<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Herod-baba
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HEROD-BABA
OPOWIADANIE DZIADKA
spisane przez
J. I. Kraszewskiego.




WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.

1880.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 8 Октября 1879 г.

Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 20.





Spojrzawszy po dzisiejszym świecie jak on sobie szary, mdły, jednostajny i wystygły wygląda — a porównawszy do owego bujnego żywota dni przeszłych, tak pstrego, kraśnego, zawiesistego i wrażliwego — nam starym aż się chce westchnąć, że te ludziska skarłowacieli tak i zamarzli. Miły Boże! co się to działo, co się to działo za onych czasów, o których nam dziadowie rozpowiadali! Nie powiem, żeby tam wszystko było lepiéj, ani utrzymuję, żeby dziś miało gorzéj być — ale dalipan — było inaczéj! o! inaczéj! Człek żył i czuł, że żył, bo się i sparzył nieraz, i kresę po łbie oberwał, i zawrzało w nim i zakipiało, i rozsierdził się — ale kiedy potém ściskał a całował, to aż kości trzeszczały. Mężczyzni i kobiety byliśmy wszyscy jakoś mężniejsi w życiu i gorętsi. „Smakował nam światek,“ jak mówi o Reju Trzecieski. Pościliśmy o chlebie i wodzie, ale pili konwiami; rąbało się na śmierć, a kochało do zdechu. Wszystko to dziś blade, mizerne, kaszlące, chorowite, ani kocha, ani nienawidzi — ledwie dysze i tylko co żyje...
Tego z was nikt nie pamięta, ani może o tém słyszał, co się jeszcze za Augusta II trafiło panu Zygmuntowi Piętce; a ja wam to opowiem, żebyście mieli jaką taką próbkę życia, które się wówczas plotło prawie wszędzie, i poznali jaki to był wigor u nas nietylko w mężczyznach ale i w niewiastach. — Ale muszę zacząć ab ovo, i powiedzieć najprzód o rodzinie i gnieździe.
Wiadomo, że dom Piętków Oczkowiczów pochodził z Drohickiego — ale, jak to szlachta uboższa, bo nawet i średnich fortun ludzie nigdy długo miejsca nie zagrzeli, a młodzież się rozłaziła po kraju szczęścia szukając, i potém żeniła, osiadała i krzewiła po różnych ziemiach — tak i owi Piętkowie, którzy się pieczętowali Ślepowronem, gdy się rozrodzili, mało ich gdzie nie było. Herb zatrzymawszy jeden, bo w ostatnich czasach już, jak dawniéj klejnotów nie przerabiano — pisali się Piętkowie rozmaicie od wsi i folwarków, które posiadali; — Piętka Zygmunt o którym mówić mam, rodził się ze Strumiłówny herbu Dąbrowa, ojciec jego a podobno dziad osiadł w Krakowskiém, nabywszy tam wioskę zamieszkał i był pono łowczym, bo syna łowczycem nazywano, dopóki starostwa małego nie dostawszy i tytułu z niém nie nabył.
Otóż to wiedzieć należy, iż rodem kury czubate — o czém się każdy co żył przekonać może. Czy się to dzieje krwi dziedzictwem, czy przykładem a obyczajem domowym — pewna, że nie daleko pada jabłko od jabłoni i sowa nie urodzi sokoła. Gadajcie sobie co chcecie, jaki ojciec taki syn, rzadko inaczéj. Powiecie mi, że rozrzutnym się skąpcy rodzą, a sknery mają synów marnotrawnych — prawda to, ale jedna umysłu i temperamentu krewkość zbytnia stwarza i onych sknerów i rozrzutników! — Były familie ciemięgów i rody zuchwałe... u innych krew wrząca szła z ojca na syna.
Piętków Ślepowronów cały ród znany był że jeden w drugiego rosły u nich szalone pałki. Jak są konie, co dopiero w siódmym roku składają, tak owi Piętkowie dopiero pod czwarty krzyżyk zaczynali się moderować i stawać ludźmi poważnymi. I potém byli z nich tacy zacni i uczciwi obywatele i do tańca i do różańca, że lepszych nie znaleźć — ale za młodu... nie było łańcucha, na którymbyś ich utrzymał. Opowiadano o ich wybrykach dziwy: — jeden zbiegł na Sicz i tam kilka lat kozaczył; drugi o kilku talarach z domu uszedłszy, całą Europę przewędrował i z dobrze nabitym trzosem do domu powrócił; inny na pal wbity w Konstantynopolu mizernie życie skończył. Gdzie ich nie było! i po klasztorach i po obozach, a najwięcéj gdzie się bito, pito i cholewy smalono bo do tego nie było nad nich przedniejszych. Rzekłbyś, że ich dom to piekło za młodu, że doma usiedzieć nie mogli jednego dnia; hej! zabrakło konia i siodła w stajni, a panicza w domu, ojciec się tylko podrapał po łysinie, wiedział on co to miało znaczyć — furknął ptaszek, a jak furknął, wabić go i łapać i nawoływać darmo było — musiał chłopak się swobodnie wyszumieć — powracali do domu różnie, jedni obcięci i nadzy jak marnotrawni synowie, drudzy w sajetach i rzędach złocistych — bo szczęście różnie służyło: rzadko który bez kresy przez łeb.
Który ojciec rozum miał, dawał syna zawczasu do obozu, tam już owa wielka fantazya najłacniéj się mogła wyszumieć i wykipieć... Najgorzéj wyszedł kto ją chciał hamować, bo często garnek rozsadziła. Opowiadano o Hilarym Piętce, co miał dobra Szeligi w Drohickiém, że syna był dał do nowicyatu do księży Jezuitów i chciał go księdzem mieć... aż ten mu późniéj wrócił do domu, ale żonaty z Węgierką.
Ojciec pana Zygmunta i sam pono za młodu nie był lepszy; szczęściem że trochę wojskowo służył, to się pod zbroją wyłupał i krwi mu trochę puszczono... potém ożenił się z ową Strumiłówną, gospodarzyć zaczął zawzięcie, a resztę ognia na łowach puszczał, bo był istotnie łowczym de nomine et re, zawołanym, szczególniéj na wilki, na niedźwiedzie, na dziki i gdzie się czasem oszczepu chwycić trzeba było, passyę do tego wielką miał. Człek zresztą stateczny, w przyjaźni stały, miłosierny, a jak się rozczulił, do rany go było przyłożyć — gdy mu się Zygmuś urodził, że niezmiernie dzieci lubił, to go więcéj może sam na rękach nosił niżeli piastunka, a potém go bawił, kijki mu strugał, dziwów z nim dokazywał.
Raz go, gdy chłopak jeszcze bardzo mały był, zastali jak do snu go kołysał, a no trudno odgadnąć w czém. Na ścianie wisiała zbroja ciężka żelazna, co ją na piersiach husarze nosili. Zygmusia w nią włożywszy, że była wypukła kołysał w niéj i uśpił; miano to za omen, iż z niego żołnierz będzie, ale się to niesprawdziło. Że jedynakiem był dzieciak, ukochanym ojcu i matce, a łowczy podejrzewał iż to tak się rozbuja pewnie jak zwykli Piętkowie, za wczasu dumali i przemyślali jakby go od szwanku salwować. Wszelkiemi środkami i sposoby starali się złagodzić naturę porywczą, żywą, gorącą i uśmierzyć ją a dać mu obyczaje ciche i zamiłowanie żywota spokojnego.
A no już za młodu zaczęło się okazywać, że ten ogień wypalić się musi — Zygmuś dobry był, ale wisus nad lata, nie było dnia gdy się na nogi podniósł, żeby figla nie spłatał i guza nie oberwał, jeszcze mu jeden nie odtęchł, gdy już na drugiego biegł. Trzeba go było pilnować, chodzić za nim, a i tak zawsze się wyrwał. Ojciec bakałarza wziął do domu, który nogi stracił biegając za chłopakiem i do roku nie dotrwał. Drugi zachrypł od krzyku; posłali go do szkół i pod rygor księży, a co się tam działo, naopowiadać się nie mogli. Szkody ojciec płacił co kwartał znaczne, suknie sprawiał, karano pono i bito, ale z tém jak bez tego; jutro się toż samo powtarzało.
Mówili znajomi i przyjaciele: — Przecieżci go we zbroi kołysał, to go do wojska daj. — A no — ojcu się nie chciało jakoś myślał, że się piwo wreszcie wyburzy.
Młodości wreszcie opisywać nie będę. — Łowczy był cięty niebezpiecznie od dzika, i chorzał, obawiał się żeby jedynak, któremu się już naówczas wąs był puścił, nie szalał zbyt długo, i po naradzie z jejmością postanowili go ożenić. A było to także nie łatwe zadanie jaką mu dać żonę, bo lada pokorne stworzenie nie dałoby sobie rady z Zygmusiem, i trzeba mu było dobrać taką hic mulier, coby jegomości narzuciła dobre wędzidło i na wodzach trzymać umiała; samą zaś siłą nigdyby go nie mogła pokonać; należało więc szukać i urodliwéj i mądréj niewiasty, co by tego wisusa okiełznała.
Wciąż i ojciec i matka nic nie mówiąc Zygmusiowi, bo by się on ożenić wedle przykazania nigdy nie chciał, po cichu przepatrywali, przepytywali, rozglądali się. Już im o majątek nie szło, ani o świetną kolligacyę, byle co poczciwego, gładkiego i silnego, żeby się mogło postawić Zygmusiowi, a w kaszy mu się zjeść nie dało.
W sąsiedztwie mieszkał szlachcic Okoń Pieńkowski, nie ubogi, nie bogaty, zamożny, pracowity, a obdarzony pięciorgiem dorodnych córek. Dwie już z nich były zamężne, i błogosławieństwo wniosły do domów, trzy zostawały na wydaniu. Matka je wychowywała sama, a była kobieta co się zowie rozumna i wielkiéj woli; z niéj pani łowczyna wymiarkować mogła czém córki były, bo prawie zawsze matka je tworzy na obraz i podobieństwo swoje. Podobał im się dom i ludzie i panny, szczególniéj najstarsza Elżusia i łowczemu i łowczynie. Dziewczyna była jak łania, wzrostu słusznego, zbudowana krzepko, rumiana, oczki wesołe, śmiała i raźna, piękna na podziw, bo ze wszystkich sióstr krasą się odznaczała; ani blondynka jasna, ani zbyt ciemna brunetka, włosy miała kasztanowate, pozłociste, a warkocze gdyby u królowéj. Przytém rączka i nóżka maluśkie, drobne, zgrabne: słowem, że najwybredniejszy człek nie znalazł w niéj do przyganienia nic, chyba to, że była śmiała jak mężczyzna i gusta miała trochę nie kobiece. Gdyby jej byli konia pozwolili, pewnieby sobie rady z nim dała; z muszkietu i pistoletów strzelała dla zabawy i takiéj wprawy nabrała, że aż podziwiano celność jéj strzałów; nieraz pono ojcu się do wilka na polowanie wprosiła nawet, o czém w domu mówić nie było wolno. Mimo takiego temperamentu kochali ją wszyscy, bo dobra była jak anioł i do poświęcenia chętna, a dla chorych i dla ubogich ostatnią sukienczynęby oddała; ale za to o pokrzywdzeniu czyjemś, o złych sprawach, o nikczemności ludzkiéj przy niéj mówić nie było można, tak to ją oburzało... Matka, która u książąt Lubomirskich wychowała się z wojewodziankami razem i była jak powiadają i do stroju i do łoju — córki nauczyła potrosze i języków i muzyki i głowy im pootwierała, mieli też potém do nich panią bonę wdowę po oficerze, który był z Leszczyńskim powędrował do Lotaryngii i tam zmarł, kobietę zacną i dworskiego wykształcenia — ta dopełniła co matka poczęła.
Oboje rodzice Zygmusia często bywając u Okóniów, nie mogli się Elżuni napatrzyć — bodaj że przy kieliszku stary łowczy z cześnikiem coś o dzieciach pogadali, ale tego nikt nie dosłyszał. Zygmusia trzeba było do panny tak prowadzić, żeby się nie domyślał, że mu ją dać chciano, boby od niej uciekł pewnie.
Nie wiem spełna jak do tego doszli, że do Okóniów pojechał i Elżusię zobaczył, a no z razu mu się nie podobała. Rodzice byli markotni. W zapusty zaprosili do siebie sąsiadów, Zygmusiowi powierzywszy gospodarstwo i przyjęcie, bo do tego był jedyny. Przyjechały i dwie zamężne i trzy jeszcze w domu będące Okóniówny. Elżunia między niemi perłą się wydawała, a nietylko siostry, ale wszystkie inne kobiety gasiła urodą i postacią. Zygmuntowi dopiero się oczy otworzyły, a bodaj i serce. Zabawy nadzwyczaj były wesołe, młodzież sobie dobrze podpiła. Zygmuś Elżuni ani patrzał, ona mu też kwaśnéj miny nie robiła, bo chłopiec był urodziwy, wesół, wygadany, zręczny, a taniec prowadził i wszystkich na podziw zagrzewać umiał, tak że rej miał wszędzie. Już pono pod koniec onych szalonych zapust, w tańcu snadź, gdy nie bardzo na nich uważano, panu Zygmuntowi buziak malinowy Elżuni zasmakował; korzystając z jakiegoś obrotu, schylił się chcąc ją pocałować i piorunem w ucho dostał.
Gdybym państwu powiedział, że to był zadatek przyszłéj miłości obojga, możebyście nie uwierzyli; lecz w istocie tak było że Zygmuś się w niej od téj chwili szalenie zakochał, a ona też na niego lepszém okiem patrzeć zaczęła, bo miał téż rozum, że się nietylko nie pogniewał, ale ją jeszcze z kieliszkiem w ręku na klęczkach przepraszał.
Ostatni dzień zapust u Okóniów spędzono i już tam uważano, że się do siebie mieli, z czego łowczy niesłychanie się cieszył, udając, że tego nie widzi i wcale się nie domyśla.
Czasu postu pod różnemi pozorami wyrywał się do Okóniów, gdzie go jako syna dobrych sąsiadów przyjmowano grzecznie, a nu dosyć chłodno. Elżunia téż choć była dlań przyjazną, szczególnych względów nie okazywała. Łowczy na cztery nogi kuty, rzucał umyślnie półsłówkami, iżby nie rad syna młodo żenił. A tu w Zygmuncie się paliło, z każdym dniem owa miłość rosła, niepohamowaną się stając. Zwierzył się matce najprzód. A ta mu przyrzekła, że ojca będzie się starała nakłonić, aby przeciwnym nie był. Jako kobieta rozumna, znając dziecko, nie wydawała się też z tém wcale, iż sobie życzyła Elżuni na synową. Tém rozumném postępowaniem doprowadzili do tego Zygmusia, iż to czego rodzice pragnęli, uczynił z własnéj woli, za najszczęśliwszego się mając, iż mu dano pozwolenie i błogosławieństwo.
W taki sposób się tedy pobrali. Łowczy Panu Bogu dziękował iż syna postanowiwszy i gospodarstwo mu zdawszy, a sobie tylko mały leśny folwarczek zostawił, o jego przyszłości spokojnie zasypiać może. A no jeszcze się był snadź nie wyszumiał dosyć. Z razu wielka miłość była między młodém małżeństwem, tak że o mało Elżuni nie zjadł. Szalał za nią, w domu siedział, gospodarstwa pilnował i mało co nawet wyjeżdżał, chyba do rodziców, albo do Okóniów. Elżunia korzystając z tego przywiązania mężowskiego, zaraz w ręce wzięła domowe sprawy i gospodarstwo i rząd i klucze, ale tak nieznacznie, iż to sobie Zygmunt raczéj za łaskę uważał, niż za krzywdę.
In tractu pierwszych lat pożycia, najprzód łowczyna zmarła, a jak to u nas nader się często między szczęśliwemi małżeństwami trafiało, mąż do niéj dziwnie przywiązany, wkrótce zasłabł, zatęsknił się i poszedł za nią.
Zygmuś też z wielkim żalem po rodzicach, bo serce miał dobre i kochał ich gorąco, sprawiwszy pogrzeb, począł na całym majątku gospodarzyć, a w onym wielkim smutku swoim potrosze się rozrywać. Już to złém było, iż mu żona i dom nie starczyły rozrywką, bo do sąsiadów się wyrywał, do Krakowa jeździł i tygodniami tam siadywał z wesołymi towarzyszami, wreszcie bez potrzeby do Warszawy się wybrał, aby dwór zobaczyć. Król August II właśnie tam naówczas przebywał, a z nim i koło niego kręciło się młodzieży i wojskowych, kobiet pięknych, cudzoziemców, różnych awanturników płci obojéj podostatkiem. Czasy to były opłakane, bo w kraju nieład, a zamieszanie panowało, a w stolicy i u dworu, rozpusta błyszcząca, piękna, strojna i uśmiechnięta.
Młodemu łatwo się było popsuć patrząc na to, a wpadłszy w wir, człowiek się już mimowolnie kręcił. Za pierwszą bytnością Zygmunta w Warszawie, porobił on zaraz znajomości u dworu. Stryja miał na nieszczęście, który z chudego pachołka wydrapał się łaskami saskiemi na urząd dworski i synowca też za sobą do dworu wciągnął. Zygmusiowi nic nie brakło, by się mógł podobać: twarz, postawa, siła, dowcip, humor, przystawały dziwnie do tego kółka. Szalano okrutnie, ucztowano, bawiono się; nie mógł człowiek tchnąć na chwilę, gdy wpadł między tych dworzan, którzy w najsmutniejszych nawet dniach, gdy się wszystko waliło i wywracało, o maszkarach i balach myśleli. Pierwszy raz do Warszawy zawitawszy, powrócił na wieś do Elżusi jak pijany. Nie mógł się jéj naopowiadać o tém co widział, dokazywał, czego był aktorem i świadkiem. Jéj się nie bardzo podobało, ale zmilczała. Zygmuś czuły jeszcze był, spodziewała się, że mu to z głowy wywietrzeje i do dawnego trybu życia powróci.
Aliści prawda to wielka, że są takie zatrute nektary, których gdy się człowiek raz napił, już bez nich żyć nie może. Zygmuntowi usta paliło, wzdychał na wsi siedząc do tego życia, którego popróbował, tylko się już z tém nie odzywał wcale, bo żona groźnie nań patrzała i gdy raz nad śpiewaczką Francuzicą, która za królem była do Warszawy przyjechała, unosił się przed nią, opisując jak u niéj wieczerzę jedli i co była za niewiasta cudna, Elżunia nogą tupnąwszy, tak go skonfudowała, iż usta zaraz stulił.
Milczenie to jednak kryło w sobie niebezpieczniejsze jeszcze rojenia, jakby się to tam nazad na dwór dostać i szaleć z szalonymi. Osmutniał, chodził ponury, wzdychał, na wsi mu wszystko nie w smak szło, z sąsiadami zaczęli pić na zabój. W domu Elżunia gościnną być umiała i nie broniła, żeby się podochocili w wesołém towarzystwie; ale ekscesów takich, co i życiu i zdrowiu groziły i na pośmiewisko u służby ludzi poważnych podawały, nie dopuszczała. Przenosili się więc gdy chcieli pić do kawalerskich domów, albo do miasteczka.
Nie obawiała się nałogu dla niego żona, bo Piętka pił w sposób osobliwszy jakby wodę chlipał — do głowy mu nie bardzo szło, a gdy był sam, wina nie potrzebował i nie tknął, upodobania w niém nie miał. Nie zważała więc na te wybryki, będąc pewną, że mu się one uprzykrzą; wolała je niż owe do Warszawy wycieczki, które mu głowę zawracały. Aż tu nieopowiedziawszy się raz Zygmunt, dmuchnął jéj, pod pozorem jakimś znowu, dowiedziawszy się, że dwór zjechał. Nie było go dwa tygodnie, i pokorniuteńki powrócił. Jak go tam Elżunia tym razem przyjęła, nie wiadomo; snadź wszakże głowę mu zmyła dobrze, bo się kilka dni na siebie boczyli, poczém, jak niepyszny pan Piętka przeprosił, uczyniono zgodę i był pokój i życie jak przed tém między małżeństwem przykładne.
Okazuje się jednak, iż Piętka téj dworskiéj zarazy tak był pochwycił, że się jéj pozbyć nie mógł. Nudził się na wsi i ziewał. Próbował łowów, zjeżdżali sąsiedzi, sprowadzano skrzypki, a no te wiejskie uciechy nie w smak mu szły.
Nie było tu tego przepychu, téj świetności za oczy porywającéj, tego języka wytwornego, tych niespodzianek wspaniałych, tego szumu i hałasu i zbytków jak na dworze. Zygmunt sobie to lekceważył porównywając, a przytém ta przeklęta tancerka, która się nim była chwilowo dla jego pięknéj postaci zajęła... w serce mu czy też w głowę obałamuconą wpadła.
Była to Francuzka, zręczna jak one są wszystkie, która jakiś czas zwróciła nawet oko słoneczne Króla Jegomości na siebie. I nie nazbyt młoda, i nie bardzo piękna, ale śmiała, wesoła i umiejąca się narzucić, bałamuciła tam wielu we Francyi, w Brukselli, w Dreznie, a nakoniec w Warszawie... złapała tego nieszczęśliwego Piętkę, który ją skaczącą ujrzawszy, gdy potém szczebioczącą przy wieczerzy usłyszał, zupełnie dla niej głowę stracił. Zręczna niewiasta, choć się jéj podobał, umiała go zdala trzymać.
Król August II poznał ją był wypadkiem, gdy w polityce nie mając co czynić, a pańską zaspakajając fantazyę, puścił się był incognito na wyprawę do Flandryi, pod nazwiskiem hrabiego de Torgau, z księciem Eugeniuszem Sabaudzkim i księciem Marlboroughiem, nie długo jednak tam pozostał, widząc, że się oblężenie Lille przeciąga, i na Bruksellę do Saksonii powracał, gdy na operze będąc zobaczył sam tą skoczkę zowiącą się Duparc.
Mówiono, iż tak mu się ona podobała naówczas, że po spędzonym wieczorze z nią, w towarzystwie hr. Vitzthum’a, Bunditza i innych panów, nie wydając się kto był, obiecał jéj umieszczenie przy teatrze w Dreźnie, czego potem dotrzymał, gdy tam przybyła i wspaniale ją przyjąć rozkazał. Nie długo jednak trwały owe łaski królewskie i Duparc pozostała przy teatrze, który czasu bytności pańskiéj, do Warszawy bywał przewożony. Miała przyjaciół na dworze i dowcipem a wesołością bardzo się podobać umiała dopóty, póki się kto niedopatrzył, iż w komedyantce téj wszystko było dobrze odegraną komedyą.
Taka to „ballerina“ ladajaka, którą już w całéj Europie nieraz znano z lekkomyślnego życia i polowania na worki — prostodusznego a zapalczywego Piętkę w sidła swe ułowić potrafiła. Ani jéj on był w głowie, słyszała tylko, że szlachcic był bogaty, widziała, że mu głowę zawróciła, korzystała więc z tego grając przed nim poważną osobę, jaką nigdy nie była. Dobrana ku temu ciotka stara, niby dozorczyni surowa, dopomagała niegodziwéj istocie do uwodzenia Zygmusia. Przyjaciele byliby go ostrzedz mogli i powiedzieć z kim miał do czynienia... ale ci więcéj byli jéj niż jego przyjaciółmi i do spisku należeli, śmiejąc się jak należało z oszalałego chłopca.
Dosyć że Piętka po raz wtóry nie znalazłszy już w Warszawie panny Duparc języka tylko dostał, iż do Drezna wróciła. Kazała mu pono nawet powiedzieć, iż tam na niego oczekiwać będzie. Walczył z sobą Piętka dosyć długo, ale mu już oczy blachmanem zaszły, że nie widział stokroć piękniejszéj i powabniejszéj żony, a ta Duparc mu się śniła a śniła.
Do Drezna tak z lada trzosikiem pojechać o te czasy, i to jeszcze goniąc za kobietą na złoto łakomą, a do wszelakiego zbytkowania przywykłą, nie było co i myśleć; w domu choć zapas się znajdował, od żony go żądać nie mógł i z pewnościąby mu odmówiła: szarpnął więc cichaczem do Krakowa i tam u lichwiarzy, którzy majątek brali na cyrografy zbójeckie, pieniędzy nabrał. Żona o niczém nie wiedziała; po humorze mężowskim miarkowała, iż się coś święci złego, że knuje może — nie posądzała go jednak o otwarty bunt, zdradę i żonatego człowieka o takie bałamuctwo bezwstydne. Na myśl jéj nawet przyjść nie mogło, żeby jéj tak szkaradnie drapnął.. w chwili gdy się układał właśnie jako najpowolniejszy małżonek i dawną czułość okazywać się zdawał.
U Okónia, ojca jejmości, bawił z dawien dawna brat jego, który był cały swój majątek nie wiedzieć jak utracił. Nieżonaty i już niemłody niegdyś wojskowo sługiwał, potém dzierżawami chodził, ogrody i wylewy wód go niszczyły, a resztę, z desperacyi głowę straciwszy... puścił już sam niepamiętając jak.
Imię mu było Eligi. Gdy o jednéj już szkapie i wózku został, a nie wiedział gdzie się podziać, starszy brat go przyjął, przytulił i jak zasiadł tu już się nawykłszy nie ruszył. Był on tu, może lepszym niż niegdy na własném, ekonomem, włodarzem, pełnomocnym i czego jeno było potrzeba. Stryj ten i do dzieci Okóniów bardzo się był przywiązał, szczególniéj zaś Elżusię lubił, potém gdy zamąż wyszła, czasami u Piętki przesiadywał. Gdy postrach przyszedł na biedną kobietę, że jéj się mąż rozpuszcza i bałamuci, stryj przyszedł w pomoc i na Zygmusia naglądał. Człek był powolny nadto i nie zdążał szaleńca wyśledzić, więc choć za nim jeździł, nie wytropił wcale.
Tak stały rzeczy, a pan Eligi po długiéj bytności wyjechał był właśnie do braterstwa, gdy jednego dnia pod pozorem podróży w sąsiedztwo Zygmuś summaryjnie żonę pożegnawszy wyruszył z domu. Miał niby to na noc powrócić, przyszedł jednak wieczór — jegomości ani słychu. Bywało tak nieraz, że się ochoczo zabawiwszy w sąsiedztwie, zamiast wieczorem, nazajutrz dopiero przybywał; zatém żona się tém nie miała powodu niepokoić. Nazajutrz około południa, chodząc od okna do okna, wyglądała niewiernego małżonka, który do wieczora nie wrócił. Jeszcze w tém nie było nic tak nadzwyczajnego; trzeciego jednak dnia wysłała jejmość konnego, aby się dowiedział czy u sąsiada nie zachorował. Ale tam gdzie miał być nie widziano go wcale, a posłaniec tyle tylko chwycił języka, iż na gościńcu ku stolicy wiodącym pierwszego dnia pana Zygmunta widziano.
Elżunia jak była żywego temperamentu i nie nawidząca fałszu — uniosła się już wielkim gniewem, iż przed nią śmiał ukryć podróż swoją, co nic dobrego nie wróżyło. Nie przewidywała jednak jeszcze, jak dalece był winnym. Dopiero w tydzień jadący z Warszawy książe wojewoda, spotkawszy się z Eligim Okóniem, powiedział mu w żartach: „Nie doczekacie się rychło Zygmunta Piętki, przybył do Warszawy za Francuzicą w nadziei, iż tu ją znajdzie, a dowiedziawszy się, że do Drezna wróciła, poleciał za nią jak szalony i już bodaj na Szlązku albo i w Saksonii musi być.“ W poczciwym stryju aż zakipiało. Chciał z razu ukrywać niemiłą nowinę przed synowicą, lecz zmiarkował, że to się na nic nie zdało. Trzeba było rychło radzić, kobieta była śmiała, rezolutna, więc się przed nią taić nie godziło.
Siadł więc na bryczkę, i gdy tu jeszcze niepewność była, jak rychło pobałamuciwszy się z Warszawy powróci, przybył pan Eligi do synowicy z nowiną.
— Niechaj Elżusia nie desperuje, rzekł, włosów pięknych nie targa, oczu jasnych dla bałamuta nie wypłakuje; nie będę jéj taił, że ten frant nie do Warszawy nam zbiegł, ale za tą przeklętą Francuzką do Drezna drapnął. Gdzieś mu czaru zadali.
Elżusia zmarszczyła piękne brwi, usta zacisnęła: płomieniste na stryja rzuciła wejrzenie, wyprostowała się po rycersku i spytała:
— Zkąd to wiecie?
Naówczas stryj Eligi wyspowiadał się jéj zkad nowinę wziął, z któréj się w Warszawie śmiano.
Łza nie popłynęła z oka pięknéj pani, gniewem tylko spłonęła i hamując się odezwała do stryja:
— Takiemu szaleństwu jużby pobłażać było grzechem, i trzeba ratunku na to szukać. Mówcie sobie co chcecie, myślcie co się podoba, jam tu najlepszym sędzią co czynić wypada... Nie ma co czynić, trzeba za nim jechać.
— Komu? spytał stryj — a toć nie posłucha nikogo.
— Nie posłucha! radabym widziała! on mi to przecież w oczy spojrzeć nie śmiał, dodała Elżusia — albo myślicie, że ja kogo wyprawię — pojadę sama.
Stryj tedy zakrzyknął, iż to na żaden żywy sposób nie może być, że myśl była nie do wykonania... Kobiecie, młodéj, pięknéj, do takiego miasta, które za Sodomę i Gomorrę uważano... jechać, było narażać się nadaremnie a bez pożytku dla swej sprawy.
Elżusia była właśnie naówczas w samym rozkwicie wdzięków, tak, że każdego zachwycić mogła, a niktby oprzeć się jéj nie mógł, oprócz takiego bałamuta jak Zygmunt, któremu już była spowszedniała. Nie daremnie więc stryj Elżuni lękał się jéj podróży do Saksonii, dla niéj saméj, znając z opowiadań, co się tam na dworze i około dworu działo. Począł pilnie się opierać i odradzać — nadaremnie.
Elżusia oświadczyła, iż po męża pojedzie, dodając, że pewną jest sprowadzenia go nazad do domu.
Stryj Eligi osłupiał, ufał jednak, iż ojciec i matka od téj myśli odciągnąć ją potrafią. Była ona tak nie zwyczajną i w naszych obyczajach nie praktykowaną, iż z razu stryj wierzyć nie chciał, aby naprawdę do tego przyjść miało. Tegoż dnia zamierzał jechać do starych Okóniów, aby się z nimi naradzić dla uspokojenia bardzo rozdrażnionéj Elżusi. Już konie stały przy ganku, gdy zobaczywszy je przez okno jejmość zawołała:
— A to dokąd stryj myśli?
— Do Wólki.
— Czekajże chwilkę, tylko klucze i dyspozycyę oddam Florkowéj, boć ja z nim pojadę.
— Zatém dobrze — rzekł w duchu Eligi, tam jéj się to łacniéj z głowy wybije. Przez calutką drogę jednak o niczém nie mówiła Elżunia, tylko o swéj podróży, wypytując ile dni trzeba było jechać do Warszawy i jak ztamtąd dostać się do Saksonii. Prawdą a Bogiem stryj Eligi daléj jak do granicy szlązkiéj nic nie wiedział, jego świat się tam kończył; jednak chcąc synowicę nastraszyć, jął jéj opisywać, że tam i góry i pustynie i rzeki wpław przebywać było potrzeba....
Słuchała z wielką uwagą, a na każdą rzecz miała jedną tylko odpowiedź: Przecie tamtędy ludzie jeżdżą? Stryj temu zaprzeczyć nie mógł, ruszała więc ramionami z uśmiechem. — Tamtędy wszakże licho mojego Zygmunta poniosło; kiedy on się dostał, i ja dobić się muszę!
Stryj Eligi przebąkiwał coś o rozbójnikach w Tarnowskich górach, Elżusia z zimną krwią dodała. — Trzeba dobre pistolety wziąć.
W końcu widząc ten upór niezłomny, już stryj rachował tylko na ostygnienie, — że gdy refleksya przyjdzie, owa odwaga i animusz ustąpić muszą... Tak dojechali do Wólki Okóniowskiéj. W domu był stary ojciec, jejmość matka i jedna z sióstr zamężnych, bo już były pod ten czas wszystkie za mąż powydawane. Skoczyła pani Zygmuntowa z wózka, a miała na sobie opończę grubą od wilgoci i buciki węgierskie na nogach — zrzuciła wierzchnią odzież i wbiegła do rodzicielskiego domu, na którego progu zdało się jakby ją nowy gniew i rozpacz opanowały. Ojciec i matka wyszli na jéj spotkanie.
— Wiecie, łamiąc ręce zawołała odedrzwi zaraz — wiecie co mnie spotyka?
Ten, łotra kawał, Zygmuś, którego mi jakaś francuzica z teatrum królewskiego zbałamuciła, urwał się wisusisko i poleciał za nią do Drezna...
Matka i ojciec ręce załamali.
— O! miłyż ty Boże, Elżuńka droga, co tu z nim poczynać! Uspokój się...
A widząc wielkie rozgorączkowanie córki matka niespokojna szepnęła drugiéj córce — Larendogry! Larendogry!
— A co mi tam Larendogra! ofuknęła Elżuńka stukając nóżką w bucik z podkówkami obutą — ja tego łotra nauczę jak się ma z żoną poczciwą obchodzić! Ja mu nie dam tak spokojnie bujać po świecie samopas... Zobaczymy!
— A cóż? pozwiesz go przed sąd? zawołał ojciec, albo przed konsystorz?
— Co? ja? żeby ludzkie śmiechy wywołać? albo to ja sobie sama rady nie dam? wołała Elżusia — albom to ja dziecko żebym na skargę chodziła?
— Cóż mu zrobisz?
— Co? dokończyła Zygmuntowa z gniewem — ot przybyłam kochanych rodziców pożegnać, prosić ich o błogosławieństwo, a jutro po jutrze stryja Eligiego biorę w rekwizycyę, pistolety za pas i ruszamy po łotra do Drezna, a choćby i na koniec świata. Znajdę go gdzieś przecie — zechce się opamiętać i na klęczkach przeprosić to go z sobą przywiozę, nie — to jak psu w łeb wypalę — niech się niepoczesne plemię na świecie nie mnoży!
Pani Okóniowa krzyknęła wielkim głosem. — A słowo stało się ciałem! Okoń oniemiał... Elżusia podniosłszy głowę, z oczyma zapalonemi gdyby dwie pochodnie, straszną się im aż wydała, tak była rozjątrzoną.
— Na miłość Bożą, płacząc i ściskając ją rzekła matka, upamiętaj się — umityguj — co ci jest, dziecko moje!! To nie kobieca rzecz... ani niewieścia broń...
— Moja matuś kochana, przerwała Zygmuntowa... ja to wiem dobrze iż nam się nie przystało buntować lada za co, lecz gdy takie zgorszenie w domu.... trzeba mieć wolę i postanowienie, a nauczyć rozumu!! Com ja winna że mi się taki waryat dostał? Na niego innego niema środka ino go krótko wziąć i trzymać krótko... Pięknaż to rzecz! na co on mnie wystawił; za lada łotrzycą taką jak jest sam odbiegając odemnie? — a co ludzie pomyślą jakam ja jedna? chyba żem i téj francuzicy nie warta. Otóż ja im pokażę... iż Piętkowa lepsza od Piętki.
Wszystko co tam było podrętwiało, słuchając Elżuni, nikt się przeciwić nie śmiał, boć obrażona była słusznie... Wyglądała jak prawdziwa bogini pogańska; postać, oko, twarz, uśmiech, rączka, nóżka, a owa Duparc, jak ci co ją widzieli opowiadali, prawdziwym byłaby przy niéj koczkodonem... tylko się to różowało, bieliło, smarowało, sznurowało, a że od dziecka linoskoki wyłamali ją do wszelakich łamanych sztuk i gębę miała wyparzoną, więc to tak mogło zepsutemu człeku się podobać jak pijanicy po najlepszym tokaju gorzałka.
Dali się Elżuni wygadać i nażalić jako sama chciała — ojciec zawsze sądził że gdy pierwszy ogień spłonie, potém przyjdą łzy, rozmysły, kobieca obawa, niepewność, i skończy się na tém, że Elżunia przy rodzicach posiedzi, a stryjowi Eligiemu dadzą na drogę pieniędzy i po niewiernego wyprawią.
Przez cały ten wieczór wszakże Elżusia ino o drodze mówiła, a gdy jéj pierwszy gniew przeszedł, o wyborze w podróż, o zaprzęgu, o tém jak wiele pieniędzy i ileby sług potrzebowała.
Matka szeptała ojcu: — Niechaj sobie gada — to się wygada i wszystko minie.
Poszli spać, nazajutrz rano przy piwie grzaném i kawie wszczęła się rozmowa, myślano, że się zmieni. Gdzie zaś — ta swoje jęła prawić o prędkiéj podróży, postanowionéj niezmiennie — szło jéj już tylko o radę ojcowską jak lepiéj było: — jechać skromnie i oszczędnie, czyli się po pańsku ekwipować? bo mogło przyjść do tego, że i na dworze przechować się będzie potrzeba... i najwyżéj sięgnąć, choćby do Króla Jego Mości...
Już tedy zobaczyli rodzice oboje, że nie przelewki, jęli odradzać, ani słuchać nie myślała... a co gorsza, tak ich swoją wymową pociągnęła, że matka się rozpłakała, a ojciec przeszedł na jéj stronę — nim do stołu podali.
Pieniądze miała w swych rękach Elżusia, ojciec też tysiąc talarów bitych in vim melioracyi wyliczył na wszelki wypadek, przyszło do narady ostatecznéj jak się wybierać. Zdania były podzielone, Elżusia chciała brykę prostą dla siebie wziąć i stryja, woźnicę, jednego pacholika i od wypadku konnego też, aby czasem w ciężkich przeprawach przodem drogę mógł wypatrzyć; ojciec radził kolebkę i konnych czterech i pachołków dwu... i pannę respektową... Jéj to wszystko ciężyło, byłaby zaprawdę samotrzeć konno ruszyła, gdyby jéj dopuszczono, a podróż nie widziała się za długą.
Drogi były podówczas dosyć bezpieczne, wszakci bez pewnego orszaku i dla przyzwoitości i dla obrony nikt się nie wybierał, tém bardziéj kobieta. — Uparł się stary Okón, aby kolebkę wzięła i ludzi więcéj z sobą. Stryj Eligi, którego nie pytano czy jechać sobie życzy, zaliczony był jako towarzysz niezbędny i mentor w podróży konieczny.
Trzeba zaś wiedzieć, że jak koło domu był pan Eligi nieoszacowanym, tak trochę daléj w świat, trudno mu sobie radę było dać, — mało go bowiem znał. Flegmatyk był, namyślający się długo, niepewien zawsze jak lepiéj, frasobliwy nad miarę...
Cały ten dzień jeszcze zabawiła Elżunia u rodziców, a nazajutrz rano konie nakazała aby gotowe były, i stryjowi też zapowiedziała, by zapaśny żupan i kontusz z sobą wziął, bo w domu nie długo popasając ruszyć mieli w drogę. Zawojowała ich tam wszystkich swoją odwagą i animuszem, iż się nikt ani śmiał już przeciwić.
Gdy do pożegnania przyszło, rzuciła się obojgu rodzicom do nóg, by ją na tę wyprawę gorszą niż na wroga pobłogosławili — upłakała się rzewnie i rozczuliła cały dwór, że jak bobry się popłakali, ile ich tam było, potém opończę narzuciwszy na bryczkę, stryja przywołała, co się jeszcze zapłakany guzdrał i — do domu. Jak pierwszym razem jadąc całą drogę była wielomówną, teraz znowu milczała aż do wrót, posępna i zamyślona.
— No — dumał stryj — znać w niéj się złamała owa wielka chęć do podróży i jechać się może rozmyśli. — Jechać mu się bardzo a bardzo nie chciało.
A no, przybywszy do siebie, Elżusia, chwili nie tracąc, wzięła się do wyboru w drogę, sama poszła do stajni konie wyznaczyć, uprząż dawać mocną, kolebkę obejrzeć kazała, aby pasy nie puściły... daléj siodła dla ludzi i zapasowy przybór, jaki naówczas wozić za sobą było potrzeba. Okazało się zaś, że nie dosyć kolebki, trzeba było i wóz kryty węgierski pod rzeczy mieć i różnych zapasów wiele, bo po drogach nie wszystkiego człek dostał, lub za zbyt drogie pieniądze. A tak przytomnie dysponowała najmniejszą rzecz, iż się ludzie i stryj wydziwić nie mogli... Już się tedy coraz jawniejszém stawało, iż z nią o tém mówić i odradzać ani było sposobu; trwoga wstąpiła w stryja Eligiego, co to z tego wszystkiego wyniknie? Przygoda była nadzwyczajna, nuż jakie nieszczęścieby ich spotkało, na kobietę nikt by go nie zrzucił tylko na jéj opiekuna.
A że kuć musiano koła, bo obręcze się na nich okazały do długiéj drogi za słabe i pasy surowcowe też kręcić jéjmość dała i szyć na nowo... zostało parę dni czasu. W wielkim sekrecie stryj Eligi pomyślał, czyby też duchownego rada nie była skuteczną. Nie okazując tego po sobie, pieszo poszedł do blizkiego konwentu księży kapucynów, których gwardyan był człowiekiem wielce świątobliwym, a wszyscy go szanowali — i prawie za świętego mieli. Mało się on w światowe rzeczy mięszał, zatopiony będąc w nabożeństwie i rozmyślaniach, ale ilekroć go od nich oderwano, tak namaszczoném i skuteczném słowem przemawiał, tak jasno w sercach widział, iż najlżejsi ludzie a niepoczciwi niedowiarkowie zdumiewali mu się i pokornie poddawali.
Nie chciał stryj Eligi, aby synowica o jego wyprawie się dowiedziała, z fuzyjką więc z domu wyciągnąwszy, u leśnika konia pożyczył, a że ten siodła nie miał, na worku, zamiast strzemion przywiązawszy postronki — chudą ową szkapiną utykającą jeszcze w dodatku, dobił się do miasteczka.
Wstyd mu było do klasztoru tak zajechać, konia więc w gospodzie zostawiwszy, co najprędzéj pieszo do furty pobiegł, żeby się do gwardyana dostać. Miał dobrze sobie znajomego ojca kanafarza, którego szczęściem zaraz w korytarzu napotkał.
— Ojcze Feliksie, zawołał w ramię go całując — zmiłuj się, żebym rychło z ojcem gwardyanem mógł pomówić.
— Ale ba! a w chórze?
— Długoż tam tego będzie?
— Pewnie pół godziny... a z chóru go, gdyby się paliło, nikt nie wyciągnie!
Trzeba tedy było cierpliwie czekać, znalazła się na pociechę butelka marcowego piwa... ale gdy O. gwardyan miał wychodzić, na przesmyku stanął Eligi i do celi go poprowadził.
— Ojcze mój, rzekł ledwie drzwi za sobą zamknąwszy — ratuj nas nieszczęśliwych! jak nie wy, to już nikt!
— Co się stało? zapytał gwardyan spokojnie.
— Nieszczęście jedno a raczéj srogie głupstwo, za którém drugie gorsze jeszcze może nastąpi, jeśli wy nas nie wesprzecie, począł Eligi. — Szaławiła ten nieszczęsny Piętka, za którego wydaliśmy synowicę, zbiegł nam z domu za jakąś łotrzycą do Saksonii. A noby wrócił pewnie sam... guza tam jakiego oberwawszy. Cóż się dzieje? Elżunia żona jego, kobieta też zapamiętała jak i on, chce koniecznie za nim gonić, aby go do domu bodaj na smyczy przyprowadzić — ani ja, ani rodzice, wystawiając jéj onéj podróży niebezpieczeństwa, nie mogliśmy od tego odprowadzić... Gdybyście wy ojcze chcieli...
O, gwardyan ręce obie podniósł ku niebu.
— Moje dziecko! zawołał — a cóż tam głos mój u niéj ważyć będzie?
— Jakże nie? rzekł Eligi — ona was szanuje i słucha... Przyjedźcie ze mszą ś-tą jutro jakbyście o niczém nie wiedzieli... przyzna się wam zaraz, może ją od tego szalonego zamysłu odwieść potraficie?
Gwardyan głową potrząsł. — Ze mszą ś-tą przyjadę, rzekł — czemuż nie? słowa nie poskąpię, ale ja wam za skutek nie ręczę... Kobieta z męzkiém postanowieniem i wolą wielką...
— Zacna, poczciwa, dobra — ale — rzekł ze stłumioném westchnieniem stryj Eligi, któremu się bardzo jechać nie chciało — ale Herod-Baba!!
Gwardyan się uśmiechnął: — No, rzekł, uspokójcie się — uspokójcie, co Bóg da to da... ja do was jutro ze mszą ś-tą przyjadę... a powiem jéj co mi Duch święty natchnie.
Z tą obietnicą stryj do gospody wróciwszy, konika kulawego dosiadł, dostał się do chaty leśnika, a ztamtąd wieczorem, zająca po drodze ubiwszy, do dworu cichaczem wrócił.
Jeszcze było z rosy nie obeschło rannéj, gdy wóz O. gwardyana zatoczył się przed ganek. Elżunia wybiegła uradowana, całowała go po rękach.
— Otoś mi, ojcze kochany, w porę przybył, jakby cię Opatrzność zesłała! — zawołała — pobłogosławicie mię na drogę...
— Gdzież? dokąd asindźka ruszać myślisz?
Elżuni łzy się z oczu puściły.
— Ojcze mój dobry, mam srogi ból w sercu, małżonek mnie opuścił dla jakiegoś niepoczciwego stworzenia... muszę niewiernego z przepaści téj wyrwać i ocalić!! Jadę go szukać...
Weszli rozmawiając do pokojów; gwardyan usiadł.
— Ależ, moje dziecię, rzekł: zreflektuj się, czy to kobieca rzecz, a zwłaszcza młodéj jak asindźka w świat gnać, narażać się na przygody, na niebezpieczeństwa, by obałamuconego człowieka chcieć nawrócić? Mnieby się widziało stosowniejszém, abyś z krewnych kogo, człeka statecznego posłała...
Potrząsła głową pani Zygmuntowa na to.
— Nie, mój ojcze — nie — nie mam ja nikogo, i nikt mi tak nie posłuży jak ja sobie sama! A no, przy bożej pomocy, co mi się ma stać? albo to ja dla uciechy jadę nie z obowiązku? Opatrzność będzie czuwała nademną...
Gwardyan popatrzał na nią zdziwiony, taka odwaga wielka malowała się w jéj twarzy i animusz prawie nie kobiecy; słów mu zabrakło.
— Piękna ta twoja ufność w Opatrzność, odezwał się po namyśle — lecz trzeba się każdemu swemi siłami mierzyć — a nad to co barki dźwigną nie brać. Niesłychaną rzecz przesiębierzesz asindźka, zaprawdę niesłychaną.
— Boć i niesłychany wypadek mnie do tego zmusza — odezwała się Elżusia. — Gdzież to u nas dawniéj kto słyszał, ażeby człowiek żonaty na taką jawną rozpustę się puszczał? Teraz gdy z góry przykłady płyną, a widzą ludzie co się dzieje na wysokościach — czemu im nie ma być wolno? mówią sobie, — my im powinniśmy pokazać, że jeśli Niemkom to wszystko jedno — nam nie. Tamte też pono nie lepsze od panów mężów; my domowéj cnoty i czystości domowego ogniska stróżami jesteśmy... powinniśmy wedle sił bronić je od skazy! Albo to nie obowiązek, tego, któremuśmy na wierność przysięgały, od zguby ratować?
Gwardyan aż się rozpłakał mowę tę słysząc, i wstawszy zawołał żywo:
Ego te benedico! in domine... To mi niewiasta! to mi mężna! to mi kobieta! Co ja ci mówić mam!... Niech Bóg błogosławi! Czyń jakeś natchniona..
Tedy co miał ją O. gwardyan nawrócić, stało się, że ona księdza na swoją wiarę przeciągnęła, a stryj Eligi, który pode drzwiami słuchał, poszedł jak zmyty... Przy mszy świętéj udzielił sam kapłan pobożny zwykłéj dla podróżujących benedykcyi, któréj cały dwór jejmości był przytomny. Potém nie było już co myśleć, aby się pani Zygmuntowa od zamiaru swojego komukolwiek odwieść dała, i poczęły się nie żartem przygotowania do drogi.
Łzy otarłszy Elżusia, podpasana, w lekkim kubraczku, wydawała, spisywała, liczyła, chodziła, krzątała się, bo nie tylko wybór był na jéj głowie, ale i dom, który podczas niebytności musiała zostawić bezpańskim. Wiadomo jak to z tego łacno ludzie korzystać umieją. Pora była letnia, żniwa za pasem, któż wie czy do siejby podróż trwać nie miała, albo się i dłużéj przeciągnąć?... Włodarza mieli Piętkowie statecznego człowieka; ale czyby sobie sam radę dał, trudno było przewidziéć! Jejmość też to zmiarkowała... Nużby przyszedł kwaterunek, stacye, rekwizycye dla wojsk cudzoziemskich lub inne jakie nieobrachowane wypadki... I na to obmyśliła radę.
O miedzę od wioski mieszkał stary kawaler, niegdy wojskowy, człek zacny, pracowity, który bywając u Piętków Elżusię prawie jak dziecko własne ukochał i nigdy zdrowia jéj inaczéj nie wypił jak na klęczkach. Zwykł był zawsze mawiać gdy o niéj wspomniano:
— To hic mulier! to mi rycerska żona! to kobieta! to prawdziwa kość z kości naszych... bo to mosanie, i urodziwa jak łania, i śmiała jak żołnierz, i cnotliwa i rozumna.., i kochać umie, i, prawdą w oczy chlusnąć jak ukropem. Wielbicielem był stary Mioduszewski naszéj Elżuni, że się z niego wyśmiewali czasem, ale on na to bynajmniej nie zważał.
Namyśliwszy się posłała Piętkowa po Mioduszewskiego, a ten sam konia okulbaczywszy dla pośpiechu, w pół godziny się stawił. Że wieść przez pana Eligiego o téj wyprawie po całém gruchnęła sąsiedztwie, już coś o tém i stary zasłyszał. Zastał jejmość w ganku, gdy ludziom coś dysponowała... a miał przysłowie: „niech mnie wezmą.“ Tylko nigdy nie dopowiadał kto go miał brać. Zobaczywszy Elżusię, ręce złożył:
— Niech mnie wezmą, królowo ty moja! czyż to prawda, że wy w świat jedziecie? zawołał.
— Muszę, rzekła Elżusia, nie z ochoty to czynie, ale z konieczności. Zygmunta licho w świat poniosło ratować go trzeba.
— Królowo moja — ale możeż to być! do Saksonii?
— Choćby i do Hiszpanii! odparła... muszę mu pokazać, że z siebie żartować kobieta nie da... Gdy jegomość tu powróci, co daléj będzie — pogadamy.
— Niech mnie wezmą! królowo moja... a to Judyta jesteś druga — dosyć niezgrabnie odezwał się Mioduszewski.
— Głowy mu nie utnę, rozśmiała się Elżusia, ale mu ją zmyję jak warta... Ale mój dobry rotmistrzu, nie o to tu idzie; posłałam cię prosić, jako dobrego przyjaciela — rachuję na pomoc twoją...
Wyciągnęła mu rączkę, a stary przyklęknąwszy ją ucałował. — Co rozkażesz! królowo moja, dla ciebie w ogień i wodę. Niech mnie wezmą!
— Ja jadę — odezwała się Elżunia — wioska i gospodarstwo na łasce bozkiéj zostają. Ludzie poczciwi ani zbyt się troszczę, ale co nieprzewidzianego może przyjść, rady sobie nie dadzą. Mój rotmistrzu, jakeś przyjaciel, weź nad wioską opiekę.
— Niech mnie wezmą, królowo moja — jam ci gotów nietylko za ekonoma służyć, ale gdybyś mi z wołem wprządz się kazała, to ci będę orał, królowo moja! krzyknął Mioduszewski. Nie ma o czém i mówić... Jakem twoją anielską rączkę pocałował, nagrodzony jestem więcéj niżem wart... Niech mnie wezmą...
Więc zaraz konia do kółka przywiązawszy, zaczął się stary krzątać około dworu, aby dokładną powziąć informacyę co ma czynić, komu wierzyć i jak sobie postępować. Za żadne w świecie pieniądze nie byłaby takiego rządcy i plenipotenta dostała, jakiego sobie jednym kupiła uśmiechem. Mioduszewski cały dzień po wszystkich kątach chodził, tropił, oglądał, pytał, aby potém żadnéj nie miał wątpliwości. Naostatek dzień ów wielki wyjazdu, ciągle odraczany, zbliżył się — wszystko gotowe było, kolebka, pasy, koła, siodła, konie, stryj Eligi z węzełkami swojemi. Zjechali insperate, rodzice oboje, przybył Mioduszewski, ludzi co było na folwarku zbiegło się, patrzeć na wyjazd ten pani swojéj.... Elżusi na łzy się trochę zbierało, a no ich nie puściła, kręciła się do ostatka żwawo. Nie zapomniała o krócicach nabitych, żeby je pod ręką mieć, ani o prochu i kulach do pistoletów Eligiego i jezdnych. Kolebka i wóz stały w pogotowiu, konie pokulbaczone, tłomoki poprzysznurowywane; odprawiło się nabożeństwo, pożegnała prędko wszystkich, nie dając się nikomu zbytnie rozczulać i rozmazywać, skoczyła w kolebkę kłaniając ojcu i matce i w chwili gdy ojciec karawanę żegnał i błogosławił, koniom ruszać kazała.




Na drugim noclegu przed Warszawą zastali gospodę, do któréj pod wieczór dążyli na pewno, tak napchaną końmi i ludźmi, że już się do niéj wcisnąć nie było sposobu. Słońce zaszło było właśnie i mrok w lesie padał gęsty. Stryj Eligi, który wysiadł z kolebki, żeby nocleg opatrzyć, powrócił z twarzą przeciągniętą i wąsami opuszczonemi.

— Co tu robić moja dobrodziéjko — rzekł: ani sposobu się do karczmy docisnąć, tyle ludzi i koni, różnego tałałajstwa, zbieranéj drużyny, iż nocować ani myśleć. Panów i chłopów sienie pełne, a w karczmie jak we młynie, kto pierwszy zajedzie ten pan.... trudno wyganiać. Tymczasem noc nadciąga, koniska łby pospuszczały zmęczone.
— A! ozwała się Elżusia: juści kobiecie ktokolwiek izdebki ustąpi — a konie i jezdni choćby się obozem położyli — niech no stryjaszek lepiéj poprobuje.
Poszedł pan Eligi po głowie się skrobiąc. Za Zygmusia, kiedy doma ucztował, gości w nim bywało mnóstwo, trafili się i z różnych stron przejezdni, mieli tedy znajomości co niemiara po świecie całym. Ledwie stryj od kolebki odpadł, gdy dorodny mężczyzna, po podróżnemu a raczéj po domowemu ubrany przystąpił do niego.
— Wszakci Okóń, jeśli mnie oczy nie mylą?
— Ten sam, Eligi, do usług — a kogoż mam honor?....
— Jakżeś mnie nie poznał, Trzaska!! pamiętasz to, jakeśmy u Zygmusia pili razem z kulawki?
— A! jakże, Trzaska! pomnę.
— Cóż wy tu robicie pośród gościńca?
— W biedzie jestem, synowica, właśnie oto Zygmuntowa, jedzie ze mną, a tu nie ma gdzie przenocować.
— Jakto nie ma gdzie? krzyknął Trzaska, strzeliłbym do was, żebyście do dworu nie zajechali — o staje. Toć to karczma moja, a dwór za lasem tuż. Nawracaj! zawołał na woźnicę — ja na koń siadam i prowadzę.
— Czekaj! stój! zatrzymując go zawołał stryj Eligi — Bóg raczy wiedzieć czy się moja synowica zgodzi, a juści do niéj nie strzelicie!
— Jak się nie ma zgodzić? ofuknął Trzaska, dla czego? a kiedyż to kto dobrém sercem ofiarowaną gościnę odrzucił?
I postąpił, zdjąwszy węgierską czapeczkę z głowy, do kolebki.
— Miłościwa pani, rzekł — przypominam się jéj, Trzaska jestem z Czerwonéj Kamienicy, bywałem w domy waszym, dom mój o staje. W gospodzie miejsca nie ma, ale dwór na usługi wasze. Stara matka i ja, oboje was przyjmiemy sercem całém.
Elżusia się skłoniła tylko.
— Nawracaj! za mną! zawołał Trzaska dosiadłszy konia. Stryj do kolebki się dostał, nie było co już próżnych czynić refleksyj, nie mieli téż nic do wyboru; pojechali do Trzasków.
Po za lasem mroku się trochę ujęło, widać było nieopodal wioskę znaczną i dwór, który niedaremnie zwał się Czerwoną Kamienicą. Niewiadomo który z Trzasków upodobawszy znać w Prusiech czerwone mury z toruńskiéj cegły, sprowadził był do siebie majstrów i dla fantazyi pańskiéj, wystawił sobie dwór niby malborskiego zamku kawał. Niewielkie to było, a wyglądało dziwnie i nie brzydko. Ludzie nie nawykli do takich budowli, brali to zdala za kościół, a pospólstwo dwór, potém i wieś od niego poczęło zwać Czerwoną Kamienicą. Było więc gdzie gościa pomieścić, bo budynek był obszerny, a w nim tylko jeden Seweryn Trzaska i stara matka jego.
Trzaska miał lat pod czterdzieści, a jeszcze się był nie ożenił, jakoś się ociągał i obawiał tego złotego jarzma. Człek był wesół, ochoczy, gorączka, sejmikowicz zawołany, na obywatelskie posługi gotów, myśliwy, tancerz sławny, dobry towarzysz, ale trochę próżniak mimo zajęć tylu. Matka gospodarzyła, on się najczęściéj od komina do komina włóczył, trudno go było do domu napędzić. Pragnęła stolnikowa bardzo ożenić go, aby się trochę ustatkował — ale się wykręcał bardzo zręcznie, powtarzając zawsze: — Stolnikowo dobrodziejko, będzie na to czas! będzie czas!
Dowodził, że dziadowie nie żenili się przed pięćdziesięciu... i dobrze im z tém było — nie mówił czy też i żony rade być miały takim mężom.
Gdy na drogę do dworu wjechali, Trzaska konia spiął i jak strzała przodem świsnął, aby powóz ciężki i zwolna się toczący wyprzedzić, a matce dać znać. Tak się uwinął dobrze, iż stolnikowa narzuciwszy czarny kwefik, była już u ganku, gdy Elżusia z kolebki wyskoczyła.
— Darujesz mi pani, że jéj tu niespodzianie spadam, odezwała się Piętkowa — ale to wina nie moja po części, raczéj łaskawego jéj syna, który nas tu gwałtem prawie zagarnął.
— Moja mościa dobrodziejko! odpowiedziała staruszka — to mu się bardzo chwali — bo obowiązku dopełnił.
Weszli tedy do dworu na podziw pięknie wewnątrz i pańsko urządzonego. Znać było dostatek wszędzie i porządek wielki. Rozmowa z razu toczyła się obojętna, wreszcie nie widząc męża przy jejmości, nie domyślając się nic, poczęto dopytywać o cel podróży i o Zygmusia, którego Trzaska znał.
Odpowiedziała Elżusia ni to ni owo, półgębkiem, Eligi też jeszcze się niezgrabniéj starał wykręcić. Musiało to uderzyć pana Seweryna, że coś w tém jest, iż tak mu niewyraźnie bąkają, począł sobie przypominać coś... i stryja Eligiego zaparł do kąta.
— Przebaczysz mi pan, rzekł, niedyskretne może pytanie... Coś mi po głowie chodzi, a nie dobrze sobie przypominam, czy nie jestem w błędzie? Byłem niedawno w Warszawie, tam o Piętce... bodaj czy nie o mężu jejmości coś gadano... gadano... a no — dalipan nie wiem czy o tym samym, jakoby do... Saksonii pojechał.
Spojrzał stryjowi w oczy, ten się zmieszał mocno.
— A no, może być, może być — odparł cicho — bo go w domu nie ma.
— I nic o nim nie wiecie?
Tak zagadnięty stryj już nie wiedząc jak się wywinąć, ścisnął potajemnie dłoń Trzaski i szepnął: — Chodźmy gdzie daléj na bok, powiem wszystko...
Gdy do bocznéj komnaty weszli, Trzaska się odezwał sam:
— Nie potrzebujesz mi pan mówić, bo ja teraz się opamiętywam iż wszystko wiem pono. Zygmuś żonę na wsi porzuciwszy, za Diuparką tą do Drezna poleciał... niepoczciwy! Jeśli myślicie, że go w Warszawie przydybacie to się mylicie srodze. Żal mi biednéj kobiety, którą taki zawód czeka. Czy nie lepiéjby na to coś wcześnie radzić?
— Nie ma co już radzić, ponuro ozwał się stryj bo ona wszyściuteńko wie.
— Co? że mąż za francuzką drapnął?
— A no wie.
— I cóż myśli?...
Stryj tak zagadnięty nie miał co taić, a oprócz tego człek był co całe życie języka za zębami trzymać nie umiał.
— Co myśli — mruknął — waćpan jéj nie znasz to kobieta jakich na świecie nie ma. Ona wybrała się w pogoń za mężem, i myśli go za szyję do domu przyciągnąć.
— Co pan mówisz! zawołał Trzaska — pojedzie za nim do Drezna?
— Powiada, choćby na koniec świata!
— Cóż to tak, z czułości? spytał Trzaska.
— Oj nie! kochałać go ona, ale teraz się gniéwa — dodał Eligi — dalipan bym nie chciał być na jego miejscu.
Trzaska rękami uderzył.
— Ot to mi kobieta! zawołał, a to jéj czołem bić! Gdybym taką heroinę drugą znalazł, to bym się ożenił.
— Poczekaj asindziéj, markotno zamruczał stryjaszek — ona mu obiecuje w łeb wypalić, jeśli jéj nie przebłaga, możesz asindziéj jeszcze o sukcesyę się po nim upomnieć. Parę krucic z sobą ma i nigdy ich nie rzuca.
Co raz bardziéj zdumiony, Trzaska też w coraz większy ferwor i uwielbienie wpadał dla heroiny, jak ją nazywał.
— Nie ma co mówić, zakończył — jeśli mu nawet w łeb wypali temu niegodjaszowi — zasłużył. Taką kobietę Pan Bóg mu dał i nieumiał jéj ocenić!
Przeszedł się po izbie parę razy namyślając..
— Jako ono jest to jest, rzekł Eligiego biorąc za pętlicę od podróżnego kontusza, ani ona ani wy sobie w téj podróży rady nie dacie.
— Ja jéj to mówiłem sto razy.
— A ona co?
— Ona się śmieje z niebezpieczeństw i z wszelkich trudności.
Wyszli do pierwszéj izby gdzie kobiety między sobą szeptały, bo właśnie stolnikowa rozpytywała Elżusię, a ta jéj też nie zataiła celu swojéj podróży. Staruszka ręce łamała reflektując — Piętkowa się uśmiechała.
— Stolnikowo dobrodziejko, mówiła, my kobiety dla tego tylko słabe jesteśmy, że nas mieć chcą słabemi, a w potrzebie energia się znajdzie i u nas. Nie, ja się nie trwożę.
Dano tym czasem wieczerzę, do któréj że wedle obyczaju osób dworskich, respektowych, gracyalistów, rezydentów dużo zasiadło, mówić o niczem poufalszem nie było sposobu.
Rozpowiadano de publicis, co z Warszawy słychać było i z Drezna. Chwila to była właśnie, w któréj się na małżeństwo najstarszego syna królewskiego z arcyksiężniczką Maryą Józefą zanosiło; rozpowiadano więc wiele o projektowanych wesela tego wspaniałościach — na które zapewne wielka do stolicy Saksonii napłynąć miała mnogość cudzoziemców, chciwych oglądania uczt, jakich nigdzie w Europie oprócz Paryża i Drezna, naówczas widzieć nie było można. Wiadomość ta zasmuciła nieco Elżusię, zapowiadając jéj wiele w podróży i stolicy trudności, tego jednak poznać po sobie nie dała. Trzaska przez cały czas wieczerzy w pięknego swego gościa oczy miał wlepione, nie mogąc ich od niej oderwać, a powtarzając w duszy iż Piętka wart był solennéj chłosty za niedarowaną rozpustę swoją. Acz z podróży i nie przystrojona, błyszczała pani Zygmuntowa takim wdziękiem, iż starzy i młodzi z uwielbieniem na nią poglądali. Śmiała postawa, ruchy i pogodne wejrzenie, coś jéj królewskiego nadawały.
— Byłem jeśli nie przyjacielem, to życzliwym Zygmuntowi Piętce dobrym znajomym, ale gdyby mu teraz pięćdziesiąt na kobiercu wyliczyć przyszło, ręki bym nie pożałował — dodał w duchu Trzaska — aż mi żal kobieciny, bo z tym starym safandułą jadąc, biedy tylko napyta po drodze, a jéj by człeka trzeba, coby pyły przed nią zmiatając, do celu poprowadził... Jest tego warta!
Westchnął pan Seweryn, bo mu heroina głowę od razu zawróciła, nigdy jéj jeszcze tak majestatycznie piękną nie widział.
— Klnę się wam, słowem szlacheckiem — gdyby nie to, że nie wypada, siadłbym na koń z wami, tego trutnia ścigać! szepnął po wieczerzy stryjowi.
— Nie wypada! nie wypada! odparł Eligi z takiemże westchnieniem, a może i żalem, iż go w pomoc wziąć nie mógł. Trzaska potém przysiadł się do pani Zygmuntowéj, i w miłéj rozmowie z nią i z matką cały wieczór przepędził. Oczéwiście mowy tam nie było o niczém, tylko w ogóle o drodze, o powietrzu, o ludziach — ale Elżusia miała ten dar, że z najmniéjszéj rzeczy wyciągnęła coś zajmującego i rozmowę prowadziła jak dobry gracz partyę maryaszową. Gdy przyszło żegnać się wieczorem, bo jejmość do dnia jechać chciała, Trzaska z westchnieniem rączkę jéj ucałowawszy, stryja zabrał jeszcze do siebie na lampkę miodu do poduszki.
— Ej! mosanie, rzekł mu podochocony, co to te szczęście ludzkie, prawda co starzy mówili, że jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą — otóż tak w życiu, — bałamut taki, wiercipięta jak Zygmunt, dostanie żonę jakiéj ze świecą szukać drugiéj i nie znaleźć, a poczciwemu człowiekowi coby ją szanować umiał, los da może koczkodona.
— No, powiem ja asindziejowi, dodał stryj cicho, sącząc powoli lampeczkę swoją — wszak ci to rodzona synowica moja i kocham ją mocno, ale mimo jéj wielkiéj piękności i rozumu, może bym żyć się obawiał z jejmością.
— A to czemu?
— Ba! wprawdzieć Zygmunt sam temu winien, że do tego ją doprowadził, a no gdy się spotkają niewiadomo co z nim będzie... Ona sama powiada, że mu gotowa w łeb wypalić — i — krucice z sobą nosi!
Trzaska się z siedzenia porwał z okrzykiem.
— Otoż to mi kobieta! zawołał, to charakter! A już, powiem wam, z takiéj rączki i zginąć miło... I mówisz asindziéj, że gotowa to uczynić?
— Grosza bym za to niedał! potwierdził stryj.
Drugi to już raz słysząc z ust pana Eligiego, zamyślił się Trzaska.
— Dalipan, to lubię — dodał — to lubię — to przecie jest kobieta co z siebie żartować nie da... Aż mnie piecze, żeby tę historyą z blizka widzieć, panie Eligi — hę! jabym z wami pojechał?
Przecież asindziej sam widzisz, że to nie może być — odparł stryj, o tém i mowy nie ma.
— Myślisz asindziéj?
— A pewnie... Jeszczeby z tego gadanie wynikło, toby jéj sprawę popsuło.
— To prawda, odparł zamyślony Trzaska. Jechać z wami nie ma sposobu — jednakże gdybym ja też miał interes do Drezna i tym samym gościńcem musiał tam dążyć, nikt mi tego zabronić nie może.
Pan Eligi śmiać się począł. — Daj jegomość pokój, rzekł, ona w takim humorze, że jéj by się to nie podobało, a herod-baba bez krucic nie stąpi.
Pośmieli się tedy i na tem miód i rozmowę skończyli. Nazajutrz skoro świt, kolebka pani Zygmuntowéj ze stryjem Eligim i całym dworem w dalszą ruszyła drogę. Trzaska stał w ganku i patrzał długo za nią, zdając się coś rachować... O południu poszedł do matki.
— Muszę, jejmościuniu dobrodziejko, do Warszawy jechać. Referendarz mnie umyślnym wzywa i pisze abym rączki pani Stolnikowéj ucałował, a na dłuższy pobyt się wybrał, bo tam coś około naszéj sprawy zakrzątnąć się mają.
Niesprzeciwiała się matka wcale, wybór w drogę był krótki, i pan Trzaska, przed wieczorem już był na gościńcu, a konie miał rącze i woźnicy kazał by ich nie żałował.
Nigdy, bywało siedząc doma Piętka bez mnogiego dworu przy sobie obejść się nie mógł. Choć fortuna szlachecka nie bardzo starczyła na to, młodzieży kilku miewał przy sobie, aby mieć z kim pobaraszkować, w warcaby zagrać, na polowanie ruszyć i do celu o lepszą strzelać. Mieniało się to u niego, bo na jurgielt i barwę brać nie mógł, tylko zwykle czasowy dawał przytułek takim, którzy sobie dworskiéj służby szukali. Ale że dostatek był, kuchnia zawiesista i Zygmunt wesoły towarzysz, nigdy tam na nich nie zbywało. A trafiali się różni, czasem pokorne chłopaki choć ich do rany przyłożyć, więcéj trutniów, próżniaków i burdy, z którą długo żyć trudno. Pan Zygmunt to potém bez ceremonii wymiatał, — lecz gdy jednego się pozbył, trzech na jego miejsce przystawało. Było już takie zaprowadzenie na dworze iż szli jak w dym... do Piętki. Gdy się który tylko nie miał gdzie podziać — słano go do Zygmusia.
Jejmość wprawdzie tego dworu darmozjadów nie lubiła, ale jemu pochlebiało, że zawsze z kalwakatą dworno się mógł przedstawiać. Ostatniemi czasy przybłąkał się był tak niejaki Julek Dziemba, chłopak niczego, a trudno go było poznać rzeczywiście kim był, bo milczał wiele, pokorną miał postać — tylko wedle przysłowia, cicha woda brzegi rwie — jejmość nań koso patrzała — za to Zygmuntowi tak się jakoś przypodobać umiał, że ten prawie się bez niego obejść nie mógł. Dziemba mu towarzyszył wszędzie, z listami jeździł, do wszelkiéj hulanki posługiwał, szeptali z sobą nieustannie, podarki brał, nawet mu konia z rzędem za coś ofiarował pan Zygmunt. Dla jejmości też usłużnym był, nie można powiedzieć i przypodobać się starał, ale mu się to nie udawało, ta się od niego odwracała nie chcąc go znać. Czuła w nim zausznika i pochlebcę, jak powiadała. A im ona bardziéj się nań krzywiła, tém u Zygmunta więcéj w łaski rosnął.
Dziemba ten, młody jeszcze, chłop jak dąb, silny, zręczny, na twarzy blady, oczu biegających i niepewnych, jakby do dworu przyrósł; inni się mieniali, ten siedział... Parę razy brał go z sobą i w drogi pan Zygmunt, myślała jejmość, że go gdzie podzieje — ale nie.
Gdy się to nieszczęście stało, że Zygmuś za francuzicą drapnął, Dziemba we dworze był i w nim został. Elżunia ani nań spojrzała. Chodził do stołu, miejsce mu dawano, chleba nie odmawiano, lecz dobrego słowa nigdy. Cały ów gniew jejmości, odgróżki jéj, wybór w drogę, wszystko się to w oczach jego odbyło — patrzał się nic nie mówiąc. Gdy inni na Zygmunta pioruny ciskali, on ani mruknął — spuszczał oczy i ręce zwinąwszy palcami kręcił. Chodził, narzucając się do jakiéj służby, na posyłkę, ale jejmość go użyć do niczego nie chciała. Inni też we dworze co mu łaski pańskiéj zazdrościli, nie bardzo się doń zbliżali... koniowi obroku uszczuplać zaczęto, chłopcu coraz było ciaśniéj, dosyć, że gdy surowcowe pasy do jejmościnéj kolebki kręcono, jednego ranka Julka Dziemby nie stało. Dopatrzono się koło południa, że odrobinę rzeczy, które miał, w troki wziął, nawet bieliznę nieupraną od praczki ściągnął, konia sobie osiodłał i ruszył w świat. W izbie, którą zajmował, ino siano na tapczanie zostało i kupka śmiecia w kątku... a na ścianie wielkiemi literami napisał krédą: Valete!
Gdy Elżusi o tém powiedziano, pokiwała tylko głową, uśmiechnęła się i rzekła: — Z Panem Bogiem — i — krzyżyk na drogę. Nikt nie wątpił, że poznawszy, iż tu nie ma co dłużéj popasać, jak nie pyszny pan wyniósł się cichaczem. Nie domyślał się wszakże nikt tego, iż Dziemba, który wszystko słyszał i wiedział co jejmość mówiła i z czem się odgrażała — postanowił za panem Zygmuntem gonić, choćby na kraj świata, aby go o niebezpieczeństwie ostrzedz — a może mu wstydu oszczędzić.
Nic to nie było dziwnego wówczas, że się młody ubogi szlachcic na szkapie wlókł choćby i najdaléj; podróżowali tak ludzie przez ciekawość po całym świecie, choć się też trafiało, że czasem zajechali niekoniecznie tam gdzie chcieli. Dziemba choć młody jeszcze, ale od lat pono ośmiu różne kąty wycierał, naturę miał taką, że nie bardzo mógł na jednem miejscu usiedzieć. Milcząco, powoli umiał sobie wszędy radę dać, bo wytrwały był na podziw i lada czém się nie zraził. Na konia, którego od Zygmunta dostał, mógł śmiało rachować, iż go w szachu nie zostawi: gniadosz był grubo płaski, biegun nie ciekawy, a na podziw wytrzymały i nieznużony. Zdawał się iść sobie zwolna, krok miał jednak spory jakiś i choćby się najtężéj zmęczył, nigdy go spotniałego niewidziałeś.
Dziemba siadłszy nań ruszył naprzód do Warszawy; tu on już różne znajomości miał, wiedział gdzie pytać i języka łatwo dostał. Powiedziano mu bez ogródki iż za francuzicą do Drezna Zygmuś ruszył, bo od przyjaciół informacyi zasięgał gdzie ma stanąć i rekomendowali mu gospodę pod „polskim trębaczem“ na placyku, gdzie wówczas wielu zajeżdżało. Którędy się udał łatwo było odgadnąć, bo inaczéj wówczas nie jechał prawie nikt jak na Wrocław. Pokierował się więc i on tą samą drogą, dwa razy popasając, nocy i rana zachwytując, a konia nie nadużywając. Że się tam saskie wojska kręciły, a i z pruskim oddziałem spotkać się z biedy było można, torbę sobie skórzaną powiesił, i mówił, że z listami był posłany do wojewody którego skomponował od hetmana téj saméj nominacyi. Nic mu się nie trafiło w drodze i tak szczęśliwie, poprzedzając o dobrych kilka dni jejmość, dobił się do stolicy, kędy jak w wodę wpadł.
Że go wszakże widywano we dworze u Piętków, gdy Elżusia przybyła do Warszawy, a tu stanęła wysławszy stryja Eligiego na zwiady, przyplątał się zaraz do niéj żydek faktor znajomy i na pierwszym wstępie powiedział, iż jadącego, pewnie od jaśnie pani, dworzanina Dziembę z listami do jaśnie pana, widział i gadał z nim, a zapewniał że już niechybnie nawet na miejscu stanąć musiał.
Nowina ta nie mile bardzo w sercu Elżusi zabrzmiała, zarumieniła się, usłyszawszy ją, przed żydem jednak wydawać nie chcąc, poczęła go o Dziembę rozpytywać.
Żyd myślał, że chwaląc go i rozwodząc się nad nim największą jéj uczyni przyjemność — począł tedy swego mniemanego posła pod niebiosa wynosić.
— Był tu, ja jego sam widziałem, gadałem z nim, wołał prędko zachłystając się aż od pośpiechu — co to za sługę jaśnie państwo mają. Jak on tu rozpytywał, jak on drogę zwiedzał naprzód, jak on koło konia chodził!!
Plótł tak żyd ledwie się go pozbyć nareszcie mogła Elżusia... Wielce jéj ta wiadomość była nie na rękę. Łatwo się mogła domyśleć, że Dziemba pospieszywszy wygada przed jegomością wszystko, ostrzeże go i całą tę pogoń może nadaremną uczynić.
Zawahała się jak daléj postąpić, aliści i stryj nadszedł wiodąc z sobą drugiego takiego starego jegomości jak był sam, z opuszczonemi wąsami... Był to pan starosta Liwski, niejaki Brzeziński, dawny Okóniów przyjaciel. Ucałowawszy naprzód rączki Elżusi, zasapany drogą, wykaszlał się nim mówić począł. — Moja mościa dobrodziejko, a to mi szanowny pan Eligi powiada, że asindźka za tym wietrznikiem gonisz! Po co się to zdało szukać wiatru w polu. Wróci on i sam... Jam na to patrzał niemal jak ich tu dwóch, a bodaj trzech w te sidła wzięto. Przywieźli te nieszczęsne skocznice razem z teatrum królewskiem... a szło wszystko na operę dobijając się dostania u dworu biletów, jakby na odpust lub nabożeństwo! Wszakże mi tam druga taka szatanica jak owa Duparc, niejaka Fanfan, mościa dobrodziejko, tak samo syna uwikłała, że za nią mi się wyrwał do Saksonii!
— A widziałżeś pan starosta tę Duparc? zapytała Elżusia.
— Dwa razy, mościa dobrodziejko, dwa razy w balecie, jakiejś księżniczki Aulidy. Skakały te małpy i wyrabiały nogami łamańce, że sobie człek oczy musiał zakrywać, a co która bezeceństwo popełniła, to klaskano i cieszono się jakby cudu dokazała. Prawda że tam one i w powietrzu się nosiły i klękały i kręgowały... na podziw, ale — z piekła rodem mościa dobrodziejko — ten bezwstyd, jakiego u nas od początku świata nie bywało...
— Cóż one! piękne tak? zapytała niecierpliwie Elżusia.
— Nie bardzom się im przypatrywał, mościa dobrodziejko aby na sumienie tego wszeteczeństwa nie brać — a no — rzekł starosta — nie wydało mi się to nic osobliwszego.... tylko pomalowane jak jajka wielkanocne.
— A ta Duparc? spytała Elżusia.
— Na teatrum wydaje się i trzpiocze jak młode kurczątko, mościa dobrodziejko — mówił starosta — a ci co metryki znają, zaręczają, że do czterdziestówki jéj nie daleko... Wszystko to występuje przy świecach, bo po bożym dniu tynki by te na twarzach powyłaziły.
Westchnął starosta.
— Syna mi ta Fanfan powlokła, mościa dobrodziejko, jak asińdźce Duparc zabrała męża, choć mojemu Jurkowi rychléj się to przebacza, boć nie żonaty, a Zygmuntowi niedarowana rzecz, kto na asindźkę spojrzy. Ale one mają swe sztuki, w winie im napoju jakiegoś zadają szatanice, że i najrozumniejszy głowę straci.
Załamał ręce starosta.
— Tę pociechę mam, dodał, że Jurek pieniędzy dużo nie wziął, a gdy tych się przebierze, wracać musi, bo tam bez grosza popasać długo nie dadzą. I jejmościn też jeśli worka nabitego nie powiózł, wkrótce się napowrót zjawi jak turecki święty...
Elżusia nachmurzona nie mówiła nic — po chwili jeszcze raz zapytała starostę.
— Opisz że mi asindziéj, jak ona wygląda?
— Duparc? mościa dobrodziejko — a no! to przecie światu wiadomo, że król J-mość, była chwila, bardzo wielkie miał w niéj upodobanie. Niczego! Oczy czarne wielkie, brwi takież, nie wielka a no giętka i wyłamana... daléj... już powiedzieć nie potrafię... Twarz nie nasza, znać cudzoziemkę, niby włoszkę, niby cygankę...
Elżusia ręce załamała, spuściła głowę.
— Panie starosto, rzekła — masz tam syna, jedź ze mną, dwóch zbiegów razem ścigać będziemy i wzajem sobie pomagać.
Zamyślił się Brzeziński. — Dalipan bym to uczynił, rzekł — gdyby się to na co zdało — wiary nie mam, wywiną się nam zbiegi tak że ich nie pochwycimy, a gdybyśmy i złapali — cóż daléj?
— O! ja z moim będę wiedziała jak się rozprawić — a jeśli mi nie poprzysięże poprawy, dodała — no — to mu jak psu w łeb wypalę!!
Na te słowa starosta rękami obiema uszy zatulił, głowę w ramiona wcisnął. — Co asindźka mówisz — przerwał — cyt! cyt! nie godzi się nawet na wiatr takiéj groźby rzucać...
— Mój starosto — gorąco podchwyciła kobieta, albo nie mam świętéj słuszności za sobą? Wymagają od nas wiary, niechże nam jéj dochowują? Jeśli który nikczemnie zdradza, niechże się choć tai i wstyda, a nie przed całym światem srom domu roznosi? I ma mu to być przebaczoném, bezkarném, a powróciwszy będzie mi chciał w domu rozkazywać i ja przed nim padać mam jako przed panem a małżonkiem! Niedoczekanie ich — krzyknęła Elżusia — trzeba im pokazać, że nie zawsze kobieta łzami się tylko bronić umie.
Gdy tu mówiła, poczciwy starosta z otwartemi usty stał, jakby uszom własnym nie wierząc... bladł, przestraszył się, oglądnął na Eligiego... nie wiedział co mówić na to.
— Mościa dobrodziejko, wyjąknął dobrze się namyśliwszy — jest racya... to pewna, czy tylko tym sposobem poprawicie łotra waszego, niewiem. Niezwykła to rzecz widzieć niewiasty tak mężne... a no... a no... ciarki po mnie przeszły gdym asindźki słuchał. Spojrzawszy na nią ludzie potępią Zygmusia, a posłyszawszy kto wie? gotowi powiedzieć, że z husarzem się ożeniwszy omyłką, drapnął od niego, gdy wąsy zobaczył.
Elżusia popatrzała nań, a jakby na dowód, iż husarzem nie była, rozpłakała się.
— Co tu począć? zawołała. Może byś asińdziej miał słuszność, gdyby z innym do czynienia było, a nie z tym oszalałym Zygmusiem. Łzy tu nie pomogą.
— A krucice jeszcze mniéj, odparł starosta — wierz mi asindźka.
— Więc cóż? cierpliwość, ale ja jéj nie mam.
— Hm! znalazłoby się coś jeszcze — odezwał starosta... tylko to nie dla asindźki...
— Cóż przecie? pytała Elżusia.
— Nie stworzona jesteś komedyą grać... co w sercu to na dłoni! a tu by trzeba właśnie tak postąpić jak w onéj sztuce, którąm na teatrum widział, gdy ostatni raz król JM. był, a z nim francuzka Duparc.
— Jakże? jak? niecierpliwie domagała się Elżunia.
— Jak?... namyślając się nad stylistyką począł starosta. Rzecz się dzieje nie wiem w jakim kraju... bodaj w antypodach, bo ludzie poubierani jakem ich tu nigdzie nie widział. Mąż zdradza żonę, właśnie tak jak Zygmuś ją, dla koczkodona. Cóż ona czyni? Oto udaje też niewierną i mizdrzy się do młokosa, czem męża do desperacyi, konfuzyi zazdrości i skruchy, a finalnie do proszenia o przebaczenie przymusza.
— Nie — tego bym ja nie potrafiła — ozwała się Elżusia — a no — ponieważ dobrze mieć w zapasie broń im jedną więcéj, dziękuję staroście za radę.
— Nie radzę! nie radzę, bo ślizka to rzecz — podchwycił Brzeziński — i zacnéj matrony, jaką asindźka jesteś, nie godna... Nie zabrakło by jéj pewnie tych, coby tę komedyą z jejmością dobrodziejką grać chcieli — ale by potém owe służki odprawić trudno.
Uśmiechnęła się Elżusia smutnie... zamilkli...
— Starosta więc niepojedziesz ze mną? zapytała.
— Chyba asindźka sobie służyć każesz — rzekł stary — dla syna nie pojadę, bo wiem że mi powróci — byle cały! Ja na to nie pomogę nic...
— Pojadę więc sama — dodała Zygmuntowa i to co najrychléj, bo mnie tu od stryja Eligi, (obróciła się do niego) nie miła spotkała wiadomość. Rachowałam na to, że mojego przerażę przybyciem niespodzianem, a pochwycę, gdy się nie będzie domyślał iż za nim gonię, tymczasem... Dziemba niegodziwy, na łeb i szyję, przodem z językiem poleciał. Znać on go był tam na straży zostawił.
Starosta i Eligi, zaczęli rękami do góry i koło głów machając, wyrażać przerażenie swe i oburzenie.
— Niepoczciwy Dziemba! krzyknął Eligi — a no — moja kochana pani — żeby on miał tam zostawiony być i o Zygmuncie co wiedział — to nie. Świadkiem byłem gdy lamentował i mam to przekonanie, że tak go będzie musiał szukać i gonić jak my, grając w ciuciubabkę. A kwestya kto go z nas prędzéj dogoni!
Westchnął stryj.
— Co gorzéj, rzekł powoli starosta, iż prawdopodobnie ani wasz ani mój już nie są w Dreźnie. Francuzice się porozłaziły... chcę mówić porozlatywały po świecie. Słyszę, że były w Lipsku, drudzy plotą, że do Flandryi ruszyły, a inni, że do Paryża. Nuż ci trutnie za niemi? dodał Brzeziński, to potém — per pedes i jak marnotrawni synowie odarci wracać będą musieli, jeśli ich gdzie po drodze prusacy gwałtem nie zawerbują i nie zainkorporują do gwardyi króla JMości... a z niéj jak z piekła — nullo redemptio! a oba nasze chłopy jak dęby! a pruski król za takich na wagę złota płaci! i jemu to wszystko jedno, szlachcic czy nie, byle pleczysty a miał na czem dźwigać karabin. Ot co mnie przeraża...
Elżunia ciągle posępnie zamyślona, skrzywiła usta nieco.
— E! rzekła, gdyby jakich kilka miesięcy pochodzili pod muszkietami... nie zawadziłoby... a wykupić zawsze można.
— Otoż bo to, mówił daléj starosta, że pono nie zawsze można... oni się tam w wielkiego wzrostu ludziach, a potężnéj siły tak kochają, iż cuda o tém prawią. Łapią ich po wszystkich drogach, kupują, zwożą... i nie ma ceny jakiéj by król pruski nie dał za dorodnego grenadyera. Nasz moja mości dobrodziéjko — kocha się tak samo słyszę w czerepach i garnuszkach i mówią ludzie, że z prusakiem raz taki handel zrobili; prusak dał kilka wanien porcelanowych chińskich, a sas kilkudziesiąt żołnierzy po półczwarta łokcia! Elżusia myślała, że starosta żartował, a plotka ta przecież była historycznym faktem.
Przerażało ją daleko mocniéj to, że Eligi i starosta prorokowali, iż zbiegowie mogli się już nie znajdować w Dreznie, ani może w Lipsku i że za niemi gnać przyjdzie aż do Flandryi i kto wie jak daleko. Mimo to Elżusia się nie zachwiała, zdało się jéj, iż stryj ze starostą w spisku będący, umyślnie ją tak przestraszał, by od dalszéj powstrzymać podróży. Raz postanowiwszy pogoń, bądź co bądź zawrócić się z niéj nie chciała, namarszczyła piękną twarz, podparła na białéj dłoni głowę i siedziała zadumana nic nie mówiąc.
Starosta pożegnał ją i przeprowadzony przez stryja wysunął się powoli.
Drugiego dnia nie żartem już sposobiono się w drogę, stryj Eligi jeszcze bardziéj sposępniał, nie żeby mu odwagi brakło, lecz że zleniwiał i na awantury oczewiste puszczać się nie miał najmniejszéj ochoty. Wracał chmurny do domu, gdy w ulicy posłyszał za sobą.
— Czołem panu Okóniowi!
Obrócił się i ze zdumieniem postrzegł Seweryna Trzaskę, który na tęgim siwoszu, w pięknym rzędzie, paradował przez ulicę.
— A asindziéj tu co robisz, stolnikowiczu? zapytał.
— Jak widzicie — wlokę się... utrapiony mnie gna interes.
— Dokąd?
— Niewiem jeszcze, rzekł Trzaska, przygnał mnie tu, może popędzi gdzie daléj!... a no sprawa gardłowa.
— Hę! gardłowa!! a cóż to o niéj słychać nawet nie było w Czerwonéj Kamienicy?
— W godzinę po waszym wyjeździe odebrałem list od referendarza... a że u mnie pali się wszystko i w sercu i w rękach, otom ci tu jest! A wy ztąd rychło?
Eligi wzdychał.
— Dziś, jutro, rzekł, gdyby mnie słuchać chciała albo Brzezińskiego, który u niéj był... i gadać umiał — nawrócilibyśmy do domu... ale herod-baba uparta!
— Co asindziej mówisz! to niewiasta heroiczna! zawołał Trzaska czapkę z piórem podnosząc do góry.
Eligi nie odpowiedział nic... pokłonił się i myślał oddalić.
— Kiedyż jedziecie? spytał Trzaska.
— Jeśli nie dziś jeszcze, jutro pewnie... Czołem.
— Czołem, rzekł młodzieniec, a złóżcie tam respekt mój u nóg heroiny. To mówiąc siwosza spiął, błotem bryzgnął i — tyleście go widzieli. Eligi do gospody powróciwszy nic pilniejszego nie miał nad to, by synowicy wyspowiadać się ze spotkania z Trzaską, i opowiedzieć jéj całą admiracyą jaką miał dla niéj.
Znowu piękne brwi Elżusi nachmurzyły się i ściągnęły — pokiwała główką dziwnie... — Co go tu przygnało?
— Ani bym grosza nie dał, że wasze piękne oczy, rzekł stryj — jeśli się myśli za nami wlec, pięknego nam piwa nawarzy.
— Gościniec każdemu wolny — odezwała się Elżunia, ale bym mu nie życzyła nadto mi się na oczy nawijać, by odprawy nie dostał jakiej się nie spodziewa.
Z ukosa spojrzał stryj Eligi, mrucząc pod nosem — herod-baba!
A tu już tłumoki pakowano i konie kazano zaprzęgać, i Elżusia do drogi przebrana, przeze drzwi wyglądała do sieni rychłoli będzie gotowo. Spieszyła teraz bardziéj jeszcze może, dowiedziawszy się o Trzasce, którego pogoń nie w smak jéj poszła.
Pierwszego dnia podróży nie trafiło się nic szczególnego, kraj do koła wyglądał jakoś pusto i smutno. Mnogie wojsk pochody go zniszczyły. Widać było na pół opuszczone wioski, poobłamywane płoty, dwory odrapane, zboża w polach mizerne i bydełko zdrobniałe. Gdziekolwiek szlakiem szli sasi lub inne obce żołnierstwo, mało tam i ludzi i trzody i zapasu zostało. Gdzie nie gdzie z przed kilkoletniéj wojny napotykali pobojowiska znaczne po usypanych w polu kurhanach. Na gościńcu mijali się z dworami jednych panów, którzy do Saksonii dążyli, drugich co z niéj powracali. Po gospodach trudno było o miejsce, o obroki, o izbę jaką taką. Tak samo i nazajutrz stryj Eligi kłopotać się musiał, a na dobitkę nowo okute koła okazały się gorszemi od starych i obręcz jedna zaczęła się luzować tak, iż ją koniecznie na nowo przymocować należało. Kowala nie znaleźli na popasie, różnemi więc domowemi środkami lecząc chore koło, dowlekli się do miasteczka, w którem im rzemieślnika obiecywano. Pod noc już i przy zbierających się na burzę chmurach wjechali na rynek ostawiony gospodami. Na nieszczęście jarmark był w mieścinie, domy pełne, a na nocleg z obu stron od Drezna i Warszawy naściągało tyle dworów, iż gdzie tylko stryj Eligi wszedł za głowę się brał, widząc wszędzie tabory. Już był niemal nadzieję stracił żeby miejsce choć szczupłe zdobyć się dało, gdy Elżusia ulitowawszy się nad starym, sama z kolebki wysiadła. Na szczęśliwą trafiła chwilę, bo właśnie przeciw miejsca tego, wyszedł był na chmury znać patrzeć, mężczyzna dorodny z laską w ręku, któremu z obu stron dwóch suto wschodnią modą ubranych karłów towarzyszyło. Wielki musiał być pan, bo to i strój i mina i ów karli dwór dowodził. Pięknego wzrostu, postawy kształtnéj, twarzy rumianéj i pogodnéj, w podróżnym stroju z węgierska złotem uszamerowanym obficie; nieznajomy ów gdy z chmur na ziemię rzucił okiem, postrzegł Elżusię i jakby osłupiał oczów od niéj nie mogąc odciągnąć. A że tuż stryj Eligi krzątał się rozpowiadając jéj o swych niefortunnych przygodach, i poznać było łatwo, że tu jakieś zachodziły trudności, pchnął karła jednego by ku niemu pana Eligiego prosił. Niezrozumiał zrazu stary czego od niego chciano, przecież ów służka złocisty nie dał mu się namyślać — zbliżył się więc ku stojącemu jegomości z pokłonem.
— Przepraszam asindzieja — zawołał pan — nie byłbym inkomodował, a no téj pięknéj pani niechciałem być natrętnym. Widzę żeście państwo w kłopocie — jam tu dworem moim całą gospodę zajął — czém służyć mogę? Jestem wojewoda inowrocławski. I rzucił nazwisko.
Pan Eligi wielce szanujący dostojników, pokłonił się do kolan.
— Mości wojewodo, rzekł nie mamy kąta z synowicą moją — a tu burza nadchodzi, karczmy wszystkie zajęte.
— Hej! ozwał się wojewoda do karła — wołaj mi Rzesińskiego a żywo!
Wypadł na te słowa drab okrutny w mundurze jakimś od pętlic i szarfów tak złotych jak samego wojewody.
— Słyszysz Rzesiński, zakomenderował wojewoda, moich koni połowę i ludzi do téj karczmy co z brzegu wprowadzić, a żyda z bebechami wyrzucić precz, ci państwo tu staną pod opieką moją. Stancyę waćpan obmyślisz.
To powiedziawszy grzeczny wojewoda rękę niosąc do czapki zbliżył się do Elżuni, znać w nim było Augustowego dworaka, nawykłego piękności hołd składać, choćby do krzesła senatorskiego prawa nie miała.
— Piękna pani odezwał się — chociaż znać jéj nie mam jeszcze zaszczytu — dosyć mi było spojrzeć na nią, ażeby pragnąć jéj służyć. Niegodzi się by takiéj urody i dystrakcyi osoba szukała schronienia, które się samo przed nią, na jéj skinienie otworzyć powinno. Rozkazałem dom zajęty przezemnie oczyścić i proszę byś w nim gościnę przyjąć raczyła.
Skłonił się chcąc jéj podać rękę. Elżunia odkłoniła mu się wprawdzie i uśmiechnęła, lecz od ręki wyśliznąwszy, odpowiedziała śmiało:
— Dziękuję panu wojewodzie... gościnę przyjąć jestem zmuszona, a jeśli kiedy szczęśliwy traf zaniesie w nasze strony, Elżbieta Piętkowa rada będzie we własnym domu odwdzięczyć serdecznem przyjęciem.
— Acani dobrodziejka jakich jesteś Piętków? czy ci co się Ślepowronem pieczętują? a z domu, jeśli wolno spytać? odezwał się wojewoda.
— Z domu jestem Okóniowna Pieńkowska, a Piętkowie Oczkowicze istotnie Ślepowron w klejnocie noszą! odparła śmiało Elżusia wciąż postępując ku gospodzie.
— Rodziny mi obie znane, choć nie z moich stron, rzekł wojewoda — stara szlachta oba rody! a to i bez legitymacyi z twarzy acani dobrodziejki wyczytać się dało, bo na królowę wyglądasz!
Nadto był grzeczny pan wojewoda. Elżusia rumieniła się — lecz nie gniewała może. Pomyślała tylko: — A ten łotr mnie dla malowanéj staréj francuzicy odbiegł!
Weszli do gospody gdy grzmieć już dobrze zaczynało i błyskawice po niebie zwijały się gospodarząc pośpiesznie. Równie znać prędko Rzesiński się uwinął, bo izba piękna stała otworem dla jéjmości i konie drugiemi wrotami wyprowadzano, aby kolebka zaraz, unikając ulewy, wtoczyć się mogła.
Wojewoda do progu odprowadziwszy panią skłonił się, rękę jéj pocałował, bo mu jéj odmówić nie mogła, a sam ująwszy Eligiego do drugiéj izby przeszedł. Karły za niemi szły w ślad.
— Niechże i asindzieja poznam, odezwał się do stryja.
— Jestem Eligi Okóń Pienkowski, rodzony ojca pani Piętkowéj, który jéj w podróży towarzyszę.
— Dokąd że?
— Do Drezna jedziemy.
— A to chyba króla jegomości od Denhofowéj odsadzać! zawołał wojewoda, bo jak tę piękność zobaczy, i o Cosel i o Königsmark i o księżnie Teszeńskiéj i o ostatniéj zapomni, zaśmiał się wojewoda.
— Wolne żarty! panie wojewodo — moja synowica wcale tego na myśli nie ma. My ludzie starego autoramentu, a Elżusia moja skromne dziecko.
— Czemuż jéj maski na twarz nie włożycie, ciągle żartobliwie mówił wojewoda — by najcnotliwszą była ludziom szkodliwszą być musi, bo niezwyciężonéj jest piękności niewiastą.
— Jeśli mam prawdę rzec — szepnął stryj, ona piękność to jeszcze najmniejszy z tych przymiotów, któremi Bóg obdarzyć ją raczył, bo i głowa i rozum i serce, kto ją pozna z blizka, o twarzy zapomnieć każą.
Stryj znać pod wpływem wymowy wojewodzińskiéj zdobył się na tak piękną pochwałę i uradowany sobą, dokończywszy odpoczął.
— Bardzo wierzę co mi asindziej mówisz, bo to wszystko sama twarz wyraża — dodał wojewoda. Jeśli też zapytać wolno, co ją do Drezna prowadzi?
Stryj Eligi, jakkolwiek gadatliwy i wielce szanujący senatorską godność pytającego, zmięszał się tém pytaniem. Nie miał prawa synowicy z sekretu wydawać.
— Delikatnéj natury, nader delikatnéj natury interes, mruknął spuszczając oczy, i raczysz mnie pan wojewoda uwolnić, jeśli być może, od odpowiedzi.
— A zatém, śmiejąc się rzekł pan i poklepał po ramieniu Eligiego — zatém przysięgam, że amor gra w tém jakąś rolę. Nie może to być — by się ta natrętna mucha około tego cukru nie kręciła!!!
— Hm, bąknął stryj — ja nic powiedzieć nie mogę.
— Panie Okóń, przerwał wojewoda — jadę też ja do Drezna, to się dowiem! tajemnica się przedemną nie utai żadna.
— Ani bym ja śmiał tak łaskawemu na nas panu a dobrodziejowi, i tak dostojnemu senatorowi tajemnicę czynić z czego, gdyby o mnie szło... a z moją synowicą, przyznam się panu wojewodzie — niebezpieczna sprawa, gdybym się źle znalazł.
— Cóż tedy? co? jakaby asindzieja kara spotkała? zaśmiał się wojewoda.
— To tylko wiem, że narazić się na nię nie ważę, bo kobieta jak piękna tak popędliwa i gwałtowna.
Wygadał się już nieco stryj Eligi.
— Doprawdy! proszę! rzekł wojewoda — a i to jéj z oczów patrzy. A no w niewieście jak w koniu arabskim ogień wielki znaczy krew szlachetną. Ale to wszystko mocno moją obudzą ciekawość.
W chwili gdy to mówił, wojewoda stojąc z karłami i panem Eligim po środku sieni karczemnéj, błysnęło straszliwie, a w tejże chwili trzask jakby się już karczma waliła, zagłuszył mówiących i swąd siarczysty dał się słyszeć. Wojewoda przeżegnał się, co też uczynili wszyscy przytomni, karły na kolana popadały. W tém naprzeciwko buchnął z domostwa sąsiedniego płomień, a krzyk i wrzaski napełniły rynek i dom cały. Przestrach ogarnął wszystkich.
— Pali się! Ogień! Ratujcie! wołali ze wsząd i biegali bezprzytomni.
Z izby swéj wybiegła też Elżusia zobaczyć czy się co stryjowi lub ludziom nie stało. Wojewoda, który stał spokojnie, posunął się ku niéj, mimo zamętu ogólnego nie zapominając o obowiązkach grzeczności.
— Uspokój się acani dobrodziejko — rzekł, my tu wszyscy na straży stojemy, a ognia do nas ludzie moi nie dopuszczą. W każdym razie nad jéj bezpieczeństwem czuwać będziemy.
Elżusia dziękowała, wojewoda jak w obraz się w nią wpatrywał. Wybiegając zrzuciła była płaszczyk z ramion, kibić jéj jeszcze się piękniej rysowała w sukni obcisłéj, a zarazem owe kruciczki, które na sznurze uczepione w kieszonkach miała, zdradziły się rączkami, które z nich wyglądały. Wojewoda je dostrzegł i zdumiał się.
— Na Boga żywego! zawołał — a cóż to asińdźka zbrojno jeździsz jak widzę i na siebie więcéj niż na orszak swój rachujesz? Cóż znaczy ta broń?
Elżusia zarumieniła się mocno.
— Panie wojewodo, rzekła, wiem że ta broń w ręku kobiety wydać się może dziwną, alem ja nawykła i sama sobie rady dawać i liczyć tylko na siebie!
— Na Boga żywego! Cudowną mi pani jesteś z temi pistoletami. O jednej tylko słyszałem, która z niemi jeździła — ale niech Bóg uchowa bym jéj imię wspomniał przy pani!
Ponieważ ogień gaszono, a w części i ogromna ulewa go stłumiła, burza zaś ustawała i niebezpieczeństwo nie groziło, Piętkowa skłoniwszy się uszła do swéj izby co prędzéj. Chciał za nią stryj, lecz go powagą swą wojewoda zatrzymał.
— Słówko, mój łaskawco — rzekł — chodź do mnie. Widzę, że kucharz wieczerzę już dawać każe, asindziéj musisz ją ze mną jeść, to nic nie pomoże, a pani Piętkowéj ja ją poślę i gdy przyjęła gospodę u mnie, chleb też mój raczy przyjąć.
Tak się i stało. Poszedł pan Eligi na wieczerzę, przy któréj i kieliszek wina się znalazł, a dolewał pan wojewoda obficie, chcąc znać w dobry humor wprawić gościa, żeby mu się łacniéj wygadał z czém jadą. Ujęty przyjęciem i wielkim faworem dygnitarza, pan Eligi w końcu sub rosa, zakląwszy, aby to między niemi zostało — wszystko wyśpiewał. Chciwego miał słuchacza w gospodarzu, który się śmiał i coraz wykrzykiwał z podziwu nad jędrnym charakterem niewiasty.
Gdy skończył stryj, wojewoda się zadumał.
— Ciekawym, rzekł, jak się ta historya rozwiąże. Volens nolens, jadę w tropy za wami, spodziewam się tedy, iż się w Dreznie zobaczymy i że mnie asindziéj odwiedzić raczysz. Tym czasem piję za zdrowie pięknéj synowicy waszéj i sukurs jéj podróży. W żadnym razie żałować nie będzie, że ją przedsięwzięła, bo gdyby męża nie znalazła, adoratorów natomiast kopami liczyć będzie. Gdyby się na dworze pokazała a! no, nie ręczyłbym i za króla jegomości, choć nam trochę ociężał. Mogłaby Denhofowéj niechcący stołka przystawić.
Domawiał tych słów pan wojewoda, gdy Eligi, który był wstał i na dymiące szczęty spalonéj od piorunów karczmy poglądał, otoczonéj ludu tłumem — aż krzyknął czegoś z podziwu.
— Co tam waszmość zobaczyłeś! spytał wojewoda.
— Nic tak osobliwego — ale znajomego tylko, któregom się tu widzieć nie spodziewał. Muszę zobaczyć co tu go przyniosło.
Puścił go tedy gościnny wojewoda. Przed gospodą stał z ludźmi swemi pan Seweryn Trzaska i rozglądał się gdzie zajechać.
— A pan tu co robisz? podbiegłszy spytał Eligi — w Imię Ojca!
— Jak mnie widzisz w kłopocie jestem, obojętnie odparł Trzaska — referendarz wysyła mnie do Drezna, muszę jechać chociem się w drogę nie wybrał. Sprawa gardłowa.
Dziwnie nań popatrzał Eligi.
— Osobliwsza rzecz — dodał, że się tak spotykamy, rzekłby kto, że stolnikowicz w tropy nasze podążasz.
Trzaska ramionami ruszył.
— Co się wam śni — jadę bo muszę! Ale ponieważ znowu się zetknęliśmy — jakże tam piękna heroina nasza?
— Cóż? zdrowa i spokojna, rzekł stryj, mniéj ją bodaj podróż męczy, a sprawa kłopocze niżeli mnie! Ale waszmość musisz gospody szukać.
— A tu kto z wami?
— Wojewoda inowrocławski.
— Miejsca nie ma?
— Ani kęska...
— Kiedyż jedziecie daléj?
— Jutro do dnia, jeśli koło nam przyklepią.
Odszedł pan Eligi, ale zafrasowany udał się zaraz do synowicy. Wszedłszy obejrzał się, potarł podgoloną czuprynę i ręce załamał.
— Widzisz asińdźka, moja złota Elżuniu, co to za bieda młodéj kobiecie wybrać się na takie azardy! Co krok to nowe kłopoty.
— Jakież? kochany stryju? przecież jam nie winna że piorun trzasł w karczmę!
— Ale oto wojewoda się gorzéj od karczmy do asińdźki zapalił! a tu i Trzaskę licho niesie.
— Jak to? Trzaskę? gdzie?
— A jest tu, plecie że go jakiś referendarz do Saksonii wyprawił! Jaka to prawda... On się od Czerwonéj Kamienicy za waćpanią wlecze!
Elżusia ruszyła ramionami niecierpliwie.
— Zabronić mu trudno jechać tą co i my drogą, rzekła — ale się myli jeśli myśli, że w podróży znajomość zawiąże. Źle trafił i płochy człek, widzę, nie wiele mam dlań szacunku.
Zastanowiła się nieco.
— Kochany stryju, rzekła — jest na to wszystko rada. Nic nie trzeba ichmościom mówić kiedy my jedziemy. Niech koło klepią jutro cały dzień, posiedziemy tu, ci pojadą przodem i tak się zgubiemy. Juścić niemogą chcieć mi towarzyszyć, bo ja na to nie pozwolę, a który by probował, będę wiedziała jak się z nim mam rozprawić.
Powiedziała to takim głosem i z taką odwagą, że pan Eligi osłupiał.
— Ale — Elżusiu kochanie — pana wojewody asińdźka potrzebować możesz! Kto wie co się stanie, ten pan wiele znaczy u dworu!
— Ja z dworem do czynienia mieć nie będę! odparła kobieta.
— Któż to może wiedzieć — mruknął stryj — te diablice na jurgielcie są dworskim. Kto wie gdzie Zygmuś, może opieki prawa wzywać przyjdzie.
Elżusia się rozśmiała.
— Ja prawa innego nad moje własne nie znam i to mi starczy. Tylko proszę o wyjeździe nie wspominać nic, a puścić ich przodem.
— Tak, — jeśli się to uda! dodał Eligi.
— I kochany stryj — bądź łaskaw gdy spytają, o niczem niewiedzieć.
— Zapewne i to się rozumie — rzekł Eligi — tylko, że Trzaska to desperat jakiś!
— My o nim i wiedzieć nie powinniśmy! przerwała Elżunia — co nam do niego, a jemu do nas!
Po burzliwym wieczorze, noc jakoś przeszła spokojnie, powietrze znacznie ochłodło, a ranek zwiastował się nader piękny. O świcie ludzie wojewodzińscy do podróży się zaczęli sztyftować korzystając z chłodku. Gdy Eligi wyszedł do sieni, znalazł tu i wojewodę z karłami, już ubranego, który ujrzawszy go odezwał się głośno.
— Polewka winna na jegomości czeka! a co tak z jazdą marudzicie? u was widzę nic nie gotowo.
— Stopki całuję, wojewody — skłonił się pan Eligi — będziemy i my niebawem gotowi, ale to z kobietami wiadomo — zawsze się powolniéj guzdrze. My nagoniemy.
— A no, bo ja jechać muszę — rzekł wojewoda — gorąco we dnie straszne, lepiéj w chłodku przestać.
Wypiwszy polewkę na prędce, submitował się pan Eligi, do kolasy odprowadził senatora, karły posiadały z boku na drążkach i cała procesya powozów, konnych, wozów, koczych ruszyła pompatycznie z miasteczka. Pan Eligi odetchnął wolniéj, gdy oto — z drugiéj strony patrzy, w rannym łosiowym kaftanie, stoi Trzaska w drzwiach drugiéj gospody.
— Czołem! dzień dobry!
— Do nóżek upadam.
— A cóż jedziecie?
— Tak! tak! jedziemy, ale gdy się jejmość ubierze.
— Nie pojechalibyśmy to razem? byłoby weseléj.
Eligiemu zrobiło się markotno, przypadł do ucha natrętowi.
— Jedźcie przodem! baba czegoś w złym sosie, lepiéj się jéj nie nastręczać. Jedźcie przodem — nagoniemy.
Trzaska zamilkł i pochmurniał, postał chwilę we drzwiach, popatrzał i huknął na służbę — konie kulbaczyć! w drogę!
Aż się lżéj zrobiło stryjowi gdy zobaczył i ten drugi orszak oddalający się gościńcem i ręce złożył. — Chwała Opatrzności, rzekł w duchu — otożeśmy się ich pozbyli. Teraz do jutra trzeba szabasować w miasteczku, boć tak długo oni stać nie będą i pogubiemy ich — co daj Boże.
Lecz z temi rachubami, choćby nawet i na dnie podróży — nie zawsze człowiek tak wychodzi jakby sobie życzył. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi.
Zabrali się tedy na cały dzień spoczywać, czemu konie rade były, a pani Zygmuntowa nie wiedziała wcale, że sobie tem gorszego piwa nawarzy.
W onym czasie, gdy p. Zygmunt Piętka poczynał się starać o Elżunię, już przy niéj zastał smalącego siarczyście cholewy niejakiego Gracyana Borodzicza. Borodziczowie mieli wioskę około Okóniów; mieszkali w Wiązówce — o trzy ćwierci mili od Wólki. W owych czasach żył jeszcze ojciec Gracyana, pan Filip Borodzicz, były rotmistrz kawaleryi narodowéj, słynny rębacz, gaduła i bibuła. Syn do niego wcale nie był podobny, chyba z twarzy i postawy. Mężczyzna nie piękny, to prawda, ale dorodny, zdrów, silny, twarzy marsowéj i męztwa takiego, że się niczego w świecie nie uląkł. Szedł bez namysłu z szablą jeden na dziesięciu, a pistolety do siebie wymierzone za lufy łapał. Wymowę miał trudną, mówił też niewiele, ale na słowo jego liczyć było można. Zakochał się był Borodzicz w pannie i attentował z pozwoleniem rodziców, gdy się Zygmuś zjawił i zaraz go odsadził. Borodzicz pannę widząc za nim odstąpił, ale jak się kochał tak ze swém kochaniem pozostał. Chcieli mu pp. Okóniowie drugą swatać — podziękował. Smutny a wierny swemu pierwszemu uczuciu — zaklął się, iż nigdy w życiu się nie ożeni, a Elżuni poprzysiągł wierność do śmierci. Śmiano się z tego, dawał się śmiać, ani się taił.
— A co to jéj szkodzić ma, że ja ją kocham. Zdaleka i słońce kochać wolno.
Znano go z téj passyi, Zygmunt sam czasem sobie z kawalera żony swéj żartował, ona nie... Otwarcie powiadała, iż miała dlań szacunek i przyjaźń. A Zygmuś ją bystrością znać dowcipu i układną postawą obałamucił, bo inaczéj byłaby pewnie poszła za Borodzicza.
Gdy się ta nieszczęsna przygoda trafiła z Zygmuntem, Borodzicza nie było doma, jeździł do krewnych kędyś daleko. Dopiero wróciwszy dowiedział się o wszystkiem. Pierwszego tedy dnia nie spoczywając, do Okóniów pojechał.
Zastał tam łzy i niepokój i wiadomość o podróży Elżusi z panem Eligim. Stryja znał dobrze, a wydało mu się, że dla towarzyszenia młodéj kobiecie w daleką drogę źle był dobrany — to go zasmuciło bardzo. Nie mniéj myśl iż rzucona bez opieki w świat nieznany, wiele przecierpieć musi.
Nie mówił jednak Okóniom nic, pochodził z niemi, postękał i do domu powrócił. Tegoż wieczora dla zasięgnięcia języka do Mioduszewskiego pojechał. Oba oni jednakiemi byli adoratorami pięknéj Elżusi i nawzajem się też wielce kochali. Ledwie Borodzicz z konia pośpiał zsiąść, już go stary Mioduszewski witał.
— A co! bratku! nie ma królowéj naszéj nie ma!
— Jać to za tem do waści na radę przybyłem, ściskając go odparł Borodzicz — nie dosyć że pojechała nieopatrznie w cudzy kraj, ale kogoż wzięła z sobą, hm...
— Rozgotowaną sztuka mięsę! zawołał Mioduszewski, bo to kruche jak ona a nie posilne. Niech mnie wezmą! pojechał Eligi.
— Otóż to jest! rzekł Borodzicz — ale gadaj no jegomość więcéj! Jak? co? ja nic nie wiem.
— Co mam mówić? Znacie królowę naszą, zaczął Mioduszewski podnosząc ręce — to kobieta jakich nie ma. Powiedziała sobie że pojedzie za nim i ruszyła jak z procy, żadną siłą jéj powstrzymać nie było podobna. A po co pojechała? zarznij mnie to ci nie powiem! Eligi mówi, że mu obiecała w łeb strzelić — no — ale tego nie uczyni... żeby mu tam w oczy napluć i zawstydzić, przyznam się tyle fatygi nie było warto! żeby go tu nazad przyciągnąć? — wszak ci i sam ogoliwszy się przybędzie pewnie. Summa summarum, królowa nasza z wielkiego gniewu, bodaj czy nie bąka ucięła, którego sama potém żałować może. Niech mnie wezmą!
— A może! westchnął Borodzicz — i w dodatku Eligi!!
— Dobre człeczysko, ale co po nim! zawołał Mioduszewski.
— Hm! mruknął przechadzając się Borodzicz, to źle jest — źle... a rodzice ją tak puścili!
— Któż ją strzyma? odparł gospodarz, gdy czego chce — to być musi, a gdy się pogniewa, żadna siła jéj nie zmoże.
— Hej! hej! uśmiechnął się Borodzicz, ręce ogromne gdyby łapy niedźwiedzie składając jak do modlitwy — hej! hej! to musiała być piękna gdy się tu gniewała!!
Aż westchnął z piersi całéj — ona bo czy się gniewa, czy się uśmiecha — czy smutna to coraz inaczéj, a piękna... kroć sto tysięcy... zarwał — Mioduszewski uściskał go.
— Prawda! prawda! to jest mosanie piękność nad pięknościami, to jest — kobieta jakiéj drugiéj nie ma pod słońcem... niech mnie wezmą.
— Nie ma pod słońcem! powtórzył Borodzicz i począł znowu chodzić po izbie jak zwierz po klatce.
— Wiesz acan co? wiesz co? mnie się zdaje — dodał — tak ją opuścić, zdać na łaskę Opatrzności z tym Eligim, — ciemięgą — to się nie godzi. Za późno się dowiedziałem o wyjeździe — a no — a no — wiecie co, Mioduszewski?
— A co? a co?
— Ja za nią pojadę! Ona o tém i wiedzieć nie ma, i nikt oprócz was — będę z za węgła naglądał. Ot! a co wy na to?
— Hm! westchnął drugi — żeby ona mi była gospodarstwa nie zdała, ja bym toż samo zrobił — niech mnie wezmą!
— Ale żywéj duszy ani mrumru! dodał Borodzicz — chciałem wiedzieć co wy powiecie — teraz bywajcie zdrowi — ja dziś nocą już będę na gościńcu.
— E?? e? spytał Mioduszewski — na prawdę!
— Jak mi Bóg miły! bywaj zdrów.
Uścisnęli się. — Tegoż dnia ruszył Borodzicz, a dobrawszy i konie i ludzi, niezatrzymując się nigdzie, poparł tak, że tego dnia gdy koło reperowano w miasteczku, stanął w niem na popas.
Rzeczywiście koło było oddawna gotowe, konie się tylko wylegiwały, ludzie chrapali, Elżusia zadumana siedziała w okienku, a stryj Eligi który się strasznie nudził, po pustym rynku miasteczka chodził z rękami w kieszeniach, jakby po swym własnym toku. Dwie kozy żydowskie i chuda krowa, żywiące się resztkami wczorajszego jarmarku, dotrzymywały mu towarzystwa. Spacerował tak sobie zdjąwszy nawet pasa, aby mu wolno było, gdy na zawrocie nos w nos... z konnym jakimś się zetknął i aż cofnął.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Borodzicz! a ty tu co robisz?
Nieszczęśliwy pan Gracyan, który się tu jeszcze podobnego spotkania wcale spodziewać nie mógł — a nie był do niego przygotowany — oniemiał. Szyk, pyk — co tu powiedzieć?
Zaczął się kłaniać i uśmiechać, myśląc tymczasem jak się wykłamać. Innemu by to może łatwo przyszło, ale Borodzicz nie miał najmniéjszéj wprawy, nie trafiło mu się dwa razy w życiu wyłgiwać. Łykał więc wyrazy, śmiał się, wąsa kręcił, a myślał: — Co ja tu jemu nieszczęśliwy powiem?
Niechciał się wcale przyznać, że gonił za niemi, ani nawet się im pokazać. Wypytywał po drodze kiedy jechali i był pewnym, że go o cały popas, co najmniéj wyprzedzają. Tym czasem zatrzymanie się w miasteczku było powodem, że się tak niespodzianie zetknęli.
— Cóż ty tu robisz? zapytał się Eligi.
— Ja? co ja tu robię — mówił Gracyan przeciągając dla namyślenia się — w istocie panu się zdawać może dziwném co ja tu robię, nieprawdaż? ha! a ja też nie mogę się wydziwić jakim trafem tu pana spotykam?
— Czyś waćpan w domu był? spytał stryj.
— Kiedy?
— A no teraz w Wiązówce byłeś?
— Jakto?
— Z tamtąd jedziesz?
Borodzicz zmiarkował, że się jednem kłamstwem śmiałem uratuje.
— Ja? ja jadę od familii. Cztery tygodnie jak nie byłem w domu.
— Nic nie wiesz?
— A cóż mam wiedzieć!
Stryj Eligi odetchnął. Nic nie wiesz? Zygmuś uciekł z diablicą, a my z Elżusią za nim goniemy! Ona tu jest.
— Tu jest? zawołał niby dziwiąc się Gracyan.
— Tu! i stryj wskazał na gospodę.
Duch wstąpił w Borodzicza.
— Otóż, rzekł, szczęśliwy trafunek mnie tu sprowadza.
— Bardzo szczęśliwy... chodź do Elżusi, będzie ci rada, bo to ty stary adorator, stary adorator! śmiejąc się, dodał stryj.
Borodzicz z razu się opierał, potem otrząsnąwszy z pyłu, za stryjem pociągnął. A już Elżusia go z okna dostrzegła i zarumieniła się zobaczywszy, bo się jéj zdało, że i ten może za nią goni — obiecała go sobie surowo przyjąć i odprawić, bo z nim jako z najwierniejszym sługą nie robiła ceremonii.
Gdy się stryj w progu pokazał, po twarzy poznał, że synowica była gniewna — bo się jéj wówczas ciemne brwi schodziły prawie i pręga występowała na czole.
A pan tu co robisz! zawołała na Borodzicza zobaczywszy go i nie czekając aż ją pozdrowi.
— Istny przypadek, miłościwa pani! jadę od familii, cztery czy pięć tygodni jak nie byłem w domu.
To rozbroiło Elżunię, uśmiechnęła się.
— Dowiaduję się od pana Eligiego, że państwo w podróży jesteście i to jeszcze tak dalekiéj, tak smutnéj.
— Siadaj panie Gracyanie, swobodnie zaczęła Elżusia — podróż to nie straszna, a bardzo się smucić nie mam czego! chcę ratować człowieka, który rozum stracił. Znaleźć go muszę, poprobuję ocalić, a nie!.. Machnęła ręką.
— To co? szepnął Borodzicz.
— To wrócę do domu i — obejdę się bez trutnia, ale gdy on przyjedzie, może mnie nie zastanie. Ja się ani podróży ani jego nie lękam.
— Herod-baba! szepnął stryj — ona się nie lęka, a ja się lękam!
Borodzicz milczał. Elżunia chodziła po izdebce dosyć raźnie, wziąwszy się w boki, a tak jéj w podróżnéj katance było pięknie aż miło spojrzeć — pasł też oczy nieszczęśliwy Gracyan i wzdychał. Jakoś go to wszystko tak nagle a niespodzianie pochwyciło, że się na żadną przytomną odpowiedź nie przygotował, i gdy go Elżunia nagle zagadnęła — A pan dokąd jedziesz?
Stropił się i zmięszał, niewiedząc co odpowiedzieć. Po długiem milczeniu powtórzyła mu: — Waćpan dokąd jedziesz?
Co tu było orzec? głowa pękała, kłamstwo go każde niesłychanie kosztowało. W téj chwili gdy łykał niedojrzałe wyrazy, których powiedzieć nie śmiał jakby mu kto szepnął na ucho: — Na Szlązk woły kupować.
— Na miłego Boga! rozśmiała się kobieta — a toż z waści gospodarz! Przecież od nas je tam wodzą sprzedawać?
— Hm! nie wiem! rzekł zafrasowany Borodzicz... nie wiem, bo mnie powiedziano, że takiego bydła jak na Szląsku u nas nie widziano.
Coś to tak kłamstwem pachniało, że Elżusia głową strasznie trząść zaczęła.
— Może i pan za jakim koczkodonem gonisz! rozśmiała się — bo się przyznać lękasz! wszak ci to chodzi po was.
— Ino nie po mnie — zawołał Borodzicz z oburzeniem, to się po Borodziczu nie okaże.
Tak jakoś rozmowa drażliwa się skończyła; biedny Gracyan stał a patrzał, czując że swą panią nie rychło znów zobaczy.
— Pewnie panu do tych szlązkich wołów pilno — rzekła filuternie trochę Elżusia, ruszaj że szczęśliwie nie wstrzymujemy, my tu jeszcze nocować będziemy.
Skłoniła mu się, wyszedł rad nie rad, a stryj Eligi za nim. Ale mało co już mówili, bo Gracyan do rozmowy skorym nie był, stryj ponuro chodził, wreszcie namyśleć się należało co tu począć. Pożegnali się w rynku, Borodzicz schronił się do żydowskiéj izby, gdzie sobie jajecznicę zadysponował. Zastygła wszakże ta podróżna potrawa, a jeszcze chodził i dumał a przemyślał co miał z nieszczęsną swą figurą uczynić, aby nie narzucać się kobiecie, a na straży jej pozostać. Po długich rachubach postanowił ruszyć przodem i wyczekawszy gdzieś, aby go minęła, później za nią nieznacznie podążać.
Gdy się to dzieje, na gościńcu dobrze przodem przed wszystkimi poleciał Juliusz Dziemba z tą informacyą, aby sobie gospody szukał pod „Polskim Trębaczem,“ kędy pocztylioni stawać nawykli, co z listami extra do króla posyłani byli. Dobił się do stolicy właśnie w taką nieszczęśliwą porę, gdy z Niemiec różnych książąt, z całego świata podróżnych moc się była wielka zbiegła do stolicy, w nadziei jakichś uczt i uroczystości nadzwyczajnych. Po niemiecku nie wiele rozumiejąc, a ufając temu, że tam siła swoich znajdzie, Dziemba dotarł do nowego miasta (dziś się ono starém nazywa na odwrót), a że w ulicach był i jezdnych i powozów i lektyk i pieszych tłok nadzwyczajny, utonął w tłumie sam już nie wiedząc co począć. Szczęściem pacholika z podgoloną głową, gąsiorek pod pachą niosącego, zobaczył.
— Na miłość bożą — chłopcze — zawołał po polsku do niego — ratuj ziomka, a powiedz mi gdzie ja się tu mam podziać?
Chłopiec zęby białe pokazał: — A wy to zkąd?
— A no, widzicie po mowie! wśród tego szwargotu — obałwaniałem, nic nie rozumiem. Prowadźcie mnie do jakiéj gospody, gdzieby się można ludzkim rozmówić językiem.
Chłopiec mu wciąż w oczy patrząc śmiał się.
— A to wy myślicie — rzekł, że wy tu kąt znajdziecie gdzie? ale! ale! wszystko zapchane.
— Gdzież gospoda pod Trębaczem?
— Ja cię do niéj zawiodę, a co po tém? tam kąta nie ma.
Poszli tedy przeciskając się, chłopiec z gąsiorkiem przodem, ten konia za sobą wlokąc za nim. Tymczasem w tłumie ktoś miłosierny, żeby szkapa zbyt wielkiego nie dźwigała ciężaru, troki poobcinał i tłomoczek przygarnął. Dziemba nie rychło się opatrzył. Przybyli pod Trębacza... dziedziniec pełny, do stajni ani się docisnąć, gawiedzi wszelakiéj jak mrowia... kiedy spojrzy, aż z za wrot blada twarz Janka woźnicy pana Zygmunta patrzy, ale tak smutno jakby po tygodniu postu. Rzucił się tedy ku niemu chłopca zabywszy: — Chwalić Boga! jest pan?
— Albo ja wiem! ziewając syknął Janek.
— Jakże nie wiesz?
— Co mam wiedzieć! Pięć dni jakeśmy go nie widzieli — gdyby w wodę wpadł. Gospodarz obroku i strawy nam już dawać nie chce, konie żłoby gryzą, my chleb suchy, a pana ani widu ani słychu.
— A gdzież go szukać?
— Albo ja ta wiem gdzie? odparł Janek, jak się kropnął raz ztąd, tyle go oczy widziały. Nam tu chyba z głodu przyjdzie pozdychać!
Co człowiek klnie i łaje — oni nie rozumieją nic... jak groch na ścianę... nawet nie ma téj pociechy, żeby się z którym poczubić.
— Przecież pan w mieście jest?
— Abo ja wiem czy on jeszcze na świecie! obojętnie głodny Janek wyśpiewał.
Obejrzeli się w dodatku do wszystkiego, że z trok tłomoczek zniknął Dziembie, którego całe mienie w nim było, aż się na płacz zbierało. Siadł przy Janku na kamiennym słupku i we dwóch zaczęli litanię klątw na Niemców, przyczém może się co komu więcéj dostało. Już było z południa, postawił konia Dziemba, a że szczęściem trzosik chudy miał w kieszeni, poszedł Janka nakarmić i sam coś zjeść na miasto. Posilili się oba kiełbaskami, a że o konie w gospodzie byli bezpieczni, bo wyrostek przy nich został, Dziemba poprosił Janka, aby go trochę oprowadził.
Na Zygmunta musieli czekać zlitowania bożego — by ono im go dało w ręce, nie wiedzieli wcale i nie mieli pojęcia gdzie go szukać. Przewlekli się tak po rynku pełnym jeszcze, przez zamkową ulicę, zajrzeli w bramę, wyszli ku mostowi, wszędzie ścisk znajdując ogromny i ledwie mogąc wyminąć między końmi, wozami, lektykami i ciżbą. Około zamku dostali od halabardnika sążnistego po plecach, aby prędzéj z drogi schodzili, i uznojeni wrócili pod Trębacza. Dziemba tylko trochę się obeznawszy z ulicami, na jutro wyprawę odkładał.
Drugiego dnia gdy się na słomie w stajni przespawszy obudził Juliusz, chciało mu się płakać, po co on tu z wielkiéj gorliwości zapędził się za owym panem, który mu tu tak mógł dać zdechnąć jak swoim koniom i sługom. Zwlókł się nieboraczysko na mszę do kapliczki, którą mu ukazano, potém wędrował po ulicach i zjadł znowu parę kiełbasek popiwszy je wódką, potém już nie wiedział co robić... gdy — a było dobrze z południa — przechodząc rynkiem starym, zapatrzył się w okno. W oknie stała bardzo pięknie wystrojona niewiasta z wachlarzem, i śmiejąc się do rozpuku, ręką i rękawiczką dawała mu znaki, aby wszedł. Dziemba obejrzał się naprzód czy to się do kogo innego nie stosuje, lecz zaprosiny te widocznie były dla niego. Zawahał się — piękna twarzyczka ze śmiechem, którego utulić nie mogła, ciągle gwałtownie mu ukazywała, ażeby szedł na górę. Zbliżył się do okna zdumiony, osoba była zupełnie nieznajoma, a z ust jéj szybko raz po raz zaczęło się sypać:
— Siemba! Siemba! Siemba!
Nie było więc wątpliwości, że nie kogo innego tylko jego wołano. Acz nadzwyczaj skłopotany, pomyślał, że szlachcicowi nie wypadało nie wiedzieć czego się ulęknąć i śmiało wszedł do kamienicy.
Wschody były przyciemne, lecz ledwie się na nie wdrapywać począł, w górze otworzyły się drzwi, usłyszał czyjś zmieniony głos — Dziemba! i pośpieszył nań. Drzwi zastał na rozcież odemknięte, z obu ich stron stały dwie kobiety bardzo przystrojone całe we wstążkach i kokardach, uróżowane, ubielone, trzewiczki na korkach, ręce po łokcie obnażone, w gorsecikach jakichś jak w pudełkach, a do gorsu postrojone, na głowach upudrowane dwie piramidy z kwiatami tak misternie fryzowane ujrzał, iż osłupiały stanął. Kobiety śmiejąc się wciąż go do środka wzywały.. ale nie mówiły nic, gestami tylko pokoje dalsze pokazywały. Cóż było robić? Mimo że sobie widocznie drwiono z niego, posunął się daléj.
Pierwszy pokój był pięknie przystrojony, meble złocone z jedwabnemi przykryciami, zwierciadła w porcelanowych ramach, pająk od sufitu jakby cały z kwiatów i ptaszków ulepiony, ale w nim... nikogo. Dziemba znalazł się sam jeden i nie wiedział co myśleć. Drzwi do drugiego pokoju stały otworem, zajrzał doń. Drugi był jeszcze wytworniejszy. Ściany w nim całe lśniły od jedwabiów. Stolik przed kanapką wysadzany był z marmurów, posadzka wyglądała jak szkatułka cała w kostki i floresy. W rogach na kolumnach wazony malowane dźwigały snopy kwiatów, których woń rozchodziła się w powietrzu. Żywéj duszy i tutaj. Dziemba szedł powoli, lecz coraz śmieléj. Co to wszystko miało znaczyć? Z pokoju tego ostrożnie wyglądając, dostrzegł niby sień wyłożoną marmurem, ogromne okno z niéj na pół otwarte wychodziło na balkon balustradą marmurową obwiedziony. Na balkonie złocona stała klatka, a w klatce siedziała papuga zielona, która spostrzegłszy Dziembę, zaczęła kręcić głową i wrzeszczeć:
— Gute Nacht! Gute Nacht!
Wszystko to dziwnie go draźniło. — Co daléj robić? Oczywiste z niego sobie ktoś stroił żarty! Wrócił się Dziemba nazad z mocném postanowieniem wyjścia z tego jakby zaczarowanego domu. Doszedłszy jednak do pierwszych drzwi, znalazł je na klucz zamknięte, a gdy się odwrócił, postrzegł, że i te któremi do papugi chodził pozamykały się. Natomiast gdzie w ścianie żadnych wprzódy nie było, zobaczył otworzone, a przez nie widok osobliwszy. Cichuteńko, bez ruchu, jak skamieniałe, siedziało u stołu towarzystwo z kilkunastu osób złożone, niby obraz żywy wyglądające...
Na stole zastawionym obficie, ubranym w wazony, szkła, kwiaty, porcelanę, figurki, w półmiskach stały owoce, potrawy, cukry i łakocie. Postrojone kobiety oparte jedna na łokciu, druga na ramieniu mężczyzny, inna z rękami w wieniec nad głową, patrzały wszystkie na nieszczęśliwego Dziembę. Stroje ich były osobliwe, a jaskrawe i mnóztwem świecideł popstrzone... jaskrawe też twarzyczki i oczy i usta wiśniowe, około których loki fryzur i brylanty zausznic i naszyjników łyskały. Wśród nich naprzemian siedzieli mężczyzni w maskach, jeden z nosem ogromnym i chińskiemi wąsami do pasa, drugi w sukni Arlekina, trzeci w peruce jak fura siana i okularach jak talerze, czwarty z rogami na głowie i uszami sterczącemi do góry.
Patrzał Dziemba, patrzał na ten bankiet osobliwszy i coraz go nieruchomość ta więcéj męczyła, gdy — nagle muzyka jakaś słyszeć się dała... wszystko ożywiło się, ruszyło, zagadało, a jedna z pań jęła Dziembę ręką zapraszać do stołu i wołać usty śmiechu pełnemi:
— Siemba — Siemba!
Mężczyzna w peruce i okularach podniósł kielich pełny do góry i wyciągnął go ku niemu, wołając — Fifat Siemba!! Wszyscy przytomni pochwycili za szklanki, kielichy, flaszki i echem rozległo się — Fifat!!
Wszystko mu się jeszcze zdawało, że gdzieś w stajni pod Trębaczem usnął, że mu się licho wie co marzy, a radby się był z tego snu otrząsnął, gdy głośnym śmiechem parsknął ten co miał rogi, zerwał maskę z twarzy i uradowany Dziemba ujrzał — kochanego Zygmusia.
Zygmuś bawił się tu szczęśliwie, avec les Comediens ordinaires du Roi... Skoczył on z za stołu i pobiegł do zdumionego chłopaka. Wszyscy ogromnym znowu chórem śmieli się i klaskali. Prolog sztuki doskonale był odegrany. Posadzono Dziembę do stołu nie pytając o nic, nalano mu puhar wina, podsunięto pieczeń, a gdy reszta towarzystwa weseliła się jako chciała śpiewając i krzycząc, Zygmunt klapnął go po ramieniu.
— Co ty tu robisz? zkądeś się tu wziął?
— Z dobréj woli pewniebym był się nie zabił w ten kraj niemiecki, westchnął Julek — ale mnie miłość ku panu przygnała.
— Cóżeś się zatęsknił? parsknął Zygmuś.
— Gdzie zaś panie! gdybym tęsknił tobym musiał zdychać, bo dogodzić sobie trudno — a no nieszczęście się stało.
— Co za nieszczęście?
Dziemba namyślał się jak mu to ma powiedzieć.
— Jejmość okrutnie się na pana rozsierdziła.
— Ale ba — to minie.
— Pono nie, bo ona tu za panem jedzie, a na moje uszy słyszałem, że się temi słowy odgrażała: — jak psu mu w łeb strzelę!!
Zygmuś, który się nigdy nie spodziewał, ażeby żona tak na seryo brać miała wybryk jego — widocznie się zmieszał. Znał Elżusię tyle, iż wyrzeczonego słowa jéj nie lekceważył.
— Widząc panie, że to nie żarty, że pani się do drogi pakuje z panem Eligim, a krucice do kieszeni wzięła, drapnąłem ja przodem, aby miłemu panu oznajmić i przestrzedz. Com biedy i głodu napytał i strachu, Panu Bogu chyba ofiaruję.
Zygmunt poklepał go po ramieniu.
— To ci nie przepadnie, rzekł — bądź spokojny... ale miałażby ona aż tu gonić za mną? Hę?
— Nieochybnie, tylko co jéj może nie widać!
— Któż z nią?
Dziemba począł liczyć konie i ludzi i wszystko co się do podróży sposobiło.
Zygmunt potrząsał ramionami.
— To coś nie żartem, rzekł rozgniewany — ale jak pójdzie między nami na udry, tom i ja nie malowany! Niech przyjeżdża, zobaczymy co mi tu ona zrobi? a najprzód czy mnie tak weźmie jak się jéj zdaje? Jeśli ona gonić umie, ja potrafię uciekać. A to baba! zawołał — nie przędłoby to przy piecu kądzieli? hę? nie śpiewałaby godzinek! Zachciało się świat sobą zajmować i grać heroinę... niech ją...
Stuknął pięścią o stół tak mocno, że się wszystkie kieliszki powywracały, i porcelana płaczliwie jękła. Widząc brew namarszczoną i gniew, jedna z pań, mała, fertyczna i ciekawa, z czarnemi oczyma i brwiami aksamitnemi, wybielona i wymalowana, a muszkami upstrzona, przybiegła nagle, sparła się na ramieniu Zygmusia poufale, i nagadawszy mu coś na ucho, maleńką rączką klapnęła go po twarzy...
Zygmuś się odwrócił, chcąc za to uderzenie ukarać gdy jéjmościanka poskoczyła w powietrzu jak fryga, okręciła się, uderzyła raz jeszcze, skoczyła na krzesło, z krzesła na stół, między wazony i kieliszki, ominęła je szczęśliwie żadnego nie potrąciwszy, furknęła na prawe krzesło, usiadła w niém poważnie bardzo i pokazała Zygmusiowi dwie różowe figi z dodatkiem niemniéj różowego końca języczka. Odbyło się to tak szybko, że Piętka nie miał czasu wydobyć się z krzesła, a Dziemba zdumiony wywrócił swój kieliszek i rozlał wino... Grzmot oklasków zgromadzenia nagrodził zręczność balleriny. Któż inny jak tancerka mógł takiéj sztuki dokazać?
Śmiech powszechny powitał też bezsilne usiłowanie Zygmunta, który chciał się dostać do winowajczyni, ale ręce wszystkich współbiesiadników łapały go i zatrzymywały na drodze, arlekin go bił dostawszy łopatkę z za krzesła, podstawiano nogi i krzesełka, lano mu wodę za kołnierz, na ostatek jegomość w peruce zręcznie ją zdjąwszy ze swéj łyséj głowy, wrzucił Zygmusiowi na odwrót, tak że jéj tylne pukle oczy mu zasłoniły...
Dziemba patrzał, nie wiedząc czy bronić Zygmunta czy śmiać się, czy uciekać... Zamęt był straszny, lecz skończył się w sposób bardzo osobliwy: porwano pana Piętkę pod ręce i całe towarzystwo tańcując na zabój, miotając się, szalejąc, śpiewając wyleciało z nim do pierwszéj sali... Tu rozpoczęto prawdziwie piekielne tany, z takiemi podskokami, wyciem, świstem, wyłamywaniem po stołach, krzesłach, kanapach i po podłodze jakby szał jakiś owładnął niemi..
Dziemba wstał od stołu i patrzał przecierając oczy... Niektóre z tanecznic i tancerzy siadali na ziemi, inni skakali im na ramiona, wywracano koziełki... zdawało się, że wszyscy kości połamać muszą i karki pokręcić. Skończyło się to jednak na takiém znużeniu, iż popadali na podłodze jak porozbijane lalki.
W pośrodku dyszał Zygmunt dobywszy się na wpół z peruki, ale śmiał się i trzymał za boki.
— A co Dziemba! krzyknął, a czy u nas się tak bawić umieją? To szatany wcielone te Francuzice, Włochy i Cygany... Ledwie po chwili Zygmuś się zwlókł jakoś probując krzyżów czy mu ich nie połamano i pokuliwając na nogę.. Ubiór jego, a przebrał się tu oczywiście z niemiecka już, poszarpany był w kawałki, koronki wisiały w strzępkach, kamizola nie miała guzików, poły jednéj u fraka brakło, bo została na podłodze... z żabotów wisiały ruiny i pończocha nawet jedna zsunęła się na trzewik...
Nie lepiéj mieli się i drudzy, szczególniéj panie, których fryzury się porozpuszczały a suknie na robronach świeciły otworami... Śmiano się jednak serdecznie, zbierając zaraz potracone łańcuszki, naszyjniki i kolce.
Zygmuś padł na krzesło ocierając pot z czoła.
— Cóż ty Dziembo na to?
— Julek ramionami ruszył: — Trzeba żelaznych ludzi, żeby się tak bawić mogli! rzekł cicho.
— I są żelazni! odparł Zygmuś, piją, skaczą, wrzeszczą dzień i noc, a nic im nie szkodzi! To dopiero mi ludzie i to mi hulanka! A u nas! E! dodał, kapucyny!
Chwilę odetchnąwszy Zygmuś zwlókł się, podszedł do małéj owéj z grubemi brwiami, coś jéj poszeptał na ucho coś ona jemu... dał znak Dziembie i wysunęli się drzwiami ku wschodom. Ale w takim stanie w jakim Piętka się znajdował, nie sposób było pokazać się na ulicy, zajrzał więc do małéj izdebki gdzie znaleźli krawca nad robotą i fryzyera przy peruce, około któréj z żelazkiem tańcował; ci dwaj artyści wzięli go na kwadrans w opiekę, połatali, pozszywali, oczyścili, Zygmuś dostał jakiś płaszczyk na ramiona i wspaniale Niemców nagrodziwszy, spuścił się z Dziembą ze wschodów...
— Gdzież pan mieszkasz? zapytał go Julek po drodze?
— Nocleg czasem gdy się bardzo spiję odprawiam w ciupce pod Trębaczem, rzekł Piętka — a resztę dnia to się człek tam i sam bałamuci.
— Gdzieżbyśmy pogadać mogli? dodał Dziemba.
— Hm... może na wino gdzie wstąpićby trzeba, bo mi od tego szalonego tańca w gębie zaschło — zamruczał Piętka — jak ci się zda?
— Nie wiem, ale i pod Trębacza zajrzeć trzeba, bo tam Janek z głodu mrze i konie żłoby gryzą... gospodarz im już nic nie daje.
— Stłukę bestyę na miazgę! krzyknął Zygmuś...
— Wiesz pan co? jeśli tak ma być — ja z panem nie idę — rzekł namyśliwszy się Julek — nas tu mało a Niemców siła, pan jednego zaczniesz tłuc, oni nam wszyscy na karki siędą i z życiem nie ujdziemy...
— Ale gdzie zaś! zawołał Piętka spokojnie — ja będę którego chcę tłuc, oni będą patrzeć. To tylko bieda, że pozwą do sądu, poświadczą i każą tak zapłacić, że wszyscy razem tego nie warci — ot dla czego tylko mu w kącie uszu natargam. Bądź ty spokojny, ja już ich znam.
Poszli tedy razem pod Trębacza. Zygmuś się z gospodarzem w kącie rozprawił tak, że ten raz tylko kiwnął i wrócili do Dziemby. Izdebka, w któréj mieszkał, po paradnych salach opuszczonych przed chwilą wydawała się bardzo smutnie. Okno wychodziło w podwórze... łóżko było pierzynami nabite, ale wązkie, stół chwiejący się, a krzesełka jakby po przepiciu, niepewne na nogach.
— Czemuż pan sobie uczciwszego mieszkania nie poszukasz? spytał Dziemba.
— A mnie ono na co? Ja tu prawie nigdy nie siedzę, a pieniędzy szkoda... i wiesz co, Dziemba — bodaj, że mi ich już prędko zabraknie. — Co tu poczynać?
Struchlał chłopak.
— A te, któreś pan wziął z domu?
— Zachcisłeś! toż się żyło przez parę dni po królewsku, a to kosztuje dyabelnie... mówił Zygmuś wzdychając. Trochę się przepiło, trochę przejadło, trochę przegrało, trochę z kieszeni mi wyciągnęli, o reszcie chyba kto inny wie, bo nie ja... Dobył z kieszeni trzosika i wysypał na stół — było w nim kilkanaście dukatów i kilka talarów.
— E! e! e! zawołał, fiu! fiu! fiu! jam się tego nie spodziewał, kruszczowe skarby... jeszcze tyle. Tak z tém jak bez tego! trzeba pójść na wieczerzę...
— Ale panie — zaprotestował Dziemba.
— Ale milcz! przerwał Zygmuś — jest tu taki co mi pieniędzy da! ale ba! tylko się przebiorę i poprowadzę z sobą na wieczerzę.
Wszystko co dotąd Dziembę spotkało, dawało mu wielce do myślenia, nawykł on był do pańskich hulanek, a bywały niektóre i bardzo ochocze i szalone, coś takiego jednak jak tu nie trafiło mu się nietylko oglądać, lecz nawet nie marzył, by się to na świecie znalazło. Zygmuś też tu tą atmosferą zdawał się jakby upojony... Lekceważył sobie wszystko, z pogróżek żony śmiał się, ruszał ramionami i śpiewał — jutra dla niego nie było, począł Dziembie rozpowiadać o Francuzicy jaka to miła i pełna talentów kobiecina, jak skacze, jak śpiewa i jak swojego czasu poważną nawet a przyzwoitą być umie; dodał, że się w niéj na zabój kocha, że jest nadzwyczaj szczęśliwy i że póty ztąd nie ruszy, choćby po niego dziesięć żon przyjechało, póki do dna tego kielicha nie dopije.
— Jednakże ciekawym — dorzucił Zygmuś — co ona tu ze stryjem Eligim pocznie, gdy się nareszcie przywloką? Najprzód, licha zjedzą, żeby mnie znaleźli, powtóre figle im będę płatał... i zemszczę się za to prześladowanie. No! kiedy wojna! to wojna!
— A jakby się jéjmość do króla udała — zapytał Dziemba.
Zygmuś za boki się wziął ze śmiechu.
— Doskonaleby trafiła! albo to on lepszy! Ale jejmość nadto rozumna, żeby miała sięgać tak wysoko... a stryj Eligi dobry na zające nie na takie kozły jak ja.
Poczęli tedy pić, a że skromnego Dziemby nie dosyć było Zygmusiowi, dobrał sobie dwóch jeszcze towarzyszów i tak noc spędzili do rana... Pokładli się spać na ławach ponakrywani płaszczami, a przebudzili się aż na śniadanie.




Po przebytym dość długim i nudnym dniu w małéj mieścinie, ruszyła Elżusia rano w dalszą drogę będąc pewną, że już na niéj natrętów nie spotka i bez przeszkody do celu dojedzie. Wprawdzie Borodzicza, który rodzaj zasadzki zrobił, pominęli, i ten niepokazując się już ciągnął daléj za nimi, lecz na pierwszym popasie znalazł się wojewoda z karłami. Okazało się, że niespokojny o los pięknéj pani, zatrzymał się i czekał dopóki nie nadjedzie. Zmieszało to Elżusię, lecz grzecznie przysłał do niéj marszałka z oznajmieniem tylko iż radzi jéj za nim się trzymając dalszą podróż odbywać, aby sama jedna nie doznała jakiéj nieprzyjemności. Nie naprzykrzał się zresztą, karły przyniosły kawę i bułki, trzeba je było przyjąć. Stryj Eligi dostał wódki i odsmażanego bigosu. Sam pan nie pokazał się nawet pani Piętkowéj.
Co daleko gorzej i kwaśniéj przyjęła, to drugie odwiedziny pana Seweryna Trzaski, który submitował się, rozpowiadając jakim to on osobliwszym wypadkiem na téj saméj drodze się znajduje i z musu, i z wielką rozkoszą, jejmości nieraz towarzyszyć musi — Elżunia usta skrzywiła.
— Panie stolnikiewiczu, odezwała się, pan mnie nie zna, a podobno fałszywie sądzi. Im śmieléj się tak w świat puszczam, tém więcéj czuję, że na wszelkie względy przyzwoitości surowo zważać muszę. Nie wypada, abyś pan kręcił się tu koło mnie... ludzieby posądzili go, że mi assystujesz przez jakąś atencyę, któréj ja przyjąć nie mogę. Mam męża wierutnego łotra, to prawda — a no — jeszcze go mam, i póki jest, nikt mnie nie zechce krzywdzić zbytniém nadskakiwaniem, bobym się srodze gniewała!
— Pani dobrodziejko — rzekł zmieszany Trzaska — przecież jéj nie chybiam tém, że się tu wypadkiem znajduję...
— Bynajmniéj, ale proszę, niechże ten wypadek będzie ostatni...
Ukłoniła mu się tedy grzecznie i zwróciła w drugą stronę. Trzaska ukontentowany wyleciał do sieni.
— Kiedy tak! zawołał do stryja — kiedy tak — nie będę się jejmości naprzykrzał, ale krok w krok za wami jadę, to też pewno nie ustąpię...
Mówił to jednak w pierwszéj gorączce, z któréj zaraz ochłonął... Zawrócić nie myślał, kazał tylko ludziom w tyle pozostać. Wojewoda pojechał przodem, za nim wyszła późniéj kolebka pani Zygmuntowéj. Trzaska tam marudził, że go Borodzicz napędził. Nie znali się z sobą, ale dwóch szlachty w drodze... na popasie, żeby nie pogawędzili — chybaby poniemieli. Spytał Trzaska nic nie mówiąc Borodzicza, czyby téj pani przodem jadącéj nie znał? Pan Gracyan z razu udał, że nie wie jakiéj, potém niby się dowiedziawszy o kim mowa, rzekł obojętnie, iż ją niekiedy widywał.
— Kobieta piękna — rzekł Trzaska, mąż łajdaczyna, a ona taka pono sroga, że i patrzeć na siebie broni.
— Hm, dodał Borodzicz — to tylko wiem, bo w sąsiedztwie mieszkamy, że czcigodniejszéj ani zacniejszéj pani nie znam. Surowa to prawda i hic mulier, ale jéj to przystało... bo téj pani wszystko do twarzy...
— To prawda! z uniesieniem dorzucił Trzaska: jeszczem takiéj jakem żyw nie widział. Można dla niéj oszaleć.
— A zkądżeś to pan z nią znajomość zrobił?
— W drodze poznałem...
Poczęli tedy chórem oba sławić oną piękność, a jeden przed drugim nie przyznał się wcale, żeby umyślnie za nią jechał... Borodzicz nawet prędko się powstrzymał, zostawiając towarzyszowi pole swobodne do uniesień i pochwał.
Mówili potém o mężu, o którym coś dobrego trudno było powiedzieć.... Cała rozmowa wszakże tak prowadzona była, iż się żaden z tajemnicą swą nie wydał. Ale, jadąc razem weseléj było, i wyminąć się trudno... połączyli się tedy. Trzaska badał Gracyana po co jechał tak daleko, ten go nawzajem macał — zbyli się oba ni tém ni owém. Jechali w trop prawie za kolebką, oba jednak mierząc się tak, aby się jéj widziéć nie dawali oba też noclegów i popasów szukali zawsze takich, aby się z panią Piętkową nie stykać.
Dziwna rzecz, że zdradzając się oba co chwila, wcale się nie posądzali o to, co ich za piękną panią prowadziło... Ani im to oczu nie otworzyło, że się zastosowywali do sposobu podróżowania kolebki, którą dobrzeby wyprzedzić byli mogli. Tak posuwając się przez Szlązk, dojechali do granic Saksonii, i krajem dosyć z razu smutnym, potém coraz gęściej zaludnionym i żyźniejszym, dojechali do upragnionéj stolicy... Gdy się im Elba i jéj zielone ukazały brzegi, oba westchnęli myśląc co też tam ich czekało. Borodziczowi nie szło o nic więcéj, oprócz by się mógł przydać na co, ręką, workiem lub głową. Trzaska sam dobrze nie wiedział, po co się jechać uparł, gdy mu się pokazywać zakazano. Wlókł się jednak markotny... Przecież w ulicy, w kościele... gdziekolwiek bądź spojrzeć mu nikt bronić nie mógł, pokłonić się, a choć z daleka dowiedzieć co się działo z mężem jejmości. Stolnikiewicz bez zgryzoty sumienia życzył mu skręcenia karku, aby natychmiast o piękną wdówkę pójść w konkury. Dalipan niczego innego nie wart, kiedy takiego klejnotu szacować nie mógł.
Dwór wojewody i kolebka pani Piętkowéj tak wyprzedziły naszych obu kawalerów, iż wjechawszy w miasto, śladu już ich tu nie znaleźli i dopytać nie mogli. Trzaska szukał sobie wymyślniejszéj gospody, Borodzicz skromnéj a taniéj; rozdzielili się więc ad videndum, jeśli się szczęśliwie spotkać uda. Miasto naówczas całe nie było rozległe, ściskały je stojące jeszcze do koła mury dawne obronne, po za któremi ciągnęły się przedmieścia i ogrody. Całe życie i ruch skupiały się niemal około królewskiego zamku i powiązanych z nim budowli. Tu mieścili się faworyci, dygnitarze, panie dworu, urzędnicy i liczna służba dworska lub to co jéj służyło. Właściwie miasto o tyle żyło, oddychało i poruszało się, o ile żył i ruch mu nadawał dwór, będący wszelkiego żywota ogniskiem. Gdy ten wyjeżdżał, spała stolica i chodziła nie ubrana. Za to każda wesołość pańska, bal, uroczystość, zjazd, wstrząsały całém miastem i dawały się czuć aż na jego kończynach. Ogromne dworu wydatki odżywiały nieco kraj niezmiernemi obciążony brzemionami opłat i pożyczek, z których jednak znaczniejsza część szła za granicę za przedmioty zbytku, za wykwintne fraszki, za grzechy polityki i fantazye dyplomatyczne bez skutków.
Ubożało miasto i cała Saksonia wycieńczona bolała na pomnażającą się nędzę, lecz za to mało gdzie w Europie na najświetniejszych dworach panował taki zbytek, tak niesłychany przepych jak tutaj, a co było w łaskach, bogaciło się skandalicznie, rosło w oczach, i rywalizowało wykwintnością z królem samym. Wytworny smak był pieczęcią wyższości duchowéj owego czasu; każdy dostojniejszy dworak potrzebował mieć galeryę obrazów, zbiór antyków, złocone meble, gobeliny, chińską porcelanę, a jeśli się na tém nie znał, udawał upodobanie, amatorstwo, znajomość. Niepoliczone summy szły na to, na stroje, na uczty lukullusowskie i dary pięknym oczom, których cześć należała do oznak dystynkcyi.
Vitzthum nie mógł w tém ustąpić królowi, a późniéj Brühl mierzył się we wszystkiém z Augustem III. Obyczaje dworu przechodziły do klass niższych, i podróżujący Baron Pollnitz zapisał tę uwagę w pamiętnikach swoich, iż saskie mieszczanki a nawet służące siliły się, by zewnętrznie przynajmniéj na wielkie panie wyglądać.
Trwonienie grosza nie zapracowanego, pochwyconego łatwo, ronionego bez żalu, odbywało się z lekkomyślnością niezrównaną. Życie też w stolicy dla tych, co się w jakikolwiek sposób z dworem stykali było niezmiernie kosztownem i wielka ruina fortun szlacheckich i pańskich, która się w téj epoce rozpoczęła, tém się właściwie tłómaczyć powinna. Wszystko się musiało robić pieniędzmi lub podarkami albo ugoszczeniem monarchiczném i zbytkowném, w którém popłacało szczególniéj co z daleka z trudnością i drogo zdobywać się musiało. Z Polski do Saksonii udawali się w większéj części tylko ci, którzy mieli o czém sprawy swoje popierać, występować tu i żyć tak długo jak wymagały sprawy ciągnące się bez końca. Jednakże niejeden mniej zamożny szlachcic dążył tu za swym możniejszym protektorem; przez którego coś się spodziewał wyrobić sobie i otrzymać: drudzy jechali do familii, które przy dworze miały obowiązki i w Dreznie zamieszkiwały. Wszelkiego więc czasu był tu napływ przybyłych, i nie zbywało na gospodach dla nich.
W ulicy przy zamku, w starym rynku, przy nowym, na Wilsdruferstrasse, w okolicy Kurlandzkiego domu były zajazdy obszerne, do ówczesnych potrzeb zastosowane, bo każdy prowadził z sobą tabór wozów, koni i służby. A im ten większy był, tém dostojniejszą oznajmywał osobę. Ale ubodzy mieścili się na przedmieściach, w domach, które nawykły czasowo otwierać się dla podróżnych i dla zysku chętnie się im nastręczały.
Stryj Eligi, zasiedziały i zaśniedziały wieśniak, z trudnością dawał sobie rady w obcém a większém mieście; nieumiejętność języka przerażała go, poglądał zawczasu po strojach, aby pierwszego lepszego ziomka wziąć za przewodnika, gdy w Georgenthor około zamku zobaczył stojącego jakby na czatach Rzesińskiego, marszałkującego przy wojewodzie. Znali się już z drogi... Rzesiński był wesoły i bardzo obrotny chłop, z wąsami do góry, jakby mu do oczu strzelać chciały. Zobaczywszy kolebkę, przypadł do niéj z ukłonem.
— Przewidywałem, że państwu nie łatwo będzie o gospodę dopytać, stanąłem więc na przesmyku, zawołał, proszę za mną... izby — są zamówione... stajnie porządne, a ludzie usłużni i służba język nasz zna...
Tak szczęśliwie trafili nieopodal od zamku do polskiéj gospody, na podziw porządnéj i czystéj, w któréj jejmość po znużeniu podróżném spocząć mogła wygodnie.
Znać też tu było z rozporządzania się Rzesińskiego, że i wojewoda do téj saméj zajechał. Elżusi dano izby duże z oknami w ulicę, co też niemałą było przyjemnością, bo i miasto i mieszkańców jego zawczasu choć z po za szyb poznać mogła... A że tędy była jedyna do zamku droga, co do niego ciągnęło, wszystko się jéj pokazywać musiało. Gdy przybyli, dzień się już miał ku zachodowi, a była w zamku biesiada jakaś dla dostojnych gości ode dworu rakuzkiego przybyłych, więc paradnych koni, strojów, lektyk... jezdnych, napatrzyć się mogli dostatkiem.
Elżusia nie z ciekawością, ale prawie ze smutkiem jakimś, wsparta na łokciu przyglądała się myśląc, ile to w téj ciżbie grosza i ludzi z dala tu ciągnących, marnie przepadało. Przyszły jéj też próżne a tęskne uwagi nad sobą — po co tu przybyła, i jak sobie w tym zamęcie rady dać mogła?... Ruszywszy z domu z wielką popędliwością i gniewem za tym panem mężem, zważała teraz, iż w położenie trudne wpadła dobrowolnie — a nie wiedzieć co było czynić, gdzie go szukać, i znalazłszy co mu rzec?
Z dala przedstawiało się to nader łatwém i naturalném, po ostygnięciu — na łzy się bezsilne zbierało. Co robić?
Wielceby pożądaną była dobra rada, lecz od najpoczciwszego stryja Eligiego, który po drodze jeszcze od grzybów na popasie zachorzał i całkowicie do siebie mimo wódki z pieprzem przyjść nie mógł — spodziewać się jéj było trudno. Chodził postękując z głową zwieszoną, budzić się zdawał, gdy kto doń przemówił... ruszał ramionami i płaczliwym głosem odpowiadał trzy po trzy...
Żadnego więc stałego planu usnuć nie umiała Elżusia, rozmyślając i nad tém, że ostrzeżony przez Dziembę pan Zygmunt kryć się będzie lub uciekać. Cała podróż teraz wydawała się jéj próżną i bezskuteczną. Na te łzami przeplatane rozmyślania, zastukawszy wprzódy, wszedł od pana wojewody Rzesiński, oznajmując pani Piętkowéj, iż w zamkowém teatrum miało być tego dnia przedstawienie, że na nie tylko dostojniejsze osoby przypuszczano, lecz że p. wojewoda do loży osobnéj zaproszenie dla jéjmości uzyskał i takowe jéj ofiarować się ośmiela.
Wahała się z razu czy je przyjąć Zygmuntowa, lecz po krótkim namyśle, podziękowawszy Rzesińskiemu i wojewodzie, wyciągnęła rączkę po nie... i dygnęła.
Przyszło jéj na myśl, iż właśnie w ten jeden sposób najłatwiéj mogła o Zygmuncie się dowiedzieć, spotkać się z nim lub, za radą starosty daną w Warszawie, zazdrość jego obudzić. Teatr zaczynał się dosyć wcześnie, jak podówczas wszystkie; trzeba więc było prędko się ubierać, a na widowisko, na którém dwór być miał, jako tako się przyodziać nie wypadało, choć znowu zbyt uderzającego stroju Elżusia włożyć nie chciała.
O trzy kroki ztamtąd byli fryzyerowie królewscy, z których jeden przywołany z żelazkami przybiegł z ukłonami do ziemi, a gdy Elżusię twarz w twarz zobaczył, o mało nie padł, tak mu się piękną wydała. Śmieszny był ze swemi krygami i językiem, do którego, żeby się dać zrozumieć, po trosze francuzczyzny pokaleczonéj i polskich wyrazów mieszał... Fryzura z takich włosów, jakie Pan Bóg dał pani Zygmuntowéj, łatwa była i przepyszną być musiała, bo jéj włosami pożyczanemi sztukować nie miała potrzeby. Gdy się potém w zwierciedle przyjrzała piękna pani, sama się poznać nie mogła, tak ją ten artysta wystrychnął. Mimo obyczaju ówczesnego nie potrzebowała też ani bielidła ani różu, bo miała świeżą płeć wiejską wybieloną zdrowiem, a okraszoną krwią młodą... Strój nie był trudnym, umyśliła bowiem wziąć prostą suknię czarną jedwabną z węzłami karmazynowemi, kanak po babce odziedziczony na szyję, a koronkową zasłonę narzucić na głowę i szyję. W tym stroju niewykwintnym tak jéj było pięknie, iż służąca najprzód, potém stryj Eligi, który wszedł w kontuszu niedzielnym, stali zdumieni i wyadmirować się jéj nie mogli... Elżusi prawie wstyd było, iż mimo smutku i kłopotu tak dobrze wyglądała. Spojrzawszy na nią, od pierwszego rzutu oka poznać było łatwo kobietę silnéj woli i do panowania stworzoną, taki wyraz miały oczy jéj błyszczące śmiało i usta królewskie. Gdy szła... ustąpić musiał każdy kroku, i wzrokiem też nikt jéj nie dotrzymał.
O godzinie oznajmionéj posłano po drążników i lektykę pod zamek, dla jéjmości i stryja mającego jéj towarzyszyć... P. Eligi siadając raz pierwszy w życiu do tego nowego rodzaju kolebki, przeżegnał się, taką w nim, jak powiadał, obudzała aprehensyę... Jejmość skoczyła lekko do swojéj, drążnicy mierzonym krokiem ruszyli. Teatr królewski mieścił się w zabudowaniach zamkowych. W chwili, gdy się przed wschodami zatrzymali, mnóztwo lektyk i powozów zajeżdżało, po wschodach dążyło osób postrojonych wiele, tak, że ledwieby się przecisnąć byli mogli, gdyby nie promienista twarz Elżusi, przed którą ustępowali wszyscy, a że tu nową i nieznaną była, pytali się jedni drugich, ktoby to mógł być, domyślając się w téj tajemniczéj piękności nowéj jakiéj Dieskau lub Osterhausen. W ten sposób utorowaną sobie znajdując drogę, dopytali się do wyznaczonego miejsca, o które się snadź wojewoda postarał, a przypadło tak szczęśliwie lub niefortunnie, iż wprost loży J. K. Mości usiąść musieli.
P. Eligi, który jako żyw na podobnych uroczystościach nie bywał, skrył się jak mógł daleko w kątek, aby się z niedzielnym kontusikiem, chudo wyglądającym, nie popisywać. Elżusia usiadła na przodzie, odrzuciwszy nieco koronkowéj zasłony, a gdy piękna jéj twarz i figura ukazały się w całym blasku, szmer podziwienia i uwielbień rozszedł się po sali.
Teatr wspaniale był woskowemi świecami i lampami oświecony, a strojami panie przytomne gasiły wieśniaczkę, bo od brylantów i rubinów się iskrzyły; mimo to, pięknością marmurowéj twarzy nikt się z nią mierzyć nie mógł. Tém bardziéj ona była uderzającą, iż inne kobiety wszystkie miały grube warstwy bielidła i różu na twarzach, ona jedna odważyła się taką być, jaką ją Pan Bóg stworzył. Było to niepospolitém zuchwalstwem, które za umyślne wyzwanie wzięto... Ciekawi wychylali się z siedzeń, aby nieznajomą zobaczyć... młodzież cisnęła się bliżéj loży jéj, łamiąc głowę, ktoby to mógł być. Obok loży téj pan wojewoda sobie siedzenie zamówił i zajął, a że pozdrowił Elżusię, rzucono się doń tłummnie z pytaniami. Wojewoda wykręcił się zręcznie z tego, odpowiadając, że panią tę jadącą w drodze spotkał i zna ją tylko z widzenia...
Króla dotąd nie było, a widowisko też z opery i baletu składające się dotąd nie rozpoczynało. Tymczasem istnym spektaklem dla zgromadzenia była zagadkowa owa pani, któréj nikt nie znał, a mimo to miała miejsce w teatrze i pańską wcale postawę. Domysły byłyby może daleko wyżéj sięgały niż przystało, gdyby nie schowana w kątek postać pana Eligiego, który płoszył swą skromną figurką zuchwałe przypuszczenia...
Nagle, wśród tego szmeru i ruchu, nastała cisza uroczysta, wszyscy na miejsca swe pośpieszyli i powstawali.., usłyszano otwierające się drzwi, muzyka się odezwała. August II wszedł na salę.
W téjże chwili prawie zasłona się podniosła i sztuka rozpoczęła.
August II nie był już naówczas ani owym Herkulesem lat swych młodych, ani sławionym z piękności Apollinem, słońcem; z postawy i rysów dawnych pozostały mu szczątki i ślady... twarz była nalana, ciało rozrosłe nad miarę... cerę fałszywy podnosił rumieniec. Na czole krosta nie jedna wyryła fałd wiekuisty, zmarszczki snuły się po gładkiém obliczu, powieki zdawały ospale spadać na oczy znużone... Wielki jednak majestat świecił z czoła pracowicie wypogodzonego, a usta uśmiechały się wdzięcznie i zalotnie. Strój świeży, bogaty, jaskrawy, resztki dawnéj piękności podnosił... Zaledwie wszedł i usiadł mając po za sobą Vitzthuma, młodego Brühla, Sułkowskiego i Rutowskiego — oczyma począł wodzić po sali... lecz znajdując same znajome fizyonomie na żadnéj z nich się nie zatrzymał... Dopiero widok Elżusi, siedzącéj naprzeciw, nagle jakby obudził króla; poruszył się, oczy wlepił w bladą nieco twarzyczkę Piętkowéj i Sułkowskiemu coś szepnął... Sułkowski wysunął się niespostrzeżony. August II nienawykły do ukrywania swych wrażeń, z dziwnym uporem przyglądał się Elżusi, która zaledwie spojrzała raz na majestatycznego króla i wzrok zwróciła na teatr... Łatwo zgadnąć, iż Sułkowskiemu polecono było dowiedzieć się o piękną nieznajomą, a ten wprost o to udał się do wojewody.
— Wiesz książę co? szepnął zagadnięty: czyby nie lepiéj było, ażebym ja sam poszedł historyę tę N. panu opowiedzieć?
— Opowiecie ją przy zdarzonéj okoliczności — jeśli jest historya jaka; tymczasem proszę o imię i nazwisko... rzekł Sułkowski. N. pan chce je zaraz wiedzieć.
Z tém odszedł posłany i z króciuchną a niedostateczną informacyą przez wojewodę udzieloną. Nieuszło baczności widzów poselstwo z loży królewskiéj, z którego wywnioskowano, iż nieznana osoba i dla króla JM. nieznajomą była. Zdziwienie to obudziło tém większe, a domysły iż nieprzyjaciele pani Denhofowéj, lub pragnący odwieść Augusta od jego fantazyek, zbyt się teraz powtarzających — nasadzili umyślnie nową tę piękność dla jakichś swoich zamysłów i osnutéj intrygi.
Król w istocie mimo że teatr był pełen piękności jego dworu, wśród których jeszcze panna Osterhausen jaśniała, zdawał się całą uwagę zwracać tylko na Elżusię... Po kilkakroć poglądał ku teatrowi, i z niesmakiem od tancerek i śpiewaczek ku loży pani Zygmuntowéj zmierzał oczyma...
W balecie księżniczki Aulidy, występowała słynna Duparc... niegdyś chwilowo zaszczycona wejrzeniem pańskiem, którego się teraz domagać zdawała sadząc się na ruchy wdzięczne i czułe; te jednak wcale nie ściągnęły uwagi pana... Pani Piętkowa wpatrywała się z gniewem i bijącém sercem w tancerki, usiłując między niemi odgadnąć tę, która jéj męża płochego odebrała... gdy niespodziewana okoliczność dała jéj poznać Duparkę... Po wyjeździe Zygmunta między klejnocikami jejmości zabrakło osobliwego cale łańcucha z granatów, misternéj roboty, od wieków będącego w rodzinie, a któremu równego trudno było znaleźć nie dla kosztowności kamieni, lecz wielce kunsztownego wyrobu. Posądzono różnych o kradzież tego precyozu, ale nikt Zygmunta o to nie pomówił — Duparca ten łańcuch z granatów, spajany złotemi węzłami, miała właśnie na szyi.
Elżusia wzdrygnęła się na to świętokradzkie użycie klejnotu babek i prababek, odkradzionego ze skarbca domowego dla francuzkiéj skoczki — twarz jéj oblała się krwią, oko zapłonęło ogniem strasznego gniewu... powstrzymała się jednak od okazania oburzenia, z niemałym trudem.
Miała tedy przed sobą tę sławną piękność, dla któréj żony, wstydu, poczciwéj sławy i spokoju domowego wyrzekł się Zygmuś, i szukała w niéj tego uroku, którym mogła serce odebrać... Francuzica wprawdzie z bezwstydem wielkim i łamańcami dziwnemi wyprawiała skoki, zręczna była, zwinna, zapalczywa, śmiała, — lecz kobiece wejrzenie dopatrzyło w niéj łatwo wieku, znużenia, wysiłku i dawno straconéj młodości. Z pogardą patrzała na mizdrzącą się do loży królewskiéj, do pięknych panów, do kilkuset z kolei widzów zalotnicę, ukradkiem obdzielającą uśmiechami swych niezliczonych wielbicieli... Stryj Eligi, który o niczém nie wiedział, ale także ów sławny łańcuch granatów na szyi baletnicy zobaczył, ze złożonemi rękami na przebłaganie zagniewanych niebios, odmówił po cichu — Zdrowaś Marya.
Właśnie domawiał modlitewki, gdy wojewoda wychyliwszy się ze swéj loży, począł mu dawać znaki, aby się ku niemu przybliżył. P. Eligi przyszedł posłuszny.
— Patrzaj asindziéj — szepnął mu wojewoda — jak to oczy wszystkich zwrócone na pańską synowicę; król nawet od początku widowiska nieustannie patrzy na nią. Powinszować więc sukursu.
— A do czego on się nam zdał, panie wojewodo? spytał naiwnie stryj — a co nam po tém? nas i łaska królewska z tego błota, w któreśmy przez owego trutnia wleźli, nie wyratuje! To strawny człek! A co ona pocznie? Już jéj nic po nim...
Wojewoda ręką kiwnął, przyłożył ją do ust i szepnął w ucho Eligiemu:
— Jejmość się pokonsuluje, a dalipan, że sobie innego i lepszego męża znajdzie, to pewna. Z jéj twarzyczką... o to nie będzie trudno... Król przysyłał do mnie Sułkowskiego aż pytać o jéjmość dobrodziejkę.
— A co nam po królu i jego ciekawości! szepnął Eligi...
Grzmot oklasków, na znak dany przez Augusta II, wynagrodził pannie Duparc ukończone straszném salto mortale łamańce... Tancerka kłaniała się do ziemi ręce na piersiach złożywszy, a nóżki trzymając pod kątem prostym jedna do drugiéj.
Klaskano tak, aż Elżusia, by nie patrzéć na ohydną istotę, zakryła się wachlarzem... Tańce się przecież skończyły...
Nikt nie widział sceny, która w czasie tego popisu odegrała się dodatkowo za kulisami. Stał za niemi od początku opery pan Zygmunt, który towarzyszył swéj Duparc do teatru i wkraść się umiał do niego. Wybrał był sobie miejsce z téj saméj strony właśnie, z któréj siedziała jego żona, widzieć więc jéj nie mógł. Dopiero pod koniec prześliznąwszy się za tylną kortyną i przeniósłszy za kulisy drugie, aby mógł stanąć oko w oko pannie Duparc, obracającéj się ciągle ku królowi, rzuciwszy wypadkiem okiem po sali — z przerażeniem ujrzał Elżusię siedzącą w loży i pana Eligiego wtulonego do kąta. Pierwsze wrażenie jego... pierwsza myśl była — uciekać... Sam się z niéj rozśmiał, ale twarz Elżusi zaczarowała go, wrósł w miejscu w którém stał, patrzał i ruszyć się nie mógł. Nie było sposobu omylić się, to była ona — dwóch takich na świecie nie znaleźć... Ona, ale jak zmieniona! jak straszna i groźna!! Miłości resztki i gniew płomieniem uderzył w twarz męża... Zaczął się rozpatrywać po sali... wszystkich oczy zwrócone były na nią. Do gniewu dołączyła się już zazdrość.
— Widzicie, szepnął mu Francuz Laflûte pokazując Elżusię — ma to być, jak powiadają, nowa królewska kochanka. Sam na moje oczy widziałem, jak do niéj posyłał król JM. Sułkowskiego z jakimś szeptem. Patrzże, patrz... ależ szatańsko piękna i wygląda na prawdę z tą dumną białą twarzą na królewską kochankę!! Nie raczyła się nawet ustroić, przyszła w powszedniéj sukni, bez różu i bielidła, tak pewną jest siebie. Nie wiecie kto ona taka? mówią, że Polka?
Zygmuś odwrócił się od francuza, którego miał ochotę kropnąć i nie odpowiedział nic... Zagryzł usta, zły był wściekle... — Na jego żonę mówiono, pokazywano palcami jak na kochankę króla!! Myśl ta piekła go ogniem szatańskim.
Ale miałże prawo się upomnieć u niéj o miłość? nie — chyba o imię które nosiła? a imię to on sam zwalał i zbrukał. Miał prawo poniewierać się ze śmieciem... wolno też jéj było szukać pociechy na taburecie przy tronie. Zygmuś patrzał, patrzał, wrzał i byłby może skamieniały do końca przedstawienia tak pozostał, gdyby go Duparc nie klapnęła po ramieniu. Odwrócił się, spojrzał na wytynkowaną i wykrzywioną tanecznicę, któréj z gorąca bielidło osuwało się kawałami, a z blizka twarz na maskę wyglądała — i wzdrygnął się. — Oko jego padło na łańcuch z granatów, który właśnie dziś włożyła... i domyślił się że Elżusia tę zgubę poznać na niéj musiała... Zdrajcą więc był i złodziejem w dodatku...
Duparc klepała go po ramieniu, stał niemy, zły, drżący, nie śmiejąc już spojrzeć na nią. Francuzica wzięła to za wybuch zazdrości z powodu słodkich oczu, które robiła do króla.
— Czegoż tak stoisz osowiały! Zły jesteś? rozumiem! rzekła śmiejąc się — lecz to darmo, król to król... jemu się wszystkie hołdy należą... a jeśliś o niego zazdrosny dodała — toś.. śmiészny! Minęły te czasy, gdy mi się on w Brukselli uśmiechał tak mile, a potém przyjmował tak wspaniale tu w Dreznie... Teraz już o liche powiększenie mojéj pensyi doprosić się nie mogę... Ach mniejsza o to! Miałam też piękną w życiu godzinę...
Zygmuś nie słuchał, zatopiony był w myślach, z pod oka spojrzał czasem na Elżusię... Ha!.. powtarzał — kochanka króla! to ślicznie! to ślicznie! Tego jeszcze u Piętków nie bywało!...
Duparc pociągnęła go silnie, poszedł za nią z głową spuszczoną, zamyślony.
Po teatrze zamówiona była wieczerza w owém mieszkaniu Francuzki, do którego Dziembę wciągnięto... mieli tam właśnie iść razem. Zygmunt zwykle ochoczy i wesół, powlókł się struty i gniewny. Francuzka cieszyła się jego zazdrością jako dowodem passyi dla siebie. On co innego już miał w głowie. Na progu zamku czekał nań Dziemba, który do teatru wpuszczony być nie mógł. Wieczór już był późny i ciemny... Ulica malowniczy przedstawiała widok, gdy każdy prawie powóz miał ludzi z pochodniami, co go poprzedzali. Miasto nie było oświecane nocą, wszyscy więc goście światło na drogę mieć musieli... Stali ci ludzie z pogaszonemi na pół, z pozapalanemi gdzieniegdzie już żagwiami, a pomorańczowe ich światło jaskrawo ozłacało twarze służby, konie, powozy i drążników... Gdzieniegdzie ściana muru jasna występowała, a po niéj migały zolbrzymiałe cienie kręcących się dworzan i czeladzi pańskiéj.
Wśród nich Dziemba otulony płaszczem czekał na Zygmusia, który go pochwycił za ramię.
— No, zawołał — ona już tu jest!
— Widziałem jak ją nieśli do teatru! rzekł Dziemba... i chciałem panu tę przyjemną nowinę zwiastować!
— Jejmość znać czasu dobrze użyć umiała — szydersko ozwał się Zygmuś — ho! ho! nie tak prostoduszna jak się zdaje! Zna już króla JM. i zna ją król JM. Wytykano ją palcami w teatrze, zowiąc kochanką N. pana!! Słyszysz! A zkądby inaczéj miała lożę od dworu w teatrze!...
Zygmuś zgrzytnął zębami.
— Ale jeśli tak jest! no! to ja jej pokażę, jak poczciwe imię szargać po sypialniach pańskich...
Podniósł pięść do góry: — Zobaczymy! zawołał. — Co innego mężczyznie, co innego kobiecie. Wolno mnie... nie godzi się jejmości... Zobaczymy! Dowiesz mi się do jutra pod gardłem, gdzie stanęli — rozumiesz!!
Dziemba ledwie przez pół istotnie tę paplaninę zrozumiał; chwycił tylko rozkaz wywiedzenia się o mieszkaniu. To spełnić było jak najłatwiéj, gdyż wkrótce ruszyć miały lektyki, a idąc za tą, która przyniosła panią Zygmuntowę... do gospody wprost mógł trafić. Stanął więc przy drążnikach, a Zygmuś ze złością pognał do francuzicy, którą w téj chwili już nienawidził... Szał go jakiś opanował, chciał pić, bić, mordować... waryować, tłuc cały świat na miazgę... w głowie wirował gniew z zazdrością i pragnieniem zemsty!
Gdy się teatr skończył... a Eligi podał rękę jéjmości do wyjścia, w progu loży spotkali wojewodę, który ją bardzo uniżenie pozdrowił.
— Cieszę się, że panią widzę szczęśliwie do portu przybyłą — odezwał się wojewoda — a mam nadzieję, że tu téż wedle myśli wszystko pójdzie... Czego z serca życzę! Pozwolisz mi asindźka, bym jéj jako sąsiad złożył uszanowanie...
Elżusia dygnęła — nie można było tego pozwolenia odmówić...
Wszystko się ruszało z teatru, jedni ciągnęli na górę, na pokoje, gdzie wieczerza być miała w małém gronie wybranych — drudzy wracali na miasto — ale całe niemal towarzystwo chciwe przypatrzenia się zblizka pięknéj nieznajoméj... stało u wyjścia. Musiała wiec, zakwefiwszy się w przodzie przejść Elżunia przez szeregi ciekawych ustawione rzędami aż do bramy, usiłujące jak najbliżéj się przecisnąć, ażeby pochwycić choćby błysk jej czarnego oka. Odetchnęła lżéj gdy się znalazła w lektyce, a w chwilę późniéj w mieszkaniu swojem.
Pierwszy to raz w życiu wieśniaczka przeniesiona została nagle do stolicy i w najświetniejsze jéj towarzystwo... Taki był jednak charakter Elżusi, że to na niéj wielkiego nie uczyniło wrażenia — patrzała na świetność z okiem prawie obojętném. Król dla niéj był ciekawością... porównywała go do widzianego na talarach i znalazła do talara dosyć podobnym... Blask, muzyka, stroje... cały ten przepych nie zdziwił jéj — domyślała się go takim właśnie, jakim znalazła... a znajdowała nieponętnym. Najboleśniejsze a najsilniéjsze wrażenie uczynił na niéj ów łańcuch z granatów na szyi francuzkiéj tancerki... i postać wyszarzanéj téj istoty, któréj została poświęconą. Pytała się sama siebie, co mogło pociągać Zygmusia więcéj do téj staréj balleriny, niż do niéj... która go kochała tak poczciwie, tak gorąco?..
Kochała — gdyż czuła, że zwalanego człowieka jużby teraz umiłować nie potrafiła. Chciała prawie uwierzyć w jakiś szał i truciznę zadaną, bo naturalną passya taka być nie mogła. Płakała gorzkiemi łzami i śmiała się śmiechem serdecznym, tak że ją wodą trzeźwić i rękę jéj lewą przewiązać musiała służąca... Stryj stał z załamanemi dłońmi i wołał coraz:
— Panie! zmiłuj się nad nami! A! to skaranie boże!
Już miano posyłać po lekarza, gdy Elżusia nagle jakby siłą woli otrząsnęła się z gniewu i żalu, wstała, obmyła wodą twarz i poczęła chodzić po pokoju zamyślona...




Zygmuś pojechał na wieczerzę do Francuzicy, gdzie liczne zgromadziło się towarzystwo, było i tanecznic kilka, i kilku młodzieży senatorskiéj, która tu z niemi szczęśliwą zrobić umiała znajomość i kilku Francuzów wędrownych, i parę małych dyplomatów... Wieczerza jak zawsze składkowa być miała, a Duparc do niéj dostarczała za swą część mieszkanie i sprzęty.

Zygmuś, który bardzo w podobnych wieczorach smakował, bo na nich też i grubo grywano, tym razem wszedł na próg tak pochmurny, iż gospodyni musiała mu aż czynić wymówkę.
— Masz być taki — rzekła — to idź do licha, do domu, prześpij się, wysap, wyzłość, a potém powrócisz. Ja twarzy posępnych nie lubię... Idź do dyabła!
Zygmunt nie odpowiedziawszy nic, zawrócił się do jadalnego pokoju, trafił na butelkę wina, nalał szklanicę ogromną, jedną i drugą wychylił, i czekając skutku padł na krzesło. Złość wszakże silniejsza była od wina... upić się nie mógł. Głowę łamał co zrobić z tą kobietą. Duparc bawiła weselszych gości śmiechem i dowcipami. Ogólna rozmowa toczyła się o czarnéj nieznajoméj, którą już wszyscy przyznawali królowi. Zygmuś musiał słuchać krytycznych uwag nad jéj pięknością, postawą, chodem, domysłów, ucinków, które mu serce darły... Rozpowiadano kłamliwie okoliczności, w jakich król miał ją poznać w Warszawie, i jak jéj teraz przybyć tu rozkazał. Zaprzysięgali niektórzy, iż to była stara, odnowiona tylko znajomość...
Zygmunt wciąż dumał co z nią począć. Passya dla Francuzki chwilowo go opuściła... nie spodziewał się nigdy żeby takie za sobą pociągnąć miała następstwa... Mówił sobie, że przesycony nią do domu powróci, całusem sprawę zagodzi — i pójdzie wszystko po staremu. Z razu nie zdało mu się, żeby Elżusia mogła zbroić coś nawet dla łask królewskich — teraz powoli przychodził do tego, iż wszystko było możliwe. On ją porzucił, mogła ona też powiedzieć sobie, iż jéj się z pod jarzma wyrwać wolno i bujać po świecie... Co tu począć? powtarzał... Z razu na myśl przychodziło, rzucić tu te amory zgniłe, zabrać żonę i powracać do domu; — ale — dyabeł w nim palił jeszcze, odzywała się passyjka, szkoda było łajdackiego żywota wśród rozpasanéj młodzieży, szkoda Duparc, — a na wsi takie nudy!! — Pomyślał potém by zebrać garść ludzi, żonę schwycić i z Dziembą ją do domu wyprawić, a samemu tu zostać. — Gdzież znaleźć pomocników? a w domu, też Okónie, napadliby i odebrali... Zresztą wiedział o tém, że z Elżusią wcale łatwo nie było. I ona się tak gołą garścią wziąćby może nie dała...
A możeby się pójść stanąwszy oko w oko rozmówić! i...?? Ale do czego prowadziła taka rozmowa? do zajadlejszéj kłótni jeszcze? Myślał długo i poszedł po radę do butelki powtórnie... Za czwartą szklanką pożądany nastąpił skutek... w głowie zrobiło się jaśniéj, na sercu lżéj... przybyło odwagi, odbiegło trochę gniewu... Duparc wydała się ładniejszą znowu... a żona — pal ją dyabli! — rzekł w duchu. — Tylkobym jéj chciał dokuczyć... bo tego warta. Chciało się jéjmości szkosztować zakazanego owocu? nie dosyć! przyszła mi go jeść pod nosem, ażebym na to patrzał! To co się zowie miło!... cha! cha!
Pociągnięto go do wieczerzy... poszedł. Duparc, ulitowawszy się nad nim, dała mu całusa... ale go otarł zaraz... i siadł od niéj z daleka. Była pewna, że zazdrośny o króla, i śmiała się z radości. Tymczasem posadziła przy sobie nowego wielbiciela, który już od trzech dni o względy jéj się starał. Był to młody Flemming, ledwie wypuszczony w świat... bez brody i wąsów, ale już w mundurze i z kieszenią dotąd nabitą. Miał tylko jedną babkę staruszkę, która go niezmiernie kochając, na wszystkie mu dostarczała fantazye. Duparc, dobrze się wprzódy dowiedziawszy o nim, zaczynała przychylném nań patrzeć okiem. Zygmunt zresztą, od niejakiego czasu, był całkowicie wyczerpany... pieniędzy pożyczał, pora go się pozbyć było. Flemming zaręczał, że nad kilkanaście dukatów pożyczonych nie ma nic Polak w kieszeni...
Duparc wierzyła temu bardzo; jedno ją tylko od zupełnego zerwania wstrzymywało, że podobni Zygmuntowi, z dala przybywający panicze, słynęli w Saksonii jako bogacze... a chwilowy niedostatek mógł nic nie znaczyć, bo z dóbr nowe przypływały zasoby... Zawsze niedostatek ten dawał do myślenia, że familia nieznośna mogła pod pozorem marnotrawstwa obciąć źródło dochodów...
Nie wiedziała jeszcze co pocznie... bo znowu Flemming jako niemiec nie wiele obiecywał, choć jako młodzieniec bezwąsy... wielkich był nadziei... Wahała się jeszcze... Wszystko przemawiało za tém, żeby Zygmunta albo grzecznie, albo awanturą się pozbyć... trącił już długami i golizną... zaczynał być razem śmiesznym i grubianinem... Pieniądze mu nie przychodziły!! — Gdyby jéj zrobił scenę z powodu Flemminga? gotowa była kazać go wyrzucić za drzwi... Tym czasem Zygmunt pił okrutnie, a sceny żadnéj czynić jakoś nie myślał...
Wieczerza w ogóle mniej była wesoła niż zwykle... Wstali wszyscy od stołu, nie więcéj ożywieni niż do niego zasiedli... W drugim pokoju zaczynała się gra.. Jak tylko złoto brzęknęło, co żyło potoczyło się ku niemu...
Zaczęto stawiać.
Zygmunt machinalnie szukał po kieszeniach, miał jeszcze kilkadziesiąt dukatów... trzeba było sprobować szczęścia... rzucił na stół połowę, — przegrał... Postał chwilę... wyciągnął resztę... nie długo czekał, i tę mu wzięto.
— Słuchaj no — rzekła zbliżając się Duparc: — postaw na moje szczęście, to wygrasz...
— Nie mam już pieniędzy...
— Jakto można nie mieć pieniędzy? mais c’est ridicule! odezwała się Francuzka... to masz w domu...
— Nie mam i w domu... odparł Zygmunt..
— A kiedyż ci przyjdą?
— Nie wiem czy mi rychło przyjdą...
Duparc spojrzała na niego ze wzgardą.
— Cóż będziesz robił?
— Hę? spytał Zygmunt: będę pożyczał...
— A potém?
— Nie będę oddawał.
— A daléj?
— Albo ja wiem! ruszył ramionami Piętka... pal dyabli!
Duparc zrobiła minę surową: wszystko to mocno się jéj nie podobało.
— Jakże waćpan chcesz bywać w porządnych domach, nie mając pieniędzy?...
Zygmunt popatrzał na nią: — Czy to się nazywa porządnym domem? spytał szydersko... ha! ha!..
Duparc zmarszczyła brew strasznie...
Sapristi! zawołała — waćpan mi prawisz impertynencye?
Zaczął się śmiać Zygmunt, odszedł parę kroków i siadł w krześle; Francuzica poszła za nim, uważając rzecz za nadto dobrze poczętą, żeby ją porzucić w pół drogi.
— Ja tego nie zniosę — dodała...
— Czego? człowieka bez pieniędzy? spytał Piętka.
Popatrzali na siebie. Zygmunt znajdował ją znowu szkaradną czarownicą, ona go niebezpiecznym hołyszem... Zatrzymała się zamyślona przed nim...
— Prosiłabym pana — rzekła — abyś przestał do mojego domu uczęszczać!
Piętka patrzał długo, długo na nią, mierzył ją od stóp do głowy... nie powiedział ani słowa... ręce trzymając w kieszeniach, poszukał kapelusza, nałożył go na głowę... i krokiem powolnym wyszedł... Patrząca za nim Duparc trochę była niespokojna. Licho go wie! minę ma takiego wielkiego pana... że gotów jutro mieć pieniądze! Szkodaby go było jakiéj Niemce oddać do wyssania...
Ale już za uchodzącym słychać tylko było ciskane drzwi, od których drżały szyby po oknach. Śmiech graczów zagłuszył wszystko... Duparc pobiegła do młodego Flemminga, i garść dukatów wziąwszy z jego kieszeni, rzuciła ze śmiechem... na szczęście — obojga!..
Dukaty na teraz wygrały!




Z jakiemi myślami nazajutrz wstała piękna Elżbieta — stryj Eligi odgadnąć nie mógł. Po wczorajszym śmiechu i płaczu, twarz miała uspokojoną, wyglądała rumiano i świeżo... nie było śladów wzruszenia i bezsilności.
Widząc to stary, po ucałowaniu ręki, zapytał cichuteńko: — Co też daléj czynić mieli...
Z razu Elżunia nic nie odpowiedziała.
— Zobaczymy, rzekła po namyśle — mój pan Zygmunt też pewnie o mnie słyszeć musiał i przez Dziembę, i choćby ze wczorajszego teatru. Wszakże się około téj tancerki kręci... a więc wiedzieć będzie o wczorajszém przedstawieniu... myślę, że i o mnie... Zastosujemy się do tego, co on pocznie i czego się o nim dowiedzieć potrafimy...
Eligi złożył ręce, głowę na piersi spuścił: — Wola twoja...
A tu już do drzwi się dobijano... Wojewoda prosił ażeby mógł być dopuszczon przed oblicze pięknéj pani.
Otworzyły się podwoje... Stryj wyszedł naprzeciw... Wystrojony przepysznie z czapeczką pod pachą, od któréj kita brylantami błyszczała... wsunął się pan wojewoda, prawiąc komplementa od progu...
— Cieszę się, że acani dobrodziejka tak po podróży ślicznie wyglądasz! Los szczęśliwy uczynił mnie tu jéj, mogę powiedzieć, opiekunem... nie dziwże się pani, gdy się ośmielę jéj spytać, w czembym mógł usłużyć...
Elżunia wskazała krzesło, spojrzała na Stryja i poczęła:
— Sądzę, że pan wojewoda ledwie się domyślasz powodu mojego przybycia tutaj... Nie przybyłam z dobréj woli, przygnało mnie wielkie strapienie domowe, na które, rzeczywiście jako niedoświadczona, rady znaleźć nie mogę. Mąż mój, zbiegł mi tu za jakąś płochą kobietą... nawet imienia kobiety może nie wartą... W pierwszym przystępie żalu i gniewu pognałam za nim... dziś żałuję, bom raczéj powinna była podziękować Panu Bogu, iż mnie od niego uwolnił. Sprawa moja jasną jest... chcę być uwolnioną od tego człowieka, a korzystam z bytności tutaj i z łaskawéj interwencyi waszéj, prosząc byście mi pomogli w konsystorzu do rozwodu... u króla JM., by też za mną przemówił do biskupa słowo...
— Sprawa czysta, jasna, o pomstę do Boga wołająca! przerwał z uniesieniem wojewoda: a kto panią widzieć miał szczęście, ten winowajcy przebaczyć nie może.... Z najmilszą chęcią przyczynię się do uwolnienia pani z tych więzów... Król JM., który wczoraj jeszcze zwrócił na nią uwagę... pewien jestem... weźmie to do serca...
— Będę panu i królowi JM. bardzo wdzięczna... dodała Elżusia.
— Czy wiesz pani o mężu gdzie jest? spytał wojewoda.
— Tu być musi, bo i Francuzka tu jest, a nawet jeśli się nie mylę, występowała wczoraj na teatrze...
Wojewoda rad, że mu się zwierzono, i że powód mieć będzie do częstszego odwiedzania pięknéj pani, począł się rozpytywać o szczegóły. Zabawił jeszcze chwilę, ucałował białą rączkę z namaszczeniem wielkiém i wyszedł bardzo uszczęśliwiony...
— Co ja słyszę? zawołał Eligi — po wyjściu jego — a to Elżusia chce iść do rozwodu?
— Cóż mi innego pozostało?...
Casus fatalis! mruknął stryj — casus fatalis!..
— Wszyscy przecię będą wiedzieli, dla czegom rozwodu żądała! Kochać go nie mogę! Szanować mi niepodobna! przebaczyć trudno!... Nie!!
— Rozwód! rozwód! powtarzał stryj — a potém co? nazad do Wólki? do jegomości?... ni panna ni mężatka! ni gotowane ni pieczone! Jezu Nazareński, moja dobrodziejko! co asindźka nawarzyłaś?..
— Kochany stryju — odparła spokojnie Elżusia, ani mnie powrót do Wólki, ani nawet klasztor nie straszy — gorzéj życie z człowiekiem, który wstydu nie ma i sumienia! Ślubowałam jednemu, drugiemu nie będę — póki ten przy życiu, bom mu do śmierci przysięgała, — ale z nim żyć!! Nigdy! nigdy!
Stryj odmawiał na intencyę odwrócenia wszelkiego złego modlitewkę, — popatrzał na synowicę i zamilkł... Do drzwi pukano znowu... Elżusia spojrzała... w progu stał wystrojony jak na wesele pan Seweryn Trzaska.
— Nie mogłem tego przemódz na sobie — począł z za drzwi już, — ażeby pani dobrodziejce, będąc raz tutaj, a wiedząc o jéj bytności, mojéj atencyi nie złożył.
Elżusia lekkiém skłonieniem głowy go przywitała milcząco... stryj ukłonem nizkim... nie odebrał żadnéj odpowiedzi.
— Podróż spodziewam się... poszła szczęśliwie?...
— Dosyć — szepnęła Elżusia — a panu?
— Dojechałem dobrze, a co tu zrobię — nie wiem jeszcze! — Westchnął, — Pani tu bawi?...
— I ja muszę powiedzieć: nie wiem jeszcze...
Trzaska stał w środku pokoju, bo go nawet nie proszono siedzieć. Jéjmość zapomniała może, a stryj nie śmiał...
Na szczęście zapukano raz jeszcze...
Eligi pobiegł otworzyć — za progiem z miną zbolałą i skromną, dziwne odbijającą od olbrzymiéj jego postawy... stał zafrasowany widocznie Borodzicz.
Ujrzała go Elżusia, ruszyła z lekka ramionami i zarumieniła się...
— A pan tu co robisz?
Borodzicz wszedł...
— Najosobliwszy skład okoliczności, bo bydła na Szlązku kupić nie mogłem... i pomyślałem sobie dostać owiec saskich, ma to być wielka osobliwość — odezwał się obwiniony. — Otóż będąc już tutaj...
Elżusia surowo nań spojrzała.
— Waćpan gotoweś tu owiec nie dostać, pojedziesz gdzie daléj, a w domu będą myśleli, żeś przepadł — rzekła szydersko.
— E! nie ma tam w domu komu się o mnie frasować! dodał Borodzicz...
To mówiąc, oba z Trzaską zaczęli koso na siebie spoglądać, tak niespodzianie się tu znalazłszy.
— Co on tu robi? pomyślał Trzaska.
— Po co ten tu wlazł? myślał Borodzicz.
Skłonili się sobie z daleka i zimno.
— Panowie się znają? spytała Elżusia.
— Znajomość z gospody — rzekł Trzaska, spotkaliśmy się na drodze...
— W Szlązku? zapytała Elżusia...
Borodzicz poczuł, że tu się jego kłamstwo wydać może, zakaszlał i poszedł pilno do stryja... Trzaska zmierzył go oczyma dziwnemi. Poczuli w sobie współzawodników.
— Jako sąsiad — odezwał się Borodzicz pokornie, zagadawszy cicho wprzód do stryja, — jako stary sługa ich domu przezacnego, pozwól pani, bym jéj i tu, na obczyznie, usługi moje ofiarował...
— Dziękuję panu — ale czegoż ja tu mogę potrzebować, mając kochanego stryja? — Eligi się skłonił. Niech pan owce kupuje i do domu powraca... same żniwa! a czyż to się gospodarzowi odjeżdżać ich godzi?...
Borodzicz westchnął: — E! tam, te żniwa! toć i włodarz im podoła — a jak mi trochę snopów, choćby i kop ukradną... mniejszać z tém, z głodu nie umrę!
Zamilkli. — Trzaska widząc, że na ten raz się nie wiedzie, począł żegnać; Borodziczowi też niewypadało zostać, bo i jemu nie najlepiéj poszło... i on także się kłaniał. Elżunia obu skłoniła głową, ale zimno i surowo na nich patrząc, tak, że obadwaj chłód w sercu poczuli. Stryj do progu odprowadził... Wyszedłszy do sieni spojrzeli sobie w oczy.
— A cożeś to asindziéj mi powiadał?... począł Trzaska.
— A dla czegożeś się mi pan nie przyznał? razem prawie zagadnął Borodzicz...
Spojrzeli się znowu na siebie.
— At, dałbyś asindziéj pokój — rozśmiał się Borodzicz, podając rękę Trzasce... my się już rozumiemy! Nie ma długo rozprawiać... obaśmy potracili głowy.. z tą różnicą, że ja dawniéj, a asindziéj świeżo... Jako stary pacyent dodam jedno, że nadziei kuracyi nie ma żadnéj, a żadnéj...
Pomilczeli chwilę.
— Ktoby za nią nie pojechał? i ktoby dla niéj nie oszalał? dodał ożywiając się pan Gracyan. — Osoba jest jakiéj drugiéj na świecie nie ma... Co pan na to?...
— Ani słowa — ale waćpan mówisz, rzekł Trzaska, iż nadziei żadnéj? jakto żadnéj? mąż łotr ostatni! Jużem się tu o jego sprawkach wywiadywał i dowiedział... Spotka go zły los... to pewna — a wówczas!...
— E! prioritas przy mnie! smutno się zaśmiał Borodzicz i głowę zwiesił — tak! a co mi z téj prioritatis! nie miałem nigdy szczęścia w życiu! Gdyby się tak trafiło, żeby była wolną? to mi ją pierwszy z brzegu z przed nosa pochwyci! Bóg z nim! byleby ją uczynił szczęśliwą — dodał cicho — jabym na to przynajmniéj chciał patrzeć, żeby jéj na świecie było dobrze... Waćpan jéj nie znasz — mówił ciągle ze wzrastającym zapałem — waćpan widzisz twarz tę jasną a wspaniałą, i postawę królewską, i oczy błyszczące i usta ukoronowane powagą... ja patrzałem jak rosła, jak rozkwitała, jak ją Bóg opromieniał tą pięknością, która z duszy płynie. To niewiasta!! męztwo a czułość, rozum i serce... wszystko!... At! co to mówić! zakończył nagle ocierając oczy — ja ją kocham równo jak się boję... Straszna jest!...
Poszli tedy we dwóch z Trzaską, rozprawiając. Bystrzejszy daleko pan Seweryn, już o Zygmusiu wszystko wiedział, czego tylko dobadać się było podobna. Dodawało to otuchy jego młodéj miłości, bo czuł — jak powiadał, — że człowiek ten źle skończyć musi... O postanowieniu starania o rozwód nic jeszcze Trzaska wiedzieć nie mógł, bo i z Eligim nie mówił; inaczéj byłby z niego łatwo tajemnicy téj dobył...
W ciągu dnia wojewoda przysyłał drugie zaproszenie na teatr z tém, iż jeśliby sobie życzyła pani Piętkowa, tedy po spektaklu królowi JM. przedstawiona być może. Potrzeba było namysłu pewnego. Stryj Eligi nie pojmował nawet, ażeby podobnego szczęścia ktoś odmawiał z dobréj woli... — Trzeba jechać, mówił — trzeba się stawić — drugi raz w życiu się nie trafi ucałować ręki królewskiéj. A potém powróciwszy na wieś, czy siak czy tak... miłoby było opowiedzieć, że się z królem JM. rozmawiało. Nie każdy tego dostąpi zaszczytu.
Elżusia inaczéj się to pojmować zdawała, milczała — w ostatku jednak zgodziła się na to, by w teatrze się pokazać i w korytarzach przechodzącemu królowi przez wojewodę być przedstawioną.
Stryj Eligi odpowiedź napisał, zepsowawszy trzy arkusze papieru na raptularze... Daléj musiał w miasto ruszyć, aby do stroju potrzebne rzeczy znaleźć, sprowadzić i sporządzenie ich na czas zapewnić. A że wczoraj już z lektykami niemała trudność była, więc i owe nosidła zawczasu musiano zamawiać, wszystko zaś przepłacać!
Stryj Eligi, który w podróż wybierając się nigdy nie spodziewał się takiego szczęścia dostąpić — a i w domu garderobę miał nader skromną, frasował się o swój świąteczny kontusz, który tu i za powszedni nie mógł uchodzić. Potrzeba było worka rozwiązać i dla niego, bo kurdybanowe buty były przenoszone mocno... i żupan (z fałszem) nie pierwszéj świeżości... Na to wszystko radzić miał krawiec pół-Niemiec, pół-Warszawianin, który tu się był osiedlił, w celu, by nieszczęśliwym wędrowcom w pomoc przychodzić... Przed godziną teatralną, było wprawdzie gotowe wszystko, i czego pani potrzebowała i co stryjowi było niezbędne — lecz też dostarczyciele Niemcy sowicie to sobie opłacić kazali.




Odwiedziny wojewody, potém Trzaski i Borodzicza, oprócz innych skutków miały i ten, że zamierzającego już napaść na żonę Zygmunta powstrzymały.
Dziemba, który się obawiał złych skutków, doniósł mu, że tam ludu mnóztwo było na straży i pilność wielka, że snadź spodziewano się czy lękano czegoś, bo czujnie koło domu stróżowano...
— Na złodzieju czapka gore! syknął Zygmuś — a no — ja swego dokażę. Przecież z jejmością widzieć się i pogadać musimy, choćby gardłem nałożyć przyszło. Mamy z sobą obrachunek!...
Postawiony na zwiadach w kamienicy na przeciwko, doniósł potém Dziemba, iż lektyki do zamku zamówiono, i że pani będzie znowu w teatrze...
Zygmuntowi brakło tylko pieniędzy do wykonania doskonałego planu... chciał przekupić drążników, aby z zamku wynosząc lektykę, zamiast do gospody, żonę zanieśli do innego domu, któryby on im wskazał... Tam, chciał się — jak powiadał — rozmówić z jejmością... A mówiąc to, śmiał się piekielnie... Takie rzeczy nie dzieją się wszakże bez grosza... a właśnie go brakło. Poszedł Zygmuś po żydach i lichwiarzach już mu znajomych, i z pomocą jednego kupca, którego nieco znał dawniéj, dostał przecię kilkadziesiąt oberzniętych dukatów na cyrograf straszliwy.
Ze złotem obaj polecieli do drążników, bo wiedzieć nie było można, któremu panią nieść przypadnie. Opierali się oni, wymawiając odpowiedzialnością swoją, ale w końcu złoto zachwiało ich i złamało. Zygmunt im ręczył, że pani którą nieść mieli, żaden się nie dział gwałt, bo ona o tém wiedziała. Stryja mieli samego w pustej jakiéj dzielnicy miasta wyrzucić i uciec...
Wszystko to zostało osnute tak szybko i zręcznie, że gdy godzina teatru się zbliżyła, Zygmuś już na mieszkaniu najętém, na pirneńskiem przedmieściu... drzwi i zamki opatrywał.
Teatr znowu był pełen i pani Zygmuntowa nie mniejszą niż po raz pierwszy obudziła ciekawość. Skoczki popisywali się także, lecz panny Duparc tego dnia na scenie nie widziano; powiadano, że zachorowała.
W chwili wyjścia, wojewoda przyszedł do Elżuni, podał jéj rękę i zaprowadził na galeryę, którą król J. Mość miał na pokoje powracać... Pani Piętkowa nie doznała wcale tego wzruszenia, jakieby podobne szczęście w każdéj innéj wzbudziło; szła bardzo śmiało; a gdy w dali ukazał się August II otoczony świetnym dworem, strojny i jaśniejący klejnotami, w które ubierać się lubił, patrzała nań niezachwianém okiem... więcéj ciekawa i zdumiona niż wylękła. Wojewodę August postrzegł z daleka i głową mu skinął... Tego dnia cierpiący był na nogi, które już wówczas zaczynały nabrzmiewać, z czego późniéj ostatnia choroba się wyrodziła; opierał się na lasce, i twarz zdradzała ból ukrywany, uśmiechał się jednak, mimo lat grać chcąc zawsze rolę zalotnika i siłacza. Piękna twarzyczka Elżusi zwróciła jego oko zdające się w niej lubować; wzdychał patrząc na nią, jakby żałował lat upłynionych... Gdy August II podszedł... a pan wojewoda nizko się kłaniając przedstawił swą klientkę, król zapytał, trochę złamanym językiem, czémby mógł jéj służyć?
Elżunia zarumieniła się, podniosła oczy, które były łzami zaszły, i poczęła mówić, ośmielając się za każdém słowem.
— N. Panie! przybyłam prosić W. K. Mości o protekcyę i sprawiedliwość — zostałam przez mego męża zdradzoną dla nikczemnéj zalotnicy... potrzebuję zerwać ten węzeł, który mnie łączy z człowiekiem splamionym i bez serca.
— Jakto bez serca? przerwał król żartobliwie, miał go widać aż nadto, kiedy niém tyle osób obdzielał?
— N. Panie, u nas na wsi wszystko się dzieli oprócz serca małżonków, które albo całe do siebie należeć muszą, lub ceny już żadnéj nie mają, odpowiedziała Elżunia. Myśmy ludzie obyczajów prostych i nazywamy każdą rzecz po nazwisku... Mój mąż jest marnotrawcą i rozpustnikiem.
Król, który nie zupełnie sam czysty był w sumieniu pod tym względem, skrzywił się nieco.
— Nie należy być tak srogą i nieubłaganą, rzekł. Młodemu się wiele wybacza... mąż pani wrócić może..
— Do domu, ale nie do mnie — zawołała Elżusia energicznie... Przy dawnych ucztach N. Panie, gdy kto nieczysty rękę włożył do półmiska, drudzy już z niego nie jedli. Ja jestem tego obyczaju! — Proszę więc W. K. Mości o protekcyę, aby mnie do pożycia z nim nie zmuszano.
August II słysząc zapał i widząc gniew z jakim te wyrazy wymówiła, — przypatrując się ognia pełnym oczom Elżuni, uśmiechał się, niby przypomnieniom dawnych czasów. Któż wie? Cosel może przyszła mu na myśl i jéj niepohamowane gniewy a groźby...
— Zaprawdę — pani wybaczoną być może taka surowość, bo kto na nią spojrzy, winowajcy nie przebaczy... ani go nawet zrozumie!! Czy mąż pani ślepym nie był? zapytał król uśmiechając się.
Elżunia spuściła oczy smutnie.
— Komukolwiek przysiągł, N. Panie, z dobrą i nieprzymuszoną wolą, winien był jako człowiek uczciwy dochować przysięgi — jakbykolwiek wyglądała ta, któréj ślubował! rzekła pani Piętkowa.
— Ach! ach! opierając się na lasce począł August, który snadź w téj rozmowie smakował: przysięgi serdeczne rzadko kiedy się dochowują, bo nad sercem, piękna pani — władzy nie mamy!
— Nie idzie mi już o serce jego, zawołała Elżusia — ale o uczciwość! publiczną taką dom okryć i mnie sromotą!
— A! pani jesteś surową! nadto surową! nielitościwą! śmiejąc się z przymusem jakimś mówił król — młodym się wiele wybaczać powinno.
— Tak, póki są młodzi, N. Panie! kto się żeni ten młodym być przestaje!
Król oczy tylko silniéj otworzył i brwi podniósł najjaśniejsze do góry — dworzanie zaś zdumieni i zgorszeni tak przewrotną nauką, mieli miny przelękłe... Spoglądając na siebie, jakby pytając, zkąd się taka kobieta tutaj wziąć mogła, obawiali się, by August II nie obraził się mową tak śmiałą. Byłoby to może ten skutek wywarło, gdyby z innych ust pochodziło: — twarzyczka Elżusi nie dozwalała gniewać się na nią — była nadzwyczaj piękną.
Dokończywszy, skłoniła się nizko; król chciał iść, wstrzymał się, szepnął coś marszałkowi dworu, marszałek przyszedł z tém poselstwem do wojewody, a ten wytłómaczył pani Piętkowéj, iż N. Pan życzy ją sobie widzieć na dworze swoim, i na jutrzejszym balu w zamku.
Ponieważ August jeszcze jakby oczekując odpowiedzi, stał i patrzał — Elżusia zbliżyła się ku niemu.
— Darujesz rzekła N. Panie, że dziękując za jego łaskę, rozkazom zadość uczynić nie będę mogła. W mojém położeniu nie przystoi pokazywać się publicznie... a smutną twarzą i humorem popsułabym tylko W. K. Mości zabawę.
Dygnęła i cofnęła się po tych słowach. Śmiałe to odmówienie dziwić nadzwyczaj się zdawało i króla, i marszałka i wojewodę, i tych co je dosłyszeli — król się jednak nie obraził, pochlebiło mu to, że go mimo lat i pedogry za niebezpiecznego uważano. Skłonił głową z bardzo wdzięcznym i przymilającym uśmiechem, ręką ją pozdrowił raz jeszcze, i opierając się na lasce poszedł daléj. Za nim cały dwór począł ciągnąć majestatycznie, i nieprędko wojewoda mógł, podawszy rękę swéj protegowanéj, zaprowadzić ją do miejsca gdzie stały lektyki. Stryj Eligi, niemy i bierny świadek całéj sceny téj, karku tylko sobie nałamał ukłonami, a teraz cisnąc się zdążał za synowicą, szabelkę ściskając w ręku — z wielką w sercu boleścią. Był od króla o kilka kroków tylko, a do ręki jego docisnąć się nie mógł i mozolnie usmażonego łacińskiego komplementu nie powiedział!
Lecz, stało się! nie rozpaczał: nowiusieńkie buty kurdybanowe i łacina owa na drugi raz jeszcze przydać się mogły. Gniewał się tylko trochę na synowicę, która tak pięknego zaproszenia królewskiego przyjąć nie chciała!... Powtarzał też po cichu, usprawiedliwione teraz poniekąd wykrzykniki: — Herod-Baba!
W bramie, kędy stały lektyki, zalegał do koła tłum ciekawych, noc była pogodna i piękna. Ci, co do zamku wcisnąć się prawa nie mieli, chcieli być przynajmniéj świadkami jak goście z niego odpływali, przypatrując się strojom i twarzom. Pomiędzy ciekawych nie przypadkowo, ale z rozmysłem wcisnęli się Trzaska i Borodzicz, nie spuszczając z oka lektyki pani Piętkowéj. Stanęli zakrywszy się, aby ich nie spostrzeżono, jak mogli najbliżéj... Przyczyną téj zasadzki było, że Trzaska tegoż dnia w gospodzie przez przepierzenie wysłuchał całéj narady między Piętką a Dziembą, umawiającymi się o porwanie jejmości. Wiedział więc Trzaska, że tragarze byli przekupieni i że lektykę na pirneńskie przedmieście nieść mieli, — a zarazem, że Piętka i Dziemba we dwóch tylko z lektyki Elżusię pochwycić się spodziewali, nikogo więcéj nie mając do pomocy.
Trzaska natychmiast skoczył do Borodzicza, opowiedział mu wszystko, i we dwóch także byli pewni tamtym dwu podołać, a panią swą obronić. Stanęli więc dopytawszy lektyki, pewni, że im się ona nie wymknie... Ale w chwili wsiadania Elżusi, nacisnął się tłum, zepchnięto ich trochę, tak, że ledwie Borodzicz na palcach się spiąwszy, dojrzał gdy już wieko zamykano téj, do któréj jejmość wsiadła, a gdzie był p. Eligi. W pierwszéj też chwili nie mogli się tak łatwo wydobyć ze ścisku i podążyć za drążnikami. Dopiero nieco daléj biegiem już zaczęli ścigać lektykę. Lecz im oni skorzéj za nią szli, tém tragarze lepiéj kłusując uchodzili.
Zaraz za bramą zamkową, wyminąwszy gąszcz ludzką, ci co nieśli Elżusię, porozumiawszy się znakami ze stryjaszka drążnikami, rzucili się w lewo i puścili uliczką po pod mury w dół: stryja zaś Eligiego poniesiono żwawo na prawo w ciasne przejście ciemne..
Trzaska i Borodzicz co chwila potrącani, biegli jak mogli zadyszani za lektyką, nie dościgając jéj jeszcze, bo coraz nowe znajdowali przeszkody... Ludzie niosący umyślnie zdaje się puszczali się w najkrętsze uliczki i łamane jakieś przejścia, tak, że Borodzicz i Trzaska ledwie mogli na oko ich złapać... by lektyki nie stracić.
Wreszcie dopędzili tak pirneńskiego przedmieścia i szerszéj nieco ulicy, w któréj księżyc padał. Borodzicz ujrzał zaraz na progu jednego z domostw, stojących we drzwiach Zygmunta i Dziembę... Byli sami i bez broni... drążnicy zwolnili kroku tak, że Trzaska miał czas nadbiedz i Borodzicz, który już szabli dobył, z przełaju przeciw lektyce zajść... Tylko co ją postawiono na bruku i wieko podniesiono, a Zygmunt z Dziembą przypadli do otwierających się drzwiczek, tuż na karku już mieli Trzaskę i Borodzicza...
Elżusia wysiadając zobaczyła męża i z podziwu krzyknęła, ten ją już pochwycił za rękę, a Dziemba miał wziąć za drugą, gdy Borodzicz nie czekając dłużéj płazem go po grzbiecie tak smagnął, iż Julek odwrócić się nagle zmuszony, pośliznął się i padł pod nogi; Trzaska uderzył prawie równocześnie Zygmunta...
Drążnicy widząc to, pasy nawet porzuciwszy zbiegli, aby się skryć co najprędzéj. Dziemba też przestraszony uderzeniem, zerwał się, i nie czekając więcéj, wpadł do domu, którego drzwi za sobą zatrzasnął.
We dwóch Borodzicz i Trzaska chwycili teraz pana Zygmunta, którego im łatwo było przytrzymać, tak, że kroku ruszyć nie mógł; klął tylko i rwał się a odgrażał napróżno.
Elżusia już była wyskoczyła z lektyki, rękę trzymając u pasa, za który w czarnéj pochwie zatknięty miała zawsze puginał. Poznała po głosie męża i swoich niespodzianych obrońców, lecz cała ta przygoda dziwną niezrozumiałą się jéj wydała.
— Co to jest? zawołała — gdzie ja jestem? jakim sposobem tu się znajduję?... Co on tu robi?
Wskazała palcem męża.
— Niech się pani nie lęka — przypadając nieco ku niéj, o ile ręka dozwalała, rzekł Borodzicz — był to spisek łotrowski na panią, który pan Trzaska odkrył przypadkiem... Ludzie z lektyką byli przekupieni przez Zygmusia... Dzięki Bogu w poręśmy się znaleźli...
Zygmunt rwał się i szamotał ciągle, pieniąc z gniewu. Elżusia z brwią namarszczoną, groźna postąpiła ku niemu.
— Czegożeś to odemnie chciał żeś musiał aż gwałtu użyć i zdrady, aby się widzieć z żoną? zawołała... Mogłeś przecie gdybyś miał odwagę, czoło pokazać, przyjść w biały dzień... Wiedziałeś, że tu jestem, ale nie wiesz po com przybyła... Przybyłam pierścień twój ślubny rzucić ci w oczy. Daj go téj, któréj łańcuch prababki powiesiłeś na szyi, ukradłszy go z domu. Wstyd i hańba..
— Tobie to mnie wyrzucać! tobie! zawołał z kolei Zygmunt: coś za sobą cały regiment gachów przywiodła, żeby cię od męża bronili!! tobie, co się królowi wdzięczysz, aby po Duparc wziąć dziedzictwo!..
— Milcz! krzyknęła Elżusia — mnie nikt prócz ciebie, jednego wejrzenia nie zarzuci! Moje sumienie czyste!
— A! na miłego Boga — przerwał Borodzicz: zlitujcie się państwo! To ulica! Już się okna zaczynają otwierać, ludzie gromadzą, straż nadejść może. Gdzieindziéj się z tym jegomościa rozprawi. Tu nie miejsce... Weźmiemy go z Trzaską, zawiążemy gębę i zaprowadzimy pani do progu... niech się tam tłómaczy...
— Ja tłómaczyć się! przed kim? przed nią? Cóż to? czy wy mnie sądzić myślicie? zawołał Zygmunt umyślnie głosu nie szczędząc. Żona mnie będzie dekretowała, a gachy wyrok wykonają! He! he! niedoczekanie wasze!
I krzyknął zawołując Dziemby, ale ten z za drzwi pokazywać się nie myślał, pamiętał na plecach ciężkie płazowanie Borodzicza.
Elżusia gniewna, ale poważna patrzała na męża.
— Niepotrzeba na ciebie wyroku, rzekła — tyś sam wyrok napisał na siebie — tyś sam, Pan Bóg go wykona! Proszę panów puścić go, chce iść za mną, niech idzie posłyszeć słowo ostatnie, a nie — niech wraca do ulubienicy... ja za nim gonić nie będę, a lękać się, nie lękam... Nie wart, żebyście sobie ręce o niego walali!
Usłyszawszy te wzgardliwe wyrazy, Zygmunt puszczony odskoczył, chwiejąc się i zataczając kroków kilka...
— Jędza! krzyknął wściekły... i któż się tu zdziwi żem od téj kobiety uciekał! I ja też za waćpanią nie pogonię... choć mam prawo jako mąż, zamknąć cię, ukarać, mścić się... Z nią się ja kiedyś rozprawię, dodał; ale kto śmiał tknąć płazem i rękę na mnie podnieść, ten mi musi odpowiedzieć za to... Słyszycie waćpanowie?!
Borodzicz i Trzaska stanęli oba...
— Do usług jestem, ja pierwszy com waćpana pałaszował — rzekł Trzaska.
— A ja com za kark schwycił, także — dodał Borodzicz... Rozprawim się.
— Rozprawim...
— Nie daléj jak jutro! zawołał Zygmunt: gdy jejmość dobrodziejkę odprowadzicie do domu... Służę tu na radę... albo wprost do Bażantarni z pistoletami.
— Czego tu radzić? po co? przerwał Trzaska... Jutro na ósmą w lasku pod Bażantarnią...
— Jutro...
W czasie téj rozmowy wrzawliwéj, urywanéj i pośpiesznéj, Elżusia stała z rękami załamanemi, gniew jéj we łzach się niemych rozpłynął...
— Z jejmością rachunek zrobim gdzie indziéj, dokończył szydersko Zygmunt; a że nie minie, to nie minie...
To mówiąc począł się do drzwi dobijać, za któremi stał Dziemba. W téjże chwili stryj i wojewoda od strony zamku z pochodniami śpieszący nadbiegli...
Lektyka stryja, któréj drążnicy ulękli się i wydali swych współtowarzyszów, nie zaszła daléj jak do gospody... Tu pan Eligi dowiedziawszy się o spisku, poleciał do sąsiada i cały dwór rozbudził... Ludzie, co go nieśli, na pirneńskie wskazali przedmieście... dokąd sam wojewoda, Rzesiński, pachołcy i co żyło w gospodzie się zbiegło... Zygmunt miał ledwie czas widząc ten tłum do domu się skryć i drzwi za sobą zaryglować... wojewoda bowiem po drodze, z zamku kilku prowadził żołnierzy. Wszystko to już się okazało niepotrzebném... lecz zgiełku i gwaru narobiło w mieście takiego, iż mieszkańcy sądzili, że się pali.
Panią Piętkową wsadzono do lektyki i w tryumfalnym pochodzie odniesiono do domu... Stryj Eligi płakał i modlił się — Elżunia z zaciśniętemi usty chodziła zamyślona...
— Herod-baba! szepnął stary z kąta — Herod-baba!!




Bażantarnią zwał się lasek, z którego późniéj przepyszny wielki ogród królewski zrobiono... Jak cała okolica ta niegdyś starą puszczą okryta, w któréj odwieczne dęby panowały — Bażantarnia miejscami gąszcze miała nieprzetrzebione jeszcze, z pośrodka których majestatyczne kolumnami strzelały buki, sosny, graby i lipy... Gdzie niegdzie zielona łączka śmiała się szmaragdowym kobiercem wśród posępnego lasu gęstwiny, Był to bór jeszcze pomnący Łużyczan czasy, gdy niemiecki zabór nie tknął nadłabańskich brzegów. Już naówczas z rozkazu Augusta w pośrodku rozpoczęto myśliwski pałacyk budować i zdobić, już stały domki dla różnych osóbek stawiane które, w tych cieniach ukryć się starano. Po bokach wszakże... puszcza była prawie nietknięta i drożynami wijącemi się kapryśnie poprzecinana. Dość tu było i aż nadto miejsca na rycerskie szermierki dworzan Augusta, zresztą do bojowania nie skorych... Pojedynkowano się dla popisu z konieczności, by honor zaspokoić i pochwalić się zręczném pchnięciem, ale nigdy śmiertelnie. Z uśmiechem jechał każdy na spotkanie, a weselszy jeszcze powracał.

Nikt też nie zważał na to, gdy nazajutrz rano przez zaroszone trawy i krzaki kilku ichmościów z pistoletami i szablami wcisnęło się na oddaloną łączkę za Bażantarnią. Pierwszy, który się tu zjawił był Zygmuś, do pistoletów i pałasza tak pochopny jak do innych szaleństw... a teraz pragnący zemsty i rozzłoszczony śmiertelnie. Strzelał on dobrze a bił się przedziwnie. Nie zliczyć było poobcinanych przez niego. Dziemba mu towarzyszył, niewyspany, żółty, smutny i mruczący, że go całą noc zmora dusiła. Zygmunt darować mu nie mógł wczorajszego ujścia z placu... łajał go, ale że innego nikogo nie miał, posługiwać się nim musiał. Za drugiego drużbę służył Niemiec, który biernie się zachowywał i z tyłu trzymał.
Wkrótce po nich Trzaska, Borodzicz i dwóch ichmościów ze dworu wojewody, Rzesiński i Kownacki nadjechali konno z dwoma czeladzi, dla trzymania koni. Tętent z daleka ich oznajmił, Zygmusiowi, oczy zajaśniały i ręce zadrgały, wyprostował się, potarł czoło.
— W to mi graj! zawołał i świstać począł.
Tymczasem pistolety opatrywał i skałkę krzesiwem nabijał...
Tamci zsiedli z koni... pozdrowiono się z daleka, Rzesiński poszedł do Dziemby, poszeptali coś z sobą.. Trzaska się wysunął pierwszy... nie dając Borodziczowi wystąpić — o mało się o to nie zwadzili.
Gdy się szlachta chciała dla nabrania apetytu i puszczenia sobie krwi ściąć trochę w szabelki, szli wówczas pieszo przeciwnicy na siebie, — ale na prawdziwe spotkanie, na życie lub śmierć, o wielką honoru obrazę, — do boju „na rękę“ wyzwany wyjeżdżał konno z pistoletami, dopiero gdy strzały wymieniono napróżno, walczono siedząc na koniach, jak na wojnie, orężem białym, póki sił stało. I tu więc przeciwnicy wystąpili na koniach... Zygmunt miał karego wychowańca, wychudzonego drogą i skąpym owsem saskim, ale zwinnego i ognistego... Trzaska szpaka żelaznego, przysadzistego, grubego, — konia niepokaźnego, lecz z którym dobry jeździec co chciał mógł zrobić.
Stanęli z dala i mieli jechać ku sobie, strzelając gdy im fantazya przyjdzie, bo spotkania ówczesne tak niewolniczo jak dziś ograniczane nie były.
Na bladéj twarzy Zygmusia znać było zajadłość wielką, hamowaną tylko, aby zemście nie stanęła na zawadzie.
Trzaska był na oko spokojny, chłodny, lecz z pod brwi skry mu się sypały, gdy na przeciwnika spoglądał...
Konie naprzód stępo iść zaczęły ku sobie, oba dobyli pistoletów, Zygmunt pierwszy mierzyć zaczął... za nim Trzaska... Trzymali się oba na celu wiodąc konie, które uszami strzygły — i łbami rzucały, gdy Piętka pochyliwszy się nieco strzelił... podniósł się na strzemionach, by z za dymu zobaczyć czy trafił, ale Trzaska nieruchomy siedział na koniu. Czaple tylko pióro od czapki ustrzelone precz poleciało. Strzelił i pan Seweryn, kula świsnęła mimo uszu Piętki, który się w głos rozśmiał... Stali od siebie na kilkanaście kroków, i jakby się zmówili, dobyli razem z olster pistoletów na nowo, rzuciwszy wystrzelone... Konie przystanęły, kary się zarył tylnemi nogami, prychał i naprzód iść nie chciał, parę razy spiął się dęba, opadł, łeb między nogi spuścił i krwawemi oczyma przed siebie patrzał.
Dwaj przeciwnicy mierzyli znowu... i Zygmunt z Trzaską strzelili prawie razem... koń Piętki zwinął się i padł na przednie nogi, a pan jego zeskoczył... Trzaska zachwiał się i padł... ranny był w bok...
Zygmuntowi nic się nie stało; cało wyszedłszy, konia nogą kopnął i śmiać się począł.
— A toć to nie koniec! pochwycił biegnąc Borodzicz... na miłość bożą — ja swojego nie daruję. My z sobą dawno mamy na pieńku, panie Zygmuncie, a i za przyjaciela Trzaskę... coś się mu należy.
— A! proszę! proszę! zaśmiał się Piętka: choćby trzem jeszcze to służę...
Tym czasem odnoszono Seweryna, który słowa nie pisnął, ani jęku nie wydał... Krew mu się lała z boku, chustą ją tylko zakładał.
— A no, nic! zawołał ranę naprędce opatrując Rzesiński — bo naówczas szlachcic każdy cyrulikiem był do ran, tyle ich opatrywać musiano: — nic!... trochę mięsa kula wyrwała, ale poszła sobie precz.. byle krew zatamować... zgoi się to za parę tygodni!
Podano konia drugiego Zygmusiowi z pod Dziemby.
Chciano w głąb zanieść Trzaskę, aby go na murawie położyć wygodniéj, ale się nie dał: — Niech że się ja popatrzę! zawołał — toć mi się chyba należy.
Właśnie ci do strzemion się mieli — Borodzicz człek pobożny; przed koniem krzyż zrobił, i sam się przeżegnał, na kulbakę skoczył i już pistolet podniósł... Zygmuś coś pogwizdywał...
Koni obu ani było napędzić, czy je strzały nastraszyły, czy wrzawa, żachały się, rzucały w stronę, na siebie iść nie chciały. Borodzicz ostrogi wpił w boki swojemu, dwa razy z nim skoczył i osiadł w miejscu... Zygmusiowy głową nazad skręcił — ani sposobu go zbić na drogę... W czasie tego borykania z końmi, Trzaska krzyczał zniecierpliwiony: — Puszczaj mu cugle! nie zrywaj!
Gdy Borodzicz usłuchał, koń wreszcie trzęsąc się cały skoczył naprzód... Zygmunt swego głowę mu w górę poddarłszy zmusił też ruszyć z miejsca... wzięli się zaraz do pistoletów.
Zygmuncie, zawołał Borodzicz — westchnij do Boga... czuję, że twoja ostatnia godzina wybiła...
Słów tych domawiając nim tamten śmiechu głośnego dokończył, strzelił pan Gracyan... Zygmunt siedział na koniu... ale też przewalił się na krzyże, do góry ręce mu się podniosły i osunął się na ziemię, a koń wyrwał się z pod niego i czwałem popędził w las... Przyskoczył zaraz Dziemba i Borodzicz sam i Rzesiński do Piętki, któremu już krew usty buchała...
Kula przeszyła płuca, weszła gdzieś snadź aż pod krzyże i tam utkwiła. Rana była śmiertelna... Piętka jednakże dyszał, oczyma obracał i niecierpliwie ręką za piersi się rwał... Widok jego wszystek gniew, jaki gdzie jeszcze w piersi wrzał, uśmierzył; przystąpili wszyscy razem do ratunku... do narady co zrobić z jednym i drugim...
— Tylko wy o mnie wcale nie myślcie — rzekł stolnikiewicz — ja tam o swój bok się nie troszczę... dolezę do miasta jakkolwiek to się i wyliżę. Gorzéj z tym... bo go pono prędko trzeba nieść, aby ksiądz go choć na śmierć wydysponował...
— A mówiłem! ręce łamiąc dodał Borodzicz — czułem, że mi przeznaczono go zabić — i wiem czemu!! wiem czemu!! Od swego losu nikt się nie wywinie... Nie mogło inaczéj być!...
Dziemba i Kownacki pobiegli do dworku leśniczego, aby noszów dostać lub materaca dla Zygmunta...
Czas naglił... ratunek może był jeszcze jaki, lecz na to trzeba było doktora, któryby ranę opatrzył, kulę wyjął, i krew płynącą zatamować umiał. Jeden z czeladzi siadł na koń do miasta, aby doktora przywieźć.. tymczasem krzątano się w miejscu z jaką taką pomocą. Chory był nieprzytomny, kiedy niekiedy wyrywał się z piersi jego jęk stłumiony, zębami zgrzytał, a odzież rwał... porywał się i opadał bezsilny...
Trzaska tymczasem chusty zebrawszy jakie mógł, sam już się przepasywał, aby krew uchodzącą zawiązać.
Borodzicz był ciągle przy Zygmuncie... stał, patrzał nań i łzy mu się kręciły. Tak godzina upłynęła prawie, z miasta nie było nikogo... Trzaska zabierając jednego ze sług, powlókł się powoli opierając na nim... reszta pozostała przy Piętce. Z tego krew płynęła niemal strumieniem, całe to miejsce gdzie leżał, trawa, kobierzec, bielizna w niéj się spławiły.
Już było około jedenastéj, gdy od miasta zaturkotało: jechał ksiądz Brzeski, wikaryusz królewski, na jednym wozie z doktorem dworskim konsyliarzem Szwarcem.
Ledwie zsiadłszy pośpieszył ku Piętce, popatrzał nań, na krew rozlaną, i głową wahać począł.. Podniesiono rannego i suknie na nim dla pośpiechu porozcinano... Doktór macał, patrzał, myślał — ale słowa nie mówił... dopóki kuli w krzyżach gdzieś nie namacawszy, nie ciął skóry i nie wyjął jéj... Bandaże miał w kieszeni; flaszek kilka i różne ingredyencye... W czasie tych operacyj Piętka oczy otworzył, jęknął... zresztą z zaciętemi usty milczał.
Borodzicz radby był spytać doktora lecz konsyliarz Schwarz mówił tylko po niemiecku, a do rozmowy wcale nie zdawał się być pochopny. Ksiądz Brzeski chcąc korzystać z pierwszéj chwili... ukląkł z drugiéj strony rannego i z cicha ku uchu jego szeptać począł modlitwę.. aby w nim myśl pobożną obudzić. Z wolna otworzyły się na ten szmer powieki, popatrzał na księdza długo i rękę uniósł chcąc się przeżegnać... niedokończył znaku krzyża... oczy się zamknęły, ręka bezsilna opadła... oddech w piersiach słychać było jeszcze i choć twarz śmiertelna okrywała bladość... żył wszakże. Ksiądz Brzeski spojrzał na konsyliarza takim wzrokiem, jakby się pytał — słów niepotrzebowali — doktor Szwarc głową, oczyma i ramionami pokazał, iż nic stanowczego powiedzieć nie może.
Była więc iskierka nadziei.
Sam doktor na przygotowanym ułożył go materacu, przepisał jak ludzie nieść mieli z ostrożnością — i smutny pochód dobiwszy się do szerokiéj drogi najprostszą skierował się ku miastu.




Noc całą spędziła Elżusia chodząc po pokoju, modląc się, myśląc i nosząc z uczuciami, które się w niéj zmieniały gniewem, żalem i boleścią zmarnowanego żywota. W uszach jéj brzmiało wyzwanie, które słyszała; wiedziała dobrze, iż skutków jego powstrzymać nie potrafi... a obawiała się sama nie wiedziała czego.
Brzydziła się mężem wiarołomnym, od którego na wieki się odłączyć postanowiła; przecież myśl, że zabitym być może, przejmowała ją trwogą... lękała się o stolnikiewicza, o Borodzicza, swojemu nieszczęśliwemu losowi przypisując i tę dolę, że życie ludzkie na sumieniu mieć może. Stryj Eligi z razu nic o wyzwaniu nie wiedział; dopiero rano nie mogąc usnąć, kazała go do siebie prosić Elżusia i opowiedziała mu wszystko. Przestraszony stryjaszek padł na krzesło ręce łamiąc. On już nie wiedział gdzie iść, co robić i jak zapobiedz spotkaniu, które nie mogło być próżnem, sądząc po zajadłości przeciwników.
— Matko Bozka, opiekuj się nami! zawołał: otoż! otoż! w cośmy to wleźli! Potrzebneż to było?
Elżusia zmilczała.
— Stryju Eligi, rzekła poczekawszy — idź proszę, przynieś mi wiadomość — niech wiem co się stało — ósma dochodzi...
— Ale dokąd iść? alboż znam? wiem? Bażantarnia! Czy ja wiem gdzie te saskie bażanty...
— Powóz weź, przewodnika — co chcesz! idź! błagała Zygmuntowa.
Stary oprzeć się nie mogąc naleganiu, wziął smutny czapkę i wywlókł się z domu. Sam nie wiedział jeszcze ani kogo użyje, ani jak się dostanie gdzie mu trzeba — snuł się ulicą zrozpaczony i machinalnie modlił.
W tem tętent go rozbudził. Jeden z czeladzi wojewody wysłany po lekarza i po księdza mijał go właśnie.
— Stój! zawołał Eligi — co się tam stało? jeździłeś z Rzesińskim?
— A tak, panie.
— Cóż się stało?...
— No nic — rzekł chłopak — pokrwawili się brzydko... Ten pan co go nazywali Wiór czy Trzaska... w bok postrzelony.
— Bardzo?
— Nic mu nie będzie!... co mu ma być?
— A więcéj? zapytał Eligi.
— Więcéj, to ten drugi, mąż pono jejmości waszéj... jak mu tam Łydka czy Pięta?
— Piętka — cóż Piętce?
Chłopak głową pokiwał.
— Tego to kula wskroś przeszła pono, aż mu kędyś w krzyżach zawięzła. Ten jeśli się wyliże, powinien dać na mszę....
Eligi ręce załamał, stał... ale już posłańca nie było... Wrócił więc ku domowi z wolna, nie mając potrzeby szukać Bażantarni. Nie pilno mu było z tą wiadomością do synowicy, błądził więc po rynku, po bocznych ulicach, i tyłem domu poszedł naprzód dać znać wojewodzie. Po twarzy nieszczęśliwéj stryjaszka poznał wojewoda, że mu coś smutnego przynosi.
Eligi wyszeptał co słyszał naprzód, a potém dodał:
— Co mi, pan łaskawy radzisz? mam jéj pójść powiedzieć?
— Lepsza prawda, niż oczekiwanie! rzekł wojewoda — tego, z pozwoleniem, łotra niewielka szkoda...
— A no zawsze on kiedyś był jej mężem szepnął Eligi; — ale kiedy jaśnie pan powiadasz, że potrzeba jéj oznajmić — pójdę...
Jakoż poszedł. Widząc wstępującego na próg, Elżusia przyskoczyła ku niemu.
— Mów! mów! co co wiesz... Zabity?
— Nie, ale podobno niewiele mu się należy — wybąknął Eligi, patrząc w jéj twarz bledniejącą, — przestrzelony na wylot.
— Kto go zabił? spytała Elżusia.
— Miarkuję, że Borodzicz... Trzaska też mocno ranny...
— Gdzie są?
— Muszą być około téj Bażantarni... posłano po doktora i po księdza...
Pani Piętkowa rzuciła się szukając kwefu i płaszczyka.
— A to dokąd? dokąd? zawołał Stryj.
— Tam, gdzie teraz miejsce moje... Żywego w oczybym nie widziała, przy umierającym być powinnam...
Stryj Eligi stanął jak wryty...
— Kto te baby zrozumie? rzekł w duchu... Wczoraj tak — dziś inaczéj... Ruszył ramionami.
— Wstrzymajże się asińdźka... niewiadomo dokąd jechać? gdzie? po co? nie uciecze teraz!...
Nic mu na to nie odpowiedziała synowica, z gorączkowym pośpiechem porwała bezprzytomna kwefy, chustki, co znalazła pod ręką.
— Koni! zawołała! koni! Idź stryj... po powóz po konie! Jeśli ich nie znajdziesz — pójdę pieszo... Ja tam być muszę, tam teraz miejsce moje.
Wielce skłopotany, nic już nie mówiąc, Eligi wyszedł pięścią bijąc się o czoło.
— Teraz koni! teraz jéj trzeba koni! gdzie ja jéj koni dostanę?
Rozpaczliwemu położeniu nieszczęśliwego w istocie staruszka przyszedł w pomoc, widząc go tak pomieszanym, gospodarz domu, obiecując powóz i konie... Tych bowiem, któremi przyjechali użyć nie było można, połowa była rozkuta, jeden ochwacony... reszty zaprządz do ciężkiéj kolebki nie sposób. Obietnica powozu nierychło się jednak ziściła — dobra godzina upłynęła, nim stanął pod oknami... Elżusia wsiadła doń milcząc i rozkazując jechać drogą ku Bażantarni. Nie długo jednak jechali, bo tuż za miastem spotkali ludzi, powoli na noszach dźwigających rannego... Szedł przy nim Borodzicz, doktór i ksiądz Brzeski. Stryj pierwszy postrzegłszy gromadę, konie zatrzymać kazał. Wysiedli. Na widok Elżusi Borodzicz szybko się cofnął... Postąpiła ku rannemu, którego ludzie złożyli na ziemi, spojrzała nań i zbladła...
— Mospanie Dziemba, odezwała się cicho, — nieścież go do mojego mieszkania, rozumiesz waćpan?... Żadnéj wymówki...
Spojrzała na lekarza, ten wpatrywał się w nią też z ciekawością niezmierną, ale oczyma nic o chorym powiedzieć nie chciał. Zbliżył się ksiądz.
— Mój ojcze... co lekarz powiada? spytała cicho...
— Mówi, że Bóg czyni czasem cuda... odparł wikary.
Jakkolwiek cicho szeptała Elżusia, chory oczy otworzył, powiódł niemi do koła, zatrzymał je chwilę na żonie i drgnął cały... Otworzył je powtórnie... jakby wzrokowi nie wierzył i zamknął znowu nie dając już znaku czucia. Ludzie podnieśli nosze... i zwolna szli ku miastu... Elżusia nie odstępowała od nich... i razem z nimi pieszo, w milczeniu, zakwefiona... nie okazując nic po sobie, choć się pod nią nogi chwiały... doprowadziła chorego do gospody...
Tłum ludzi, cisnących się na to smętne widowisko, towarzyszył im aż do wrót samych.
Przy łożu umierającego, uczucia, stosunki, plany i myśli, zmieniło się wszystko... Rozgniewana kobieta ustąpiła miejsca żonie, która czuła się w obowiązku dotrwać przy nieszczęśliwym do końca.
Oddano najlepsze łoże nieprzytomnemu i nieotwierającemu już oczu Zygmuntowi... którego ranę na nowo płynącą krwią opatrzył raz jeszcze lekarz. Rana, utrata krwi, boleść odjęły mu przytomność, tak, że mało dawał życia znaków... niekiedy tylko otwierał oczy, które nie zdawały się widzieć i rozpoznawać przedmiotów, i powieki ociężałe opadały znowu, jakby do snu wiekuistego. Twarz jego miała już tę bladą, trupią powłokę, którą śmierć nakłada na człowieka... a jednak życia iskierka tlała w nim jeszcze... i z nią nadziei iskierka.
Lekarz przepisał wszystko, co przy rannym zachować należało... zostawił do pomocy umiejętnego felczera i popatrzywszy z ciekawością na twarz Elżuni, która wyglądała teraz ze swą pięknością jak starożytna głowa Meduzy — odszedł. Został ks. Brzeski czekając chwili gdy sił i życia powróci tyle, ażeby mógł odchodzącego wędrowca na podróż ostatnią opatrzyć pociechy słowem i przejednania. Elżusia siadła w nogach przy łożu i pozostała na straży — stryj Eligi ze zdumieniem i pokorą kręcił się tylko około progu drugiéj izby — nie śmiejąc wejść a w duszy narzekając już na dobrowolnie kupiony przez synowicę kłopot, jaki z trupem miéć musieli. Dziemba siadł przy progu i płakał cicho... Cisza, zwiastunku chwili ostatniéj... zaległa mieszkanie, którego okna pozasłaniano od światła. Co kilka minut felczer przychodził badać zaledwie czuć się dający puls rannego i słuchać jego oddechu... oczekując rychłego rozwiązania, które się zdawało nieuchronném.
Jednakże aż do nocy życie w nim tlało... a lekarz, który nadszedł i dość zdziwiony znalazł jeszcze dyszącym Zygmunta, choć nadzieję miał małą, aby coś pomódz mogło, na nowo ranę opatrzyć i w usta coś wlać kazał. Po przyjęciu tego napoju kilku ruchami zwiastował się jakby jakiś powrót do czucia i życia: chory westchnął: usta otworzył, oczy kilka razy zwrócił na przytomnych i zwolna usypiać zaczął.
Doktór Szwarc zasiadł przy łożu, więcéj się pewno zajmując fenomenem téj siły żywotnéj niżeli samym chorym; widoczna było, iż zamierzał próbować, ażaliby mu się nie udało ocalić rannego... posyłał po nowe leki i sam dłużéj niż zamierzył, pozostał rozmyślając... Wśród głębokiéj ciszy, powtórzono lekarstwo i czekano skutku... a skutkiem tym był tylko głęboki sen dosyć spokojny, z silniejszym nieco pulsem i oddechem.
Tak przebyto noc całą. Stryj Eligi, który umierających nie lubił, a umarłych się nawet obawiał, późno już wyszedł nieco orzeźwić się świeżém powietrzem. Niedaleko od bramy zastał jakby na czatach stojących Trzaskę i Borodzicza, którym rad był serdecznie. Podszedł więc do nich, i razem pociągnęli naprzeciwko do winiarni... Tamci chcieli się dowiedzieć o Piętce i saméj pani, a Eligi potrzebował poskarżyć się na dolę swoją. Trzaska mimo okrutnéj rany, którą mu zalepiono i zabandażowano, ani w łóżku ani w domu wytrwać nie mógł. Palił go niepokój jakiś.
— No cóż się u was dzieje? zapytał Borodzicz — żyje?
— A żyje! a żyje! i teraz moja synowica siedzi przy nim tak pilno strzegąc poruszenia każdego, jakby wczoraj sobie z nim oczu wydrzeć nie chcieli! No! niechże tu kto babę zrozumie! Ale — to z tego wszystkiego nic nie będzie! daremna rzecz! lada moment skona! życia odrobina się w nim ledwie kołacze... Dopieroż miła sprawa z trupem w domu!
Trzaska jęknął, biorąc się za bok...
— Wszystko — rzekł — dziwowiska i przygody osobliwe!
— Osobliwe, dodał Borodzicz... I cośmy się mieli pozbyć trutnia, to mu przebaczenie pono wyrobimy...
— A jeśli pociągnie — mówił Eligi — jeszcze gorzéj... bo nas wymęczy... wynudzi, a żyć nie może — to darmo, kiedy mu kula prześwidrowała wnętrzności na wylot!
— Ba! ba! rzekł Borodzicz — na złość nam wszystkim może się wyskrobać. Natura twarda dusza siedzi w nim mocno...
— Krwi tyle uszło! mruknął Eligi...
— Widziałem ja nie takie wypadki... dodał Borodzicz — gdy kto na świecie dokuczliwy a nie potrzebny, pewnie życia mu przydłuży los!..
— Wojewoda powiada że nie może żyć! począł Eligi, — doktor głową kiwa bardzo... nie może żyć! byle tylko nocą nie umarł, żeby przy trupie nie siedzieć!
Pomruczeli tak czas jakiś — Borodzicz ze stryjem napili się po szklance wina i rozeszli.
W całém mieście wypadek stając się głośnym, niemałe czynił wrażenie; król go sobie ze szczegółami wojewodzie opowiedzieć kazał... i posłał pod wieczór z kondolencyą do p. Piętkowéj, za co stryj Eligi zapłacić musiał, bo posłańcy tego rodzaju darmo nie przychodzą. Dowiedziano się i w teatrze o śmierci Zygmunta, bo wszyscy pewni byli, że téj nocy dokończy. Duparc załamała ręce, pokiwała głową i za cały nekrolog wyrzekła po cichu: Il na’vait plus le sous... Smutno jéj jednak tak było tego wieczoru, że musiała wesołego szukać towarzystwa, aby czarną melancholię rozproszyć.
Na dworze ubolewano iż się piękna pani, o któréj król po kilkakroć wspominał nie rychło pewnie pokazać będzie mogła. Lecz tu także nieobecni łatwo się zapominają, a właśnie pani de Watedorff, przyjaciółka i powiernica N. Pana, wprowadziła nową piękność dla rozerwania i nudów i zabawy Augusta II. — A król tego wieczoru nią był cały zajęty. Wojewoda tylko zachował dłużéj w pamięci piękną swą sąsiadkę, i karły jego co godzina biegały się dowiadywać co się u Piętków dzieje.
Przez całą noc chory był jednakowo, przeżył do rana, doktór Szwarc, który przysłał się dowiedzieć także, dostawszy wiadomość, iż p. Zygmunt żył, sam do niego nadciągnął z nowemi lekami. Było znowu polepszenia trochę, zaczęto karmić bulionem chorego, wlewając po łyżeczce w usta... Pokrzepiło go to widocznie... lecz senność trwała ciągle.
Ku południowi otworzył oczy, trochę krwi przez pożółkłą przeglądało skórę, usta się zarumieniły... Chciał coś mówić — lecz doktor Szwarc pod karą śmierci zakazał najmniejszego wysiłku i polecił jak najsurowiéj milczenie. Elżusia stojąca ciągle przy łożu, pilnowała spełnienia przepisów Szwarca...
Stryj Eligi, który dla uwolnienia się co rychléj od trupa, już miał wcześnie trumnę zamówić, powstrzymał się od pośpiechu — lękając, aby mu niepotrzebny sprzęt nie pozostał na jego rachunek...
Druga noc przeszła zwiększając prawdopodobieństwo jeśli nie utrzymania przy życiu Zygmunta, to przeciągnienia resztek jego... Z każdym następnym dniem później rosło podziwienie wszystkich, a radość doktora Szwarca, który sobie to cudowne ocalenie przypisywał, utrzymując, że wyjęciem kuli życie Piętce przywrócił. Przez cały ten czas Elżusia nie opuściła prawie na chwilę łoża męża, który widział ją, poznał, zdawał się nadzwyczaj zdziwiony, ale że mu pytać i mówić nie pozwalano — milczeć musiał. Oczyma tylko każdy ruch i wejrzenie żony śledził. Z razu prawie rozrzewniona i czuła a zabiegliwa, Elżusia okazywała dla chorego troskliwość nadzwyczajną — w miarę jednak jak do sił po trosze przychodzić zaczął, chociaż nie rzuciła go, ostygła widocznie. Spełniała obowiązek, nic więcéj nad to...
W duszy Zygmusia odbywać się musiało dziwne jakieś odrodzenie i zmiana uczuć, którą tylko oczy zdradzały. Szukał jéj niémi, bez gniewu, owszem jakby prosząc przebaczenia, złagodniał, upadł na duchu i na ukradkowe pytania Dziemby, który korzystając z chwilowéj niebytności pani, przyskakiwał kilkakroć ku niemu, odpowiadać nie chciał. Dziesięć dni spłynęło na takiém milczącem opatrywaniu chorego, przychodzącego do sił powoli... Lekarz już nie przestrzegał milczenia, wzruszeń tylko lękać się kazał. Zygmunt odzywał się krótkiemi słowy do służby, ani on jednak do żony, ani ona nie przemówiła do niego.
Stryj Eligi przychodził czasami, stawał zaprzeciw łoża, patrzał na Piętkę i głową kiwał. Gniewało go przecię, że trutnia ocalono; a był za tém ażeby, gdy cokolwiek do zdrowia przyjdzie, wysłać go z Dziembą na kwaterę własną. Z synowicą rozmówić się otwarcie nie śmiał, zagadnąć ją próbował, lecz że... milczała — nie nacierał. Codziennie Trzaska i Borodzicz przychodzili do winiarni, gdzie stryj do nich się wymknąwszy, opowiadał o stanie chorego.
— Nie ma wątpliwości, rzekł Borodzicz jednego z ostatnich dni drugiego tygodnia: że p. Zygmunt wyżyje. Jeśli dotąd nie poszedł ad patres nie będzie mu nic... Ale cóż jejmość myśli — stryjaszku?
— Alboż ja wiem? albo ja ją rozumiem? albo to kiedy mężczyzna kobietę odgadł? mówił stryj. Nie mówi nic... Z razu chodziła bardzo pilnie koło niego teraz nagląda tylko. Wiem to, że ją raz próbował pocałować w rękę, i że mu wyszarpnęła i uszła. Nie gada do niego nic, a na zapytania odpowiada tylko gdy konieczna wymaga potrzeba.. Któż tu ją zgadnie!
— Ona mu teraz wszystko przebaczyć gotowa! dodał Borodzicz.
Stryj głową pokiwał... przecząco.
— Dobrzeby tylko było, rzekł, żeby się to raz czy tak czy owak skończyło!... dałbym na mszę świętą z własnéj kieszeni.
— I ja też westchnął Borodzicz...
Trzaska jeszcze swą ranę upartą leczył, ale nie wiedząc po coby tu dłużéj siedział, a lękając się aby stolnikowa nie była o niego niespokojną, powoli o odwrocie zamyślał. Wojewoda, który kilka razy nawiedzał Piętków, upartszy nieco, pobyt swój bodaj dla pięknych oczu przeciągał wzdychając..
Jednego dnia, gdy już Zygmunt coraz się lepiéj mieć poczynał, i na łożu mógł siedzieć, a choć blady i wątły, powracał widocznie do życia — pani Elżbieta stała o podal z książką... byli sami... zdało mu się, że rozmowę zawiązać potrafi.
— Wszakże mi mówić wolno? zapytał...
Żona spojrzała nań i nie odpowiedziała mu nic.
— Chcesz czego? rzekła po długiém milczeniu.
— Chciałbym — chciałbym pomówić...
— Lepiéj jest wstrzymać się od tego — przerwała kobieta — doktór się każe wystrzegać...
— Ależ to zawsze trwać nie może! ja się czuję dosyć silnym... Cóż daléj z nami będzie?
— Z nami? spytała Elżbieta — jakto z nami? Myśl co poczniesz z sobą — ja o sobie pomyślę...
— Przecięż Elżunia, która mnie nie opuściła umierającego, nie opuści przychodzącego do zdrowia...
— Dopóki pomocy i opieki potrzebować będziesz, rzekła spokojnie Elżbieta.
— No — a potém?
— A potém — zobaczymy — cicho dodała Elżunia; to jednak dziś powiedzieć ci muszę, iż o życiu z sobą mowy być nie może.
— Dla czego?...
— Dla tego, że ja litość dla ciebie mam, ale miłości ku tobie i szacunku, nie — bo ci nie wierzę.
Zygmunt zamilkł.
— Toć przecież ukarany zostałem — odezwał się, a nikogo dwakroć nie karzą!
— Nie będzie to dla ciebie karą — przerwała Elżunia, ja do rodziców powrócę — a żyć z tobą nie mogę.
— Ale cóżem ja popełnił za zbrodnię?
— Nie mówmy — dość i tak na dziś — zakończyła Elżusia; — ja nie odpowiadam więcéj.
Zygmunt zsunął się na poduszki i zamilkł, ale nazajutrz wypatrzywszy chwilę, począł znowu:
— Elżusia przebaczy?
Nie było na to odpowiedzi.
W parę dni potém lekarz widząc znaczne polepszenie, pozwolił wstać i nieco się przechadzać... Widząc, że życia jest pewien a starań już niepotrzebuje, Elżusia zawołała stryja do bocznego pokoju.
— Kochany stryju, rzekła — powinieneś mi dopomódz i od przykrego mnie obowiązku uwolnić.
— A cóż tam? co?
— Zygmunt jest zdrowszy, należy mu oznajmić, aby sobie mieszkania innego szukał.
— Hę? spytał stryj — a to po co?
— Bo ja go tu nie chcę mieć.
— A jakże będzie? zapytał znowu zdumiony p. Eligi, a po części zgorszony.
— Jak będzie? — niech sobie idzie czy jedzie gdzie mu się podoba... a my wrócimy do Wólki...
— A daléj?
— Ja zostanę przy rodzicach...
Eligi ręce obie podniósł do góry.
— Co tobie jest? a tożeś go pielęgnowała, rozpadała się, ratowała... przebaczyła.
— Ja? przebaczyłam? kiedy? oburzyła się pani Zygmuntowa. Jam nie przebaczyła i nie przebaczę. Spełniłam powinność chrześciańską, tém większą, że człowiek ten był mężem moim... ale na tém koniec — tego dość. On moim mężem nie będzie.
Osłupiał pan Eligi...
— Pan mu to powiedz jak chcesz, dodała — ażeby coś z sobą myślał; a nie, to ja się ztąd wynoszę.
— Jakże ja mu to powiem?
— Tak jak ja to wam mówię....
Poskrobał się w głowę stary.
— Wpadłem dopiero w labety! zawołał — otom wpadł! A! gdybym był mógł przeczuć to wyjeżdżając...
Ledwie tych słów domawiał, ręka pani Zygmuntowéj sparła się na jego dłoniach.
— Dość, rzekła surowo — dość — niepotrzeba już nic.
I wyszła do pierwszéj izby, w któréj Zygmunt siedział przy oknie.
— Doktór pozwolił się przechadzać, chociażby nawet po powietrzu, rzekła; — sądzę, że użyjesz swobody téj i zechcesz się przenieść na własne mieszkanie...
— Jakto? wypędzasz mnie?
— Wyjeżdżam...
— Dokadże?
— Do rodziców.
— Więc będziesz nieubłaganą? zawołał Zygmunt.
— Nie potrzebujesz mnie waćpan błagać — odpowiedziała Elżusia; — jesteśmy sobie obcy — raz zdradzona, wiarę straciłam, a ta się nie odzyskuje... Żyć z sobą nie będziemy, bo nie możemy. To moje słowo ostatnie...
Zygmuntowi z gniewem wróciła dawna żywość.
— Waćpani mnie wypędzasz! to dobrze, zawołał... ale jakże sama do domu powrócisz?... Przecięż kolebka moja? konie moje, ludzie moi...
I rozśmiał się szydersko.
— To prawda — odparła zimno Elżusia — ale posag mój! gdzieś on przecię znaleźć się powinien. Tymczasem na rachunek jego powóz i konie wziąć mogę...
— Ani słowa — rzekł Zygmunt, nie chcąc jéj przywodzić do większego gniewu.
Pomyślał chwilę.
— Zatém kiedy się mam wynosić?
— Im prędzéj, tém lepiéj — rzekła Elżusia...
— Jutro?
Skinieniem głowy odpowiedziawszy tylko, wyszła do drugiego pokoju.
Zygmunt, którego skutkiem wzuszenia siły opuściły, położył się na łóżku; chciał dla okazania, że go to wszystko mało obchodzi, zaświstać piosenkę jakąś, lecz tchu mu zabrakło i kaszlać począł.
Tego dnia Elżusia się już niepokazała... Nazajutrz zawoławszy Dziembę, Zygmunt począł się niby do wyjazdu sposobić, sądząc jeszcze, że go w ostatniéj chwili odwołają. Dowiedział się od stryja dopiero, iż Elżusia pojechała na cały dzień w okolicę... i nie wróci aż wieczorem. Rozdraźniony, doprowadzając wszakże do skutku obietnicę, zabrał się razem z Dziemba i wyniósł z mieszkania.
Gdy się to stało, stryj pobiegł zaraz na codzienną schadzkę, dać o tém znać Borodziczowi i Trzasce. Ostatniego już tu nie zastał... bo znudzony wyjechał do domu. P. Gracyan tylko wierny służka, trwał na swém stanowisku.
— Wiesz asindziéj co się stało? wiesz co się stało? zawołał stryj wpadając do winiarni. Zygmusia już nie ma? Żona wczoraj abszyt dała!
— A wy? cóż z wami?
Praeter propter, o ile ja wiem — ruszamy pono do Wólki. Stałem podedrzwiami gdy rozmawiali... Wręcz mu objawiła: — Ja z tobą żyć nie będę. — Upomniał się o powóz i konie, ona o posag! a dziś ruszył jak zmyty.
— Dokąd?
— Albo ja wiem. I pytam się ja asindzieja? dodał Eligi — po cóż go było chuchać, ratować, doktora płacić, bulioniki mu gotować, nocy nie dosypiać — aby go potém na zieloną paszę puścić? Hę?
Borodzicz ruszył ramionami.
— Teraz — rzekł Eligi — wszystko powraca ad status quo ante bellum... a cośmy się najedli biedy, to przy nas zostaje... Otoż to mospanie, baby! otoż to baby!
Machnęli obaj rękami, napili się wina...
— Aj! aj! westchnął stryj: z boku wyjęta kobieta bokiem wyłazi! Szczęśliwy jestem żem się nie ożenił! owoż panu winszuję, żeś niebezpieczeństwa uniknął! Żebym teraz dostał się do brata do Wólki szczęśliwie — oho! drugi raz mnie żadna w podróż nie namówi. A toć panie jeszcze heroina, i zacna, i cnotliwa, i piękna, i dobra sobie niewiasta, a taka z nią bieda — powiedz mnie, cóżby to ze złą było?
Uśmiechnął się Borodzicz..
— Mnie się zdaje — rzekł, wracając, ad medias res — że ja tu może potrzebny wam bardzo nie jestem... należy mi do domu powracać!
— Jak sobie asindziéj chcesz, a no — lepiéj poczekaj nieco — rzeczy się wyklarują, jutro może inny wiatr zawiać. Zygmusiowi też bardzo dowierzać nie można, zły odchodził.
Tak się rozstali. Zygmuś w istocie odszedł ze swoim Dziembą nie tak zły i gniewny, jak zdesperowany i smutny. Obrzydło mu było samemu życie, które wprzódy prowadził; w czasie choroby myślał o przebłaganiu Elżusi i o poczciwym, spokojnym żywocie na wsi... wdzięczen był żonie za jéj dobroć i pieczołowitość czasu niebezpieczeństwa, odezwało się w nim dawne serce ku niéj, żałował za grzechy... Zdawało się, że i ona także przebaczy i zapomni, widział nieraz pół przymkniętemi oczyma łzy na jéj powiekach, smutek w jéj rysach... był prawie pewien, iż wszystko zapomniane zostanie... teraz — wyrzucony i popchnięty, nie wiedział czego się chwycić. Błądził pierwszego dnia przechodząc się sparty na ramieniu Dziemby około Zwingru, gdy wśród drzew nad sadzawką wesołe towarzystwo, do którego niedawno jeszcze należał, nastręczyło się jego oczom. Zygmusiowi wspomnieniem dawnych szałów serce się odezwało — a mimo to poczuł jakąś wzgardę dla tych jakby upojonych i nietrzeźwych ludzi — pierwszy raz jasno zobaczył, że połowa z nich pijana była życiem, a druga trzeźwa udawała nieprzytomność, aby zagłuszyć smutek, lub z wesela tamtych — korzystać. Między innemi szła wystrojona Duparc, która — był czas, zdawała mu się i piękną i rozkochaną w nim... Zwieszona na ręku młodego Flemminga, śmiała się suchym śmiechem, w którym fałsz przebrzmiewał — a po dniu zobaczył ją poczwarnie brzydką, po raz to pierwszy w życiu! Wszystko w niéj jak ten śmiech fałszem było i udaniem.
Z daleka już Duparc postrzegła Zygmunta i poznała, chciała nawet zawrócić, aby się z nim nie spotkać, lecz manewr na ciasnéj uliczce byłby nazbyt widocznym... Szli więc tak naprzeciw siebie... Zygmunt się uśmiechał ironicznie. Niepodobny był dziś, wybladły, zniszczony, zesłabły, do owego pałającego młodziana, który zadziwiał wybrykami swemi wszystkich... Kilka osób z gruppy towarzyszącéj baletniczce przyśpieszyło kroku, aby rekonwalescenta a raczéj zmartwychwstałego powitać... Duparc poglądała nań z zimną ciekawością. Bała się, ażeby natrętnie znów do niéj nie przystał i Flemminga jéj nie odpędził. Wiedziała że ten już nie ma nic... a tamten miał coś jeszcze...
Gdy się z sobą zmierzali, Duparc zawstydzona jakoś zatrzymała się.
— A! rzekła udając podziwienie — toście nie zabici! a myśmy po was już w kieliszki dzwonili, i odtańcowaliśmy po was Requiem, i odśpiewali... Bouna notte. Co za niespodzianka!
Popatrzała nań. — Niepotrzebnieście wstawali zawcześnie, wyglądacie jeszcze jak do trumny... nic z was ludzie jak my zrobić nie mogą. Życzymy do łóżka... do łóżka...
W Zygmuncie zawrzało. Ja sam czuję, żem się do was dziś nie zdał — rzekł — i wierz mi, Duparc — czynisz na mnie wrażenie jakie robi potrawa temu co się jéj najadł niepomiernie...
To mówiąc odwrócił się i na Dziembie oparty poszedł daléj. Francuzka pięść pokazując mu odwróciła się: — L’impertinent! — Piętka bowiem dosadniéj daleko wyraził się niż my tu tłómacząc myśl jego...
I to było ostatnie spotkanie Zygmusia z kobietą dla któréj szalał tak że jéj swe szczęście, sławę i spokój poświęcił. Tém nudniejszym wydał mu się świat cały... — Gdybym trochę pozdrowiał, rzekł do Dziemby — jadę do domu, nie mam już tu co robić.
Ale, krom tego, że wyzdrowieć musiał, trzeba było Zygmuntowi myśleć o spłaceniu długów aby go z miasta wypuszczono. Na to nie widział prawie sposobu... Zawlokłszy się do izdebki swéj, posłał zaraz po stryja Eligiego.
Stryj, którego poprosił grzecznie Julek, nie miał iść wielkiéj ochoty, poszedł się więc spytać synowicy czy mu posłuchać każe. Elżusia powiedziała. — A idź stryju... przecięż cię nie zje...
Posłuszny stary powlókł się z Dziembą. W ciemnéj stancyjce, na łóżeczku wązkiém, w betach, znalazł Zygmunta drzemiącego snem niezdrowym... Siadł przy rozbudzonym na drewnianym stołku.
— A co mi asindziej każesz? — spytał.
— Jedziecie do... Wólki? rzekł Zygmunt. Jejmość mi mówiła... Jedźcie sobie — mnie już nic do tego, jak ona powiada, — a no, i jabym do domu rad powrócił, a nie będę mógł.
— To czemu?
— Nie mam grosza, a długi są... Ha! co chcesz stryjaszku — przepraszam, że cię tak nazywam — młodość nie radość! Hulnęło się, trzeba za głupstwo zapłacić... grubo! grubo! bo i krwią się płaciło. Sasi mnie tu zamorzą, jeśli grosza nie będzie.
— A jak grosza dostaniesz... to wiesz co zrobisz? ośmielił się szepnąć Eligi — hę? Pójdziesz do tych djablic i będziesz hulał znowu?
— Hm! może to być! rzekł Zygmuś — ale widzisz stryjaszku na świecie tak nudno, że dalibóg temu dziwować się nie powinniście. — Więc cóż?
— Więc co? powtórzył stryj...
— Jakaż rada wasza? spytał Piętka, czy wreszcie tu na Frydrychsztacie położyć się na sen wiekuisty z kamieniem pod głową?
Ruszył ramionami stryj Eligi. — Albo ja wiem.
— No, to obadwaj niewiemy nic — trzeba ażeby ktoś trzeci nam powiedział coś — pani Elżbieta z Okóniów Pienkowskich Piętkowa rady nam swéj udzielić nie zechce... tandem co, ex-stryjaszku Eligi?
Tandem, panie ex-synowcze — ja nie wiem; ale czegoż chciałeś odemnie?
— Oponujesz nie dosłuchawszy...
— Milczę.
— Trzeba przecię, żeby mnie kto z niewoli téj nie babilońskiéj, ale saskiéj wykupił. Mam długi w Krakowie, mam długi tu... mam wszędzie, bo i na wiosce się znajdą... jest tego wcale przystojna sumka..
— A no — ja grosza złamanego nie mam... odezwał się stryj; a gdybym miał to bym go jegomości nie dał.
— Ja to wiem, dokończył Zygmuś — jednakże ja tu z głodu umierać sobie nie życzę. Jejmość mnie nie chce?...
— Nie chce...
— Do domu wracać nie ma po co... Słuchajże ex-stryjaszku Eligi... Stary twój brat ma pieniądze... wiesz...
— A gdyby miał?
— Niechże sobie wioskę kupi... dam mu ją za co ocenicie... Macie tam ludzi uczciwych, to ten sam zbójca Borodzicz, Mioduszewski... i były mój teść... ale — ale? jest tu Borodzicz? przerwał.
— A no, jest... to co?
— No nic — wy bo ex-stryjaszku jesteście po troszę ciapu-grochem...
— E! e! porwał się Eligi — co to znowu!
— Siedź do końca i słuchaj. — Oceńcie wioskę, popłaćcie długi, dajcie mi resztę na rękę żywcem, i bywajcie zdrowi...
Eligi popatrzał na niego z podziwieniem.
— A tam ojciec asindzieja mieszkał i matka?
— Choćby i dziadek! co mi tam! — rzekł Zygmunt... Kupcie sobie wioskę — i bywajcie mi zdrowi...
— A asindziéj co poczniesz?
— Ja? zaśmiał się ironicznie przewracając w łóżku Zygmuś — ja? Ja mam ex-kochany stryjaszku tysiące dróg przed sobą do wyboru... najprzód na cmentarz na Frydrychsztacie... powtóre mogę wejść do baletu J. K. Mości, przetańcowałem przecie wioskę i żonę? hę?... potrzecie przyjmie mnie pruski król do wojska dla wzrostu... poczwarte, mogę lektyki nosić... i ubrać się kanarkowo co mi będzie do twarzy... popiąte...
— E! e! przerwał stryj — bo kpisz!
— Ale nie — wszystko to być może; zresztą co wam do tego, co zrobi z sobą Piętka... zabierzecie wioskę... jejmość się wyda za którego gacha... będzie żyła po katolicku, trzymając męża na łańcuszku... i dobrze!..
Stryj temi żarcikami czując się obrażony, powstał mnąc czapkę pod pachą.
— Więc po co żeś mnie asindziéj tu wezwał? zapytał.
— Abyście mnie wykupili a sobie wioskę wzięli. Sprzedajcie ją naostatek komu chcecie! Wszakci i jejmości posag się wam należy, dla tego samego musicie ją tradować — ja nie przeczę...
— Ja — dodał — jeśli mnie czarni nie wezmą z tego postrzału — kąt i robotę sobie znajdę... Bywaj zdrów ex-stryjaszku! To mówiąc odwrócił się na łóżku plecami do Eligiego, co stanowiło ostatnie niebardzo grzeczne pożegnanie... Eligi popatrzał, plunął, ramionami ruszył i poszedł rzuciwszy drzwiami...
Już się na wschodki puścił, gdy Dziemba wybiegł za nim prosząc jeszcze do pana; stryj pomruczawszy wszedł...
Zygmunt leżał na łóżku jak wprzódy, głowę tylko odchylił na izbę.
— Mój ty ex-stryjaszku — odezwał się słodszym głosem — jak też mnie kochasz, bo nie wątpię że kochasz... przyszléj mi Borodzicza, powiedz mu, że mi to winien. Na całym świecie gdy kto komu strzeli tak w piersi, musi mu potém przyjść winszować, że się wyskrobał... Powiedzcie mu że go proszę!
Głową tylko kiwnął Eligi i poszedł tym razem nie zatrzymywany do Elżusi. — Niezupełnie wiernie, opowiedział jéj jednak o co chodziło Zygmuntowi.
Spytała: — A cóż on z sobą myśli zrobić?
— Plótł mi baje — kto spamięta! odpowiedział Eligi, — chce pono tu służby wojskowéj, albo w Prussiech szukać. Plecie jak na mękach!...
Zamyśliła się Elżusia: — poszljécież mu Borodzicza, a powiedzcie, żeby potém przyszedł do mnie.
Tego dnia wszakże Borodzicza nie znaleziono, dopiero nazajutrz gdy do winiarni przyszedł, powiedział mu stryj czego od niego żądano i że potém prosi go Elżusia do siebie. Uszczęśliwiony Gracyan wyrwał się zaraz pod Trębacza, aby co rychléj zobaczyć swoją królową.
Zygmusia znalazł w koszuli, wybladłego, schudzonego nad miską strawy brzydkiéj (gęstwiny mięsa wieprzowego z włoszczyzną), klapiącego łyżką po jadle, którego w gębę wziąć nie mógł. Dziemba też z nim z jednéj misy jadł... nieprzebierając bardzo. Lepszego nie było za co kupić; szczęściem, że i to na kredyt dać chciano.
Gdy Borodzicz wszedł, Piętka nie wstając podał mu rękę — uściskali się w milczeniu.
— Patrz Gracku mój — rzekł — jakie te bestye Niemcy rzeczy dają ludziom jeść, pod pretekstem że na kredyt lepszych nie mogą. U mnie wieprze wymyślniejszą strawą z osypką karmiono! Ani przełknąć! A no — co robić! nastał post po zapustach...
Odwrócił się ku niemu.
— Nielitościwieś mnie prześwidrował tą kulą, mówił daléj — jeszcze ją czuje jak przezemnie leciała... Zawsze to jednak była przyjacielska ręka — życia mi odrobina została... Wiesz — Garcku? ja może chyba Kapucynem zostanę. Goły jestem, nikt mnie już nie chce... Broda wyrośnie, pacierzy się nauczę... a u Kapucynów choć przynajmniéj stokfisz i piwo dobre... jak ci się zdaje?
— Mnie? mnie? odparł powoli cedząc słowa Borodzicz — mnie się zdaje żebyś, najprzód poczekał aż wyzdrowiejesz zupełnie, to ci inna fantazya powróci. Do Kapucynów zawsze czas, a nawet na starość broda ci lepiéj rosnąć będzie.
— Ha! no, poczekam! Ale żart na stronę — odezwał się Zygmuś obracając ku niemu. Przed wami sekretu ja nie mam, choć wy dalipan moją żonę daleko lepiéj kochacie niż mnie — cóż robić? ja wam też przyjacielem byłem i jestem.
Podali sobie ręce.
— Czego chcesz odemnie? zapytał Borodzicz.
— Prosiłem Eligiego, ale to safanduła — odezwał się Zygmuś — rozpłacze się, rozmaże, pomodli i stchórzy, a nic nie zrobi. Mam długi, mam dużo długów. Jejmość ze mną żyć nie chce, posag jéj potrzeba oddać. Tu mnie za gardło cisną ci Niemcy, trzeba się uwolnić, zatém wioska sprzedana być musi. Niech ją kupuje kto chce... Okónie czy inna jaka ryba, to mi wszystko jedno... a wolałbym, żeby Okónie, bo ja ich trochę jadłem... niech oni mnie też trochę zjedzą. Ot co, sprzedajcie mi wioskę, a przyszléjcie pieniędzy, jeśli Boga kochacie! Ja tu z głodu zdechnę...
— Ale ty też! ofuknął Borodzicz sięgając pod pas i dobywając worka. — Maszci ot masz... z głodu nie umrzesz.
Zygmuntowi łzy stanęły w oczach.
— Bóg ci zapłać — a masz ty sam o czém do domu wrócić?
— Mam, mam, zawołał Borodzicz — oddaj psom tę wieprzowinę z mydłem, a każ sobie coś ludzkiego przynieść, zaraz ci szpary odejdą! Hej Dziemba!
— A! stój, wara! — krzyknął Zygmunt — jakby Niemcy zwąchali, że mam grosz; toby mi go wycisnęli zaraz i zostałbym znowu na téj wieprzowinie z mydłem; pójdę ja jeść gdzieindziéj, póki pieniądze nie nadpłyną, żebym długi pospłacał. Ale na miłość bożą — Borodzicz, wioskę sprzedać! sprzedać! sprzedać! Jejmość zemną żyć nie chce, jabym też sam gdzieśmy z nią razem żyli, niepotrafił. Nie chcę! pójdę w świat! kat bierz wioskę...
Gadając tak chodził w koszuli po izbie. Patrząc nań, co się z tego ślicznego człowieka zrobiło, jak tylko na kościach skóra wisiała — Borodzicz mało nie płakał.
— Zygmuś kochany! bądź lepszéj myśli, nie desperuj. A! no, ciebie nie moja kula i nie ta nędzna sprawa do tego przywiodła, tylko desperacya. Nie godzi się, póki człek żyw, tracić nadziei.
— Jakiéj nadziei? — rozśmiał się Zygmunt... wolałbym dziś sztukęmięsa przerastałą niż nadzieję — Co ty mi tam pleciesz!
Spuściwszy głowę Borodzicz słuchał smutny...
— Otoż tak — dodał Zygmunt: — wioskę mi sprzedajcie; powiem, żeście mi byli przyjacielem. Ja wam wierzę jak bratu... dam wam plenipotencyę jaką chcecie do sprzedaży, przed saskim harcapem... czy peruką... Co osądzicie, że warta, niech da kto chce... Długi popłacę... i...
Zamyślił się ponuro stanąwszy pośrodku izby.
— To tam reszta się potém obmyśli — dodał. Z łaski waszéj będę miał co jeść póki mi nie przyszlecie pieniędzy... długi popłacę — powtórzył.
— Ileż tam tych długów? spytał Borodzicz.
— Ba! żebym to ja wiedział — rzekł Zygmuś — większa ich część po pijanemu się robiła, a zapisywać wydatki czy rachunki? od tego mnie pan Bóg strzegł. Tego nigdy w życiu we zwyczaju nie miałem — to niemiecka inwencya!
— Przecięż — praeter propter? powtórzył Borodzicz...
Praeter propter tyle że... Słuchaj Dziemba? jakeś ty tu przybył, czy były długi?
— Zdaje mi się, że nie, boć były pieniądze — odezwał się Dziemba z kąta —
— Ale ba! pieniądze pożyczone!! a od tego czasu jak przybyłeś, co przyrosło? ty nie liczyłeś?...
Julek ramionami ruszył: — Nie liczyłem, zastałem tu pod Trębaczem, że konie żłoby gryzły, a chłopak płakał głodny... a potém... Byłyć pieniądze u pana, i dopożyczały się, a mnie co do pańskich wydatków?...
— Któż tu teraz odgadnie co ja mam długów? rzekł Zygmuś. Jeden tylko sposób: gdy pieniądze przyjdą, każę przy bębnie ogłosić, kto ma kwitek niech się stawi...
— Ty bo wszystko w żarty obracasz... począł Borodzicz — a tu seryo trzeba pogadać... Moglibyśmy może długi popłacić, jabym waści wziął z sobą, i tam w miejscu sambyś się rozporządził jak chcesz...
— Do domu ja nie pojadę — noga moja tam nie postanie — zawołał Zygmunt. — Głupstwem to nazwiéj — nie mogę patrzeć na to miejsce — nie miałbym siły... przenocować pod tym dachem... niemógłbym, bobym zdechł — nie! nie... Jedź ty i rób co żyw chcesz...
Przechadzając się ciągle, i pokaszlując, i spluwając czasem na podłogę... na któréj Borodzicz z przestrachem krew zobaczył — Piętka poszedł do kąta gdzie stał Dziemba, pocałował go w czoło, wziął za ucho, i otworzywszy drzwi wyrzucił za próg. Wrócił potém do Borodzicza...
— Ej! słuchaj, Gracku... jeszcze mi zrób łaskę jedną a największą... wszystko ci daruję!... Mam kamień na piersi, zrzuć go z piersi mojéj!
Pocałował go w policzki z obu stron.
— Gracku... będziesz mi ojcem i dobrodziejem...
— No cóż? no, mów a mówże! zerwał się Borodzicz.
— Wstyd a spowiadać się muszę... (uderzył się w piersi): E! tyś człek poczciwy zapłaczesz a nie przeklniesz... Byłem podły uciekając z domu, słuchaj dobrze — leciałem jak pijany z passyi za tą czarownicą francuzką, która mi się dziś wydaje obrzydłą. Co ty chcesz! Dali mi napoju jakiegoś... Zwaryowałem. Dość żem brał dla niéj com mógł, pieniądze... klejnoty... Słyszysz... ukradłem u żony w tym przystępie fiksacyi stary łańcuch z granatów. Cena może niewielka... ale pamiątka droga!... Popełniłem czyn, którym się brzydzę... Dałem go téj dyablicy... mnie go trzeba wykupić za co bądź! Każę go okadzić, omyć, poświęcić... a trzeba go żonie oddać.
— A jakże go dostać? jak? łamiąc dłonie wykrzyknął Borodzicz. — Jam prosty człek, ja tego nie potrafię... ja do téj kobiety przystępu nie znajdę, i boję się, i brzydzę...
— To prawda! hm! Gdybym ją na ulicy spotkał z nim, zdarłbym z niéj... A no, darowałem! nie godzi się... a odebrać go muszę! trzeba! Mogę umrzeć, nie chcę tego mieć na sumieniu. Borodzicz, ratuj, błagam cię.
— Wiesz co — chmurno odparł Gracyan — to daremna, ja tego nie potrafię. Co mogę, na to się ofiaruję — ale taka sprawa... Zygmuś kochany, jakże ty mnie możesz chcieć do tego użyć?
— A kogoż?
— Użyj żyda, babę, dyabła... ale mnie?
— To prawda, tyś uczciwy człowiek, tybyś w to błoto nie dolazł! westchnął Zygmunt... Dajmy pokój..
To mówiąc, worek Borodzicza leżący na stole wziął w rękę. Ile tu tego jest? zapytał.
— Było sto pięćdziesiąt czerwonych złotych, coś się tam zjadło... ale ile, nie wiem.
— Policz że... dodał Zygmunt.
Wzięli się do liku...
— Sto trzydzieści zostało — trzeba ci kartkę dać? rzekł Piętka.
— Chybabyś mnie obrazić chciał — odparł Borodzicz...
Uścisnęli się.
— O łańcuchu z granatów nie mówcie nikomu ponuro zawołał Zygmunt — ja go odzyszczę...
— A jak?
— To moja rzecz...
Rozprawiali jeszcze z godzinę... o mroku dopiero, obiecując wrócić nazajutrz, wyszedł Gracyan z raportem śpiesząc do jejmości... Smutno mu na duszy było po téj rozmowie.
Elżunia przyjęła go jak zawsze, poważnie a chłodno.
Borodzicz, który oczu jéj i twarzy dość napatrzyć się nie mógł, korzystał ze zręczności, rozwlókł się, rozgadał, nie śmiał jednak nic wspomnieć o łańcuchu. To jedno zataił, bo się sam za Piętkę wstydził, a więcéj go już obarczać nie chciał.
— Więc wioskę swą chce koniecznie sprzedać, dokończył Gracyan — i plenipoteacyę mi na to gotów dać.
— To ją waćpan weź — zawołała Elżusia, — lepiéj że ją uczciwy człek mieć będzie, niżby potém kto miał pochwycić, podszedłszy go... Jedź pan. Jutro zrobimy co będzie można.
Westchnęła Elżusia.
— Któż to wie — nieśmiało wybąknął Gracyan, — jeszcze państwo się pojednać możecie i żyć, i żyć szczęśliwie.
Elżusia obróciła się ku niému.
— To pan mnie nie znasz? rzekła. Zygmunt mnie zdradził — przebaczyć nie mogę... poświęcił mnie com go kochała, com go wybrała, wierzyła, ulicznicy takiéj... nigdy! Nie wraca miłość do serca, gdy raz ze łzami wypłynie...
Borodzicz popatrzał na straszną kobietę i nie odezwał się słowa...
— Ale on — on bardzo nieszczęśliwy! szepnął cicho.
— I jam też nieszczęśliwa bardzo! odpowiedziała Elżusia.
Chwilę jeszcze zabawiwszy... a napróżno starając się weselszą rozpocząć rozmowę, zbywany milczeniem Borodzicz się wyniósł — smutny za siebie i za Zygmusia...
Stryj go odprowadził aż na ulicę.
— Mówiłem asindziejowi... Herod-baba!... Dobranoc!... Gracyan pociągnął do domu.




Już zmierzchało gdy Borodzicz wyszedł z pod Trębacza. Wyprawiony za drzwi Dziemba, widząc wychodzącego, natychmiast do pana powrócił. Zastał go gorączkowo przerzucającego ubranie w tłomokach...

— Żywo, Dziemba, po cyrulika, żeby mi brodę ogolił! na jednéj nodze! żywo!...
Julek trochę się zatrzymał.
— Ej! panie — rzekł — pan chory... krwią plujesz....
— Co ci do tego czem ja pluję! ofuknął Zygmunt — idź mi po cyrulika — zaraz! — ani słowa!... Słyszysz!
Dziemba wybiegł. Tymczasem Piętka co najlepszy strój wydobył z tłomoka i wszystko do ubrania przygotował...
Balwierz, który na dole miał golarnię, nadbiegł z miedniczką, ręcznikiem i wodą... Zapalono świeczkę, którą Dziembie trzymać przyszło. Zygmunt milczał ponuro... Ledwie uwolniony od balwierza... skoczył się ubierać... Dziemba mu pomagał, wzdychając ciągle.
— Ech! panie! panie mój! rzekł w końcu — mało co ducha w panu zostało... Kaszel coraz się wzmaga, gdzie teraz myśleć o zabawie i figlach. Jeszcze się panu gorzéj serce zakrwawi, a doktór mówił...
— Idźże mi ty precz razem z doktorem! zakrzyczał Piętka gwałtownie, chowając worek Borodzicza do kieszeni. — Jak ty nie będziesz milczał...
Julek ręką machnął tylko...
— Ty jesteś tchórz... pamiętasz, jak mi tam drapnąłeś z pod nóg Borodziczowi, zamiast coś go był powinien chwycić za nogi i obalić.
— Jeszcze znak od jego płazów noszę...
— Aleś tchórz, to i mnie zajęczym tchem chcesz zarazić — dość, milczeć i zamną w trop.
Choć trochę się chwiejąc na nogach, Piętka płaszczyk narzucił, wyszli. Milcząc tak powoli dostali się na stary rynek. Było już ciemnawo i późno, bo ubieranie się przeciągnęło... Piętka zmierzał do domu, który Duparc zajmowała, i dokąd pierwszy raz Dziembę zwabiono... popatrzał w okna, znał doskonale obyczaj domowy, domyślił się, że tancerka musiała być u siebie, nie występując tego dnia w teatrze, i że niewiele osób u niéj, bo tylko w kilku się oknach świeciło.
Z dawnych czasów pozostał mu znak, jakim się do drzwi zamkniętych dobijać było trzeba, aby być wpuszczonym. Tylko wtajemniczeni posiadali tego Sezamu wiadomość. — Trzy razy żywo, czwarty nieco późniéj zastukał do bramy... Po chwili otworzono mu ją...
— Ty, Dziemba, staniesz mi u wrot na straży póki nie wyjdę, szepnął mu... a — nie śpij.
Szybkim krokiem, o ile osłabienie dozwalało, wszedł na wschody Zygmunt, otworzył drzwi sali, w któréj paliło się kilka świec — nikogo w niéj nie było. Głosy dochodziły go z gabinetu, na prawo. Na stukot otwierających się drzwi przelękniona nieco ukazała się blada twarz panny Duparc — wylękła się jeszcze bardziéj i oburącz za drzwi chwyciła postrzegłszy Piętkę, który od choroby i wzruszenia jak trup wyglądał. Oczy mu tylko na białéj twarzy płonęły gorączką...
Duparc niewiedziała co począć... zwróciła się nazad do gabinetu, którego drzwi chciała zatrzasnąć potém wbiegła do pierwszego pokoju, zagniewana i zaperzona.
— Ale któż tak ludzi nachodzi! zawołała... Przeciężeśmy się pożegnali z panem, raz na zawsze!
Zygmunt z wielkim wysiłkiem zdobył się na uśmiech... rękę trzymając w kieszeni brzęknął złotem, które w niéj trzymał.
— Moja droga Duparc! rzekł błagająco — darujże mi! zmieniło się moje położenie... Paktol mi wczoraj wpłynął do kieszeni, a z kimże go dzielić, jeśli nie z tobą... Bez ciebie nie ma zabawy, radości nie ma! życia nie ma....
Niedowierzająco jakoś patrzała nań Francuzka. Brząkał ciągle złotem, i dobywszy garść, na dłoni wyciągnął je przeciw światła...
— E! zapomnijmy o wszystkiém zawołał. — Soyons bons amis comme jadis... Kogoż tam masz w gabinecie? ja nie jestem zazdrosny...
Ruszył ramionami...
— Zupełnie zazdrosny nie jestem! Bylem mógł się wesołego twego szczebiotania nasłuchać... — Któż tam jest w gabinecie?
Duparc zręcznie się udobruchała.
— To... ten młokos natrętny, szepnęła cicho... ten Flemming...
— Cóż on mnie przeszkadza?... Zjemy sobie wieczerzę we trojgu... a wszakże która z twoich przyjść musi... Fanchonette...
Francuzka się wahała... Zygmunt rękę jéj podał.
— Bez gniewu zawołał — myśmy starzy znajomi... przyjaciele...
— Ten młokos! taki zazdrosny, poczęła cicho ruszając ramionami Duparc, i odprowadziła ku drzwiom. Udaj, że wychodzisz... proszę... wiesz drzwi gabinetu.. odpocznij tam... za godzinę będziemy sami, przyjdzie Fifina tylko i Laroche. Wieczerzę zjemy razem... lecz młokosa odprawić muszę...
Zygmunt począł się niby żegnać, a Francuzka odprawiać go głośno i niecierpliwie... Wyszedł wreszcie zamykając drzwi za sobą... i tuż wsunął się do znajomego gabinetu. Jedna lampa w alabastrowém naczyniu oświecała ten kątek cały atłasem wybity i sofami okolony... Zygmunt położył się i wyciągnął bez ceremonii... czując potrzebę spoczynku.
W pół godziny może weszła na palcach Fifina... Była to jedna z tancerek panny Duparc: wdziękami, sztuką i sławą niżéj daleko od niéj stojąca, istota tęskniąca do swéj wioski, wciągnięta w życie, które chwilami upojeniem, chwilami było zgryzotą i męczarnią. Coś litościwego i dobrego kryło się pod niepozorną tą postacią, któréj brakło uroku i zręczności... Zygmunt się zerwał. Fifina przestraszyła... lecz poznała go prędko. Położył palec na ustach.
— Co pan tu robisz? A! ja nieszczęśliwa! jak okropnie wyglądasz...
— Jakże chcesz? — uśmiechnął się Zygmunt — inaczéj wyglądać nie mogą ci, co z grobu wychodzą.
— Duparc ma gościa! ona... was przyjąć nie może.
— O! bądź spokojna... widziałem ją i otrzymałem pozwolenie... oczekiwania na Jéj Królewską Mość.
Fifina spojrzała na bladego, biednego i z trudnością oddychającego przybysza... pokręciła głową.
— Biedny człowiek! szepnęła... Ale po cóż wracasz do tego... piekła?
— Masz słuszność! tak! Fifino... — lecz... lecz musiałem...
Spojrzał na nią: dziewczynie łzy kręciły się w oczach, ocierała je fartuszkiem.
— Prawda — rzekł żywo — litujesz się nademną, lecz gdybyś wiedziała... co mnie tu sprowadza, krwawaby ci łza pociekła.
— A wiedzieć tego nie mogę? z trochą kobiecéj ciekawości siadając przy nim szepnęła Fifina...
— Tyś dobre dziecko — rzekł Zygmunt — pomóż mi, pomóż... a będziesz wiedziała wszystko.
— Lecz czy ja pomódz wam mogę?
— A! pewnie. — Zygmunt wziął ją za rękę — i ścisnął — Fifina zadrżała.
— Coż to jest?
— Tyś dobre dziecko! powtórzył Piętka... ty znasz Duparc... ty wiesz jak trafić do jéj głowy... bo — do serca drogi nie ma, gdzie samego nie ma serca... Fifino pomożesz mi?
— To coś okropnego?
— A! nic! nic... lecz dla mnie idzie o życie lub śmierć... Znasz ten łańcuch z granatów, który jéj dałem przybywszy? Jam go ukradł u żony... muszę go odzyskać, lub gorzéj będę niż złodziejem... Na tym łańcuchu wisi życie moje? Jak go odzyskać? jak? mów!
Fifina patrzała mu w oczy prawie przelękła gwałtownością z jaką to mówił. Piętka przykląkł przed nią:
— Poradź mi! pomóż mi.
Dziewczę oczy sobie zakryło dłońmi... zamyślone.
— Jak go odzyskać? Duparc przywiązuje cenę do niego. Jest starożytny i piękny. Sam król widząc go na niéj pochwalił — nie pozbędzie go tak łatwo!!
— Na coby go zamieniła? mów! pomyśl wołał Zygmunt — czego ona teraz chce? o czém marzy? Duparc ma fantazye ma dziwactwa. Rzuca to dziś za czém wczoraj przepadała...
Fifina wstała i zaczęła się zadumana przechadzać po gabinecie.
— Nic nie wiem! nic mi na myśl nie przychodzi... czekajmy jéj! może się zręczność nadarzy... ja z serca pomogę...
To mówiąc wymknęła się szybko, dając znak Zygmuntowi, aby na miejscu pozostał. Posłyszała ona wprzód od niego, że Flemming żegnał się czule i wychodził...
Przezedrzwi gabinetu dochodziły wyrazy, któremi Duparc tłómaczyła mu się, że potrzebuje wczesnego spoczynku.
— Nie uwierzysz... głowa... straszliwie boli mnie głowa... muszę się położyć... bo jutro całych sił mych teatr wymaga... To pas, które tańcuję tak trudne...
Szept młodego chłopca, śmiech, potém jeszcze słów kilka urwanych, i Flemming zaczął schodzić na dół... Brama otworzyła się i zamknęła za nim... Dopiero gdy był już na ulicy, Duparc zapukała do drzwi gabinetu...
— Wyjdźże nieszczęśliwy więźniu — zawołała ze śmiechem — nous allons souper. W téjże chwili zjawiła się Fifina... a za nią szedł Laroche, domowy przyjaciel panny Duparc, który zwykle za brata jéj uchodził. Do wieczerzy zawczasu było gotowe wszystko... Zygmunt wychodząc z kryjówki, musiał znów udawać wesołość.
Gdy go Laroche przy świetle zobaczył, przeląkł się.
— Cóż to jest! zawołał... tobie nie na wieczerzę iść, ale do łóżka potrzeba!... Musieli ci dobrze krwi utoczyć.
— A, jesteś niegrzeczny jak zwierciadło! przerwał mu Zygmunt. — To właśnie powód, dla którego ja teraz przez cały dzień jeść i pić muszę...
Duparc zaczęła się trzpiotać około niego, przyśpieszając wieczerzę. Niekiedy nań spoglądała ukradkiem i zdawała się przerażona widokiem tego trupa mającego zasiąść do wieczerzy.
Zasiedli wszyscy... rozmowa ożywiać się zaczęła... Piętka choć mu lekarz zakazał trunku, nalał sobie szklankę wina, potrzebował przytomności, dowcipu, siły, któréj nie czuł w sobie... Duparc piła, ażeby się nie lękać współbiesiadnika. Laroche pił bo bardzo wino lubił... Fifina nie tykała inaczéj szklanki jak na pół zmieszawszy z wodą.
Podano bażanta, którego Flemming przysłał z rana.
— Zjemy tego Flemminga! zaśmiała się Fifina, spoglądając znacząco na Duparc...
— Dla czego ty to mówisz w liczbie mnogiéj? — przerwała gospodyni — mnie się zdaje, że ja mu podołam sama.
— A! pieczonemu! może! ale żywemu? któż to wie? Wiesz Duparc... takich młodziuchnych bażantów ty nie umiesz jakoś przyswoić...
— A! czyś ty zręczniejsza odemnie?
— Kto to wie?
Nie zważano wcale na Zygmunta, o którym obie panie wiedziały, że się nie formalizował.
— Żartujesz Fifino — mówiła Duparc popatrzawszy na nią — młodzik za mną szaleje!
— Za tobą! doskonale! i rozśmiała się Fifina — a gdybym ja ośmieliła się utrzymywać toż samo?
— Tobyś kłamała, kochana Fifino...
Dziewczę ramiona białe podniosło...
— A gdybym miała — dowody!
Duparc zerwała się rozpłomieniona, odsuwając krzesło.
— Ty mnie chcesz do passyi przyprowadzić twemi żartami.
— Cicho! cicho... schwyciwszy ją za rękę poczęła Fifina — mówię to przez życzliwość dla ciebie... a zatém cierpliwości, i pomówmy na seryo.
Laroche, który rozmawiał z Piętką, wtrącił się do rozmowy.
— Fifina dziś do poznania się emancypowała...
— Na każdego przychodzi godzina... odparło dziewczę... No, pijmy! jedzmy... a ja wam powiem bajkę o bażancie...
Wszystkich oczy obróciły się na nią.
— Duparc — nie prawdaż? — przysięgłaby, że młody Flemming za nią przepada... a przecięż... ja go jedném palca skinieniem odebrać jéj mogę.
To mówiąc schyliła się do ucha zaczerwienionéj z gniewu i zadziwienia, poczęła coś szeptać śmiejąc się, dobyła z za gorsu karteczkę, przesunęła ją przed jéj oczyma, i klaskając w ręce wróciła na swe miejsce...
Duparc była rozpromieniona... Laroche przysłuchiwał się ciekawie usiłując odgadnąć o co chodziło.. Piętka śledził każdy ruch Fifiny i słowo, przeczuwając, że ona może coś na jego korzyść uczynić.
— A cóż? a cóż? poczęło dziewczę — nie prawdaż, że pani moja w srogiém niebezpieczeństwie? Otóż tak — dodała podpierając się pod boki — jestem wspaniałomyślna — co mi dasz — a zrzekę się go dla ciebie... Oddam ci całego — pieds et poings liés... Co mi dasz?
— Sprzedasz mi go? zapytała Duparc.
— Może — albo przehandluję...
— Co chcesz za niego? zawołała stara tancerka... no? targujmy się?
— Mogłoby to być... doprawdy bardzo drogo! odparła Fifina. — Sama uważaj, taki młody, taki głuptasek, co to z niego wyciągnąć można?
— Nigdym nie sądził — rzekł Laroche dolewając wina sobie i Zygmuntowi — żeby ta Fifina taka była mądra...
— Widzisz! rozśmiało się dziewczę...
— Mów co chcesz? powtórzyła Duparc...
— Powiadam ci mogłabym zażądać bardzo wiele... Naprzykład serwisu porcellanowego, który masz od króla... srébra, które ci młody Brühl darował.
— A! bezwstydna doprawdy!
— Tak, mogłabym nawet żądać obojga... i tegoby nie było za wiele... ty mu piękniejszych piórek uskubiesz, temu bażantowi złotemu! Babka ich dostarczy... ale ja mam fantazye — dam ci go taniéj.
— Za co? za co? spytała Duparc.
— Głośno powiedzieć nie mogę — poczęła Fifina.
— Mów na ucho...
Dziewczę pochyliło się ku niéj, a okiem pobiegło ku Zygmuntowi, jakby mu chciało dać znać, że się jego sprawa toczy. Duparc rozśmiała się i ruszyła ramionami.
— Nie mogę, rzekła; wybierz co innego...
— Ja czego innego nie chcę! — c’est à prendre ou à laisser? Daję ci kwandrans czasu do namysłu...
Tanecznica obejrzała się w koło, wzrok jéj padł na Zygmunta, który szczęściem wesołą rozmową bawił Larocha, szydząc z ostatniego pojedynku. Może jakieś podejrzenie miała — lecz to się rozwiało zaraz, zwróciła się do Fifiny.
— Ale mi oddasz karteczkę?
— W zamian za to... com mówiła i — jutro jadę do Lipska... jeśli chcesz! a po jutrze, będę na drodze do Brukselli...
Jeszcze się namyślała Duparc, gdy Laroche trącił ją ręką i szepnął:
— Trzeba się jéj pozbyć bądź co bądź; zaczyna być nadto przebiegłą...
Obie kobiety spojrzały na siebie i wstały od stołu.
— Przepraszam... wracam w téj chwili — skacząc i podrygując szepnęła Duparc. Jedzcie panowie i pijcie za czworo...
Pozostali jednak Laroche i Zygmunt, ani do jedzenia ani do picia nie mieli ochoty. — Pierwszy z nich zajmując się interesami panny Duparc, podraźniony się czuł tym targiem i wymaganiami, drugi niespokojny czekał — na czém się to skończy. Domyślał się, że Fifina zażądała łańcucha granatów, a nie wiedział co od niego zań wymagać będzie. Nawykły w tém towarzystwie do cynicznego zdzierstwa, liczył już z góry — czy mu starczy na opłatę Fifinie.
Po chwilce kobiety wróciły obie, Fifina miała na szyi ów klejnot, który Zygmunt tak odzyskać pragnął. Duparc szła trochę skłopotana.
— Pan mi tego za złe nie weźmiesz, zawołała do Zygmunta... żem musiała jego podarkiem zaspokoić tę utrapioną Fifinę... prawda? Ja o panu i bez tego pamiętać będę...
— Témbardziéj ci tego za złe nie poczyta, przerwało dziewczę, zdejmując z szyi łańcuch i podając go Zygmuntowi — że ja... powracam mu jego własność!
Duparc pochyliła się na stół z okrzykiem wielkim.
— A toż co?
— Fantazya! uśmiechnęła się Fifina — mam takie dziwactwa.
Z oczu Piętki, który łańcuch pochwycił, błysnęła taka radość, iż Duparc musiała się podstępu domyślić, i groźno spojrzała na oboje.
— Fifino — zawołał Zygmunt, nie mam wyrazów na wypowiedzenie ci mojéj wdzięczności... ale niesłusznie, szkaradnie by było, gdybym przyjął od ciebie tę ofiarę... Mów! oceń! żądaj co chcesz odemnie...
Dziewczęciu rumieniec okrył twarz i oczy się zaiskrzyły.
— Wszakżem ci łańcuch darowała! rzekła... nie wezmę zań złamanego szeląga... Chcę, byś wyniósł ztąd wspomnienie, że... że i tanecznice czasem mają odrobinę serca i litości.
Laroche i Duparc znacząco spojrzeli na siebie.
— Gra rolę wielkiéj pani Fifina! rozśmiał się Francuz.
Zygmunt nie mogąc wytrwać w miejscu, wstał z krzesła i pośpieszył do zarumienionéj dziewczyny; ujął ją za ręce drżący.
— Niemam nic, cobym ci mógł dać w zamian — rzekł wzruszony; — ale jutro — jutro przyniosę ci jaką drobnostkę, abyś twój dobry uczynek, spojrzawszy na nią, mogła pamiętać.
Fifina miała w oczach łzy, wzięła kieliszek ze stołu.
— Za zdrowie wasze! rzekła drżąca — i wypiła.
— Do jutra, droga i poczciwa Fifino! odparł Zygmunt — do jutra, przyjdę ci podziękować.
— Ale to nader dramatyczne i sentymentalne! rozśmiała się Duparc. — Laroche, klaśniéjmy aktorom...
Śmiejąc się sucho, klasnęli w dłonie. Zygmunt czy skutkiem wypitego wina, czy wzruszenia, zakaszlał mocno, pochwycił chustkę, przyłożył ją do ust, i mimo że się starał ukryć, postrzegli wszyscy krew, która mu się rzuciła.
Fifina spojrzała nań z politowaniem.
— Idź do domu — rzekła — idź i spocznij... chory jesteś...
— A! nie! udając wesołość odparł Piętka, to zbytek życia zemnie ucieka...
Wziął jednak kapelusz, bo już tu niemiał co robić.
— Tym razem, rzekł do Duparc — zdaje mi się że pożegnam was ostatecznie... Niech się szczęści jak najdłużéj... dla mnie tu nie zdrowo... a wam ze mną nie raźnie.. A zatem wesela i powodzenia...
Skłonił się wszystkim...
Sans rancune! szepnęła Duparc trochę zmieszana.
Fifina odprowadziła go do drzwi ostatnich... Idź, idź — szepnęła — jestem szczęśliwa żem cię przekonać mogła, że nie wszyscy płosi ludzie są złemi. Są między niemi i tacy biedni jak ja, co noszę nieużyteczne serce... a łzy w śmiechu połykać muszę.
— Z tobą do zobaczenia, Fifino — dodał Zygmunt — czuję, że los ci za mnie odpłaci.
Domawiając tych słów, poczuł znowu Piętka smak krwi w ustach i pożegnawszy ściśnieniem ręki stojącą w progu, zszedł powoli do Dziemby, który pod bramą stojąc posłuszny, śnił i drzemał...
Wróciwszy pod Trębacza Zygmunt obejrzał swą zdobycz i tchnął swobodniéj... zawinął ją w czystą chustkę, obwiązał, opieczętował i siadł pisać — niechcąc sam żonie odnosić łańcucha.
Godzina jeszcze zbiegła nim nienawykły do pióra... krótki list po myśli swéj potrafił ułożyć. Brzmiał on jak następuje:
Mnie wielce miłościwa pani a dobrodziejko!
Z grzechów moich ani się tłómaczyć ni uniewinniać nie będę — krewkość ludzka, ułomność — jedyną obroną. Na poprawę bodaj czy już czasu stanie, a no dopókim żyw, co będę mógł uczynię, bym winy które w części zmazane być mogą — wynagrodził. Na spowiedzi nakazuje się kradzionych rzeczy restytucja — ja sam przed sobą spowiadając nakazałem też zwrot pamiątki, którą w chwili odurzenia pochwyciłem. Odsyłam łańcuch, a dołączam prośbę, aby mi przebaczonem było, że się po świecie błąkał jak ja, z tą różnicą, iż on z téj podróży wyszedł cały, ja zaś poszczerbionym i t. d.
Nazajutrz rano Dziemba z listem i łańcuchem wyprawiony został do jejmości. Zastał, że się tam pakowano powoli do drogi... Elżusia odczytała pismo — i przyjęła posyłkę nie mówiąc z razu słowa... a że Dziemba uparcie się choćby pokwitowania dopominał, przywołała stryja Eligiego i prosiła go, ażeby za nią kilka słów poświadczających odbiór napisał... Stryj siadł do téj pracy, którą w wielce urzędowéj formie, nie mało się namozoliwszy zredagował: „Dnia — miesiąca roku... niżéj na podpisie wyrażony przez JM. Panią Elżbietę z Okoniów Pienkowskich Piętkowę, ku temu upoważniony, w imieniu jéj, a w jej prezencyi, niniejszém poświadczam, jako w dniu dzisiejszym odebrała do rąk swych staroświecki łańcuch z granatów, czasowo w posiadaniu pana Zygmunta Piętki Oczkowicza będący, i przez niego za pośrednictwem JM. Pana Juliana Dziemby zwrócony. Co własnoręcznym podpisem stwierdzam. Datum supra — w mieście stołeczném Saksonii Dreźnie. Eligi Okoń Pieńkowski, m. p.
Dobywał już sygnetu by pieczęć przyłożyć pan Eligi, gdy niedostatek laku i nieświadomość gdzieby go w tém mieście poszukiwać należało i co zań dać aby nie przepłacić — ostatnią tę formalność zaniechać zniewoliła. — Dziemba dostawszy kartkę, a od pani Piętkowéj talara, którego ofiarę za niepotrzebną uważał p. Eligi — ukłonił się i wrócił do gospody... Zastał tu Borodzicza.
Zygmuś rzucił się na kartkę, coś na niéj więcéj nad prosty kwit znaleźć się spodziewając, a przynajmniéj rękę żony — zobaczywszy pana Eligiego pokwitowanie rzucił je w kąt za łóżko. Borodzicz który każdy ruch jego śledził, postrzegł zmianę w twarzy i po śmiertelnéj bladości, wytryskujący rumieniec, mowy jednak o niczem nie było.
— Tandem, spoglądając mu w oczy kończył przerwaną rozmowę gość — czem wam służyć mogę?
— Niczém inném na teraz — odparł Zygmunt, tylko sprzedażą wioski jak najprędszą. — Ja tam nie mam co robić... ani poco jechać... Zostanę tu i... będę sobie kaszlał.
— Na kaszel to ja sam niewiem czy lepiéj tu czy u nas — odezwał się Gracyan, ale dla świętego spokoju życzyłbym ci samemu do domu zjechać...
— Mnie ztąd niepuszczą nawet mówił Piętka — a gdyby, jakim cudem — otworzyli rogatkę, mówiłem ci że tam ani być ani żyć już niepotrafię. Dajcie mi tedy święty spokój... a długi.
— Przecież ich tam milionów niema? dołożył Gracyan — tysiąc, dwa tysiące talarów...
— Pewnie więcéj — rzekł Piętka.
— No, to trzy...
— Powiadam ci że niewiem... trzeba by kogo wziąć do liku i daléj, a potem szukać drugiego coby za mnie płacił, a trzeciego coby mnie strawne dał i na drogę... a czwartego coby w kark dawszy popchnął.
— Ja bym może starczył za tych wszystkich czterech — rzekł Borodzicz, z tém, że zamiast w kark dać, wziąłbym cię pod rękę.
— Ale zkąd że ci to taka czułość dla mnie się wzięła? zaśmiał się Piętka — że moją ex-żonę kochałeś to wiem, a żeby to miało ku mnie miłość obudzić, wątpię — chyba myślisz, że ci rychło ustąpię. A no, to może być!
— Dajże ty pokój drwinom, oburzył się Borodzicz — żal mi cię — a do tego przecięż postrzelony przezemnie, masz prawo bym ci się wysługiwał.
— To prawda szepnął Zygmunt, jak kto zabije zająca, to go pod sercem do domu niesie. Ale daj ty mnie pokój z namową do podróży. Dla mnie to niezdrowa rzecz.
— A cóż tu będziesz robił? hę? spytał Gracyan, znowu za temi dyablicami się włóczyć? Do kapucynów tu nie wstąpisz, bo ich na lekarstwo w całéj Saksonii niema... do wojska ci też nie pora... z tym nieustannym kaszlem... kto cię tu będzie pielęgnował?
Zygmuś chodził ciągle po izbie i dumał.
— Ale nie — nie! rzekł jakby sam do siebie — na wieś ci tam nie pojadę — zdechłbym, powiadam ci, z samego żalu nad własném głupstwem mojem.
— To jedź zemną do Krakowa...
— Po co, żeby tam zdechnąć!
— A no lepiéj dalipan niż tu — przerwał zniecierpliwiony Borodzicz; przynajmniéj kości oddasz téj ziemi co ci ich dała... Tu na Frydrychsztacie co wiosna słyszę woda po nieboszczyków przychodzi, a choćby ich nie zabierała... w wilgoci takiéj spać niezdrowo.
Piętka począł się śmiać.
— Że ty Gracku, takie mi rzeczy prawisz, zawołał — to już koniec świata. A to też prawda że tubym leżeć sobie nie życzył, przyjdzie na sąd ostateczny wstawać, nie będzie kogo spytać o drogę na Józefatową dolinę i same niemcy... nie rozmówię się z niemi i mogę wprost pójść do piekła... żeby się z wilgoci osuszyć!
Śmieli się już oba... — At! dodał Borodzicz jedź ze mną i powszystkiemu, wioskę sprzedasz jeśli zechcesz — i co daléj będzie obmyślemy.
— A no, długi? których poczet długi — zawołał Zygmunt, mnie oni niewypuszczą ztąd...
— To moja rzecz — ja trochę grosza mam, bąknął przyjaciel cicho — jakoś się to połata. Jedziesz?
— Wieź mnie kiedy chcesz... Cóż z tobą robić — ale nie do domu! nie do Krakowa... wino węgierskie dobre... napijemy się do ostatniéj z wiurów poduszki...
W ten sposób Borodzicz wyrobił nareszcie na nim obietnicę wyjazdu po spłaceniu długów, których obrachunkiem natychmiast zająć się było potrzeba. Nie było to łatwo, gdyż Piętka dawał kwitki nie zawsze czytając co podpisuje, a lichwiarze z tego korzystali. — Gdy do rachunków przyszło... okazały się należności znaczne... ale wziąwszy sobie niemca do pomocy, Borodzicz zręczny przedstawił wierzycielom, że Piętka krwią pluł, a gdyby zmarł, nierychłoby do swego przyszli, że majątek był odłużony, daleko, a bez procesu kosztownego się nie obejdzie. Ponieważ i gospodarz z pod Trębacza świadczył o chorobie, a twarz o niéj najlepiéj powiedziała — zmiękli wierzyciele i przystąpili do układów. Borodzicz zapaśne pieniądze miał: płacił talarami i obrączkowém złotem. Gotówka ta wymownie do serc przemawiała.. Zygmuś do niczego się nie mięszał, patrzał sobie zdaleka i drwił z niemiuszków... Drugiego dnia Dziemba oznajmić przyszedł, że w gospodzie już jejmości nie było, gdyż ze stryjem Eligim summo mane wyruszyła, o czém nawet Borodzicz nie wiedział, pociągnął za nią i Wojewoda z karłami...
Wierzyciele jednak nie mogli być tak rychło pozaspokajani, a kłopotu było z niemi podostatkiem, musiano parę dni posiedzieć jeszcze... Zygmunt kupiwszy nie brzydki wcale naszyjnik także z granatów, zawiózł go Fifinie i pożegnał ją jak dobrą siostrę... widząc jak nad nim płakała... i jego kaszlem się trwożyła... Resztę czasu leżał lub chodził po izdebce, do niczego wielkiéj nieokazując ochoty. Milczący był, a jeśli usta otworzył, nielitościwie szyderski.. Dziembie takie nauki dawał, że byłoby się chłopcu żyć całkiem odechciało, gdyby je brał na seryo... Naostatek Borodzicz niemało się napociwszy, i spisawszy ogromną cedułę summ, które popłacił... w któréj ze czterdzieści razy, ytem... stało, za najosobliwsze kupna i sprawunki... odetchnął oznajmując że wszystko zregulowane było, i że jechać mogą.
— Wieźże mnie, jak wola i łaska, rzekł Piętka — tylko pozwól, ażebym na wyjezdném jeszcze jeden święty dług oddał...
— Komu? czyż jeszcze? strwożony zawołał Borodzicz.
— E! to nic! ja go sam i to pięścią zapłacę, dodał Zygmunt — należy się bowiem gospodarzowi z pod Trębacza pamiątka, karmił mnie w czasie przednowku śmierdzącą świniną, bestya... tego mu darować nie mogę...
Ostatnią tę należność na wyjezdném sumiennie oddawszy kłaniającemu się Niemcowi, Piętka siadł z Borodziczem na wóz i pożegnał niefortunne miasto, w którmé pono życie całe w kilku miesiącach wyszafował... Byli na moście, gdy spotkali jakby naumyślnie w téjże godzinie wyruszającą tamże całą kompanią francuzkich skoczków na jarmark do Lipska. Duparc po dniu wyglądała na harpię, a Fifina na poczciwą dziewkę folwarczną... Laroche i jego towarzysze na komedyantów Scarron’a... Postrzegłszy Piętkę, Duparc pokazała mu koniec języka... Fifina pozdrowiła go od ust, Francuzi przypatrywali się niezwykłym zaprzęgom i strojom towarzyszów Zygmunta... Jakiś czas jechali obok, potém drogi rozeszły się jedna w prawo, druga w lewo... Piętka już się nawet nie odwrócił... Jechał chmurny a milczący, co mu się trafiało rzadko, pokaszliwał tylko i niekiedy czuł w ustach smak krwi, która za najmniejszém wzruszeniem i znużeniem na nowo się pokazywała. Borodzicz miał dosyć kłopotu z przewiezieniem go do Krakowa, kilka razy w drodze stawać z nim będąc zmuszony, bo sam widział, że Piętce podróż nie służyła i spoczynku potrzebował. Przeciągnęło się to dosyć długo, i pierwszych dni jesieni dopiero stanęli w cichéj, dawnéj stolicy, dosyć pustéj i wyludnionéj. — Na Zygmunta już sam widok tych miejsc, ktore mu przypominały jego wyjazd i dawne życie, przykre widocznie czynił wrażenie. Zaledwie przybywszy położyć się musiał — a że Borodzicz do domu śpieszył, pozostał tu sam z Dziembą, w stanie zdrowia o wiele gorszym niż był wyjechał. Lekarz, którego przywołano, radził spoczynek i przepisał gorzki napój jakiś, którego Piętka pokosztowawszy używać nie chciał. — Znaleźli się starzy znajomi, mógł się więc cokolwiek rozerwać, ale od wszystkich unikał. Całe dni siedział na stołku w oknie i na przechodzących poglądał... albo na Dziembę gderał. Tak zmienionego do niepoznania — porzucił Borodzicz z żalem, śpiesząc do swojego gospodarstwa i wioząc pełnomocnictwo do sprzedaży... Szczęśliwie stanąwszy w miejscu, chciał zaraz wywiedziawszy się o użątku i stratach, jakie poniósł, jechać do Mioduszewskiego, gdy ten, napytawszy od ludzi że powrócił — sam konno do niego przybiegł.
Uściskali się w progu.
— Ot toście tam piwa nawarzyli? zawołał Mioduszewski...
— Czyż ja? odparł Gracyan... Com zrobił, tom musiał. — Gdzież jejmość, czy w domu?
— Jako żywo! pojechała wprost do rodziców, nie chcąc progu przestąpić nawet, zawołał Mioduszewski.
— Piętka też nie myśli wracać — a wieś na sprzedaż...
— Kto ją teraz kupi!
Jęli tedy rozmawiać długo, bo było o czém, a Mioduszewski wzdychał tylko nad losem nieszczęśliwego domu.
— Myślicie, że się nie pogodzą? spytał w końcu.
— Bardzo wątpię, żeby do tego przyszło... a przynajmniéj się nie zanosi — rzekł prędko Borodzicz. Koło Zygmunta źle...
Namyśliwszy się niedługo ruszył Gracyan do jejmości do państwa Okoniów, kędy ją miał zastać. W istocie w ganku zapytawszy o nią, dowiedział się, że była od dni kilku... Stryj Eligi przybywszy, zwolniony od ciężkich obowiązków opiekuna przy synowicy, wylegiwał się w swém mieszkaniu, opowiadając kto się mu nadarzył, o wypadkach nieszczęśliwéj podróży. Materyału do gawędy starczyło mu na całe życie. Wpadłszy do mieszkania, Borodzicz zastał tylko starego Okonia, który się przechadzał po izbie, ciągając wąsy.
— Cóż mi tam asindziéj przynosisz? zapytał.
— Nowego nic! westchnął gość chmurny; wszak pani Piętkowa tu?
Ojciec ramionami ruszył.
— A tu! wróciła i — powiem asindziejowi, nierozumiem téj całéj sprawy! Nie chce do domu! Gdzież Piętka?
— W Krakowie, bo też do domu nie chce... Na te słowa, czarno ubrana weszła Elżusia, piękna zawsze, ale wielce zmieniona i bledsza a mizerniejsza niż kiedy... P. Gracyan przywitał ją uniżenie.
— Właśnie pytałam jegomości o Zygmunta; co się z nim stało?... Jest w Krakowie?
— Tak, przywiozłem go gwałtem, odpowiedział Gracyan — ale bardzo chorego... krew mu się w podróży rzucała często... Smutny i zbiedzony do niepoznania. Do domu go namówić na żaden żywy sposób nie mogłem... został w Krakowie, a wioskę za cobądź sprzedać mi kazał.
Okoń ręce załamał i starą głowę spuścił na piersi.
— Któż to tam kupi?
— A no, kupujcie wy, albo raczéj pomóżcie jejmości do kupna... Zygmunt ceny wysokiéj nie zakłada, pani ma posag, ja mojéj należności zaczekam.. trochę trzeba pieniędzy dla Piętki, a inne interesa pozostaną przy gruncie.
Nie było na to odpowiedzi, bo ojciec Elżusi nie zwykł był interesów robić pośpiesznie — namyślał się i ważył — Elżusia nie odzywała się. — Zaproszono tylko Borodzicza, ażeby pozostał dla narady.
Cały dzień zeszedł na gawędzie ze starym, który długo rozprawiać lubił o każdéj rzeczy — do czego się Elżusia nie mięszała. Zaczęto rachować na papierze ile wioska była warta, za ile ją kupiono, ileby potrzeba gotówki... Zeszedł dzień na tych projektach. Wieczorem Borodzicz znalazł się na chwilę z Elżusią sam na sam w pokoju.
— Pani moja, rzekł — czy też się już nie dasz ubłagać temu biedakowi? Żebyś go zobaczyła! żal się obcym robi, taki sponiewierany i nieszczęśliwy, życie mu obmierzło... a dalipan szkoda jego i — szkoda was...
— Słuchaj panie Gracyanie, rzekła Elżusia: nie myślcie, że ja serca nie mam, żal mi go, — ale z życia łatanego nic nie będzie. Padnie mi do nóg, przeprosi — myślicie, że się poprawi? Pozdrowieje, odejdzie i do dawnego wróci... Jam się z mojem szczęściem pożegnała, a człowiekowi co mi życie zatruł całe — ciężko, wierz mi, bardzo ciężko przebaczyć!
Rzuciła ręką...
— Jemu źle, panie Gracyanie — ale i dla mnie nie ma szczęścia na tym świecie. Jam go kochała, ja drugiego kochać niepotrafię... ja także jestem zabita...
— A! pani, szepnął Borodzicz — skruszonym i pokutującym sam Pan Bóg przebacza...
— Bo to Pan Bóg — odpowiedziała żywo Elżusia — a jam kobieta słaba, biedna i śmiertelna...
Cóż tu było rzec? Borodzicz zmilczał, ale nie ustąpił.
— Nie będę ja go tłumaczył ani uniewinniał, ozwał się — a no to jejmości dobrodziejce powiem, że w nim serce lepsze niż głowa. Do niego zastukawszy zawsze się coś odezwie; panibyś z niego mogła uczynić człowieka. Naukę wziął dobrą, zbrzydło mu bałamuctwo, statkować będzie...
— Wyście zacnym i poczciwym człowiekiem, odparła Elżusia — ale — dajcie już temu pokój, panie Gracyanie. Zlitowaćbym się może mogła, kochaćbym nie potrafiła... a on żałować może — a poprawić się nie zdoła! Lepiéj się rozdzielić i iść każdy w swoją stronę...
— A no dokąd? spytał Gracyan.
— Mnie to już dziś obojętne — mówiła Elżusia — żyję i żyć będę, bo muszę; niewiele mnie to obchodzi... Będę siedzieć przy rodzicach — albo tam na wiosce... będę patrzeć z rana rychło li wieczór nadejdzie... na wiosnę myśleć prędko li zima i tak... zestarzeję... serce się ściśnie, zaschnie... pamięć przytępi... świat zobojętnieje... życie skończy...
Powtórnie Borodzicz zamilkł... Co miał znowu powiedzieć? nastawać nie śmiał.
Rano Okoń się namyślił dla Elżusi wioskę kupić; posłano po regenta aby punkta przedugodne do transakcyi spisał — znowu dzień zszedł na różnych drobnostkach, bo stary nudziarz był. Nadszedł zaspany stryj Eligi i synowicy winszował... a po cichu z podełba na nią spoglądając, powtarzał swoje: — Herod-Baba.
Wymęczywszy się dobrze, zajrzawszy jeszcze do domu, bo żyto sprzedać było potrzeba dla grosza, którego brakło, Borodzicz dopiero we dwa tygodnie pojechał do Krakowa. Dziembie przykazał był, ażeby jeśli Zygmunta gorzéj zobaczy na zdrowiu, dawał mu znać, choćby umyślnym, lecz posłańca ani listu nie było. — Nie bez „aprehensyi“, jak powiedział sam, dojeżdżał do Krakowa Borodzicz — i cicho pod mieszkanie Piętki bryczce zachodzić kazał. Na palcach przeszedł sieni, po malutku otworzył drzwi... wszedł.. cisza grobowa... Nigdzie nikogo... Obracając się na wsze strony, spostrzegł w mroku nareszcie obwiniętego w płaszcz Dziembę, który na troszcze siana na tapczanie chrapał. Drzwi od drugiego pokoju były zamknięte, począł go tedy budzić z wolna, by nie narobić hałasu, godzina była ledwie po zachodzie słońca, lecz sądził, że się oni z kurami spać kładą... Dziemba przetarłszy oczy, zerwał się na równe nogi, a że sen miał okrutnie twardy, musiał się dobrze wysapać, nim oprzytomniał i poznał z kim ma do czynienia.
— Gdzie Piętka? jak się ma? spytał Borodzicz.
— Hę? pan Zygmunt... a no, cóż? ma się dobrze.
— Jakto dobrze? lepiéj? co? gdzież? śpi? spytał Gracyan.
— Jako żywo!
— A gdzież jest?
— Pojechali z panem Szembekiem na polowanie...
— Jakto na polowanie? a krwiąż pluł, a chory był!
— Kiedy to co było! zawołał trąc oczy Julek.. wszystko to przeszło. Tu, proszę pana, jakiegoś sobie owczarza jegomość sprowadził, ten mu dał jakąś tłustość pić i smarować się nią kazał... a śmierdziało paskudztwo, jak kiedy skóry wykręcają. To proszę pana taki cudowny owczarz, że przez sen gada co komu robić, a chyba kto już jedną nogą na tamtym świecie, to go nie wyciągnie na powrót! Jak zaczęli pana smarować, smarować i poić... tak zaraz począł do siebie przychodzić, i wszystko ustało — zdrów jak ryba... a je — proszę pana — że dalipan trzeba ino stać i patrzeć, i dziwować się.
Słuchając téj relacyi Borodzicz prawie uszom nie wierzył — ale nim ją na żywym mógł sprawdzić, widział tylko, że Zygmunta w domu nie było, co już starczyło za dobry znak.
Kazawszy tedy konie wyprządz, czekał na powrót, który nie rychło nastąpił. Spał już pan Gracyan posławszy sobie na tapczanie Dziemby, który się przeniósł na podłogę, gdy zaczęto do drzwi bić — i Piętka wszedł... Już po bryczce stojącéj w dziedzińcu poznał, że Borodzicz przybył, i przyszedł go oburącz witać...
Przy świecy wyglądał wcale dobrze... Nie był to Zygmuś dawnych czasów z epoki poprzedzającéj owo historyczne głupstwo... ale komu innemu i tak wyglądać byłoby dosyć. Na twarzy dawnéj wesołości nie znalazł Borodzicz, ani téj rzeźkiéj ochoty do życia i użycia, poważniejszy mu się wydał, ironiczny, ale dzięki Bogu, silny i znowu zdrów.
— Tom szczęśliwy, że cię takim widzę! rzekł oglądając go na wszystkie strony Gracyan, który burkę zarzucił na plecy i wstał — nigdym się nawet przyznaję ci się, nie spodziewał, że tak prędko odejdziesz...
— Bo to się kochanie moje cud stał... Jakaś babina poradziła mi, widząc moją twarz, a słysząc kaszel, owczarza z pod Ojcowa.. Uparli się go sprowadzić... ten jak mnie wziął jakiemś paskudztwem smarować... a poić, a w cieple trzymać — no cóż powiesz? po niewoli musiałem ozdrowieć. A co mi potém! westchnął Piętka.
— Co ty człowiecze pleciesz? ofuknął Borodzicz — powinieneś na mszę świętą dać i Panu Bogu dziękować. Innegoby pewnie dyabli, z pozwoleniem wzięli, tak szkaradnie krwią plułeś... A no, teraz się szanuj i po polowaniach nie lataj!
Piętka ręką machnął i zaczął świstać piosnkę o zającu.
— Co ty mi tam kazania prawisz? odezwał się. Co ma być to będzie... Mów, cożeś z wioską zrobił? Sprzedałeś?
— Jeżeli wola twa niezmienna, bo cofnąć się każdego czasu możesz — to sprzedana...
— Komu?
Borodzicz się zająknął: — Jejmość? wasza kupiła.
— A! a! rzekł Piętka — to i lepiéj. — Gadajże coś się zgodził? coś wziął?..
— To na jutro... papiery z tłomoka dobędę i rozpowiem wszystko... Stary Okoń wąsy targał, za boki się szarpał, węzełki wyciągał, a wreszcie — kupił i zapłacił.
Stał Piętka po środku izby, nawet torby nie zrzuciwszy, milczący i zapatrzony w mówiącego.
— To i dobrze rzekł — a no, lepiéj być nie mogło! A po pauzie długiéj spytał: — Cóż mi się tam zostało?
— Jutro ci rachunki złożę — rzekł Gracyan: rozpatrzysz się w nich. Trzeba było krom ruchomości twoich, remanenta gospodarskie sprzedać, oceniliśmy to po ludzku... Czarno na białem spisałem wszystko...
— Ale co mi się zostało? powtórzył Piętka.
— Wiozę ci dwa tysiące dukatów z okładem, odpowiedział Borodzicz — nie wiele to jest, ale pono więcéj być nie mogło...
— Tego mi dosyć — rzekł Zygmunt; a no, powiem ci, żem się więcéj tysiąca nie spodziewał... Bóg wam zapłać!
— Cóż ty myślisz? spytał Gracyan....
— Albo ja wiem? żyć jużci muszę, kiedy mi ten owczarz kazał, ochoty wielkiéj nie mam...
Wziął pod rękę Borodzicza i wyprowadził go do drugiéj izby.
— Widziałeś ją? mówiłeś z nią? cóż ona?
— Ona! rzekł zafrasowany Gracyan — ona? a no — ona... tego... ona — no tak, niezawsze jednakowo...
— Jak myślisz? można tam się zgłosić? iść przepraszać?
Ramionami tylko ruszył Borodzicz.
— Dalipan nie wiem, odparł — chyba — chyba poczekawszy. Mówiłem z jéjmością razy kilka, odprawiła mnie z kwitem...
Zygmunt usta zacisnął, głowę spuścił i niepowiedział nic, uścisnął Borodzicza.
— Idź spać, rzekł — reszta jutro...
To rzekłszy odprawił go na tapczan, zamknął drzwi i pozostał sam. Pan Gracyan długo zasnąć potém nie mogąc, słyszał go chodzącego niemal do białego dnia po pokoju... Zdrzemał się wreszcie, — a gdy się przebudził, słońce już było wysoko. Piętka ubrany czekał na niego. Po dniu wydał mu się nie tak bardzo pięknym jak wczora, ale twarz miała wyraz jakiego dawniéj na niéj nie bywało — posępny i zamyślony, poważniejszy i bardziéj męzki, postarzał widocznie. Rzadko choroba niedługa taka zmianę na człowieku wywrze. Przyczyniły się pewnie wewnętrzne zgryzoty do tego. Zasiedli z Borodziczem do śniadania, potém do rozpatrywania papierów, rachunków i interesów. Tych jak dawniéj Piętka znać nie chciał, tak i teraz roztargniony słuchał relacyi, na wszystko się godząc i przystając.
Tranzakcyi projekt podpisał bez westchnienia, i po izbie znowu rozpoczął wiekuistą swą przechadzkę.
Przez dni kilka bawiąc w Krakowie pan Gracyan, nic z Piętki dobyć nie mógł, co myśli z sobą czynić daléj. Odpowiadał mu: Albo ja wiem? zobaczymy... byle się żyło...
Kilka razy o żonę zapytał... niewiele się dowiedzieć mógł i milczał znowu. Borodziczowi wreszcie trzeba było powracać — poszli razem pod Szczupaka na śniadanie. Piętka przyjmował — ale nie po staremu: ani ochoty, ani humoru w nim dawnego nie było... plótł, śmiał się, żartował, potém nagle jakby kto nań czar rzucił, bladł, milknął, wzdychał i posępny siadał w kącie. Dobywał z siebie gwałtem wesołości, a gdy się tylko zapomniał, wracał do zadumy i czarnych myśli.
— Asindziéj wracasz, panie Gracyanie, rzekł przy śniadaniu: w dawniejsze moje, nasze strony — pokłońże się tam nietylko ludziom odemnie, ale i starym drzewom... Ja ich pono nie zobaczę — a dalipan ledwie mi ich nie gorzéj żal niż ludzi.
— Gdzież ty zamieszkasz? czy wędrować myślisz?.. spytał Gracyan — toż choćby ja wiedzieć muszę, na wypadek interesu.
Piętka ruszył ramionami: — Albo ja sam wiem!... Zgłoszę się do waszeci, gdy będzie potrzeba — jeszcze żadnego planu nie mam.
A po przerwie milczącéj spytał:
— Nie mówiła wam jejmość czy rozwodu żąda?
— Nie było o tém mowy.
— Więc to tak sobie zostanie, dopóki Panu Bogu się nie podoba jedno z nas od drugiego uwolnić — bo już o zgodzie mowy nie ma. I coby to była za zgoda? Wiesz waćpan przysłowie... wilk chowany, przyjaciel jednany... wszystko to licha warto?
Zapili sprawę.
— Powiedz bo mnie przecię przynajmniéj co z sobą myślisz, jeśli już nie chcesz powiedzieć gdzie się osiedlisz — rzekł Gracyan.
— Nie mogę ci powiedzieć o czém sam nie wiem — powtórzył Piętka. — Jak mi co do głowy przyjdzie... zobaczę... albo się do wojska zaciągnę... albo dzierżawy sobie poszukam... albo.. wiesz com ci sam mówił: kapucynem zostanę.
Rozśmiał się.
— Kapucynem nie możesz przecięż być, boś żonaty.
— No, to nas rozwiodą, starszy Pan Bóg, niż pan Rymsza!!!
— I przyznam ci się, że na kapucyna nawet dziś w tobie kwalifikacyi nie widzę...
Choć śniadanie było pożegnalne, ostatnie, które się zwykło oblewać między przyjacioły, pili niewiele — ochoty nie było... Borodzicz cedził, Zygmunt o szklance zapominał... a mimo to, do wieczora niemal przestękali tak, nie mogąc się rozstać. Piętka przeprowadził pieszo Gracyana, aż za Wesołą wyściskał go, łzy miał w oczach... tamten na dobre płakał... Rozjechali się, długo ku sobie rękami i chustami powiewając z daleka... Nazajutrz Piętki w Krakowie nie było, wyjechał znajomym się nieopowiedziawszy dokąd?....
Borodzicz powrócił do domu... a cokolwiek się rozpatrzywszy pojechał do Okonia.
Jejmości jeszcze w nowo nabytéj wiosce nie było. Ojciec go przyjął, pytając o tranzakcyę naprzód... Obejrzał podpis, oblatę osobistą dokumentu, formalności wszystkie... pochował papiery — o Zygmuncie ani słowa.
Weszła i Elżusia. — Po obiedzie przystąpiła do gościa, jakby go pytać o co chciała a nie śmiała — on też raczéj się obawiał pytania niż wyglądał go, nie mając co powiedzieć.
— Jak się panu jeździło?
— Dosyć dobrze...
— Pana Piętkę, rzekł Borodzicz — zastałem nad wszelkie spodziewanie lepiéj. Jakiś owczarz go wyleczył, bo gdym z nim przybył do Krakowa, krwią tak pluł, żem myślał, szczerze powiedziawszy, iż mu się nie wiele należy. Zastałem go zupełnie zdrowym, choć bardzo zmienionym... bardzo ponury jest i smutny...
Elżusia słuchała ciekawie, nie odpowiedziała nic.
— Zgodził się na wszystko, mówił daléj Borodzicz... Nie wiem tylko co z sobą teraz pocznie, napróżno się go dopytywałem, powiedzieć mi nic nie chciał, ani nawet dokąd się uda.
Ukradkiem w oczy spojrzawszy Elżusi — Borodzicz posępną twarz, ale chłodną zobaczył. — Słuchała ciekawie, tak jednak, jakby o kimś obcym, o cudzym chciała się dowiedzieć.
— Pani prędko wrócisz do domu?
— Ja? zawołała jakby budząca się Elżusia — ja! — a pojadę zapewne w tych dniach — nie pilno mi — nie pilno. — Słyszałeś pewnie pan, że siostra moja Katarzyna przed miesiącem zmarła — została po niéj sierota, córeczka... wzięłam ją do siebie, nie będę sama...
Odwróciła się do okna... popatrzała w ogród, i wysunęła się z pokoju.
W istocie w kilka dni potém oboje państwo Okoniowie i stryj Eligi, przeprowadzali Elżusię na jéj dawne, a dziś nowe dla niéj gospodarstwo. Mioduszewskiego opieka nad niém tak była skuteczna, że tam wszystko znaleźli w jak najlepszym stanie. U niego samego pogniły kopy w polu, ale u Elżusi suchuteńko zebrano, zorano i posiano w porę. Okoń stary obszedł całe gospodarstwo i wrócił bardzo zadowolony z niego, z wioski, a nawet, jak się zdawało i z tego, że zięcia tu nie było.
Rozpoczęło się potém wdowie życie pani Elżbiety, bo ją powszechnie w sąsiedztwie słomianą wdówką zwano, życie osobliwsze, pracowite, surowe, jednostajne, niezmiernie czynne i bardzo smutne. W domu rzadko kto teraz bywał, gdyż jejmość niebardzo kogo chętnie, oprócz familii, przyjmowała... Cała była zajęta sierotką i jéj wychowaniem, gospodarstwem i ogrodem. O panu Zygmuncie jakby zmarł, nie wolno było rzec słowa, ani go wspomnieć. Ojciec nawet i matka unikali wzmianki o nim...
Tak upłynęły trzy lata...
Trzy lata! krótki to na pozór przeciąg czasu, ale dla wielu wydają się one wiekiem, a gdy niemi się przeszłość zasunie i pokryje, — czasem śladu jej już nie ma... Coś innego na tém nasypisku urosło...
Trzy lata upłynęło jak o panu Zygmuncie Piętce ani słychu nie było. Historya jego z wieloma dodatkami pięknemi obiegała już z ust do ust dla nauki przyszłych pokoleń; niewiasty mężów nim straszyły... opowiadano o nim przygody tak dziwne zaprawdę, iżby ich na dwa życia szaławiłów stało... na rachunek nieszczęśliwego, składano wszelkie lekkomyślne figle, jakie inni płatali od stu lat może. Borodzicz może jeden zajmował się jego losem i pilno starał się o nim wiadomości zasięgnąć... napróżno. Jeździł parę razy do Krakowa, dopytując czy tam go nie widziano lub nie słyszano o nim; języka jednak nie udało mu się dostać... Przybyłych z daleka badał czy gdzie Piętki nie spotkali — Piętków innych wielu napytał, ale swojego nie.
— Jak w wodę wpadł! powtarzał Borodzicz — dalipan szkoda człowieka.
Trzeci tak rok dobiegał, gdy jednego wieczoru powróciwszy z pola i w ganku kazawszy sobie dać kwaśnego mleka ze śmietaną, zasiadł pan Gracyan nad misą, dobrawszy do niéj kawał pięknego razowego chleba. Dzień cały był pogodny, zachód słońca prześliczny, cisza wieczorna urocza... Prosta poczciwa dusza wieśniacza pana Gracyana czuła, że się cała natura modliła przed snem nocnym. Przysłuchiwał się téj pieśni niezrozumiałych słów, a tak jasnego i wyrazistego dlań znaczenia, a oczy mu łzą zachodziły.
— Nie był w życiu szczęśliwym... dobijał się już do drugiéj jego połowy sam jeden bez towarzyszki bez rodziny, bo ta była rozproszona i daleka... a mimo to — dziękował Bogu i za ten żywota kawał przebyty w spokoju, bez niedostatku i troski... Jakoś mu było na sercu błogo... i w duszy jeśli nie wesoło — to pogodnie. Lipa szumiała cicho w dziedzińcu, ptaszki świergotały, a w niedalekim stawku kumkały żaby na dobranoc... Ludzie z pola wracający mimo bramy dworskiéj, śpiewali... Niektórzy witali Borodzicza: Niech będzie pochwalony! on im się kłaniał i pozdrawiał...
Aż tu, gdy nad mlekiem pracuje z ubielonemi wąsami... na gościńcu zatętniało. Borodzicz miał takie ucho wprawne, iż każdego z sąsiadów i przejeżdżających po dźwięku bryczki i koni chodzie się domyślił. Tym razem aż łyżkę położył, tak coś dziwnie brzęczało... a że do dworu ktoś jechał nie ulegało wątpliwości, bo tamtędy daléj drogi nie było. Wstał więc od mleka, stanął, rękę przyłożył jedną, potém obie do czoła i patrzał... Z za krzaków i płotu ukazała się bryczka, cztery tęgie konie, chłopak i woźnica na kozłach, na siedzeniu jakiś jegomość z długiemi wąsami, czapka na bakier... konie, bryczka, uprząż, ludzie nieznajomi. — Już myślał, że to kto z tych krewnych zdaleka, których miał rozsianych po całym świecie, gdy bryczka się zatoczyła, mężczyzna wysiadł, rzucił mu się na szyję, rozśmiał, widząc, że go nie poznał Gracyan, a dopiero ten postrzegł w nim już prawie zapomnianego Piętkę.
— Zygmuś! jak Boga kocham! a niechże cię uściskam... Dalipan! żyw, zdrów, zkąd? jak? dokąd Pan Bóg prowadzi? Otoż gość nad goście... Popatrzali na siebie ciekawie...
Borodziczowi dużo siwego przybyło włosa, Zygmunt wyglądał niemal tak, jak go by w Krakowie pożegnał pan Gracyan, — zdawało się tylko, że się rozrósł, a cera mu pobladła. Dopiero gdy płaszcz z siebie zrzucił gość, postrzegł gospodarz mundur...
— E! zawołał — cóż to ty do wojskaś się zaciągnął czy co?
— Jak widzisz... porucznikowstwo sobie kupiłem.
— I służysz?
— Cóż miałem robić? w łeb sobie palnąć? rozśmiał się smutnie Piętka — kapucynem rozmyśliwszy się nie mogłem zostać, straszne u nich posty i także ta siermięga bez koszuli... Wolałem już mundur.
Stał i patrzał Borodzicz.
— O mój miły Boże zawołał, — jakżem ja szczęśliwy że ciebie widzę! Ileż to razy tęskniłem do wiadomości o tobie — a ty niewdzięczniku, żeby słowo — żeby paręś puścił...
— Mój drogi, chciałem, żebyście wy o mnie zapomnieli; myślałem, że ja o was zapomnę... Wy — prócz ciebie — pewnieście Zygmunta pogrzebali — a ja was, i tych czasów tu przebytych, i mojego dawnego szczęścia — nie mogłem zabyć! Ciągnęło mnie, ciągnęło — opierałem się jak mogłem — w końcu mnie tu jak na sznurku tęsknota przygnała...
Siedli tedy w ganku, a Borodzicz około wieczerzy i butelki wina zakrzątnął się gościnnie.
— Mów, opowiadaj! zlituj się — co się z tobą działo? jak przebyłeś te trzy lata?... a zdrowie? mówił gospodarz.
— Zdrowie, nie to co dawniéj bywało, przecięż niezgorsze — o tych latach mówić nie wiele można... Stawiali nas z regimentem to tu, to tam... musztra, parady... obóz... nudy... czasem hulanka, na którą się już człowiek z politowaniem patrzał — bo czy to tak u nas bywało — ot, i po wszystkiém. A no, ty mi co powiesz? ty?
Westchnął Piętka i spojrzał ku niemu.
— Słuchaj Gracyanie — rzekł — zgadniesz to może i sam co mnie tu przywiodło. Wierzysz ty temu? Jam do téj pory téj kobiety nielitościwéj zapomnieć nie mógł. Kochałem ją i kocham, widzieć jéj nie będę — chciałem przynajmniéj posłyszeć, dowiedzieć się, i wyjechawszy u ciebie na Suchawę, z góry spojrzeć ku mojemu dawniéj domowi — choćby serce pękło!... Powiedz ty mi co o niéj? co się tam dzieje? ty tam częstym gościem?
— Ja? uśmiechnął się Borodzicz — mylisz się, bardzo rzadkim, bo jejmość nierada kogo oprócz rodziców i krewnych przyjmuje. Nie bywa tam prawie nikt. Sama siedzi, a siostrzeniczkę po zmarłéj Katarzynie przybrawszy, wychowuje ją i gospodarzy jak w klasztorze zamknięta.
— Aleś ją widział?
— Przeszłéj niedzieli w kościele.
— A! zawołał Zygmunt — cóż dziś? piątek! Jak mi Bóg miły, w niedzielę pojadę z tobą, juściż mi na nią choć spojrzeć z daleka wolno. Jak wygląda?
— Nie zmieniła się nic — zobaczysz — rzekł Borodzicz... piękna, dalibóg, chyba wypiękniała jeszcze... smutna, to prawda, ale jéj i z tém do twarzy.
— Któż tam bywa? kto? nie może być, żeby ludzi nie przyjmowała?
— Ale to klasztor, mówię ci — kończył gospodarz — nikt nie bywa krom familii, parę razy do roku ja, a czasami stary Mioduszewski. Stryj Eligi się do niéj przeniósł, siedzi na folwarku, Zdrowaśki odmawia... stęka i nazywa ją jak zawsze — Herod-baba.
Zygmunt się uśmiechnął i westchnął.
— Dziwna to rzecz — rzekł — chciałbym ją zapomnieć, radbym znienawidzieć, mam za co gniewać się na nią — a jestem zakochany jak za dobrych czasów... gdym po raz pierwszy smaląc do niéj cholewki, piękną rączką dostał w ucho.
I jakby chcąc się wspomnieniem otrząsnąć, wstał Piętka i chodzić zaczął.
— Jak we wsi? gospodarka?
— Idzie dobrze, rodzi jak należy, zbierają w czas... dobytek we dworze... Prawdę powiedziawszy, mówił Borodzicz — niewidać na niéj by z tego wszystkiego szczęśliwą była, — lecz się żyje.
Długo w noc przeciągały się przyjaciół rozmowy... Zygmunt dorwał się z rana konia, dosiadł i na Suchawę poleciał, zkąd całą wioskę sąsiednią i dwór widać było. Stał tam z pół godziny. Bóg jednak wie co myślał; powrócił nazad posępny. Znowu tedy chodzili a bzdurzyli o tém i owém, wyciągając stare wspomnienia, pocieszając się i trując niemi... Po obiedzie poszli na ganek... Gracyan popatrzał na ścieżynę idącą przez pole.
— A wiesz ty kto to tam idzie z kijem? odparł Zygmunt.
— Ani chybi stryj Eligi na maryasza. Gdy mu się bardzo znudzi, a skorci go starego miodu pociągnąć, często się do mnie przywleka... Nic-że się nie odzywaj, siedź w kącie spokojnie... zobaczymy co za minę zrobi, gdy cię zobaczy.
Był to w istocie stryjaszek, wcale nie domyślający się jaka go tu niespodzianka czekała... Przydreptał do ganku, kij postawił, wszedł, z Borodziczem się zaczął witać, i nierychło dopiero oczy zwróciwszy w drugą stronę, postrzegł kogoś siedzącego, nie poznał go i skłonił się. — Ale ciekawość wzięła starego przypatrzeć się gościowi lepiéj: podniósł głowę... przymrużył powieki... zapatrzył się oczom nie wierząc zmieszał się, cofnął i zawołał:
— To nie może być?
— Co nie może być, panie Eligi? zapytał Borodzicz.
— Hm! ale ktoż to jest... w mundurze?..
— Zygmunt Piętka...
Stryj Eligi stracił zupełnie przytomność.
— Zkad? zkad?
Wtém Piętka do niego przystąpił.
— Cożeś to mnie pan nie poznał?
— A zkądżeś się tu wziął?
— Przybyłem w gościnę do pana Gracyana...
Ruszając ramionami i mrucząc coś niewyraźnie pod nosem — stryj stał nie wiedząc czy uciekać, czy siąść, czy mówić, czy się boczyć... co począć z sobą? — Gracyan go na ławę zapraszał; siadł...
— Zagramy w maryasika? zaproponował.
— E! nie — nie! nie mogę... wracam zaraz, rzekł przepłoszony stryjaszek. Wyszedłem tylko tak, spacerkiem, dla konkokcyi — wracam zaraz... wracam...
Nie nalegano. Zdawało się, że stryj upioraby się więcéj nie nastraszył... Wyrazy mu na ustach zamierały, patrzał jak w tęczę na Piętkę, na jego mundur, buty i ostrogi... w twarzy widać było pomieszanie, trwogę... i wielkie pragnienie powrotu do domu. Jakoż wysiedziawszy pół godziny... porwał się żegnać, za kij schwycił i drapnął takim krokiem pośpiesznym, jakby go kto gonił. Całą drogę powtarzał tylko sam do siebie:
— Gadać? nie gadać? powiedzieć? czy milczeć?
Zmiarkował wreszcie, że kto inny tę tajemnicę wyśpiewać może; czemuż on nie miał zawczasu uprzedzić? Spieszniéj niż zwykle krocząc przez miedze i polami, stryj Eligi dobił się do domu tak zmęczony, jak już od dawna nie był. Nie poszedł już do swojego mieszkania na folwarku, ale prosto do dworu. Wieczór był prawie tak piękny jak wczora. Elżusia siedziała z siostrzenicą w ganku i opowiadała coś szczebioczącéj dziecinie, gdy Eligi wpadł tak żywo, że się z ruchu jego domyślić już było można, iż coś przynosił bardzo ważnego. Ale przyszedłszy tu... zmieszał się, nie wiedząc jak do rzeczy przystąpić; zdało mu się to tak trudném, iż zwątpił, czy wiadomość ta przez gardło mu się przeciśnie.
— Gdzież to stryj bywał? spytała pani domu.
— A — u Borodzicza!
— I tak prędko z powrotem — czy nie było go w domu?
— Był... był... a jeszcze i gość...
Zaczął już tylko ręką trząść, nie mogąc daléj mówić.
— Gość! gość! powtarzał...
— Któż to taki?
Eligi wstał aż z ławy, ręce tragicznie załamał: — Gość... a no kto? kto? jak ja to mam powiedzieć?
— Któż taki u Boga śmiejąc się zawołała Elżusia.
— No, Zygmunt! Zygmuś Piętka! na rany Pańskie! on sam!
Elżusia pobladła i uśmiech zszedł z jéj ust prędko, rękę przesunęła po czole... nie odpowiedziała nic, ani spytała więcéj.
— A tak! a tak! mówił szybko Eligi — on sam... taki jak był... tylko w mundurze wojskowym... z ostrogami... wąsy ogromne — bledszy...
Niewyraźnym głosem po chwili dopiero Elżbieta się odezwała:
— Cóż tak dziwnego! mógł mieć interes do Borodzicza... albo się z nim chciał widzieć.
— A jak, broń Boże — tu przyjedzie? zawołał stryj Eligi — to co? to co?
— On tu przyjechać nie może — odpowiedziała uspakajając się Elżunia — stryj wiesz dobrze, iż to nie może być.
— Hm! albo ja wiem co u niego może a co nie może być, jak skoro mu szpary odeszły... Waćpani tego nie wiesz, że on zawsze i wszędzie do żony ma prawo... a rozwodu ani separacyi nie było.
— On tu nie będzie śmiał przyjechać! powtórzyła Elżusia stanowczo marszcząc brwi czarne... Stryj napróżno się lękasz...
— Niech będzie tak — niech będzie tak! niech nie śmie! — rzekł Eligi. Ja, prawdę powiedziawszy leciałem tak dla tego przez pola, przez miedze... bez drogi, aby prędzéj dać znać, żeby się na ostrożności mieć... bo — kto wie?
— Ale dajże pokój stryju Eligi, z gniewem prawie poczęła kobieta... widzisz, że ja się nie lękam...
— No, to dobrze! to dobrze!... szepnął Eligi — a jabym zawsze do Wólki posłańca pchnął — bezpieczniéjby było, żeby brat przyjechał, i bratowa i służba... i więcéj ludzi.
— Cóż myślisz, że on mnie będzie wykradał? rozśmiała się Elżusia — wie dobrze, iż nie należę do tych co się wykradać dają. Dość tego — dodała — dość tego.
— I gniewna odwróciła twarz, a biedny stryjaszek zamilkł... Nie ośmielił się już nawet wspomnieć o tém przy wieczerzy, z pod oka spoglądając na synowicę bojaźliwie, a w duchu zawsze mówiąc, swoje: — Herod-baba!
Elżusia pomimo największego starania, ażeby się wydać spokojną i wcale wiadomością nie poruszoną, tego wieczoru i następnego dnia nie swoja była, bardziéj jeszcze niż kiedykolwiek milcząca, smutna, podraźniona. Stryj Eligi byłby przysiągł, że oczy miała czerwone...
Dzień przeszedł bez żadnego wypadku, bez żadnéj wiadomości; następowała niedziela, a zwykle Elżbieta z siostrzeniczką bywała tego dnia na nabożeństwie w parafialnym kościele. Z rana było nieco pochmurno, zdawała się wahać, jechać czy nie, potém pomyślała może, iż ją posądzą o tchórzowstwo, konie zaszły, stryj Eligi się przystawił — pojechali. Mówiło coś, jakiś głos potajemny Elżusi, iż ona go tam zobaczy... Któż wie, może to nie było jéj obojętne? może zobaczyć go pragnęła?...
Gdy konie zatrzymały się przed drewnianym kościołkiem... u drzwi znalazła wysiadając Borodzicza, który rękę jéj podał i wprowadził — Zygmunta tu nie było... Mowy o nim w kilku słowach żadnéj... Gdy wziąwszy święconéj wody ze staréj granitowéj kropielnicy, oczy podniosła w prawo, pod chorągwią uderzył ją mundur i postawa... Nie widząc twarzy poznała Zygmunta. Stał właśnie przy téj ławce, kollatorskiéj oparty w któréj ona siadać była zwykła... Zawahała się, lecz zmienić miejsce byłoby okazać obawę... zwrócić oczy... Musiała więc iść do téj ławki, przejść obok niego... siąść tuż. Mimowolnie podniosła wzrok i spotkała wejrzenie Zygmunta, który na nie czatował. Piętka jakby obcy a ledwie znajomy człowiek, nie okazując wzruszenia, cofnął się przez grzeczność o krok czyniąc jéj miejsce i ukłonił się. Pani Elżbieta nie wiedziała już sama czy mu ten ukłon oddała, drżąca wsunęła się do ławki z małą Kasią, klękła, złożyła ręce, spuściła głowę i zaczęła się modlić. Nie śmiała ani oczu podnieść, ani głowy obrócić, żeby znów z nim się nie spotkać. Całą mszę przeklęczała nieruchoma prawie, nie wiedząc co się w koło działo... modliła się nierozumiejąc słów modlitwy... dreszcz ją przebiegał. Napróżno usiłowała się uspokoić, pohamować pomięszanie, które ją ogarnęło, mimo władzy jaką miała nad sobą — było to dla niéj niepodobieństwem.
Zygmunt stał prawie tak samo wzruszony i niepewien siebie, obawiając się zdradzić... Niekiedy ukradkiem spoglądał na żonę — znajdował ją jak skamieniałą, nieruchomą w jednéj postawie... Myślał, że choć przez ciekawość spojrzy nań jeszcze — nie zwróciła się już ku niemu. Widocznie umyślna była ta nieruchomość, ta straż nad wzrokiem. Miarkując że uparte stanie przy ławce będzie natrętném domaganiem się przymusowego spotkania przy wychodzeniu z kościoła — Piętka gdy suplikacye zaczynano, odsunął się od ławy i przeszedł ku ścianie, przy któréj stał konfessyonał. Ukryty zań mógł ją widzieć wychodzącą nie zmuszając do spojrzenia na siebie — przychodziło mu na myśl wyjść przed kościół i tam czatować na siadającą do powozu... potém się wyrzekł téj pokusy.

Suplikacye się skończyły, modlitwy, wszystko, zakrystyan gasił światło, parafianie wychodzili, kościołek na pół był pusty, gdy żywo wstała Elżusia z miejsca, wzięła książki, szepnęła słowo małéj Kasi i poważnym krokiem skierowała się ku wyjściu... Nie zobaczyła Zygmunta, z czego zdawała się być rada... i nie oglądając się już pośpieszyła do stojącego powozu. Borodzicz zawsze jéj rękę podawał i Kasię podsadzał, uczynił to milcząc, wedle zwyczaju, skłonił się, nie powiedział słowa i odstąpił. Stryj Eligi dopiero na gościńcu odetchnął i za cmentarzem się odezwał:
— Stał koło ławki! Czy Elżunia go nie widziała? Jak Boga kocham, stał koło ławki!
— Owszem, widziałam go i — ukłonił mi się — odpowiedziała synowica.
— Ukłonił się! ukłonił się! zawołał stryj — śmiał się ukłonić.
W milczeniu pojechali do domu...
Nazajutrz Eligi wyprosił sobie wózek i parę koni ze wsi, piekło go strasznie, żeby bratu o tém donieść co się tu działo, gdyż w Wólce wcale o niczém nie wiedziano.
Od dawna żaden wypadek tak poczciwego stryjaszka żywo nie obszedł, jak teraz przybycie Piętki — roiły mu się po głowie najosobliwsze, najstraszliwsze następstwa... drżał... truchlał. Chwilami był tego przekonania, iż wypadało zawezwać siłę zbrojną w pomoc przeciwko napastnikowi, przypisywał mu złowrogie zamiary, dziwił się że nikt tego co on nie przewidywał, i że Borodzicz mógł dawać schronienie tak niebezpiecznemu człowiekowi.
Poleciał więc do państwa Okoniów i ledwie z wózka wpadł do brata.
— A co? nie mówiłem? zawołał nie witając się nawet. — On tu jest! u Borodzicza siedzi. Był w kościele, na moje oczy go widziałem... Wstąpił do wojska.
— Ale któż? któż? spytał brat przestraszony.
— Kto? któż ma być? on! on! w mundurze!
— Kto na miłość Boga?
— Piętka, ten szaleniec... Zygmunt! Jakże się brat nie domyślasz?
— A zkądże się mam domyślać? Zkądże się wziął? jak? mów!
— Nikt nie wie! jak z pod ziemi! Borodzicz go trzyma... jest oczywiście w spisku.
— A Elżusia?
— E! e! Herod-baba! Ta nic! ona się i dyabła nie zlęknie! Co jéj!
— To czegóż my się mamy lękać? spytał stary Okoń.
Stryj ruszył ramionami.
— Ja wam powiadam, że będzie nieszczęście. To szalona pałka, wiadomo! Z oczu mu patrzy, że on się jeszcze w niéj kocha... gotów się jeszcze dopuścić nie wiem jakiéj ostateczności..
— Et? bredzisz Eligi! dałbyś pokój! opowiedz-że mi lepiéj co wiesz o nim... Trzy lata go nie było...
— Tyle tylko wiem, że w mundurze, a więc służy gdzieś w wojsku... a że on tu nie darmo przyjechał, to pewna...
Nadeszła pani Okoniowa, podzielająca zupełnie obawy Eligiego, rozmowa wszczęła się gorąca, zaczęto radzić, i ostatecznie wypadło by Okoń z panem Eligim na odsiecz słomianéj wdowie śpieszyli. Stryj tak naglił, że tylko na prędce bigosu trochę zjadłszy, nie czekając obiadu, wyruszyli oba... nie żałując ani siebie, ani koni po niegodziwéj drodze.
Tymczasem żadne w istocie nie zdawało się grozić niebezpieczeństwo. Po powrocie z kościoła, Zygmunt spokojniejszy a nawet weselszy, na wniosek Borodzicza, zgodził się pojechać do Mioduszewskiego.
Mioduszewski dawniéj Zygmusia nie bardzo lubił; potém za tę swoją, jak ją nazywał „Królowę“ miał do niego okrutny żal; na ostatek — a z kośćmi dobry był człowiek — ulitował się nad losem biedaka, i widząc położenie wdowie kobiety, ciągle wzdychał do tego żeby małżeństwo pogodzić, i żeby po bożemu żyć mogli.
— Bo co to, mospanie, mówił często jeszcze przed przyjazdem Zygmusia — bo co to za życie téj kobiety! Śliczności osoba! młoda poczciwa, zacna i ma tak nadaremnie więdnąć, cudze dzieci niańcząc... Szkoda jéj i szkoda jego... przecięż się to musiało wyszumieć i dosyćby było pokuty!
To było przekonanie Mioduszewskiego, który się z niém nie krył wcale.
— Jedno z dwojga, albo niech się zwiodą albo rozwiodą, a takie życie ni w pięć ni w dziewięć, jedno do Sasa drugie do lasa — to obraza Pana Boga! I szkoda, mosanie, takiéj pięknéj kobiety, żeby się tak marnowała.
Mioduszewski wielki wielbiciel saméj pani, wedle swego przekonania, działał w jéj raczéj interesie niż Piętki, który mu był obojętnym. Wolałby był dla jejmości kogo innego, to pewna, ale kiedy już tego pan Bóg dał — a! no trzeba było akomodować się woli bożéj.
Widział on Zygmunta w kościele i zaraz Borodzicza wziął na bok.
— Na rany Pańskie, szepnął mu: kiedy on tu już raz jest, postarajmyż się żeby ich z sobą zładzić. Co było a nie jest to nie pisać w regestr... Dołóżmy pracy i starania, a zbliżmy ich.
W téj myśli Gracyan zawiózł teraz Piętkę do miłego sąsiada, który, po staremu, gąsiorki z winem nagotował na przyjęcie. Wyściskali się w ganku... Piętka jednak nie miał dawnego humoru i ochoty, koło szkła nawet nie chodził tak często jak to dawniéj bywało... Mioduszewski już w myśl swoją uknuł był cały w istocie spisek. Daleka jego krewna panna Cewkówna wychodziła za mąż za niejakiego Borzyszewskiego... Wesele u Cewków o mil tęgich trzy odbywać się miało, Mioduszewski naprzód pojechał na nie prosić na klęczkach panią Zygmuntową żeby przytomnością swą zaszczycić raczyła i pannie młodéj, która matki nie miała, chciała za matkę służyć.
Obruszyła się na to Elżusia z razu.
— Co waćpanu w głowie, panie Mioduszewski? ja nigdy nigdzie na weselach i tańcach nie bywam! nie pojadę za nic! Widok takiéj jak ja kobiety, ani mężatki, ani wdowy, byłby nawet dla wielu przesądnych złą wróżbą. Zresztą wiesz, że nigdzie nie jeżdżę! nie mogę.
— Dobrodziejko, królowo, tym razem, dla biednéj sieroty musisz służyć za matkę. Takich funkcyj nikt nie odmawia, nie godzi się....
— Czarno chodzę, sukni nie mam... muzyki weselnéj i widoku ludzi podweselonych znieść nie mogę... daj mi pokój.
— Królowo moja! nie dam pokoju... będę u stóp twych leżał, a na wesele pojedziesz. — Przez litość przez miłosierdzie, przez przyjaźń dla mnie tego mi nie odmówisz...
— Ale waćpan bo jesteś uparty! zawołała Elżbieta.
— W istocie uparty jestem i będę — nazywaj mnie pani, jeszcze gorzéj — nie zlęknę się... musisz mi tę łaskę uczynić...
— Powiadam ci, że nie mogę!
— Królowo moja, możesz i uczynisz.
Elżusia z razu się trochę nadąsała na natręta, potém zaczęła się śmiać z niego, ale: i nie — i nie! Mioduszewski nie ustępował. Jak zaczął męczyć, po rękach całować, zaklinać, a nad sierotą się użalać, a honoru tego dopraszać... a dręczyć i nudzić... koniec końców Elżusia zgodziła się służyć do kościoła, do obiadu, a po nim miała odjechać do domu.
Stary zgodził się na to, będąc pewien, że na miejscu, gdyby koło zdejmować przyszło, nie puści tak rychło pani Zygmuntowéj. Ukląkł do podziękowania, ręce wycmoktał, poprzysiągł wdzięczność dozgonną i odjechał.
Myślą jego było sprowadzić Piętków oboje na to wesele tak, ażeby o sobie nic nie wiedzieli, i pracować nad zbliżeniem ich wszelkiemi sposoby.
— Reszty Pan Bóg dokona, mówił sobie — jeżeli jest wolą Jego, ażeby się to na nowo skleiło.
Gdy Piętka przybył do Mioduszewskiego, szło mu teraz o to, aby podpoiwszy i rozweseliwszy wyciągnął go na słowo, że do Cewków pojedzie na wesele...
— Kochany pan Zygmunt — odezwał się po kilku lampeczkach — po tak długiéj niebytności w naszych stronach, spodziewam się, że dłużéj u nas zabawi?
— Nie wiem sam...
— Ale zabawisz... narzucił mu Mioduszewski — nie puścimy cię. Rozerwać się powinieneś, a przyznasz, że nigdzie tak poczciwie, przyjacielsko, serdecznie się nie bawią, jak u nas... Ja naprzód pana konfiskuję na wesele mojéj Ignasi Cewkówny.
— Dajże pokój z weselem — przerwał Piętka — to nie dla mnie?
— Dla czego? będzie ludu szlacheckiego siła, zdrowe węgierskie czyste winko, com go sam sprowadzał... skrzypki dobre, a i ładnych twarzyczek nie zabraknie. Spędzimy chwile ochoczo...
— Kochany Mioduszewski — rzekł Piętka — temu lat cztery byłbym biegł za okazyjką podobną... uśmiechała mi się pohulanka tego rodzaju... ale teraz!
— Trzeba sobie dawne czasy przypomnieć.
— Nie mam ochoty!
— A ja od tego nie odstąpię! Jedziesz zemną lub z Borodziczem — a jechać musisz...
— To mi dobry! rozśmiał się Piętka...
— Przyjacielowi staremu, który prosi, aby krewnéj jego, sierocie uczynić ten honor i domek szlachecki zaszczycić... nie odmawia się.
— Ale ja tam po co? zapytał Piętka — do kieliszka już nie jestem jakim byłem, do kobiet niemam smaku... a choćbym go miał, tom się im na nic nie zdał, ni kawaler, ni wdowiec... nietoperz taki do tańca nie pójdę, gadać nie umiem, starzy znajomi zapomnieli o mnie... nowych stosunków robić nie myślę...
— Mów sobie co chcesz... a jechać musisz...
Jął go tedy ściskać, modlić, namawiać.
— A Borodzicz jedzie? spytał Piętka.
— Jeśli ty, to i ja! — odezwał się zagadnięty.
Rzecz była jak ułożona — wesele odbyć się miało za dni kilka, tymczasem zabierano się polować... a Piętka chodził i poglądał na swój dwór z daleka, niemal codzień spędzając tak godzin parę.
Stryjaszek Eligi, zawsze niespokojny, dowiadywał się różnemi sposobami, czy sobie Zygmunt już nie pojechał — radby się go był pozbył co rychléj. Chłopaki, których pod różnemi pozorami posyłał do dworu, przynosili mu tę niefortunną zawsze wieść, iż o wyjeździe p. Piętki ani słychać nie było.
— Jednak on tu nie darmo pod bok nam wlazł, i siadł i siedzi? rzekł Eligi — w tém coś jest! Coś jest!... a najlepsi przyjaciele i sąsiedzi, Mioduszewski i Borodzicz, z nim żyją, piją, bratają się i — spiskują. Bo że spiskują, to dam sobie uciąć głowę...
Oburzało go to, że Elżusia jego rozpraw w tym przedmiocie słuchać i obawy podzielać nie chciała. Państwo Okoniowie radzi byli, że córka raz przecię znowu z domu wyjedzie i trochę się rozerwie na weselu Cewkówny.
Dom pana wojskiego Cewki był starą fazą szlachecki, niemal takim jakim wyszedł z XVII wieku: — żaden nowy obyczaj cudzoziemski, nic nowomodnego nie wcisnęło się doń oddawna. Dwór był ogromny, stary, drewniany, z dala wyglądający jak szopa, ale w środku wygodny bardzo. Sień przestronna mogła sama dworzan i czeladzi do stu przeszło pomieścić, w jednéj sali tyleż biesiadników posadzić nie nowiną było. Inne izby bez zbytniéj okrasy, białe, chędogie, świeże, ale ze sprzętami domowéj roboty. Stół zawiesisty, dostatni, tłusty a korzenny, prosty był i zawsze bodaj dla najdostojniejszych gości, jednaki; wino węgierskie, czyste, zdrowe a niedrogie, beczkami się sprowadzało i spijało beczkami. Wykwintu nie było w niczém, fałszu żadnego, serce na dłoni, a czem chata bogata tém rada. Stary Cewka straciwszy żonę, oddał się cały kochanéj Ignasi, którą teraz wydając za mąż, postanowił upamiętnić wesele jedynaczki. — Wielkie się tam czyniły przygotowania ku temu, bo szlachty znajomych, przyjaciół i krewnych, zjechać miało osób jak rachowano ze dwieście... Czego w domu nie było, to się kupowało lub pożyczało, aby było już i dostatnio co się zowie. Wojski rachował, że go to weselisko kilkanaście tysięcy samo kosztować będzie... Wino umyślnie kupiono i sprowadzono tyle, by na żaden sposób przy największéj pijatyce nie zabrakło. Ruch był niezmierny bo na kilka dni wprzód niektórzy dalsi goście zjeżdżać się zaczęli i stół w jadalnéj sali chwili nawet nie próżnował, a gąsiorki z winem w pogotowiu stały po wszystkich kątach.
Dzień się wybrał śliczny, jakby na szczęście państwu młodym... Już od rana ciągnęła szlachta bez przestanku... Dawszy słowo, za które wojski Cewka sam przyjechał Elżusi podziękować, jejmość musiała się wybrać, rada nie rada. Kurdybanowe buty stryja Eligiego przydały się tu, gdyż kazano mu towarzyszyć. Taki był natłok po pokojach, gwar i ścisk, że wielu o sobie nie wiedziało i spotkać się nawet nie mogło. Część gości wyniosła się na ganek, inni obozowali przy stołach w dziedzińcu, reszta w ogrodzie. Ślub musiał być, z powodu oddalonego kościoła, w domowéj kapliczce przystrojonéj umyślnie do tego obrzędu. Odedworu do niéj drogę dla państwa młodych pąsowém suknem wysłano... Nie obeszło się bez mów solennych i odpowiedzi, co ceremonię niezmiernie przedłużyło.
Przed nią jeszcze zawczasu przybyła pani Piętkowa ze stryjem Eiigim, choć nie zbyt wykwintnie ubrana, lecz tak piękna, że się tłumy ciągnęły, ażeby jéj pańską twarz zobaczyć. Los też jéj i znane przygody, wielkie budziły zajęcie. Wedle zakreślonego programu odbywało się wszystko z kolei bardzo szczęśliwie, i Elżusia w orszaku panny Ignasi postępowała ku domowi z kaplicy gdy idąc drogą około któréj szpalerem stali mężczyzni, radzi się kobietom przypatrzyć, postrzegła niedaleko... w pięknym mundurze kawaleryi wspartego na szabli, pod drzewami Zygmunta którego oczy skierowane ku niéj były!.. Mimowoli zarumieniła się piękna pani; niewiedziała ona że go tu spotkać może, nie śmiała myśli téj nawet poddawać stryjowi, aby późniéj nie budzić obawy, była jednak niemal pewna iż się Piętka jakimś sposobem na drodze jéj znajdzie. Spuściła zaraz oczy, podniosła je wnet, żeby nie myślano, iż się strwożyła, i poszła daléj. Zygmunt pozostał w miejscu z kilku znajomymi.
— Co mi to szkodzi, że on tu jest? powiedziała sobie w duchu... Nie może się zbliżyć do mnie, a po obiedzie ja natychmiast wyjadę.
Nie wiedziała szanowna pani, iż woźnica jéj już był upojony tak, że ani ręką ani nogą ruszyć nie mógł, a u kolebki koła brakło, które na lamus zaniesiono i na klucz zamknięto.
Mioduszewski przytém jako krewny i na wpół gospodarz, nie mogąc inaczéj zbliżyć z razu małżeństwa, wyprosił po cichu u tych, co przy stole rozsadzali, aby Piętkę naprzeciw żony usadowiono. Urządzono to tak doskonale, iż jejmość postrzegła się dopiero gdy już miejsce zajęła. Uchodzić nie było sposobu, postanowiła tylko oczy odwracać. Zygmunt nie był też winien niespodziance, która dlań wielce stała się przyjemną. Mógł bez przeszkody przypatrzyć się Elżusi! a tak jéj dawno z bliska nie oglądał! Obok pani Zygmuntowéj siedział z jednéj strony stryj Eligi, z drugiéj w spisku będąca krewna Mioduszewskiego, pani Bartochowska. Mioduszewski sam siadł przy Zygmuncie, a Borodziczowi dał znak, aby miejsce zajął z drugiéj strony. Rachowali na to, że nie może nie mówić z nimi, gdy ją będą zapytywali... a mówiąc niepodobna, by choć nie spojrzała na Piętkę... Pani Bartochowska miała go zagadywać i w rozmowę wciągnąć.
Z początku muzyka grała, i hałas był taki, że o rozmowie, mimo bardzo wązkiego stołu, myśleć nie było można. Elżusia zobaczyła męża, przy nim Mioduszewskiego i Borodzicza, — domyśliła się od razu, iż nie przypadek to zrządził. Odwróciła tedy oczy i postanowiła manewrować niemi tak, aby na przekór napastnikom wzroku Piętki nie spostrzedz i nie widzieć go w ciągu całego obiadu. Była to jednak rzecz łatwiejsza do postanowienia niż do wykonania. Gniewała się mocno Elżusia, zarumieniła, oczy w górę podniosła, minkę zrobiła dumną i nieprzystępną. Mioduszewski poznał zaraz, że źle się święci. Stryj Eligi struchlał, zaczął gałki z chleba kręcić nieprzytomny i ku synowicy spoglądał, jakby ją do odwrotu namawiał. Gdy goście posiadali a muzyka ucichła nieco, rozmowę powoli rozpocząć było można, i szmer cichy napełnił izbę jadalną. Pani Bartochowska pierwsza zagadnęła Piętkę śmiało: — czy też wiele osób znajomych znalazł i jak mu się ich proste szlacheckie wesele podobało?
— Ja też do innego życia nie nawykłem, rzekł Zygmunt; a choć wojskowe prowadzić muszę — tęsknię do dawnego.
— Trzeba do niego powrócić! śmiejąc się rzekła Bartochowska.
— O! gdyby można! zawołał Zygmunt: z duszy i serca... ale nie ma do czego i kogo.
Zygmuntowa nie słuchała, choć słyszała pewnie, spuszczoną miała głowę, podniosła ją niespodzianie i o cudo! — stryj Eligi przeraził się bardziéj jeszcze: — prościuteńko na Zygmunta spojrzała oko w oko.
Co ją do tego skłoniło, że tak rychło postanowienie unikania wejrzenia i rozmowy zmieniła, jeden Pan Bóg mógł wiedzieć. Piętka zadrżał. W téj chwili na szyi żony zobaczył dopiero ów łańcuch z granatów — jakby godło przebaczenia... Był to zapewne przypadek, iż go na ten dzień włożyła — dla niego wszakże miał on wielkie znaczenie — otucha wstąpiła w serce, oko mu się rozjaśniło.
— Ciężkiem bo to życie wojskowe czasu pokoju, dodał Piętka. Co innego gdy wojna. Człowiek naówczas o wszystkiém zapomni, zapali się, zdziczeje... obchodzi go to jakby partya warcabów lub szachów.. goni nieprzyjaciela, uchodzi, zabiega; każdy dzień mu coś nowego przynosi... nie ma czasu tęsknić i nudzić się... Czasu pokoju na leżach, w obozie, po miasteczkach, gdy musztra skończona, hasła podawane, porozstawiane straże — co robić?
Pani Piętkowa zdawała się słuchać z zajęciem uśmiechnęła się jakoś, i stryj Eligi o mało pod stół się nie skrył z aprehensyi, — odezwała się.
— Przecięż po takich miasteczkach gdzie kawalerya stoi, znajdzie się zawsze towarzystwo wesołe? jest sąsiedztwo... o zabawę nietrudno kto jéj szuka...
Piętka się nie spodziewał wcale głos ten słyszeć; z razu zamilkł zdziwiony niezmiernie, lecz taką go to napełniło radością, iż rychło przytomność odzyskał.
— Nie każdy zabawy szuka — rzekł cicho. — Młodzież chciwa jéj — zapewne, starszym ona nie w smak...
— A kto nawykł do niéj... spytała Elżusia.
— Ten się nią przesyci i odwyknie, gdy na samą zabawę czczą jest skazany, rzekł Piętka... Dobra ona jako przekąska, ale pokarmu nie zastąpi.
Przytomni równie byli tym początkiem rozmowy i zbliżenia zachwyceni jak Piętka, któremu twarz się w chwilę zmieniła i rozjaśniła. Mioduszewski patrzał znacząco na Borodzicza, ten na niego, Eligi zupę jadł choć jéj już dawno na talerzu nie było. Pani Bartochowska widząc że się jéj tak nad wszelkie spodziewanie udało; pospieszyła z dalszą zaczepką znowu do Piętki wystosowaną.
— Czy pański regiment stoi niedaleko? odezwała się obracając ku niému.
— W Wielkiéj Polsce — rzekł Zygmunt — ale mnie choć z takiéj odległości tęsknota do stron rodzinnych przygnała. Walczyłem z nią lat trzy, a choć żołnierz dałem się jéj zwyciężyć... Wziąłem urlop, aby choć kilka dni tu przebyć i z zapasem świeżych wspomnień na dawne życie powrócić.
— Ja znowu powtarzam, dodała Bartochowska: — a po cóż powracać?
Elżusia podniosła oczy na niego... Piętka tak się w nie wpatrzył, iż Bartochowskiéj odpowiedzi nie dał, dopiero gdy jejmość oczy spuściła, spytał przepraszając o co go pytała....
Śmiać się poczęła pani Bartochowska, Elżusia oczy spuściła i zarumieniła się... Początek był nadzwyczaj szczęśliwy, poczciwy Mioduszewski rozochocony omal półmiska z bigosem nie wywrócił. Zaczęto się śmiać... i — pani Piętkowa rozśmiała się także — czego od dawna nie bywało.
— Obiad się przeciągnie, półgłosem rzekł Mioduszewski — a kto miał niegodny zamiar uciekania do domu po nim, będzie ukarany... bo noc ciemna, ludzie pijani pewniusieńko — i chyba pieszo.
— Pijesz pan coś do mnie pewno — odpowiedziała Elżusia z nienacka... ale my z temi drogami, choćby i po nocy, jesteśmy oswojeni, to nas nie straszy...
— Chyba konie same pójdą! rozśmiał się stary: bo o furmanie wątpię, by dziś kogo innego prócz Morfeusza woził...
— A cóż państwu z tego, gdyby się kto z nas nieużytecznych widzów pozostał? — dodała pani Piętkowa: tak z nami jak bez nas... Do tańca nie pójdziemy, a bez smutnéj twarzy, wesołym będzie lżéj.
— Dziś bo smutnéj twarzy tu nosić się nie godzi — przerwał Mioduszewski...
— Zkądże wziąć wesołą? odparła Elżusia...
W czasie téj rozmowy, która się tak jakoś wiązała szczęśliwie, Eligi zadumany opuścił sztukęmięsa, zaniedbał bigos, i wydawał się zupełnie bezprzytomnym. Po ostatnich słowach Elżusia zwróciła nań uwagę.
— Czemu stryj nie je? spytała go.
— Zapomniałem! naiwnie rzekł Eligi...
Borodzicz, koło którego półmisek właśnie przechodził, wziął talerz nieszczęśliwego i nałożył mu sporo bigosu około którego wprawdzie na pozór krzątać się począł stary, ale co chwila zapominał się i na Zygmunta to na jejmość spoglądał.
— Patrzą na siebie jakby nigdy nic! mówił w duchu. Elżusia się śmieje! temu się oczy iskrzą! Co to jest?
W istocie nie było nic, tylko pani Zygmuntowa znajdowała nieprzyzwoitém milczeć i kwaśną okazywać minę, choćby człowiekowi, z którym się rozstała, a Zygmunt nie pochlebiając sobie, ażeby to jakie następstwa mieć mogło, korzystał z pogodnéj chwili. Rozmowa stała się ogólniejszą, zagadywano i odpowiadano ze stron różnych.
— Prawdziwie to szczególny traf że nas tu tak dobrze około pani naszéj, królowo moja, posadzono! zawołał korzystając ze szmeru Mioduszewski.
— Szczerze, panie sąsiedzie — odezwała się na to Elżusia marszcząc brew i spoglądając nań ostro — czy to tylko traf? Czy nie było w tém jakiéj bardzo omylić mogącéj rachuby?
— A któżby, królowo moja — wdawał się tu dziś w rachunki! ramionami ruszywszy odparł stary; — jeden Pan Bóg tylko robi i odrabia co wola Jego — ludzie najczęściéj się mylą, i dla tego ich rachmistrzowstwa nic po tém! Ktoby tam rachował. Elżusia niewidocznie pogroziła mu — Mioduszewski ogromną pięścią uderzył w piersi jakby chciał powiedzieć: — Przysięgam asindźce, żem temu nie winien.
Mimo groźby mógł wszakże uważać, iż tak bardzo się nie gniewała. Kiedy niekiedy spoglądała na Zygmunta, który ani zbytnią wesołością, ani wymuszonym smutkiem nie przesadzał. Siedział poważnie, a mówił swobodnie...
Jął go tedy umyślnie pytać ten zdrajca Mioduszewski o różne rzeczy, tak, aby odpowiedzi uszu jejmości dochodziły.
— I cóż pan, panie Zygmuncie, daléj myślisz? czy już tego regimentu dożywotnie się trzymać.
Ja? ja bo nic nie myślę — rzekł Piętka: wpakowałem się w mundur, wpisałem w regestr, a teraz mną już losy kierują, i mam ten święty spokój, że o niczém nie myślę... Popychają mną — idę... aby daléj. Wojsko jak klasztor, człowiek wchodząc traci wolę, a czasem znużonemu lepiéj z tém gdy jéj nie ma... Idź tam, ruszaj tu — rób to... człowiek się czyni machina i dobrze mu z tém...
— Aleś sam powiedział, żeś zatęsknił? spytał stary.
— To prawda, i w moim teraźniéjszym stanie grzech... mówił Zygmunt. Człowiek wojskowy tęsknić nie powinien... nie chcieć... niczego nie pragnąć... aby daléj do końca... Życie idzie nudnie powoli niby z tą jednostajnością jednak tak jakoś lata uchodzą, że się nie postrzega.
Elżusia choć mówiła niby z panią Bartochowską, słuchała jedném uchem.
— Przecież do obucha tak służyć, a w tym chomącie chodzić nie sposób — mówił ciągle Mioduszewski, trzeba będzie kiedyś pomyśleć o czém inném?
— Do czego! rzekł Zygmunt — może też Pan Bóg da wojnę... a wówczas prędzéj się skończy to nudziarstwo...
— Jabym co innego życzył — przerwał sąsiad: jak tylko wam tęskno, to już dowód, że munduru macie dosyć — trzeba myśleć o zmianie. Weź waćpan gdzie koło nas dzierżawę.
Bartochowska wmięszała się w rozmowę...
— A tak! rzekła — mamy kilka wiosek w sąsiedztwie...
— Ze mnie to tam niewielki gospodarz — mówił Zygmunt — a przyznam się państwu, ani dla kogo, ani dla czego pracować nie mam — po co!
— Przecięż, cicho wtrąciła Elżusia: praca to taka rzecz, co sama przez się życie słodzi... najlepsze lekarstwo.
— To prawda! odparł Zygmunt; ale i do niéj sił potrzeba, a człowiek jest czasem jak zegarek, w którym sprężyna pęknie i iść nie ma czém.
To mówiąc westchnął, i byłaby może rozmowa tak pięknie poczęta szczęśliwszy obrót wzięła, gdyby w téj chwili jak na złość, podniosłszy się ktoś z honoracyorów, nie okrzyknął wymownie zdrowia państwa młodych... Palnął tedy i moździerz pod oknem z hałasem takim, że jedna szyba przestraszona pękła, kilka pań krzyknęło, a cały stół zawtórował wiwatowi, jużby i trąby sądu ostatecznego słychać nie było, gdyby w téj chwili zagrzmiała.
Podnieśli się wszyscy... Mioduszewski okrutnie, zły... Zdrowie państwa młodych! Zdrowie!
Od tego kielicha poczęły się inne, boć zaraz pana wojskiego pito, potém podkomorzego, który pierwszy toast wnosił, potém koleją do nieskończoności biesiadujących pań i panów... A wszystkim tym „przezdrowiom“ towarzyszyły przemówienia, okrzyki, śmiechy i wrzawa taka, że o rozmowie myśleć nikt nie mógł. Co kto miał pilniejszego, kładł sąsiadowi wprost do ucha. Czas ten jednak nie został stracony, Zygmunt kilka razy spojrzał na Elżusię, która wcale wzroku jego nie unikała — trafiło się nawet, iż ona z pewną ciekawością popatrzała nań parę razy. Toasty jeszcze w ściśniętém kółku trwały, gdy panie i młodzież zaczęły się ruszać od stołu... Została Elżusia ale nie odchodząc mrugnęła na Mioduszewskiego, przechyliła się do niego przez stół zawołała:
— A moje konie?
— Dalipan, pani dobrodziejko — królowo! nie wymagaj rzeczy niepodobnych! Chybaby cię kto z nas powiózł, a i o tém wątpię, żeby się powiodło, bom sam na moje oczy widział, jak po jedném kole od każdéj kolebki pobrano i na lamus niesiono.
Elżusia uderzyła w ręce...
— Zlituj się, królowo moja — przecięż nie będzie ani grzechu, ani zbytniéj nudy, gdy posiedzisz i popatrzysz na tańczących, a że polskiego musisz pójść z wojskim, to nic nie pomoże...
Pani Zygmuntowa ruszyła ramionami z niecierpliwością wielką — i odeszła — nie było rady...
Wkrótce też zaczęto co najprędzéj stoły uprzątać, miejsce robić, podłogi umiatać, aby tańcującym pole przygotować, bo już skrzypki na podniesieniu zieloną choiną ostawioném strojono. Służba nawykła była do pośpiechu, duchem więc gotowo stanęło... wszystko. Szczególniéj do tego pierwszego poważnego polskiego tańca, pokoje, ile ich było, w koło musiano na drodze oswobodzić od sprzętów, bo zwyczajem było cały niemal dom obejść kręcąc się i zawracając, tak, że nieraz w przeciwnych kierunkach para ostatnia z pierwszą się rozmijać musiała...
Na dany znak muzyka poczęła od ucha... państwo młodzi w pierwszéj parze... ruszono... Zygmunt dostał jakąś panią mało znajomą, i ani wiedział gdzie i jak stanął. Z panną młodą niemal każdy tańcował z gości dostojniejszych, poszło więc odbijanego, z wielką po toastach i winie wesołością i okrzykami. Ani się opatrzył Piętka, jak mu ktoś jego parę odjął, a on do następnéj przeszedł... Był to dzień zaprawdę szczęśliwy dla niego, a może też przyjaciele poczciwi trochę temu szczęściu dopomogli... Ledwie rozmowę począł Zygmunt z ową panią, już znowu go odbito, posunął się do następnéj, a była to pani Bartochowska, w dobrym humorze i nad podziw wesoła.
— Patrzaj pan, o dwie pary za nami, jejmość idzie, byle jeszcze odbito, będziesz musiał ją wziąć. Spodziewam się, że ci się nie żachnie, a jak ręki jéj dostaniesz, poradzimy na to, ażebyście z sobą chodzili jak najdłużéj. Masz pan dobrych przyjaciół.
Ledwie wyrazów tych dokończyć mogła, gdy Zygmunt już poszedł od niéj odsądzony... i postrzegł, iż za nim w parze była z Mioduszewskim jego żona. Serce mu zakołatało mocno. Co też to będzie? co to będzie?
Niemało oczu patrzało także z ciekawością na to widowisko, bo było nie lada i różni różnie wróżyli, po marsowém wejrzeniu Elżuni, która też przewidzieć mogła co ją czekało. Jednakże nie zdawała się bynajmniéj tém zmięszaną. Szła w majestacie piękności swéj, nieporuszona, poważna, pełna uroku, tak, że co koło niéj i za nią było młodych a cale nieszpetnych kobiet, gasiła...
Gdy poprzedzający Zygmunta mężczyzna przyszedł mu jego parę wziąć, a on ustąpił by następującego odprawić od pani Zygmuntowéj, trochę mu się w oczach zaćmiło. Śmiały żołnierz stracił odwagę... a nuż jejmość wyjdzie z rzędu i ręki odmówi? Płomieniem oblała się twarz, wyciągnął drżącą dłoń... ręka Elżusi spoczęła na niej równie drżąca... Czuł w niéj bicie jéj serca... Śmielszy nieco, podniósł ku niéj wejrzenie pokorne...
— A! pani — rzekł nieśmiało — jakże już dawno, jak dawno nie spoczęła ta rączka na mojéj! Nie wierzę mojemu szczęściu... boję się go za rychło utracić... a drugi raz w życiu taki taniec mi się nie nadarzy...
Elżusia surowo nań spojrzała...
— Te ręce, — panie Zygmuncie, niegdyś kapłan związał u ołtarza... a twoja wola ten łańcuch stargała... Tyś chciał.
— Byłem obłąkany — byłem grzeszny, odparł Zygmunt który szedł nie wiedząc już co się w koło niego działo i gdzie był; — lecz Pan Bóg mnie srodze pokarał za to. Cierpię też — a nie mówię, bym niezasłużenie bolał...
— A nie sam pan cierpisz, spuszczając głowę odpowiedziała Elżusia — myślisz, że moja dola szczęśliwsza? złamane życie...
— I nigdy mi nie przebaczysz? spytał ośmielając się Piętka. Na Boga! na Boga!... a też i zbójcom odpuszczają winy... i najstraszniejsze zbrodnie zmazuje pokuta?
Elżusia zwróciła ku niemu twarz spokojną... popatrzała nań długo, zdawało mu się, że się coś szkliło w źrenicy, że drżały wargi jakąś odpowiedzią — a ta odpowiedź nie przyszła — milczała... nie zaprzeczyła — nie przyrzekła... szła daléj... milcząca ciągle.
— Więc gdy mnie traf szczęśliwy zbliżył do was, odezwał się po długiém próżnego oczekiwania przestanku Zygmunt — a widzę, że dłużéj tu zostając tylkobym sobie boleści bez nadziei przysporzył — pozwól mi pani, prosić o przebaczenie za przeszłość raz jeszcze... i pożegnać cię na zawsze. Pojadę jutro — miałem trochę nadziei przybywając w te strony... straciłem ją — po cóż męczyć się dłużéj?...
— Jakąż pan mogłeś mieć nadzieję? zimno spytała kobieta...
— Żeś pani zapomniała i przebaczyła! że... ale po cóż to powtarzać raz jeszcze.
— Ja nie widzę w czémby krótka nasza rozmowa położenie i uczucia pańskie zmienić mogła? Wszakże nie powiedziałam nic? Nie chciałam panu uczynić najmniejszéj przykrości?...
— Więc pozwalasz mi pani?...
— Ja nic nie pozwalam i niczego panu niebronię! żywo przerwała Elżusia... Tyle oczu na nas patrzy! dodała... przerwijmy rozmowę przykrą dla nas obojga... Taniec się kończy...
— Ale po tańcu — czy mi się choć zbliżyć wolno?
— Mówiłam panu, nic nie pozwalam — niczego nie bronię... praw żadnych nie mam...
— Masz je pani, bom ja od trzech lat je złożył w twe ręce całe... wyłamywać się nie myślę. Miałaś pani tego dowody...
Elżusia głową potrzęsła milcząca.
Taniec przedłużał się jeszcze, oczy niemal całego zgromadzenia na nich były zwrócone... Elżusi twarz pałała... Zygmunt bledniał, czerwienił się, mieszał, z dala stojący stryj Eligi mówił już trzecią zdrowaśkę... a Mioduszewski poglądał niespokojny. Tymczasem szereg tańcujących w którym był Zygmunt z Elżusią wszedł do pokoju gdzie właśnie starszyzna około beczki z kielichami gospodarowała — tu wrzawa panowała taka, iż niewiem czy blizko siebie idący usłyszeć się mogli... przerwać więc musiano rozmowę, a że młodzież domagała się czegoś skoczniejszego, poloneza wreszcie dokończono i każdy z ichmościów panią swą na miejsce odprowadził. Zygmunt też podał rękę Elżusi, a że siedzenie było daleko dosyć, całą tak salę z nią przejść musiał. Scisnęli się wszyscy na to patrzeć... szmer podziwienia i śmieszki dały się słyszeć do koła.
W chwili gdy do krzesła ją odprowadził Zygmunt i zawahał się czy ma przy niém stanąć — Elżusia żywo się odezwała:
— Proszę choć na chwilę dać mi ochłonąć i odejść.. proszę... proszę.
Piętka natychmiast posłuszny wysunął się, dobrze to sobie w pamięci zapisawszy, iż — „choć na chwilę“ powiedziała Elżusia. Wytłómaczył to sobie w sposób bardzo prosty, iż po chwili téj nie będzie mu wzbroniono powrócić.
Tyle szczęścia tego dnia się nie spodziewał, to też do drugiéj izby wszedłszy, Mioduszewskiego widząc w progu, pochwycił go w ramiona i z wdzięczności a radości o mało nie udusił....
— Wszystko to dobrze — zawołał Mioduszewski... ale nic z tego nie będzie jeszcze, jeśli żelaza nie ubijemy dopóki gorące... Spowiadaj mi się asindziéj jak tam było...
Zygmunt nigdy w życiu tak uległym nie był nikomu jak teraz staremu przyjacielowi: opowiedział mu więc wprawdzie niedokładnie, przerywając sobie wielu wykrzyknikami, całą rozmowę... a naostatek zakończenie...
Wypili po kielichu, bo Wojski się tego domagał — daj Boże szczęście!..
— Nie zaniedbujże asindziéj, a jak tylko chwila upłynie, idź i stań za krzesłem i dokuczaj... Powiadam ci żelazo trzeba bić dopóki gorące... Jeśli się tu dziś nie zdecyduje na zgodę, jutro Okonie zaczną odradzać, stryj Eligi płakać, przyjdą przypomnienia, obawy, refleksye... nie będzie z tego nic, lub jeszcze trzy lata i kobieta się (taka śliczna) wymęczy i wy będziecie pokutowali!.. Tu nie ma co myśleć, trzeba attakować! Wypatruj chwili i nie opuszczaj...
Gdy Zygmunt tak podbudzony wrócił do sali w któréj żonę posadził i gdzie się ją znaleść spodziewał, już jéj tam nie było... Napróżno oczyma szukał, chodził, posunął się daléj, obszedł kąty wszystkie — nigdzie Elżusi ani śladu... Ubodło go to strasznie stanął przy uszaku i zadumał się...
— Co tu począć?
Wtém patrzy, z drugiego końca daje mu znaki pani Bartochowska.
— Pani łaskawa — nie ma jéj! zawołał Zygmunt.
— A no nic, nic — nie obawiaj się — powróci zaraz, szepnęła poczciwa kobiecina: potrzebowała trochę ochłonąć, bo była niezmiernie wzruszona. Siedzi w pokoju panny młodéj... daliśmy jéj wodę pić i wódkąśmy lewandową otarli... Bardzo wzruszona była — ale bądź dobréj myśli... wszystko się ułoży... kiedy popłakała... to upór w niéj złamany...
Po krótkiéj téj rozmowie, Piętka już stał i czekał.
W drugim pokoju Mioduszewski się kręcił z Borodziczem.
— Trzeba tę kobietę znać, mówił cicho do niego — ona go kocha, onaby może i rada, aby się to wszystko skończyło i zapomniało — ale dumy i troszkę uporu złamać w sobie nie może.
— Ja myślę...
— Cóż waćpan myślisz? spytał Borodzicz.
— Może ja głupstwo myślę — dodał pierwszy, ale dalipan z dobrego serca dla obojga.
— Ale cóż?
— Ba! oto mospanie noc... ona chce koniecznie jechać... dać jej konie... Zygmunt niech na kozieł siada za furmana... waćpan za służącego... wieźcie ją do domu... Gdy on tam raz będzie, a padnie jéj do nóg — chybam nie szlachcic, żeby się nareszcie nie rozczuliła i nie przebaczyła, a nie pozwoliła mu zostać... Niech, mospanie, własną żonę wykradnie... innéj rady nie ma...
Borodzicz się zaśmiał tylko.
— Trochęś sobie w czubek nalał! rzekł do Mioduszewskiego... to się na nic nie zdało.
— Według mnie jedyna rada dodał upierając się stary... Jeżeli to nie pomoże, to nic w świecie.
— A cóż zrobicie ze stryjem Eligim?
— To sęk! zawołał Mioduszewski — jabym go spoił, tak żeby zostać musiał...
— A ona sama nie pojedzie!
— Dla czego? przerwał stary — myślisz, że się czegokolwiek w świecie boi? Ona? ha! ha! Byle dobrze rzecz się ukartowała.
— A no, i Zygmunt nie wiem czy się na to ważyć będzie...
— Ja przy mojém stoję — a no, pierwsza rzecz — co będzie to będzie, na wszelki przypadek, chodź asindziéj zemną, żeby Eligiego upoić... Ten zieleniaczek, który oni tu leją nam w gardła, zdrowy i dobry, lecz bodaj za słaby... Spodziewam się, że w tak wielkiéj i ważnéj potrzebie wojski mi kilka butelek starego miodu nie odmówi...
Stryj Eligi stał sobie skromnie w kątku z lampką tego zieleniaczka, gdy Mioduszewski do niego przystąpił, ujął go w pół i szepnął mu na ucho:
— Co ty będziesz pił tę lurę? wyléj precz za okno; ja ci coś takiego dam — palce oblizywać powiadam ci! Ale to dla uprzywilejowanych tylko dają. Chodź...
Stał już w pomoc Borodzicz... Poszli razem w kątek... Eligi się uśmiechał, choć zafrasowany.
— Panie Mioduszewski, zawołał na ucho mu szepcąc, a był już odrobinkę cięty: co to z tego będzie? Wszak on do Elżusi gadał, ona jemu odpowiadała! I w tańcu z nią szedł!
— No, to cóż? odparł stary — to co? Nic — kobieta stateczna nie chce awantur żadnych robić... Przy tylu oczach!... Jakże inaczéj miało być, dla tego, że się z sobą rozstali, to już mówić do siebie nie mają? hę!
— A to prawda! rzekł Eligi — cmokając nalany miód — przedziwny!
Mioduszewski zagadał stryja, począł co innego, opowiadał dykteryjki... rozśmieszył go... rozruszał, nie zapominając dolewać. Wypili tak jedną, wypili drugą... przy téj Eligi choć się jeszcze uśmiechał, ale już drzemać zaczynał. Zdrajca stary budził go, wmawiał mu, że nie pije, zaklinał, zmuszał i około połowy trzeciéj butelczyny dokazał tego, iż stryj już przebudzić się nie dawał wcale.. Posadzono go w kątku tak aby sobie spokojnie mógł chrapać — a niezmordowany Mioduszewski poszedł najprzód o koniach radzić, będąc pewien, że Piętka się zgodzi na to porwanie... Borodziczowi się to niepodobało, wszakże nie opierał się.
Z końmi było dosyć trudno, o wydanie koła z lamusa musiał chodzić aż do wojskiego i całą mu rzecz sub rosa tłómaczyć, że szło o tak wielką sprawę jak o pogodzenie małżeństwa. Zapalono latarkę, dostano kluczów, dobrano jakoś koło, ludzie jejmości byli w istocie pijani tak, że z nimi jechać ani myśleć....Gdy wszystko przygotował, stary wrócił do dworu i począł Zygmunta szukać. Ten jeszcze stał na straży, gdyż jejmość dotąd nie wyszła z pokoju panny młodéj, choć tam pani Bartochowska około tego pracowała by na pokoje wróciła.
— No — posłuchaj Zygmuncie, rzekł Mioduszewski: — chcesz ryzykuj się, albo starosta, albo kapucyn... rady nie ma! Ona siebie i ciebie rok jeszcze będzie tak ciągnęła daremnie... nie mogąc się zdecydować... Waż się na śmiały krok... jeśli chcesz.
— Na jakiż? zapytał Piętka.
Mioduszewski począł mu szeptać na ucho... W Zygmuncie stary niedogasły szaławiła się odezwał — uśmiechnął się — lecz zawahał w prędce...
— A jak się pogniewa? jak mnie wypędzi? Nie wolęż ja rok jeszcze czekać, niż na wieki zostać odegnanym i pogniewać ją znowu?
— No — ja tam nie wiem, rób jak chcesz — odparł Mioduszewski trąc łysinę — wola twoja — mnie się zdaje, że ona temu gwałtowi będzie rada! Rozmyśl się — niechcę brać na sumienie nic... konie gotowe...
Zygmunt chciał i wahał się.
— A stryj Eligi?
— Nie ma go sposobu wziąć, leży jak kłoda, daliśmy mu starego miodu, ani ręką ani nogą...
— Probuj pan — westchnął Piętka — ja na koźle w opończy siądę... wola boża...
Stary jak skoro posłyszał, że się godzi, pobiegł szukać Bartochowskiéj, — ale przed tą ani przed nikim zwierzać się nie myślał.
— Prowadź no mnie asindźka do pani Piętkowéj, mam na sumieniu, że tak cierpi, może ja co na to poradzić potrafię.
Przeprowadzony przez Bartochowskę, Mioduszewski wszedł do pokoju w którym pani Piętkowa z głową opartą na ręku siedziała.
— Królowo moja — co asindzce jest? zapytał prawie przyklękając.
— Trochę jestem zmęczona — wstydząc się i rumieniąc odrzekła Piętkowa; odwykłam od takich hucznych zgromadzeń i...
— Czy się pani na niego bardzo gniewasz? On tam sobie łba nie rozbije z rozpaczy... a ja też!
Elżusia spojrzała nie bardzo tak gniewnie a smutno.
— Do czego się to wszystko zdało? rzekła — on się nigdy nie poprawi — ja serca dla niego mieć nie będę... wszystko to daremne.
— Królowo moja! dalibóg, nie tak jest! on się zmienił: poprawił do niepoznania, a asindźka go kochasz... to święta prawda...
Porwała się z siedzenia Elżusia, popatrzyła na starego — i rozpłakała się — a trzeba wiedzieć, że choć czasem przez słabość niewieścią łzę jaką miała w oku, płakała bardzo rzadko.
Mioduszewski zrozumiał co to znaczyło.
— Wiesz, moja królowo, co... będziesz się tu nadaremnie męczyła nie bawiła... prawda że ludzie napili, a no ja woźnicę doskonałego dostałem... służący się znajdzie... jeśli wola wasza... wracajcie do domu, cóż już począć!
Pani Piętkowa, jak gdyby jaką zdradę przeczuwała, żywo popatrzała na Mioduszewskiego, w którego oczach czytać chciała; lecz stary taką na ten raz twarz sobie poczciwą, niewinną wyrobił, tak się jéj wydał prostodusznym, że jeśli miała podejrzenie jakie, i to znikło.
Widoczném było że Elżusia i wstydziła się powiedzieć, że mogłaby zostać, i jakoś nie ochotnie do drogi się wybierała, i wydać się z tém niechciała przed Mioduszewskim.
— Konie będą, za ludzi ja ręczę... jeśli wola wasza...
— A stryj Eligi?
— No — tego wypadnie do jutra zostawić, chyba ja go odwiozę, bo śpi, i to takim snem twardym...
— Cóż to jest?
— Nic, rzecz bardzo zwyczajna... trochę się starego miodu napił... To mu nie zaszkodzi. W tym stanie jednak, w jakim się znajduje, czterech ludziby trzeba, aby go do powozu wsadzić, a dwóch może, coby trzymali potém w drodze.
— Więc ja mam jechać sama?
— Dwóch ludzi pewnych, za których ja gardłem ręczę...
Spojrzała mu w oczy niedowierzająco.
— Czym kiedy zdradził?
— Dla czegoż mnie teraz wyprawiacie, gdyście wprzódy radzili sami, ażebym została?
— Bom sądził, królowo moja, że to się wszystko inaczéj złoży, że asindźka dasz się skruszyć... przebłagać... a jeśli masz popłakiwać w kątku, do czegóż się to zdało?
Elżusia myślała... wahała się, przeszła się po pokoiku i sama do siebie jakby wykrzyknęła:
— Nie — nie! do domu! do domu!
— Czekajże, królowo moja, aż przyjdę dać znać, że wszystko gotowo... Nie zabawię! zawołał Mioduszewski...
Słychać było w cichym tym pokoiku pełnym jeszcze przyborów, które Ignasi służyły do ślubnego ubrania, muzykę dochodzącą z sali, śmiechy wesołe starszyzny przy kieliszkach i śpiewy do tańca. Elżusia ze łzawemi oczyma chodziła jakby pasując się z sobą. To zwieszała głowę na piersi... to do góry ją podnosząc — powtarzała znowu; Nie! nie! Nikt jéj nie widział; łamała ręce... stawała.. Myśl snadź przechodziła wszystkie następstwa przebaczenia i rozstania... przyszłość wdową i we dwoje... Gdy Mioduszewski ukazał się na progu, gorączkowo uciekając od domu tego, do którego coś ją zdawało się ciągnąć... rzuciła się ku niemu i w milczeniu dobiegła do kolebki... Borodzicza, który rękę jéj podał do wsiadania, nie poznała... padła w głąb powozu.
Konie ruszyły... Dwór oświecony rzęsisto, w którym kipiało weselem, został wkrótce daleko... bo konie ujęte silną i wprawną ręką biegły coraz przyśpieszając kłusa... Była może godzina pierwsza z północy... trzy mile dzieliły wioskę Piętków od majętności wojskiego... Zwykle trzeba było na przebycie tej drogi półtrzeciéj godziny... teraz, mimo nocy, któréj gwiazdy przyświecały... mimo nie zupełnie dobrych dróg, starczyło dwóch godzin na przebieżenie jéj. Zaczynało się zbierać na dzień, gdy wioska, do któréj jechali, ukazała się z dala w mroku... Elżusia niespokojnie wyglądająca co chwila, mogła dostrzedz dwór... w którym światła nie było nigdzie... wieś spała... Na wschodzie jakby łuna zielonawego światła przecięta chmurami szaremi rozszerzała się powoli, gwiazdy bladły i znikały. Wjechali do wsi... Cisza i sen w niéj królowały jeszcze, koguty piały tylko po chatach... i rżały konie gdzieś w stajenkach obudzone. Bramy do dworu nie było komu otworzyć... Borodzicz, który udawał sługę, zlazł z kozłów. — Elżusia wychyliła się pytając:
— Jakto? jużeśmy w domu?
— Tak, pani dobrodziejko...
Poznała go po głosie.
— A! to pan!
— Tak jest... chciałem być pewien, że bezpiecznie woźnica ją odwiezie...
— O mój Boże! to pan? powtórzyła powtórnie Elżusia...
Borodzicz tymczasem wrota otwierał, i pośpieszył na kozieł, bo tu rola nieszczęśliwego woźnicy, rola niebezpieczna rozpocząć się miała...
Ledwie się konie zatrzymały w ganku, Zygmunt drżący spuścił się z kozłów oddając léjce przyjacielowi; przyszedł do drzwiczek... dzień był szary... lecz mimo tego mroku, Elżusia spojrzawszy nań poznała natychmiast.
Zygmuś przykląkł — na stopień wyciągniętą nóżkę całował.
— Elżusiu! albo mi przebaczysz i przyjmiesz, lub idę i topię się w stawie! Nie chcę dłużéj żyć bez ciebie...
To mówiąc nie opierającą się mu i powolną wziął na ręce... i z tym drogim ciężarem wszedł na ganek.. Borodzicz słyszał tylko szept cichy, potém do drzwi stukanie... potém otwierające się podwoje i kaszel zaspanego sługi... i nic więcéj. Musiał bowiem sam do stajni odjechać.




Nazajutrz stryj Eligi obudził się około godziny dziesiątéj, przetarł oczy, obejrzał się — długo ani rozpoznać gdzie jest, ani zrozumieć dla czego tam się znajduje, nie umiał. Powoli wspomnienia dnia wczorajszego powracać mu zaczęły... i jasno widział całą swą przeszłość aż do czarnéj miodu butelki... Ta zasłaniała mu ciąg dalszy... aż do momentu, w którym go na bardzo skromny barszczyk kwaśny, używany w podobnych wypadkach, zaproszono... Towarzystwo całe, przebywszy noc na skokach i ucztowaniu, pokrzepiało się śniadaniem.
Niespokojny Eligi począł szukać synowicy, a znalazł tylko nad talerzem barszczu Mioduszewskiego.
— Dzień dobry, stryjaszku Eligi! a co? barszczyku? doskonały!
— Gdzie ona?
— Kto? Elżbieta, królowa nasza! E! e! e! dawno w domu!
— Jakto! wyjechała? bezemnie?
— Jeszcze wczoraj...
— Bezemnie! powtórzył niespokojny Eligi — bezemnie?
— A jakże cię było wziąć, kiedyśmy cię budzili we czterech, trąbili w uszy smalili finfy pod nosem, oblewali wodą! leżałeś jak kamień.
— A to proszę!... to proszę! rozpaczająco rzekł Eligi — na sen mi dano — czy co?
— Ja tam nie wiem, ale spałeś jak bobak...
— Ale z kimże pojechała? z kim pojechała?
— Oto się nie frasuj, lepszego stróża wybrać sobie nie mogła nad tego, który ją tam odwiózł...
— Przecię któż?
— Naturalnie mąż!
— Jaki mąż! zawołał Eligi — co asindziéj pleciesz?..
Verbum nobile, że mąż ją powiózł — za to ci mogę ręczyć. Wasz Staszuk pijaniuteńki leży jeszcze w wozowni... Nie było sposobu, Zygmunt się podjął wieźć, a wiesz, że doskonale wozi... i pojechał.
— No, to się skończyło! zawołał Eligi ręce załamując — on już tam zostanie.
— Myślisz? rzekł Mioduszewski...
— E! niezawodnie! Jeśli ją powiózł, rzecz skończona.
— Zjedzże barszczu, ja cię wezmę na swoją bryczkę, pojedziemy chyba zobaczyć co się tam u nich dzieje...
— Zawsze mówiłem do wczorajszego dnia — odezwał się smutnie Eligi — Herod-baba — a no, im nigdy wierzyć nie można, w końcu każda zmięknie... no, i ta trzy lata męczyła się, odpychała... odgrażała... a teraz...
Machnął ręką i siadł do barszczu... Frasunek nie przeszkodził mu zjeść głęboki talerz do dna, zakąsić ogórkiem kwaśnym, poleconym wielce w podobnych wypadkach, zapić to wódką gdańską i zajeść piernikiem.
Dobili się potém do stajni, do koni i bryczki, i pojechali. Nie spieszyli wszakże tak bardzo, bo woźnica ich po trudach nocy burzliwéj drzemał... i dopiero dobrze z południa, gdy apetyt już mocno się obu czuć dawał, ujrzeli dworek Piętków.
— No — jak ci się zdaje? — spytał Mioduszewski: zastaniemy my tam Zygmunta czy nie? przyjęty czy wziął odprawę?
Eligi w palce stukał.
— Kto go wie? z kobietami mosanie, nigdy niczego pewnym być nie można...
Ale już we wrotach nie było wątpliwości o Zygmuncie, bo oboje państwo Piętkowie stali w ganku i witali z dala poznanego Mioduszewskiego.
Temu poczciwcowi aż się coś w oczach mgliło.
— Niechże będzie panu Bogu chwała! zawołał — no, tak, to lubię... Vivant państwo młodzi! dodał wyskakując w ganek. Ale bez wesela się tu nie obejdzie... wesele być musi... od tego nie odstępuję... Ślubu nie potrzeba... a poskakać i poradować się z powrotu syna marnotrawnego musimy! Królowo moja — rzekł całując w rękę Elżusię — gdybym ja się w to nie wdał, Zygmuntowi otuchy niedodał, spisku nie uknuł, bylibyście jeszcze nie wiem ile lat się męczyli...
Zygmunt rzucił mu się na szyję.
— Ale kochanie moje — szepnął Mioduszewski w ucho — jak mi ty teraz jeszcze jakie głupstwo zmalujesz, klnę ci się na wszystko najświętsze, że sam za tę kobietę mścić się będę...
— Nie bój się — miałem ja za swoje! odparł Zygmunt...
W tydzień potém istotnie u państwa Piętków uczta była nielada, caluteńkie sąsiedztwo, wszyscy, którzy na weselu u Cewków byli, musieli tu jechać na drugie wesele — które ani srebrném, ani złotém jeszcze nie mogło się nazwać, lecz chyba pokótném. Znajomi i sąsiedzi Piętków mogą poświadczyć, że odtąd żyli z sobą w miłości i zgodzie najprzykładniejszéj, utrzymywano nawet, iż Piętka siedział pod pantoflem, tak żonie ulegał i był posłusznym... Stryj Eligi w kilka lat potém wrócił do swéj dawnéj definicyi i szeptał po cichu: — Herod-baba.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.