<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Herod-baba
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Odwiedziny wojewody, potém Trzaski i Borodzicza, oprócz innych skutków miały i ten, że zamierzającego już napaść na żonę Zygmunta powstrzymały.
Dziemba, który się obawiał złych skutków, doniósł mu, że tam ludu mnóztwo było na straży i pilność wielka, że snadź spodziewano się czy lękano czegoś, bo czujnie koło domu stróżowano...
— Na złodzieju czapka gore! syknął Zygmuś — a no — ja swego dokażę. Przecież z jejmością widzieć się i pogadać musimy, choćby gardłem nałożyć przyszło. Mamy z sobą obrachunek!...
Postawiony na zwiadach w kamienicy na przeciwko, doniósł potém Dziemba, iż lektyki do zamku zamówiono, i że pani będzie znowu w teatrze...
Zygmuntowi brakło tylko pieniędzy do wykonania doskonałego planu... chciał przekupić drążników, aby z zamku wynosząc lektykę, zamiast do gospody, żonę zanieśli do innego domu, któryby on im wskazał... Tam, chciał się — jak powiadał — rozmówić z jejmością... A mówiąc to, śmiał się piekielnie... Takie rzeczy nie dzieją się wszakże bez grosza... a właśnie go brakło. Poszedł Zygmuś po żydach i lichwiarzach już mu znajomych, i z pomocą jednego kupca, którego nieco znał dawniéj, dostał przecię kilkadziesiąt oberzniętych dukatów na cyrograf straszliwy.
Ze złotem obaj polecieli do drążników, bo wiedzieć nie było można, któremu panią nieść przypadnie. Opierali się oni, wymawiając odpowiedzialnością swoją, ale w końcu złoto zachwiało ich i złamało. Zygmunt im ręczył, że pani którą nieść mieli, żaden się nie dział gwałt, bo ona o tém wiedziała. Stryja mieli samego w pustej jakiéj dzielnicy miasta wyrzucić i uciec...
Wszystko to zostało osnute tak szybko i zręcznie, że gdy godzina teatru się zbliżyła, Zygmuś już na mieszkaniu najętém, na pirneńskiem przedmieściu... drzwi i zamki opatrywał.
Teatr znowu był pełen i pani Zygmuntowa nie mniejszą niż po raz pierwszy obudziła ciekawość. Skoczki popisywali się także, lecz panny Duparc tego dnia na scenie nie widziano; powiadano, że zachorowała.
W chwili wyjścia, wojewoda przyszedł do Elżuni, podał jéj rękę i zaprowadził na galeryę, którą król J. Mość miał na pokoje powracać... Pani Piętkowa nie doznała wcale tego wzruszenia, jakieby podobne szczęście w każdéj innéj wzbudziło; szła bardzo śmiało; a gdy w dali ukazał się August II otoczony świetnym dworem, strojny i jaśniejący klejnotami, w które ubierać się lubił, patrzała nań niezachwianém okiem... więcéj ciekawa i zdumiona niż wylękła. Wojewodę August postrzegł z daleka i głową mu skinął... Tego dnia cierpiący był na nogi, które już wówczas zaczynały nabrzmiewać, z czego późniéj ostatnia choroba się wyrodziła; opierał się na lasce, i twarz zdradzała ból ukrywany, uśmiechał się jednak, mimo lat grać chcąc zawsze rolę zalotnika i siłacza. Piękna twarzyczka Elżusi zwróciła jego oko zdające się w niej lubować; wzdychał patrząc na nią, jakby żałował lat upłynionych... Gdy August II podszedł... a pan wojewoda nizko się kłaniając przedstawił swą klientkę, król zapytał, trochę złamanym językiem, czémby mógł jéj służyć?
Elżunia zarumieniła się, podniosła oczy, które były łzami zaszły, i poczęła mówić, ośmielając się za każdém słowem.
— N. Panie! przybyłam prosić W. K. Mości o protekcyę i sprawiedliwość — zostałam przez mego męża zdradzoną dla nikczemnéj zalotnicy... potrzebuję zerwać ten węzeł, który mnie łączy z człowiekiem splamionym i bez serca.
— Jakto bez serca? przerwał król żartobliwie, miał go widać aż nadto, kiedy niém tyle osób obdzielał?
— N. Panie, u nas na wsi wszystko się dzieli oprócz serca małżonków, które albo całe do siebie należeć muszą, lub ceny już żadnéj nie mają, odpowiedziała Elżunia. Myśmy ludzie obyczajów prostych i nazywamy każdą rzecz po nazwisku... Mój mąż jest marnotrawcą i rozpustnikiem.
Król, który nie zupełnie sam czysty był w sumieniu pod tym względem, skrzywił się nieco.
— Nie należy być tak srogą i nieubłaganą, rzekł. Młodemu się wiele wybacza... mąż pani wrócić może..
— Do domu, ale nie do mnie — zawołała Elżusia energicznie... Przy dawnych ucztach N. Panie, gdy kto nieczysty rękę włożył do półmiska, drudzy już z niego nie jedli. Ja jestem tego obyczaju! — Proszę więc W. K. Mości o protekcyę, aby mnie do pożycia z nim nie zmuszano.
August II słysząc zapał i widząc gniew z jakim te wyrazy wymówiła, — przypatrując się ognia pełnym oczom Elżuni, uśmiechał się, niby przypomnieniom dawnych czasów. Któż wie? Cosel może przyszła mu na myśl i jéj niepohamowane gniewy a groźby...
— Zaprawdę — pani wybaczoną być może taka surowość, bo kto na nią spojrzy, winowajcy nie przebaczy... ani go nawet zrozumie!! Czy mąż pani ślepym nie był? zapytał król uśmiechając się.
Elżunia spuściła oczy smutnie.
— Komukolwiek przysiągł, N. Panie, z dobrą i nieprzymuszoną wolą, winien był jako człowiek uczciwy dochować przysięgi — jakbykolwiek wyglądała ta, któréj ślubował! rzekła pani Piętkowa.
— Ach! ach! opierając się na lasce począł August, który snadź w téj rozmowie smakował: przysięgi serdeczne rzadko kiedy się dochowują, bo nad sercem, piękna pani — władzy nie mamy!
— Nie idzie mi już o serce jego, zawołała Elżusia — ale o uczciwość! publiczną taką dom okryć i mnie sromotą!
— A! pani jesteś surową! nadto surową! nielitościwą! śmiejąc się z przymusem jakimś mówił król — młodym się wiele wybaczać powinno.
— Tak, póki są młodzi, N. Panie! kto się żeni ten młodym być przestaje!
Król oczy tylko silniéj otworzył i brwi podniósł najjaśniejsze do góry — dworzanie zaś zdumieni i zgorszeni tak przewrotną nauką, mieli miny przelękłe... Spoglądając na siebie, jakby pytając, zkąd się taka kobieta tutaj wziąć mogła, obawiali się, by August II nie obraził się mową tak śmiałą. Byłoby to może ten skutek wywarło, gdyby z innych ust pochodziło: — twarzyczka Elżusi nie dozwalała gniewać się na nią — była nadzwyczaj piękną.
Dokończywszy, skłoniła się nizko; król chciał iść, wstrzymał się, szepnął coś marszałkowi dworu, marszałek przyszedł z tém poselstwem do wojewody, a ten wytłómaczył pani Piętkowéj, iż N. Pan życzy ją sobie widzieć na dworze swoim, i na jutrzejszym balu w zamku.
Ponieważ August jeszcze jakby oczekując odpowiedzi, stał i patrzał — Elżusia zbliżyła się ku niemu.
— Darujesz rzekła N. Panie, że dziękując za jego łaskę, rozkazom zadość uczynić nie będę mogła. W mojém położeniu nie przystoi pokazywać się publicznie... a smutną twarzą i humorem popsułabym tylko W. K. Mości zabawę.
Dygnęła i cofnęła się po tych słowach. Śmiałe to odmówienie dziwić nadzwyczaj się zdawało i króla, i marszałka i wojewodę, i tych co je dosłyszeli — król się jednak nie obraził, pochlebiło mu to, że go mimo lat i pedogry za niebezpiecznego uważano. Skłonił głową z bardzo wdzięcznym i przymilającym uśmiechem, ręką ją pozdrowił raz jeszcze, i opierając się na lasce poszedł daléj. Za nim cały dwór począł ciągnąć majestatycznie, i nieprędko wojewoda mógł, podawszy rękę swéj protegowanéj, zaprowadzić ją do miejsca gdzie stały lektyki. Stryj Eligi, niemy i bierny świadek całéj sceny téj, karku tylko sobie nałamał ukłonami, a teraz cisnąc się zdążał za synowicą, szabelkę ściskając w ręku — z wielką w sercu boleścią. Był od króla o kilka kroków tylko, a do ręki jego docisnąć się nie mógł i mozolnie usmażonego łacińskiego komplementu nie powiedział!
Lecz, stało się! nie rozpaczał: nowiusieńkie buty kurdybanowe i łacina owa na drugi raz jeszcze przydać się mogły. Gniewał się tylko trochę na synowicę, która tak pięknego zaproszenia królewskiego przyjąć nie chciała!... Powtarzał też po cichu, usprawiedliwione teraz poniekąd wykrzykniki: — Herod-Baba!
W bramie, kędy stały lektyki, zalegał do koła tłum ciekawych, noc była pogodna i piękna. Ci, co do zamku wcisnąć się prawa nie mieli, chcieli być przynajmniéj świadkami jak goście z niego odpływali, przypatrując się strojom i twarzom. Pomiędzy ciekawych nie przypadkowo, ale z rozmysłem wcisnęli się Trzaska i Borodzicz, nie spuszczając z oka lektyki pani Piętkowéj. Stanęli zakrywszy się, aby ich nie spostrzeżono, jak mogli najbliżéj... Przyczyną téj zasadzki było, że Trzaska tegoż dnia w gospodzie przez przepierzenie wysłuchał całéj narady między Piętką a Dziembą, umawiającymi się o porwanie jejmości. Wiedział więc Trzaska, że tragarze byli przekupieni i że lektykę na pirneńskie przedmieście nieść mieli, — a zarazem, że Piętka i Dziemba we dwóch tylko z lektyki Elżusię pochwycić się spodziewali, nikogo więcéj nie mając do pomocy.
Trzaska natychmiast skoczył do Borodzicza, opowiedział mu wszystko, i we dwóch także byli pewni tamtym dwu podołać, a panią swą obronić. Stanęli więc dopytawszy lektyki, pewni, że im się ona nie wymknie... Ale w chwili wsiadania Elżusi, nacisnął się tłum, zepchnięto ich trochę, tak, że ledwie Borodzicz na palcach się spiąwszy, dojrzał gdy już wieko zamykano téj, do któréj jejmość wsiadła, a gdzie był p. Eligi. W pierwszéj też chwili nie mogli się tak łatwo wydobyć ze ścisku i podążyć za drążnikami. Dopiero nieco daléj biegiem już zaczęli ścigać lektykę. Lecz im oni skorzéj za nią szli, tém tragarze lepiéj kłusując uchodzili.
Zaraz za bramą zamkową, wyminąwszy gąszcz ludzką, ci co nieśli Elżusię, porozumiawszy się znakami ze stryjaszka drążnikami, rzucili się w lewo i puścili uliczką po pod mury w dół: stryja zaś Eligiego poniesiono żwawo na prawo w ciasne przejście ciemne..
Trzaska i Borodzicz co chwila potrącani, biegli jak mogli zadyszani za lektyką, nie dościgając jéj jeszcze, bo coraz nowe znajdowali przeszkody... Ludzie niosący umyślnie zdaje się puszczali się w najkrętsze uliczki i łamane jakieś przejścia, tak, że Borodzicz i Trzaska ledwie mogli na oko ich złapać... by lektyki nie stracić.
Wreszcie dopędzili tak pirneńskiego przedmieścia i szerszéj nieco ulicy, w któréj księżyc padał. Borodzicz ujrzał zaraz na progu jednego z domostw, stojących we drzwiach Zygmunta i Dziembę... Byli sami i bez broni... drążnicy zwolnili kroku tak, że Trzaska miał czas nadbiedz i Borodzicz, który już szabli dobył, z przełaju przeciw lektyce zajść... Tylko co ją postawiono na bruku i wieko podniesiono, a Zygmunt z Dziembą przypadli do otwierających się drzwiczek, tuż na karku już mieli Trzaskę i Borodzicza...
Elżusia wysiadając zobaczyła męża i z podziwu krzyknęła, ten ją już pochwycił za rękę, a Dziemba miał wziąć za drugą, gdy Borodzicz nie czekając dłużéj płazem go po grzbiecie tak smagnął, iż Julek odwrócić się nagle zmuszony, pośliznął się i padł pod nogi; Trzaska uderzył prawie równocześnie Zygmunta...
Drążnicy widząc to, pasy nawet porzuciwszy zbiegli, aby się skryć co najprędzéj. Dziemba też przestraszony uderzeniem, zerwał się, i nie czekając więcéj, wpadł do domu, którego drzwi za sobą zatrzasnął.
We dwóch Borodzicz i Trzaska chwycili teraz pana Zygmunta, którego im łatwo było przytrzymać, tak, że kroku ruszyć nie mógł; klął tylko i rwał się a odgrażał napróżno.
Elżusia już była wyskoczyła z lektyki, rękę trzymając u pasa, za który w czarnéj pochwie zatknięty miała zawsze puginał. Poznała po głosie męża i swoich niespodzianych obrońców, lecz cała ta przygoda dziwną niezrozumiałą się jéj wydała.
— Co to jest? zawołała — gdzie ja jestem? jakim sposobem tu się znajduję?... Co on tu robi?
Wskazała palcem męża.
— Niech się pani nie lęka — przypadając nieco ku niéj, o ile ręka dozwalała, rzekł Borodzicz — był to spisek łotrowski na panią, który pan Trzaska odkrył przypadkiem... Ludzie z lektyką byli przekupieni przez Zygmusia... Dzięki Bogu w poręśmy się znaleźli...
Zygmunt rwał się i szamotał ciągle, pieniąc z gniewu. Elżusia z brwią namarszczoną, groźna postąpiła ku niemu.
— Czegożeś to odemnie chciał żeś musiał aż gwałtu użyć i zdrady, aby się widzieć z żoną? zawołała... Mogłeś przecie gdybyś miał odwagę, czoło pokazać, przyjść w biały dzień... Wiedziałeś, że tu jestem, ale nie wiesz po com przybyła... Przybyłam pierścień twój ślubny rzucić ci w oczy. Daj go téj, któréj łańcuch prababki powiesiłeś na szyi, ukradłszy go z domu. Wstyd i hańba..
— Tobie to mnie wyrzucać! tobie! zawołał z kolei Zygmunt: coś za sobą cały regiment gachów przywiodła, żeby cię od męża bronili!! tobie, co się królowi wdzięczysz, aby po Duparc wziąć dziedzictwo!..
— Milcz! krzyknęła Elżusia — mnie nikt prócz ciebie, jednego wejrzenia nie zarzuci! Moje sumienie czyste!
— A! na miłego Boga — przerwał Borodzicz: zlitujcie się państwo! To ulica! Już się okna zaczynają otwierać, ludzie gromadzą, straż nadejść może. Gdzieindziéj się z tym jegomościa rozprawi. Tu nie miejsce... Weźmiemy go z Trzaską, zawiążemy gębę i zaprowadzimy pani do progu... niech się tam tłómaczy...
— Ja tłómaczyć się! przed kim? przed nią? Cóż to? czy wy mnie sądzić myślicie? zawołał Zygmunt umyślnie głosu nie szczędząc. Żona mnie będzie dekretowała, a gachy wyrok wykonają! He! he! niedoczekanie wasze!
I krzyknął zawołując Dziemby, ale ten z za drzwi pokazywać się nie myślał, pamiętał na plecach ciężkie płazowanie Borodzicza.
Elżusia gniewna, ale poważna patrzała na męża.
— Niepotrzeba na ciebie wyroku, rzekła — tyś sam wyrok napisał na siebie — tyś sam, Pan Bóg go wykona! Proszę panów puścić go, chce iść za mną, niech idzie posłyszeć słowo ostatnie, a nie — niech wraca do ulubienicy... ja za nim gonić nie będę, a lękać się, nie lękam... Nie wart, żebyście sobie ręce o niego walali!
Usłyszawszy te wzgardliwe wyrazy, Zygmunt puszczony odskoczył, chwiejąc się i zataczając kroków kilka...
— Jędza! krzyknął wściekły... i któż się tu zdziwi żem od téj kobiety uciekał! I ja też za waćpanią nie pogonię... choć mam prawo jako mąż, zamknąć cię, ukarać, mścić się... Z nią się ja kiedyś rozprawię, dodał; ale kto śmiał tknąć płazem i rękę na mnie podnieść, ten mi musi odpowiedzieć za to... Słyszycie waćpanowie?!
Borodzicz i Trzaska stanęli oba...
— Do usług jestem, ja pierwszy com waćpana pałaszował — rzekł Trzaska.
— A ja com za kark schwycił, także — dodał Borodzicz... Rozprawim się.
— Rozprawim...
— Nie daléj jak jutro! zawołał Zygmunt: gdy jejmość dobrodziejkę odprowadzicie do domu... Służę tu na radę... albo wprost do Bażantarni z pistoletami.
— Czego tu radzić? po co? przerwał Trzaska... Jutro na ósmą w lasku pod Bażantarnią...
— Jutro...
W czasie téj rozmowy wrzawliwéj, urywanéj i pośpiesznéj, Elżusia stała z rękami załamanemi, gniew jéj we łzach się niemych rozpłynął...
— Z jejmością rachunek zrobim gdzie indziéj, dokończył szydersko Zygmunt; a że nie minie, to nie minie...
To mówiąc począł się do drzwi dobijać, za któremi stał Dziemba. W téjże chwili stryj i wojewoda od strony zamku z pochodniami śpieszący nadbiegli...
Lektyka stryja, któréj drążnicy ulękli się i wydali swych współtowarzyszów, nie zaszła daléj jak do gospody... Tu pan Eligi dowiedziawszy się o spisku, poleciał do sąsiada i cały dwór rozbudził... Ludzie, co go nieśli, na pirneńskie wskazali przedmieście... dokąd sam wojewoda, Rzesiński, pachołcy i co żyło w gospodzie się zbiegło... Zygmunt miał ledwie czas widząc ten tłum do domu się skryć i drzwi za sobą zaryglować... wojewoda bowiem po drodze, z zamku kilku prowadził żołnierzy. Wszystko to już się okazało niepotrzebném... lecz zgiełku i gwaru narobiło w mieście takiego, iż mieszkańcy sądzili, że się pali.
Panią Piętkową wsadzono do lektyki i w tryumfalnym pochodzie odniesiono do domu... Stryj Eligi płakał i modlił się — Elżunia z zaciśniętemi usty chodziła zamyślona...
— Herod-baba! szepnął stary z kąta — Herod-baba!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.