebie opiekować się nią i ją bronić... po mnie, ty przy niej zostaniesz... najstarsza... Moja Inko, przejmij się ty tą myślą, że pociechą, pomocą, a w razie... nieszczęścia jakiego... wsparciem i opieką jej być powinnaś...
Tu Inka mowę mu przerwała.
— O, Julku! ja kochać umiem, ja kochać pragnę, ja poświęcenie uwielbiam i u nóg mamy leżeć będę...
— Znowu deklamujesz! Któż tu o poświęceniu i o leżeniu u nóg mówi. To twój obowiązek, Inko. Bo pomyśl tylko, czem mama dla nas była... jak kochała nas, jak za nami przepadała... Gdyby nie jej praca, zabiegi, starania, bylibyśmy w nędzy i w ciemnocie pogrążeni... Ona to wyżywiła nas i wykształciła... Teraz Inko, w tem ciężkiem dla niej przejściu, ty jej choć w części wypłać się z długu wdzięczności. Nie o leżenie u nóg jej idzie, ale nie martw ją niczem, pomagaj jej, młodszemi dziećmi zajmij się... strzeż, aby jej nie martwiły... Szczególniej Janka i Olka... miej na oku...
W sieni za otwartemi drzwiami ozwało się wołanie p. Teresy.
— Dzieci! dzieci! Na obiad chodźcie!
Ale teraz Inka, przerywając mowę brata, z twarzą smutnie spuszczoną, mówiła.
— Mój Julku! ty nie rozumiesz mię, ty mię nigdy zrozumieć nie chciałeś. Ja przecież niczem mamy nie martwię... ja, kiedy jestem w domu, to wszystko co trzeba, robię, choć te wieczne zachody i kłopoty, całe to życie w Leszczynce... Czyż ty, Julku, nie rozumiesz tego? Moje myśli, moje marzenia... Czyż ty tego nie rozumiesz? Mnie trzeba innego życia...
— Ależ rozumiem, rozumiem — przerwał Julek i wstał z ławki.
Po deklamacji nastąpiła deklinacja zaimka osobowego: ja, mnie, dla mnie.
— Ej! nie wysoko, Inko, i nie daleko lecą myśli i marzenia twoje. Nic tu mówienie twoje nie pomoże, bo serduszko twoje uszek nie ma! Chodźmy lepiej na obiad!
Wkrótce po obiedzie Julek braci młodszych zawołał, aby z nim na przechadzkę w pole poszli. Chłopcom, gdy usłyszeli to wołanie, aż oczy zabłyszczały i Olek nagle, jak piwonja zaczerwieniony, do Janka szepnął.
— Może nam co ważnego powie, może nakoniec przekonał się, że my nie... bębny i przynajmniej wiedzieć o wszystkiem powinniśmy.
A Janek z przybladłą nieco twarzą wyprostował się i odpowiedział.
— Może powie, abym z nim szedł...
Olek zatrząsł się cały.
— A ja? a ja? a ja?
Starszy z uczuciem wyższości zrazu na młodszego spojrzał, ale potem coś tkliwego zaświeciło w oczach i ruchem opiekuńczym, niemal ojcowskim, dłoń swą szczupłą i nerwową na głowie Olka położył.
— Bądź spokojny, Olek, ja cię nie opuszczę... ja jemu powiem, że albo my obaj z nim, albo... bez niego!
Olek uczynił z ramion dwa łuki nad głową rozwarte i wysoko nad ziemię dwa razy podskoczył.
Z za węgła domu Julek zawołał.
— Czemuż nie idziecie, chłopcy? Chodźcie prędzej!
Poszli drogą polną ku wiosce szarzejącej w oddali, za wioskę daleko...
Po dwóch albo i trzech godzinach chłopcy z długiej przechadzki powracali, ale bez starszego brata. Niedaleko już dworku spotkali się z Teleżukiem i Julek, zawróciwszy się z nim ku lasowi poszedł, braciom mówiąc, aby bez niego szli do domu.
Zamyśleni byli obaj i wydawali się bardzo czemś zmartwionymi. Po odejściu Julka nic zrazu do siebie nie mówili, tylko Janek zniecierpliwionym ruchem nogi co moment kamyki z drogi zrzucał, a Olek z policzkami, jak do rozdmuchiwania samowara wydętemi, na podobieństwo miecha głośno sapał, czasem wzdychał.
Po chwili starszy ze zniecierpliwieniem w głosie sarknął.
— Czego tak sapiesz i wzdychasz... aż miech kowalski w oczach staje! Nic tu wzdychanie nie pomoże... zastanowić się trzeba, pomyśleć...
— Aha! — jęknął młodszy, a starszy z zamyśleniem mówił dalej.
— Bo nie można powiedzieć aby Julek zupełnie słuszności nie miał... Mama jest bardzo zacną kobietą i ciężko na nas pracowała i pracuje. Dla takich matek, jak ona, dzieci mają obowiązki, to prawda, temu zupełnie zaprzeczyć nie można... co?
W odpowiedzi Olek zaszeptał.
— Ja mamę bardzo kocham...
A Janek z powagą wielką zaczął znowu.
— Przypuśćmy, że o kochanie tu nie idzie... i ja do mamy przywiązany jestem... bardzo... ale tu dwie miłości ze sobą walczą... rozumiesz? Przecie i Julek mamę kocha, a jednak... widać w nim inna miłość tę zwyciężyła, a w takim razie, dla czegóżby i w nas zwyciężyć nie miała... Ale tu, widzisz, idea obowiązku zachodzi... zrozumiej to... i i—de—a rzecz najważniejsza w świecie. Julek przemawiał do mnie w imię i—de—i obowiązku, tego obowiązku, który nam rozkazuje...
— Ehe! — tryumfująco jakoś zawołał Olek, — a dla ojczyzny, to obowiązku nie ma? a? Jeżeli tu miłość i tam miłość, to i z obowiązkiem tak samo... tu obowiązek i tam obowiązek... A z czegośmy powstali — prawił dalej, krępą postać swą prostując i pyzatą, rozpromienioną twarz wysoko podnosząc, — jeżeli nie z tej ziemi? co nas ogrzewało, jeżeli nie to słońce? Skąd wszystkie uczucia i myśli nasze, jeżeli nie od tych przodków, którzy... no, ty sam wiesz, co to ojczyzna! Wszystko, co było i co jest... z czego nasze ciało i nasza dusza... ty sam wiesz... A my niby to obowiązków dla niej nie mamy! Śmiech powiedzieć! Jeżeli pomiędzy dwiema miłościami okropny los nas postawił, to tak samo i między dwoma obowiązkami... A czy nie tak?
— Tak — po chwili zastanowienia zgodził się Janek — i ty to bardzo dobrze wyrozumowałeś... Nawet nie spodziewałem się... Ale tem gorzej dla nas. Jesteśmy postawieni w położeniu — tragicznem!
Na bladej, nerwowej twarzy jego i w piwnych oczach rozlał się wyraz cierpienia. Olek, tak wymowny przez chwilę, zamilkł i smutnie zwiesił głowę. Z chmury nabrzmiałej błyskawicami i grzmotami, która nad krajem całym stała, oderwał się ciemny obłok, spłynął na te głowy dziecinne, wkradł się pod ich czaszki, wichrem szumiącym, ogniem błyskawicznym...
Przed samą już bramą dworku, Olek podniósł głowę i rzekł.
— Brutus dwóch rodzonych synów zabił...
Janek pomyślał chwilę.
— To prawda; ale synowie Brutusa zdrajcami ojczyzny byli, a mama...
Olek dokończyć mu nie dał.
— I Timeleon zabił rodzonego brata...
— Brat Timeleona tyranem był, a mama... Spróbujże zabić mamę! czy mógłbyś... a?
Olkiem jakby dreszcze lodowate od stóp do głowy wstrząsnęły i aż krzyknął.
— Co ty wygadujesz, Janek. Wiesz, ty czasem bywasz okropny...
— A no widzisz! Na nic się nam nie zdadzą Brutusy i Timeleony. Położenie jest zupełnie inne i na świecie każdy za siebie myśleć musi. Musimy, Olku, wiele zastanowić się i myśleć. Julkowi całkowicie słuszności odmówić nie można...
— A dlaczegóż on sam... — zaszeptał jeszcze uparty Olek, ale zobaczyli idącą naprzeciw ich matkę i tak, jak nigdy przedtem, pogarnęli się ku niej śpiesznie i pieszczotliwie. Nawet Janek, do pieszczot zazwyczaj nie skłonny, z powagą, opiekuńczym jakby gestem, ramieniem ją otoczył. Ale ona wyraz twarzy miała roztargniony i oczy głęboko zmącone. Z roztargnieniem zapytała.
— A gdzie Julek?
Powiedzieli, że z Teleżukiem ku lasowi poszedł.
— No, to idźcie do domu, a ja na spotkanie Julka pójdę...
Wiedziała dlaczego z Teleżukiem poszedł i wiedziała, że jeszcze do domu powróci, ale serce jej paliła taka żałość i tęsknota, że w domu, ani dokoła domu, miejsca sobie znaleźć nie mogła i teraz na spotkanie syna przez pole jak wicher pognała, aby go choć o ćwierć godziny prędzej zobaczyć... przez tę ćwierć godziny jeszcze na niego popatrzeć...
Powrócili razem, kiedy już dobrze po zachodzie słońca było i p. Teresa zaraz do Teleżukowej powiedziała:
— Daj dzieciom wieczerzę i maleńkie niech po wieczerzy zaraz idą spać. My z Julkiem...
Nie dokończywszy, poszła z synem do swego pokoju, którego drzwi z zewnątrz na zasówki pozamykała.
I nikt nie wiedział ani słyszał, co oni tam z sobą przez te ostatnie godziny mówili, jak się żegnali...
Inka na małym ganku siedziała, z twarzą na dłoń opuszczoną, z poczuciem krzywdy ponoszonej w sercu. Dotąd, wszystko, co się w koło niej działo, zajmowało ją, cieszyło, nawet wyobraźnię jej rozpalało tak, że otaczającym wydawać się mogło i ona sama najmocniej przekonaną była, że uczucia powszechne są również i jej uczuciami.
Przy zbiorowem dokonywaniu przygotowań rozmaitych, a w licznem gronie rówieśnych lub nieco zaledwie starszych od niej kobiet, bawiła się wybornie; ruch gorączkowy, który w okolicach zapanował, stwarzał liczne sposobności do zebrań gwarnych, do rozmów ożywionych, śród których, jeżeli nie czem innem, to pięknością swoją jaśniała i pociągała. Ale od pewnego czasu zaczął uczuwać, że w oczach ludzkich maleje, że młodzi panowie zajmować się nią przestają, że wogóle coś w powietrzu otaczającem ogromnie ją przerasta, gasi, rzuca jakiś cień czy tłumik na jej dziwnie bujne i niecierpliwe nadzieje, pragnienia. I oto powróciła do Leszczynki i ani wie, kiedy znowu wyjechać stąd będzie mogła... a tu, zawsze nie raj, o! nie! Lecz teraz, gdy Julek odejdzie i takie zmartwienie w domu zapanuje... I za co to wszystko na nią spada? Dlaczego to właśnie jej młodość ma być przytłoczona, zatruta temi wszystkiemi powagami, obawami, utrapieniami...
Drzwi domu, na ganek prowadzącego ze stukiem się otworzyły i wypadła z nich p. Teresa, a za nią wyszedł Julek, który zatrzymał się przed siostrą, po rękę jej sięgnął, i tak mocno ją ścisnął, że aż trochę zabolało. Głębokiem przytem wejrzeniem w twarz jej patrzał, ale, ani jednego słowa nie wyrzekłszy, zbiegł z ganku, dopędzając matkę, która już przez dziedziniec gnała ku stajni, przed którą Teleżuk konia do małego wózka zaprzęgał. Gwiazdy na niebie świeciły...
Inka powoli do wnętrza domu weszła. Jakże inaczej, o! jakże inaczej pożegnanie z bratem sobie wyobrażała! Gdy przedtem na myśl jej przychodziło, że ono kiedyś nastąpi, niewiedzieć dlaczego przed wyobraźnią jej stawał rycerz z pękiem piór nad głową, który siostrę do piersi przyciskał, mówiąc do niej o jakichś rzeczach wzniosłych, poetycznych.
...A tu bez słowa, z tem tylko uściśnieniem ręki, takiem silnem, że aż pierścionek, który od Tosi Awiczówny w prezencie dostała, boląco jej w palec wpił się... I ten jednokonny, brzydki wózek z Teleżukiem w baraniej czapie na głowie...
Wózek z Teleżukiem w baraniej czapie na głowie za bramą już turkotał, pani Teresa od stajni do domu z powrotem gnała. W połowie dziedzińca nagle stanęła, uczuciem, które znała już nieco, ale któremu poddać się nie chciała, ogarnięta. Było to takie uczucie, jakby siła jakaś niewidzialna porywała ją i usiłowała o ziemię cisnąć. Zrywało się w niej pragnienie rzucenia się na ziemię, uderzenia o nią czołem, wyszarpania z niej rękoma garści piasku, czy trawy. Doświadczała już była tego razy parę niegdyś, niegdyś w dawnych swoich bólach serdecznych; potem, gdy ze śmiercią tego, który jej sprawiał bóle serdeczne, przeminęły, i to ją opuściło, a teraz znowu... Ach! z ramionami rozkrzyżowanemi na ziemię paść i czołem o nią bić... Ale nie! Nie uczyni tego! Mężną musi być i rozsądną... Jeszcze przecież nic takiego... jeszcze Julek żywy i zdrowy kędyś tam do Dziatkowicz jedzie... jeszcze może Bóg tarczą obrony swej... Ach tak! padnie na ziemie i czołem o ziemię uderzy, ale... przed Bogiem, przed Chrystusem na krzyżu...
Znów biedz zaczęła, do domu wbiegła, parę izb przebiegła i w swojej izdebce przed zawieszonym na ścianie krucyfiksem starym, który pamiątką po dziadku jej był, zrazu na klęczki, a potem z ramionami rozkrzyżowanemi, jak długa, na ziemię upadła.
Gwiazdy na niebie świeciły, kilka złotych oczu przez małe okno patrzało na ciemną postać kobiecą, rozciągniętą na ziemi przed bielejącą na czarnym krzyżu postacią Chrystusa. W głębokim zmroku izdebki rozchodził się szmer modlitwy półgłośnej, żarliwej, jak powiewami wichru, westchnieniami przerywanej, aż nagle umilkł.
Pani Teresa przestała się modlić, podniosła z nad ziemi głowę, uklękła, podniosła się z klęczek, powstała i szybko, jak wiatr, z izdebki wypadła. Gdy mówiła i wołała: Chryste, zmiłuj się! — uczuła nagle ogromne, ogromne pragnienie ujrzenia innych swoich dzieci. Tamten odjechał, o Chryste! może na zawsze! Ale te inne pozostały przy niej i ona zobaczyć je musi, zaraz, natychmiast, spojrzeć na nie, popatrzeć na nie musi. Zdawało się jej, że umrze! albo nie wiedzieć, co się z nią stanie, jeżeli zaraz, natychmiast, nie ujrzy, nie przekona się, że są zdrowi i cali, że są przy niej, że je posiada...
Wypadła z izdebki swojej wprost do tej, w której zazwyczaj sypiali i uczyli się Janek i Olek.
— A toż co? — krzyknęła.
Małe łóżka chłopców, w których było im już od dość dawna trochę za krótko i trochę za ciasno, puste były. Pościele nawet z nich zniknęły... P. Teresa w mgnieniu oka znalazła się w kuchni.
— Teleżukowa! — zawołała — gdzie są chłopcy? Dlaczego pościeli ich...
Chłopka w czerwonym, okrągłym czepku na głowie, szyła przy świetle małej lampki, podniosła z nad roboty okrągłą, dobroduszną twarz i wesoło odpowiedziała.
— Ot, powyciągali sobie sienniki do ogrodu i pod lipą spać się pokładli. Nocka ciepła; nic im to nie zaszkodzi.
Ależ naturalnie! Cóż im może zaszkodzić, że noc prześpią pod gwiaździstem niebem, w przeczystem powietrzu ogrodu? Alboż jedną noc tak przespali? I, zdaje się, że w ogrodzie tym nie ma jednego takiego drzewa, u którego stóp nie próbowaliby w ciągu dzieciństwa swego urządzać podobnych noclegów. Ale p. Teresa musiała ich zobaczyć, musiała koniecznie wieczoru tego na nich śpiących, czy czuwających, popatrzeć. Wyszła tedy do ogrodu i długo szukać nie potrzebowała. O kilkanaście kroków od domu, ujrzała pośród trawy, na podściółkach szczupłych, u stóp lipy rozłożystej, szarzejące w nieruchomości ich postacie.
Zbliżyła się. Spali. Janek oddychał równo i cicho, Olek głośno sapał i zlekka pochrapywał. Pochylona patrzała na ich niewyraźnie rysujące się twarze, słuchała ich sennych oddechów, aż na zmącone i zmartwione dziś jej rysy wypływać począł uśmiech.
— Robaki moje! Brylanty! Skarby moje — głośnym szeptem wymówiła i powolnym gestem nad głowami chłopców znak krzyża uczyniwszy, spokojniejszym już krokiem ku domowi odeszła. W myśli jej przez odjazd Julka wzburzonej i rozwichrzonej, porządkować się, rozwidniać znowu zaczęło! Cóż? Tamtego niema, ale te są... Są i będą. Robaki jeszcze małe. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... Jeszcze pięć brylantów, pięć skarbów pozostało przy niej! Szła do izdebki, w której Inka wespół z małemi siostrami sypiała.
A gdy zamknęły się za nią drzwi domu, Janek i Olek żywym ruchem na swych pościołkach pod lipą usiedli.
— Słyszałeś — zapytał starszy.
— Aha! Myślała, że śpiemy i mówiła: brylanty, skarby moje! a potem...
— Pożegnała nas! błogosławiła... Jednak, wiesz, Olek...
I zamilkł.
— Co Janku?
— Ej, nic! Tak sobie tylko pomyślałem...
— Co pomyślałeś?
— Ot! pomyślałem, coby to było jednak... gdyby mama tak nas wszystkich trzech... wszystkich trzech...
— Co?
— Straciła!
Rozpacznym ruchem Olek buchnął na swą pościółkę i zaszeptał.
— Bieda! bieda! bieda! Pewno! Szkoda mamy!
Ale bardzo wkrótce mrukliwym tonem ozwał się.
— Poco ma zaraz tracić? Czy to każdy, kto idzie na wojnę, musi być zabity?
— Musi, nie musi, ale może, — rozważał Janek.
— A gdyby i tak — zrywając się znowu, zawołał Olek. — A pamiętasz, co Katarzyna Sobieska synom swoim powiedziała, gdy szli na wojnę? „Z tarczami albo na tarczach powracajcie!" Tak i my... Z tarczami, albo na tarczach do mamy powrócimy.
— Głupi jesteś! Żadnych tarcz teraz w wojskach niema, to jedno, a drugie, że gdyby i były, niktby nas na nich mamie odnosić ani myślał... Ty wiecznie z temi swemi historycznemi przykładami... Ot, myślmy lepiej, jak zrobić... co wybrać... co poświęcić...
Teraz obaj pod lipą siedzieli i obaj czoła na dłonie spuścili. Myśleli, walczyli. Był w nich zaczerpnięty z otaczającej atmosfery żar uczuć egzaltowanych, błądziły we krwi spadkowe po przodkach instynkty rycerskie, majaczył na dnie, dzieciom właściwy, instynkt naśladowczy; zrywała się wyobraźnia ku przygodom, wrażeniom, czynom nadzwyczajnym. To z jednej strony, a z drugiej wyrzutem dokuczliwym gryzła serca, słowami starszego brata z codziennej drzemki obudzona, miłość dla matki, płakał w sercach litośny nad nią żal.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.