>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja Sawki
Pochodzenie Latarnia czarnoksięzka Tom II
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HISTORJA SAWKI.



Mamże wam powtórzyć ją wyrazy i stylem jakimi poczciwy wieśniak opowiadał? Ciężko by wam było jéj słuchać panowie czytelnicy, nieprzywykli do tak długiéj a tak prostéj powieści. Lubicie wy prawda kury, ale kiedy wam je kucharz przyprawi truflami, podleje sosem i do niepoznania ubierze po swojemu, tak, że kura będzie się mogła nazwać pulardą i niedosmakujecie się w niéj kwoczki kuséj, która wczoraj jeszcze wesoło grzebała na śmiecisku. To się właśnie dzieje i z powieścią, lubicie prostą powieść z wiejskiego śmieciska, która jeszcze wczoraj była żywa i trzepotała skrzydłami; ale trzeba ją wam ubrać, przyprawić, smak jéj zaostrzyć. Pojmując to dobrze, postanowiłem dla waszéj zabawki, zepsuć mojém opowiadaniem, prostą Sawki historją.
Sawka Karpowicz (takie było nazwisko jego rodu, bo i chłopi je mają z przeproszeniem Jaśnie Wielmożnych) Sawka urodził się we wsi Hrabiego Gronostajskiego, leżącéj na naszym wesołym i urodzajnym Wołyniu, który ubrany w zielone gaje i złocone łany, przecięty rzekami i strumieniami niebieskiemi, wygrzéwa się spokojny na słońcu, nie kłopocząc o swoje jutro, wycinając zielone gaje, rozsypując złote ziarno swych łanów i dając zarastać rzékom swoim i stawom.
O! na Wołyniu to życie, tu szlachetka jaki taki, jeździ, jé, pije, ubiéra się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcéj niż cały klucz gdzieindziéj. —
Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi. — Biédny Sawka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie ciemne i smrodliwe, wydziérają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom, jak na szyderstwo, że się dobrze mają i miéć powinni.
W staréj chacie, stojącéj na końcu sioła, nie daleko paradnéj karczmy bogatego arendarza, ujrzał dzień biały i ujrzawszy zapłakał Sawka, bo przeczuł życie nędzy, pracy, znoju i ciężkiego poddaństwa. Matka jego Hrypina leżała sama na mizerném łóżku, w chacie, wszystkich tego dnia wygnali na pańszczyznę. Był to czas żniwa i kosowicy; mąż poszedł z kosą, brat z siérpem, siostra z przewiąsłami na jarzynny łan, dzieci pozabiérali na pastuszków, do ogrodu pańskiego i Bóg wié gdzie. Jedno tylko pozostało, co jéj wody podawszy, gdy ją bóle wzięły, pobiegło po starą Czyżychę. Czyżychy przecie Ekonom na pańszczyznę nie wygnał, bo jéj i Ekonom się obawiał trochę, choć się do tego nie przyznawał.
Stara Czyżycha była czarownicą, babą lékarką, płaczką na wszystkich pogrzebach, swachą na wszystkich weselach, kumą na wszystkich chrzcinach. Bez niéj się nic dobrego i nic złego w wiosce nie stało.
Kto z nią żył zgodnie w wiosce, dobrze mu z tém było, kto ją zaczepił, ruski miesiąc popamiętał. Bo Czyżycha nasyłała płaksy na dzieci, kręciła zawiertki w zbożu, osypywała — miała choroby i nędzę na swoje posługi — a komu licha nawarzyła, to się z niego łatwo nie wyskrobał. — A komu drużbą Czyżycha, to go w najcięższym razie wspomoże. — Chłopak od Hrypiny pobiegł po Czyżychę.
Zastał ją na progu chałupy, co stała pod Cerkwią starą, siedziała znachorka na progu, podparłszy się ręką pod brodę, suszyła ziele jakieś na słońcu. A jak postrzegła chłopca z daleka, nim słowo powiedział, odgadła z czém przyszedł.
— Dobry deń matko!
— Dobry deń synku — Do Hrypiny pewnie chcesz mnie prowadzić. Jéj to już czas byłoby rodzić, bo donosiła syna do pory — powiédźcie że zaraz idę.
A chłopiec jak stał, tak ze strachu i podziwienia wrył się i niewiedział co począć; aż mu Czyżycha powiedziała —
— Nie stój Parchomie, i nie wyszczérzaj zębów, a ruszaj nazad do chaty, bo tam matce, wody niéma komu podać, pewnie Ekonom wszystkich wygonił w pole, ta i na łąki.
I chłopiec zawrócił się, pobiegł do matki i krzyczącą w bólach pocieszał.
— Nie turbujcie się matuniu, Czyżycha zgadła żeście słaba, i oto już tu idzie — tylko co jéj nie widać.
Aż za chwilę z garnuszkiem pod pachą, z pękiem ziela różnego w ręku, wtoczyła się Czyżycha i do łóżka słabéj przyszła.
— Dobry deń matko Hrypino, rzekła, syna rodzicie, pociechę na stare lata — Da Bóg będą chrzciny, ta i miód! Niefrasujcie się, nic wam nie będzie. Ciężko to rodzić paniom białym, co w sobie dzieci duszą, siedząc a wzdychając za stołem, ale nam, choć z tém łatwiej! Żeby czego jak tego! Jest kowal kowalicha, to będzie tego licha! Ale złe przysłowie, bo dzieci Boży dar, i pomoc i pociecha na starość —
I tak mówiąc, żartując, kadząc, uwijając się, śmiejąc, dodając odwagi biédnéj Hrypinie, Czyżycha przyjęła na świat przychodzącego Sawkę.
— A co niemówiłam, że syn będzie! zawołała. Dał Bóg syna matko! cieszcie się.
I podała dziécię obmyte Hrypinie, która je pobożnie pobłogosławiła; a chłopaka pchnęła na łan skarbowy do ojca, aby mu dał znać o synie. —
— Niech się ojciec u Ekonoma wyprosi, powiedziała, ta i przyjdzie gotować się na chrzciny. Choć to jeszcze u was przednówek, bo za pańską pszenicą ledwieście sobie pewnie kopę zielonego żyta pochwycili na kaszę; ale trzeba się zastawić u żyda, byle sute chrzciny wzprawić dla syna. Już taki postawi Hryćko krupniku i miodu, i oleju wybije, bo to post, będziemy jedli i pili za zdrowie trzeciego chłopca, jak pili my i jedli, za tamtych dwóch, co się zdrowe chowają.
— Gdzie nam tam na chrzciny stać, słabym głosem powiedziała Hrypina — ciężéj to teraz jak bywało. Dawniéj z roku na rok co zeszło, teraz i sukmanę na przednówku przedali za chléb i kartoflami ledwie dopędzili do nowego żyta —
— Cicho — przerwała stara — cicho! nie skarżcie się, a bądźcie dobréj myśli — Jakoś to będzie. Dał Bóg syna, to da i na syna. Ot, i ja tam od siebie przyniosę, i u was się co taki w bodni znajdzie i arędarz pokredytuje, na to co tam Pan Bóg z pola da — A taki będą wesołe chrzciny.
To mówiąc kręciła się baba, koło Sawki, który krzyczał w niebogłosy, jakoby wymawiał matce, że go na świat biały wydała, gdy jéj o to nie prosił.
Tymczasem nadszedł ojciec z łąki z kosą na ramieniu i z płaczem radośnym syna wziął na ręce.
— Nu, dał wam Bóg trzeciego, powitała go Czyżycha, cieszcie się Hryćku, a pocałujcie Hrypinę. Tęgi chłopak, kiedyś was wyręczy, a wy będziecie jedli spokojnie kaszę za piecem. Idźcie tymczasem bić oléj, ta i po wódkę poszlijcie, bo się tu nie obejdzie bez niéj. A nie żałujcie na chrzciny.
— Kiedyż bo ciężko matko Czyżycho, ozwał się Hryćko —
— Oj, nie gadajcie tego, przerwała mu stara. Wy to zawsze lubicie się skarżyć, a takić to żyjecie jakoś. Jest na polu, będzie w stodole i na stole — nie pomrzemy z głodu; ot i ja wam coś przyniosę pobiegnę.
I wyszła, a Hryćko pozostał, ale nie z założonemi rękoma koło łóżka; poszedł zaraz w drugą stronę szukać po kątach i wyciągać gdzie co było lepszego, aby uczcić chrzciny, swojego trzeciego.
A choć we wsi było dość pusto, bo kto nie wyszedł w pole na łan pański, to na swój wyruszył, uciekając z chaty, aby go choć o pół dniu Ekonom do jakiéj roboty nie wygnał, wkrótce do Hrypiny zbiegać się zaczęły stare sąsiadki, i młodsze z pola nawet, którym szczególny fawor Ekonoma dozwolił tego. Biegły jedne z życzeniami, drugie z radami, te pożyczały czego brakło, tamte w robocie pomagały wesoło, i zaruszało się w pustéj chacie, ożyło, zakipiało gwarem.
Cóż dopiéro gdy z zachodzącém słońcem, powróciła gromada z pola! Dopiéro to toczył się kto żył do Hryćkowéj chaty. I było tak aż do chrzcin, i dzień jeszcze po chrzcinach bo sute były, a wódki na wódki na nich nie brakowało i popili się kto żyw był, nawet gumienny, łanowy, wójt, pop, diak i starosta cerkiewny.
Otoż jak przyszedł na świat Sawka, który urodziwszy się płakał, płakał przy chrzcie gdy się wszyscy śmieli, płakał ciągle, choć mu się jeszcze uśmiechało wszystko i pełna pierś matki, wróżyć zdawała dostatnie życie.
Mamyż mówić jak się wychował? Jestli wychowanie jakie, wyobrażenie wychowania u naszych wieśniaków — Co umieją, czém są, tém się stają, sami o tém niewiedząc, i bez pracy tych co ich otaczają. Świat im się daje poznać, uderzając ich w oczy całą nagością swoją, potrzeba pracy, konieczność cierpienia, nie słowy, ale rzeczą przychodzi do ich serca —
Zaledwie pierś matki wyschłą porzucił i czołgać się począł, chłopak zdany na ręce mało co starszéj siostry, lub brata, wygrzéwa się w piasku lub błocie przed chatą, razem z kurami domowego śmieciska i starą lochą gospodynią podwórza. — Często krzykiem i płaczem okupuje on kawałek chleba, zimny kartofel, któren zgłodniałemu nie prędko matczyna ręka podaje. Często o krómkę spleśniałą walczyć musi z równie głodnemi psem i kotem, uczy się wzywać litości i niedarować swego. — Wydziéra matce płaczem, zwierzęciu napastnemu siłą. Lecz oto rośnie chłopię na słońcu, na dészczu, na wygrzanéj ziemi, mimo niedostatku, mimo głodu, rozrasta się jak roślina, któréj ziarno ma tyle siły, że jéj z ziemi niepotrzebuje i karmi się potężnie na wydmie piaszczystéj. — Ledwie powstał na nogi, nie może zostać bezużytecznym w chacie; większy już jego kawałek chleba, większa miska strawy, ale tuż praca, tuż obowiązki zaraz. Jeszcze na niepewnych kołysze się nogach, już pasie gęsi na wiejskim wygonie, już pilnuje cieląt, które szukają zielonéj trawy w burzanach dzikiego bzu, za wśią rosnących, już ojcu nosi dwojaczki w pole, już w chacie tysiące posług czynić musi. I nie zapłacze dziecina od znoju i pracy, chyba go psy nastraszą, chyba mu się garnki potłuką i matka obije i ojciec za czuprynę podgoloną wytarga. — Już mały, a potrzebny i rozum mu rośnie z siłami.
Patrzcie co umié Sawka, choć on chłopięciem takiém ledwie, jakie u panów chodzi z niańką na paskach. — W Cerkwi żegna się i czołem bije, gdy wiodą zmarłego z bochenkiem chleba na białéj trumnie, on rzuci garść piasku pod koła wozu, gdy pan przejeżdża, on się do ziemi pokłoni, aż długiemi włosy proch przed nim zamiecie; on wié gdzie wypas wolny, gdzie szkoda, on zna wieś i chaty, on poznał miary, on odróżni swoje bydełko od cudzego, swoje siedmioro owiec od sąsiednich choć i te i te czarne i kudłate, on wié drogę do siół sąsiednich, do lasu, do karczemki na rozdróżu, gdzie ojciec często przesiaduje. — A w głowie chłopca już obrazy świata i wyobrażenia obowiązków ułożyły się porządnie i wybiły dobitnie na wieki. On już dójrzał nieodrosłszy od ziemi, on wszystko wié i niczego nie ciekawy wkrótce, a wszystkiego zazdrośny. A nikt, nikt, nie powiedział mu jeszcze co dobre, co złe; on dobre tłumaczy korzyścią, a złe cierpieniem, posłuszeństwo strachem, miłość potrzebą. O biédne, stokroć biédne dziécię i dziwujecie się potém, że z seciny wyrastających samopas, dziko, jak chwasty pod płotami dzieci, wyrośnie dziesięć ostów i pokrzyw? Dziwcie się raczéj, że same osty i pokrzywy nie rosną.
A jednak kwitną i róże dziko, kwitną i lilje wonne wśród chwastów. Bo Bóg dobry i gdzie nie uczą ludzkie usta, tam uczy we śnie, uczy marzeniem, uczy przeczuciem, Aniół stróż, duch Boży i przychodzą im cnoty do serca, jak nasiona niebieskich kwiatów, nad wody, niewiedziéć z kąd, nie wiedziéć jak! Nieraz prawda, sto razy, na kielichu będzie kropla błota, na liściu plama rdzawa; ale jak się błotem nie umazać, rdzą nie zarazić, rosnąc w błocku na rudawinie. Darujcie im plamy!
Tak rosnął Sawka z drugiemi dziećmi, grzejąc się na progu chaty, póki się nie zerwał na nogi. Jeszcze czasem macierzyńskie oko zajrzało na dziecinę, póki chodzić siły nie miało, ale i wtedy poczęła się praca; i wtedy już nieraz pilnował Sawka schnącéj na słońcu pszenicy, hreczki, prosa, od ciekawych kur i jędycząt. A choć siły niemiał odpędzić natrętnego nawet wróbla, to krzyczał, póki kogo silniéjszego nie wywołał z chaty. A potém gdy począł chodzić, już był ojcu i matce posługą — udźwignął dwojaczki, mógł dzbanek przyniéść z wodą, ognia w garnku pożyczyć od sąsiada.
I zaraz myśléć począł, a piérwsze co się w małéj głowie jego pomieściło, — było: trzeba na chléb pracować.
Z tą myślą rosnął postępując od straży gęsi, do pastuszenia cieląt, wyganiania owieczek, do chwili wielkiéj, chwili wyjścia na człowieka, gdy został poganiaczem u pługa i trzaskał z bicza za kluką bron skarbowych.
Sawka był jednym z najroztropniejszych chłopców we wsi, z oczu jego biła pojętność i ta żądza ciekawa nauczenia się czegoś, stania się użytecznym. Nigdy nie zaleniwiał, nigdy nie zapragnął spoczynku, nigdy się nieodkradł od pracy, zawsze był do niéj gotów, z uśmiéchem, z poskokiem.
W wolne chwile, on dumał na progu chaty o jutrzejszéj robocie, lub budował te młynki na wezbranych strumykach pośród drogi, któreście nieraz może po wsiach widzieli. Kochali téż rodzice najmłodsze dziécię; ale kochali po swojemu, nie po naszemu. Większą kromką chleba, tłuściejszą miską strawy, liczbą kartofel tłumaczyła się ta miłość rodzicielska, która inaczéj objawić się nie mogła. Rzadki był uścisk matki, rzadszy pocałunek ojca, a najrzadszy wzgląd na młode lata, gdy szło o pomoc w pracy. Ale gdy zasypiał, przykryła go matka swoją świtą, ojciec sprawił buty za ostatni grosz i białą uszył sukmanę naszywaną sznurami z kapturem, w któréj Sawce było; jak się czerwonym pasem podpasał, tak wesoło, że się śmiał nieustannie idąc do Cerkwi, w Cerkwi saméj i powróciwszy jeszcze, gdy już chowali białą sukmanę i zdjęli kraśny pas. —
I tak szły mu te szczęśliwe lata młode — już w pracy ciężkiéj na wiek, przecięte tylko niewielą, przyjemnościami. Ale jak było, było mu dobrze i nie skarżył się.
Tak Sawka, dobiegł lat kilkunastu i został chłopakiem liczącym się w chacie, potrzebnym. Już się rodzicom wypłacił, matce za chwilę boleści, ojcu za pas i sukmanę. —
Dotąd wesoły był i raźny, ale niedługo, niedługo; bo téż Bóg nasłał na chatę ciężkie lata. Naprzód zmienił się dawny Ekonom, który jakkolwiek ciężki, dawał się przecie ubłagać włóczebném, kwatérką, czarnymi oczyma dziewcząt i pokłonami panów gospodarzy. Hrabia właściciel wioski, wyjechał nagle, zostawując rządy chciwemu Pełnomocnikowi, któren zaraz pozmieniał podręcznych i nowy uciążliwszy jeszcze niż kiedy, porządek wprowadził. Niedość że nie było karbów, tabelli i pańszczyzny, nie dość że dni kobiéce nie liczyły się za nic, że prządki w dzień szły do Rządcy na folwark, nie dość że trzeba było wychodzić z chaty, gdy szarzało na dzień, czekając nie raz świtu w polu; ale jeszcze potworzono daniny i osypy nowe, któremi przemyślny plenipotent zwiększał swoje dochody.
Padła na całe sioło żałoba i nastały dni okropnego ucisku. Nikt skarżyć się nieśmiał, bo któż nie wié, co skarga podwładnych? Za skargę wyciśniętą nadużyciem, karzą gorzéj niż za nieposłuszeństwo, niż za swawolę i bezprawia — łatwiéj darują złodziejowi, niż temu co się śmié skarżyć, choć Bóg widzi, że nieraz wytrzymać trudno, niepodobna!
Nowy Ekonom, jak zwykle nowi, począł od chłost niemiłosiernych, od zaszczepienia grozy i wpojenia posłuszeństwa. Było czy nie było za co, on bił i bił od rana do wieczora. A gdy który do Rządcy poszedł i poskarżył się, to Rządca poprawił jeszcze po Ekonomie — Pan był daleko, Bóg wysoko, jak mówi proste przysłowie, a rosa oczy wyjadała.
W chacie Sawki nie było mołodycy hożéj coby uśmiéchem wyciśniętym strachem, Ekonoma poskromić mogła, nie było dostatku, którym by się dał ująć; siemja nie wielka, a gnali ich bezustanku. Starszego brata zajęli na pastuszka do owiec i odebrawszy go, choć za to nie odliczali ani pańszczyzny, ani dni letnich, ani kop, ani czynszu, jeszcze go chacie karmić kazali. Drugi brat chodził już za pługiem jako tako na swojém polu, to téż nie postał w chacie dnia jednego. Ojciec raz wraz szedł do pracy, matka podobnie — ledwie się czasem jeden Sawka zostawał u wygasłego ognia, zimną strawę roznosząc na cztéry strony, ojcu, matce i braciom! Ciężkie było życie, a wzdychając podoływali mu jednakże, tylko starszy brat bity co dzień we dworze, popuścił głowę i ręce, pobladł, zachorzał, zakaszlał, zachrypiał, słabnął chodząc za owieczkami — i w jesieni umarł.
Jak umarł, to mu zbili z cztérech opółków trumienkę i przedali pas, żeby dobrodziejowi za pogrzeb zapłacić, i popłakała matka i zadumał się ojciec i zawodzili na pogrzebie wiodąc go na mogiłki, a gdy pochowali, zapili, powzdychali, postawili krzyżyk w głowach, położyli kamień na nogach, posadzili brzozę na piersi, ta i zapomnieli o Parchomie —
— Tak mu było przeznaczono! mówiła Hrypina płacząc — A ojciec powtarzał —
— Pójdziemy i my za nim!
A stara Czyżycha, co się jeszcze włóczyła nałajała ojcu i matce.
— Porzućcie narzekać — Bóg dał, Bóg wziął, a kto jemu życia skrócił, ten odpowie za niego. Wam jeszcze dwóch zostało, nie każdy i tyle ma — nie zakładajcie rąk, otrzyjcie oczy, ta do roboty.
Tak się i stało, w tydzień, przy pracy, przy doskwiérających trudach, musieli biédacy zapomniéć o starszym synu. — A na miejsce najstarszego, wzięto średniego z chaty, choć ojciec trzy razy ze łzami prosił Ekonoma, aby mu go zostawił, choć dziesięć razy matka podchodziła do Ekonomowéj i wyniosła z domu do ostatniéj kury, do ostatniego lnu dziesiątka. Ekonomowa gładziła ją pod brodę, brała podarki, obiecywała instancją do męża, a dla tego chłopaka nie puszczali. Gdy Hrypina ostatni raz z próżnemi rękoma przyszła na folwark, zbyła ją pani Wolska kwaśną miną i na tém się skończyło. Hrypina milcząca, z suchemi oczyma powróciła do chaty. W chacie rady dać sobie nie było można, nie było nie raz komu jedzenia zgotować, gdy gospodarza i gospodynią wójt wypędził, a jeden Sawka pozostał, jeśli i tego nie użyto jeszcze. Hryćko chodził zasępiony, blady i siadywał w progu chaty patrząc w milczeniu na mogilnik, któren widać było na wzgórzu, między brzozy i dębami, najéżony krzyżami i posypany mogiłkami.
A Czyżycha, która się jeszcze włóczyła pocieszała ich po swojemu, wyschłą kiwając, ręką przeciw dworu.
— Było dobre, nastało złe, przejdzie złe, dobre będzie. Nie wiekować tu jemu, nie stanie Ekonoma, a taki chłop chłopem zostanie.
— Ależ matko nie wytrzymamy! mówił Hryćko —
— Ej wytrzymacie i przetrzymacie jego szepleniła stara. Wierzcie mnie, przebyła ja wiele. Byli tu już różni — pamiętają ludzie pijaka Litwina i łotra tego, co to go pan uwolnił, a z chłopa, kapotowym zrobił, co się znęcał nad nami, jakby nie nasz był. Wzięli taki djabli obudwóch a my zostali. —
I szła daléj pocieszać, léczyć, babić, swatać i zawodzić z płaczkami.
Tymczasem miesiące za miesiącami płynęły, a ludziom się nie polepszało; owszem widno było spójrzawszy po wsi, jak w niéj rządy sprawiano.
Nie te to już było sioło co przedtém, z białemi chatami, z ryczącém, tłustém bydełkiem, z wesołym ludem, który raźny, ochoczy do pracy, biégł na hulankę niedzielną, do karczmy i białemi świtami, krasnemi pasami, sutemi czapkami, popisywał się w Cerkwi. — Chaty czarne i okopcone stały gdzieniegdzie waląc się i przechylając w tę i ową stronę — bydło chude, wymęczone, słabe, wracało z paszy z wciągniętemi bokami, ludzie smutni chodzili w powszedni dzień i święto w czarnych koszulach, w odartych świtach. Niedziela nie gromadziła ich do Cerkwi, bo się wstydzili pokazać w niéj ze swojém ubóstwem, nie szli téż ze skrzypki i cymbałami do karczmy, bo i pohulać za co nie było; ale gwałcąc dzień święty, musieli nieboracy, gdy im czasu w tygodniu robić co sobie nie zostawiono; biédz na swoje pola i sianożęci. Chudoba wypadła, owce wilcy wychwytali, świnie wystrzelali w szkodzie, drób wyszedł na podarki, ludzie chorzeli i marli — pusto było na siole. A dwór nie zważał na to i Rządzca co był najechał na folwark dwóma jednokościstemi szkapami, czwanił się teraz w koczobryku piątką koni w krakowskich chomontach. Ekonom co się przywlókł na mizernéj kobylinie, wioząc za sobą na wołowéj furmance żonę z blademi dzieciakami i zielony kuferek lekki bo pusty, jeździł teraz nejtyczanką, trzema gniadoszami i palił zalibocki tytuń z piankowéj fajki.
Lecz wróćmy do Sawki. I Sawka stracił wesołość przy pracy nad siły; ale nie skarżył się przed rodzicami, bo widział, że oni temu nie winni i rady nie dadzą, pracował z niémi, stękał z niémi, pomagając im i w robocie i w żalach. Był to już chłopak dorosły, co sam wiódł pług na pole, sam jechał do lasu, nie raz starego ojca wyręczył.
Ojcu téż już chorzało się i głowa posiwiała i niegolona porosła broda i plecy się pochyliły i nogi drżały. Matka także nieboraczka złamała się w pracy ustawicznéj, zestarzała i kaszlała, jak Parchom, a za kaszlem mówić często nie mogła. I nie było już Czyżychy, coby jéj ziela jakiego pić dała, bo starą Czyżychę wywieźli na mogiłki i pochowali, gdzie prosiła, pod starym dębem, zwanym dębem Iwana. A ten Iwan był to sławny niegdy bogacz na wsi, ale dawno temu pomarł, kiedy mu już stary dąb wyrósł nad głową; tylko go jeszcze przecie wspominali, bo był bogaty jak pan i gdyby był chciał to by był wioskę zakupił, tak miał wiele piéniędzy pozakopywanych w ogrodzie, w chacie, w stodole — I znaleźli ich trochę po śmierci, a resztę gdzieś tak ukrył, że nie mogli natrafić. Kopali synowie, kopał dwór, ale napróżno. —
Otoż tam i Czyżychę, koło niego pochowali, bo była jego rodu, z téj saméj chaty, która zubożała nareszcie i upadła tak, że pole pustką zostało i dwór je sobie zasiéwał, zostawiwszy tylko z łaski kawał ogrodu staréj Czyżysze.
Ojcu staremu, przychodziło nieraz na myśl ożenić którego syna; ale starszy przy dworze był u owiec pastuchem, a młodszy choć i lata miał jak trzeba, to ciężko go było ożenić bez pomocy dworu, bo chata podupadła, a na wesele to taki zawsze trzeba i na wódkę i na korowaj i na podarki i dla popa i na wszystko. Wesela nie zbyć wiatrem i słowem. A tu bardzo a bardzo zdałaby się młoda synowa w domu, bo Hrypina, chrypiła i kaszlała coraz to gorzéj i sąsiadki nie raz z litości, strawę przychodziły gotować, bo ona leżąc większą część roku, nie zdążała nawet tego.
Jednego wieczora słyszał Sawko, jak do ojca do chaty, wszedł stary sąsiad Jurko — siedli na ławie pod piecem i zaczęli rozmawiać po cichu.
— A co to będzie z nami? rzekł Jurko, toć to Hryćku kumie, co godzina to nowina, coraz gorzéj a gorzéj — A pókiż tego będzie —
— Sam Pan Bóg wié póki —
— Nu, czas żeby się to skończyło, daléj nas pogubi ze szczętem psia wiara Lach bez sumienia —
— Nie gadajcie tak głośno, znajdzie się co posłucha i do dworu poniesie —
— Bierz diabeł i dwór i donosczyków, ozwał się Jurko, nie długo już panowanie ich się skończy.
— Nu, to jak.
— Nie wiécie co zrobił łysy? (tak zwali Ekonoma.)
— Mało on narobił.
— Wczoraj tak obił Denisa Pilipowego, że się położył i pewnie nie wstanie. Będzie sąd, zjadą z miasta, ta i powiémy co on tu wyrabia —
— Oj! oj i bardzo go nastraszycie, odparł Hryćko — licho go nie weźmie! Wytrzęsie połowę trzosa, co go nabił przez ten czas jak się nad nami znęca, zapłaci i wysiecze na nowo, tych co przeciw niemu poświadczą.
— Nu, niechaj choć zapłaci — rzekł Jurko —
— A jak będzie goły, gorzéj nas będzie darł, odparł Hryćko — Uważaliście że teraz taki zwolniał jak poszył się i śpi dłużéj i na polu nie siedzi jak dawniéj. Niechaj no zholeje, będzie znowu taki diabeł jak był.
Jurko pokiwał głową i zamilkł.
— A kto wié, może my go wysadzim.
Hryćko westchnął.
— Niedoczekanie nasze.
— Poprobujem, rzekł Jurko, niech no cała gromada panom Sądowym zacznie śpiéwać, co tu było, co z nami wyrabiał, jak się znęcał, jak zdziérał; taki oni nie dadzą mu tu rządzić. Wszakże i niedaleko w Hrehorowie, było tak kubek w kubek z Ekonomem i wypędzili go.
— Poczekajcież, niechaj Denis umrze.
— Już ja nikomu śmierci nie życzył, rzekł Jurko, i Denis mnie krewniak, a niechajby umarł, bo by wioskę wybawił i my o nim jak o Dobrodzieju wspominali.
Gdy to mówili, wpadła z płaczem Pilipowa zawodząc.
— Oj dziécież ty moje, oj synkuż ty mój, na to ja ciebie hodowała, na to ja ciebie karmiła, na to ja pielęgnowała, żeby stara po tobie płakała —
— Co wam? spytał Hryćko.
— Oj! zapłakała stara, Denis mój, Denis.
— Zachorzał, ta i wyzdrowieje, rzekł Hryćko —
— Oj! niechorować już jemu, wołała matka, a zdrowemu leżéć w czarnéj ziemi.
— Umarł! krzyknął Jurko chwytając się z ławy.
— Oj biédnaż ja sierota, bez mego gołąbeczka, bez mego sokolika, bez mego Denysa! bez mego syna! Oj! biédnaż ja stara, z kijem mnie i z torbą w świat. Już chata upadła, już my poprzepadali.
— No! no, nie frasujcie się Pilipowa, rzekł Jurko, nie da wam Bóg zginąć, ot dawajcie znać do Popa dobrodzieja, taż to waszego syna pobił Ekonom i on z poboju umarł.
— Cała wieś widziała, szlochając i zawodząc, mówiła stara, bili go do krwi że się z ziemi zbity podniéść nie mógł, i położył się zawlókłszy do chaty, i nie wstał.
— Także i gadajcie matko i idźcie do popa, bo jak go schowają, to przepadnie wasza krzywda —
I w chwili cała się wieś poruszyła, choć to był wieczór, jęli starzy gromadzić się pod karczmę i szeptać po cichu — Zmawiali się jak mieli mówić na śledztwie. Stary Jurko rej wodził między najzawziętszemi nieprzyjaciołmi łysego, nie mógł mu on darować jednego kańczuga, któren spoczął mu na grżbiecie niewiedziéć za co — choć pracował równo z drugiemi.
I Wójt poszedł dać znać do dworu do Ekonoma o śmierci Denisa. A Ekonom przestraszywszy się pobiégł do popa, prosząc aby go pochował. Wprzód jednak dobiegła z płaczem stara Pilipowa i o wszystkiém Xiędzu doniosła. Xiądz odmówił pogrzebu — Napróżno Ekonom prosił, próżno ofiarował podarek, Pop nie dał się pokonać. Łysy szarpiąc resztę włosów, zły jak djabeł wyleciał z plebanij i popędził na folwarek. Na folwarku piekło, hałas, krzyk. Rządzca wali wszystko na Ekonoma i stawi mu się groźno. Niéma rady, potrzeba gromadę przekupić, aby nic nie mówiła na śledztwie. Choć noc, choć słotna pora, bieży łysy pod karczmę. Kwaśno mu się zrobiło, gdy ujrzał pod wsią lud kupami gromadzący się i szepczący po cichu, domyślił się, że na niego się umawiają.
Jak nie swój wszedł do pustéj izby gościnnéj i posłał Wójta po ludzi — Gromada przyszła w ponurém milczeniu — Ekonom nie wiedział jak począć; ale złagodniał jak baranek, nie klął, nie rzucał się, nie piorunował, nie posyłał z diabłami.
— Dzieci moje, rzekł.
— Dobry z ciebie ojciec — szepnęli starzy w dumie —
— Zrobił tu się przypadek —
Milczeli, on potniał i czerwieniał mówiąc.
— Denis Pylipiuk umarł. Nu, umarł to i wieczny mu odpoczynek. Co dziwnego, chorował dwa tygodnie i skończył. A tu szalona ta Pilipowa do mnie się uczepiła, że ja go pobił. A jak ja jego bił? Toż wy wiécie wszyscy, ja go tylko trącił, on dawno był chory, jabym się był bał go ruszyć — A pop zły na mnie, że ja jemu nie pozwalam was obdziérać moje dzieci i mówi że go nie pochowa. — Trzeba śledstwa, będzie śledstwo — A wy moje diteńki powiécie prawdę świętą, chorował, umarł. Ekonom nikogo nie bił, nie zabijał, i jemu nic nie zrobił!
Skończył, wszyscy milczeli ponuro — Nareszcie Jurko wyszedł i pokłoniwszy się chciał cóś gadać — ale Ekonom mu przerwał.
— Nu, teraz wódki dla gromady! Hej! arędarz, daj wódki!
— Bardzo dziękujemy, rzekł Jurko, nie potrzeba nam waszéj wódki i waszéj łaski —
— Co ty chamie?
— Nie gniewajcie się, mówił Jurko — Skończyło się wasze panowanie, a co było i jak było, to powiémy, poświadczym wszyscy i krzyż pocałujem na to — Ot tak — płakali my, zapłaczecie i wy i wasze dzieci.
Ekonom chciał grozą, ale się pomiarkował, że to by jeszcze gorzéj było i znowu w prośby. Ale gromada, którą Jurka przykład ośmielił, głucha była na wszystko, a łysy próżno przepiwszy wódką do nich, gdy żaden usty nietknął nalanego kieliszka, jakby się wszyscy pić zarzekli, nazad uciekł do dworu.
Ale nie w ciemię bity, wyprawił zaraz Ekonomowę z dziećmi do gromady. Tu już inaczéj poczęła Jéjmość, i niezgorzéj, bo zaklinaniem, że tego więcéj nigdy nie będzie, że ona mężowi dawno mówiła, iż bić tak nie trzeba, że ona się wstawiała, prosiła za niémi — Nakoniec zawołała —
— Nie gubcie mnie i dzieci moich, zlitujcie się nad niémi niebożętami — Ja wam przysięgam, że mąż nietknie żadnego — Nie gubcie dzieci.
Aż wyszedł Hryćko i rzekł.
— A jak on nasze dzieci pogubił? A jak mego Parchoma na mogilnik wyprawił pracą i biciem. Mało my was prosili, nie gubcie naszych dzieci? Mało my chodzili do dworu i płakali a nic nie pomogło?
I rozeszła się gromada po wsi, a Ekonomowa z płaczem powróciła na folwark. Co tam była za scena, nie opiszę, cała noc przeszła na wymówkach, narzekaniach, przeklinaniach, bezsenna, straszliwa, jak kara za przestępstwo. Bo wiedział Ekonom, że w najszczęśliwszym przypadku, usunięty zostanie opłaciwszy się dobrze, doktorom, asessorom, i całemu Sądowi, i odarty, miejsca nie znajdzie prędko. Chléb to więc jego i dzieci, uchodził mu z ręki.
A po chatach szepty były i narady, zmawiali się starzy, jak i co mówić mieli, co kto wiedział, teraz wyniósł i wyrzucił i przypomniał, by winnego potępić. —
W świetlicy Pilipiukowéj, na górze, leżał zmarły Denys na środku, a matka zawodziła w kącie siedząc, ojciec stary płakał w progu, siostry ociérając oczy fartuchem gotowały coś przy wpół wygasłym ogniu. Pełna chata starych bab, które wchodzą i wychodzą, a w sieni szepczą z sobą kiwając głowami. Na stole flasza zielona z wódką, i raczą się staruchy, do łez rozczulając.
I Sawka wybiegł z chaty, ścieżką mimo studni i gruszy wdrapał się na górę, wszedł do chaty, stanął w progu; spójrzał na posiniałą twarz Denysa, aż mu się brat przypomniał i łza się potoczyła na rękaw świty. —
— Płakać i weselić się, rzekł w duchu, jeden umarł, a wszystkim lepiéj będzie! tylko żal staréj matki — I nasza tak płakała Parchoma, gdy go wieźli na mogilnik. Sława tobie i dzięki Denysie, bo ty umarłeś, żeby nas wybawić z ucisku, i będą ludzie w sto lat chodzić na twoją mogiłę a ciebie wspominać —!
I wyszedł po cichu, wracając zamyślony do chaty, w któréj tylko stara matka jęczała na łóżku, niemogąc już powstać, tak była osłabła. —
Nazajutrz koło południa, dzwoniły pocztowe kołokolczyki na drodze od miasteczka; ludzie powybiegali; jechali panowie Sądowi (jak ich nazywają pospolicie) z czerwonemi kołniérzami; i naprzód stanęli przed arędarzem dla rozwiedzenia się o słuchach chodzących. Tu ich otoczyło zaraz chłopstwo, ze skargami. Jurko stary przodkował; a gdy go spytał jakiś tam otyły urzędnik, z czego Denys umarł, odpowiedział w brew —
— Z poboju!
Wszyscy za nim drapiąc się trochę w głowy ciszéj lub głośniéj, powtórzyli — Z poboju. I Sawka co tam był przypadkiem dodał półgłosem także:
— Jak mój brat Parchom.
— Oj! Ekonom bo to, Ekonom, kończył Jurko, skórę z nas zdziéra — Od lat dwóch czy trzech jak tu siadł, my do siebie niepodobni. Chudoba wypadła, my zubożeli; a mało to ze zgryzoty, a mało to z głodu popuchłszy wymarło?
Śledstwo zajechało na folwark i tegoż dnia rozpoczęły się badania. Obejrzenie ciała okazało, że pobój świéży mógł się do śmierci przyczynić, chociaż zdało się i być mogło (doktór dał się zapłacić) że zmarły, umarł z nagłego napływu krwi do górnych trzewów i rodzaju apoplexij, mającéj przyczynę w usposobieniu jego, nie w tym przypadku — Tak ni czarno ni biało, osądził niemiec doktor, któren zebrawszy krocie, na urzędzie swym powiatowego lekarza, jeszcze się nie wahał przedawać za kilka rubli — Zeznania gromady, która pokonać się nie dała, ani ofiarami wódki, ani zaklęciami i prośbami Ekonoma, cale inny obrót dały rzeczy. Okazało się z nich, tyle nadużyć w zarządzie majątku, tyle ucisku, tyle bezprawiów, iż natychmiast Rządzcę, który ręce od wszystkiego umywał i walił wszystko na Ekonoma, zmuszono do odmiany podręcznego.
Wielka była radość gromady i cała wieś weseliła się przy pogrzebie Denysa, na którym tylko matka biédna z kilką krewnemi trzymając się trumny zawodziła. Reszta śpiéwała i hulała i hulała w karczmie. Wzięto podpiskę z Pana Ekonoma, iż więcéj nigdzie nie wejdzie w służbę, póki śledstwo nie zostanie skończoném; i gdy lud biédny szalał, on wyjeżdzał już z wioski. Na widok jego wózka, wybiegła zgraja kłaniając mu się nisko, prześpiéwując, szydząc, a cymbalista ze skrzypkami do wrót ostatnich za sioło go przeprowadzali.
Po tym wypadku, czy się Rządzca zląkł, czy się już do sytości napasł, ale i on zwolniał. Przyjął młokosa za Ekonoma, któren latał cały boży dzień i całą noc za mołodycami i dziéwczętami i pokoju im niedawał. Z tego śmieli się tylko obojętni małżonkowie, ojcowie i bracia.
Sawka dorastał i jemu już zaczynało chodzić po głowie o ożenieniu, i przed Cerkwią w Niedzielę i Święta, stawał a przeglądał przechodzące dziewczęta — Czuł że mu lubo było, choć popatrzéć na krasawice. — I wabił je uśmiészkiem i zaczepiał słowami i chwytał nadybawszy sam na sam, po chłopsku całując przemocą.
A we snach marzyło mu się nieraz o jakiéjś dziewczynie, któréj nigdy nie widział, wysokiéj, silnéj, rumianéj, wesołéj, z którą szedł do Cerkwi — I marzyło mu się szumne wesele. —
Aż się powyuczał piosnek, żeby ulżyć sobie i śpiéwał je za pługiem idąc, za radłem, za broną; a w niedzielę odpoczynku, to szukał oczyma téj pięknéj dziewczyny, która mu się raz wraz we śnie marzyła — Było ich wiele pięknych na wsi, ale takiéj nie było. I nie bardzo go piekło w serce, że nie znalazł téj, któréj szukał; za pracą, za niedostatkiem, nie było czasu myśléć bardzo o dziéwczętach. Jednakże coraz a coraz częściéj snuły mu się po głowie i przed oczyma. Co ich dawniéj nie widział prawie, to teraz spotykał wszędzie.
Jednego razu, a był to prażnik we wsi, Sawka z dwóma innemi, nahulawszy się do wieczora w karczmie, do któréj żydek przemyślny, aby oderwać od kanonu, sprowadził niekosztowną muzyczkę; — wyjrzawszy że mrok pada, wyjéżdzał na nocleg. Pozbiérali swoje konie i śpiéwając wesoło, aż się pieśń daleko po rosie rozchodziła, w piękną noc xiężycową wyjeżdzali w las, na dolinę. — A choć im było tęskno swoich porzucać na hulance, jednakże jechali chłopaki, bo konięta głodne, prosiły się na paszę, a nazajutrz trzeba było jechać z transportem do Uściługa, gdyż Hrabia zażądał piéniędzy od p. Rządzcy, a p. Rządzca nie czekając sannéj, odstawiał zboże przedane żydom.
Jak wyjechali chłopcy w pole, a potém ku lasowi, porzuciwszy za sobą, gwarliwą i śpiéwającą a napiłą wioskę, która się jeszcze ruszała jak we dnie; gdy ich dobiegły śpiéwy mołodyc i brzęk cymbałów, żal się hulanki zrobiło — I jeden do drugiego mówili — Niechajby konie za sianem przeszłoroczném tę noc postały. Ale wyjechali, to i jechali daléj w las.
Na zielonéj dolinie, otoczonéj brzozami i dębami, pozsiadali z koni, popętali je, wykrzesali ognia i rozłożyli sobie suszy. Tu, gdy się konie pasą, parobcy gadają i śmieją się a Sawka z niémi.
— Taki bo, co żal to żal prażniku, rzekł jeden.
— Eh, dodał drugi, my tu, a tam moja Maryna z kozakiem dworskim hasa!
— Dałbyś jéj pokój, zaśmiał się Sawka, ona z ciebie drwi, jéj kozaczy sełedec zajechał w głowę, a o tobie ani myśli. Jeszcze kozak psia wiara, gra na teorbanie, ta i śpiéwa, to jak jéj zacznie różne tam swoje pieśni dudlić, dziéwczysko samo nie wié, jak do niego za pieśniami lgnie. Tak to wszystkie dziéwczęta.
— Nu, nu, a taki będzie moja, rzekł piérwszy —
— Tém ci gorzéj, przerwał Sawka, bo ty jemu nie sobie weźmiesz żonę.
— A, no zobaczemy!
I pomilkli. Po chwili ozwał się drugi —
— Oj! tam hulają!
— A tobie żal taki hulanki —
— Jak nie żałować, ta to jeden prażnik w roku —!
I słyszeli, (bo nieopodal to było odewsi) śpiéwy dalekie i wykrzyki pijanych.
— Niewytrzymam, krzyknął zrywając się piérwszy, mnie się zdaje, że ja słyszę kozaczy głos!
— A to wracaj na wieś!
— Tak i będzie — odpowiedział parobek — jednego konia zostawię, a drugiego wezmę i pojadę —
— Właśnie my to twojego będziemy pilnować —
— Dam porcją —
— To co innego.
— A chcesz Sawka drugiéj porcij, rzekł drugi, popilnuj i moich, a ja wrócę także.
— Niechaj tak będzie — a jak mnie wilcy z końmi zjedzą —
— Ej, teraz wilki nie straszne —
I rozśmiawszy się parobcy, na konie i nazad do wsi. Sawka w lesie został sam jeden. Przyrzucił gałęzi na ogień, ukrążał tytuniu do fajki, położył się i dumał sobie — Wiatr szeleszczał w dąbrowie, sowy hukały — kiedy niekiedy rżały konie, trzeszczała susz na ognisku, a wśród nocnego milczenia przerywanego tylko temi głosy lasu i ognia, z daleka słychać było prażnik sielski, jak śpiéwał, jak hukał, jak szumiał.
Dwie drogi szły mimo doliny, na któréj Sawka pozostał, jedna w las, druga do Hryhorowa, trzecia do Biesiadek po za krzakami, między dąbrową a łąką. — I temi dwóma wracający goście z prażniku, przechodzili raz wraz i śpiéwali mu, aż chłopcowi te śpiéwy do serca dojmowały, bo sam jeden noclegował, gdy wszyscy hulali.
Jeszczeż kiedy pijany głos staréj kumy lub opilca dziada, przerwał nocną ciszę nocną, to Sawka podniósłszy tylko głowy, posłuchał i pokiwał nią. Ale kiedy, zaleciała do niego piosenka miłosna, z kaliną, z zuzulą, z tęsknotą za miłym gołąbkiem, ze łzami, z rucianym wiankiem, nucona głosem mołodycy lub dziewczyny, któréj biała chustka migała w oddaleniu, to mu tak serce biło, tak się wyrywało, że by był oddał co miał do ostatniéj świty, aby tam pohulać z niémi, posłuchać śpiewu i popatrzéć w czarne oczy. — Ale daléj, daléj rzadsze były głosy wracających, znać ci co mieli wracać, przeszli, a reszta nocowała we wsi u krewnych, kumów, swatów — lub pod ławą u arendarza. — I Sawka drzémać począł, a ogień gasnąć.
Nagle krzyk go doleciał; krzyk przeraźliwy. Porwał się — ucichło. I znowu bliżéj ten sam krzyk — krzyk kobiéty — Sawka kija wyłamał i na nogi — Stoi, czeka. Trzeci raz, wyraźniejszy, okropniejszy, tuż po za krzakami, dał się słyszéć ten sam głos, bez wyrazów, wołający pomocy.
Sawka wybiegł na drogę.
Xiężyc świécił nad ługami, na których biała para się unosiła — Między ługiem a dąbrową szła drożyna górą; na drożynie postrzegł Sawka, dwa cienie migające i zbliżające się ku niemu. Jeden biały, czarny drugi — Szybko leciała dziewczyna, szybko ją gonił mężczyzna. I poznał Sawka, że to nie był parobek, bo się za nim jak jaskółce ogon, dwie cienkie poły sukni zwijały, i czarnemi, cienkiemi nogami dybał jak żuraw. A dziewczyna w białéj chustce na głowie, z rozpuszczonym na wiatr fartuchem, podniesionemi rękoma, biegła, biegła — I coraz bliżéj był mężczyzna, coraz okropniéj krzyczała kobiéta. Sawka stał w krzaku ukryty; a serce mu biło, silniéj niż na piosenkę i ściskał kij w ręku, że go mało nie zgruchotał. —
Prawie przed samym już Sawką, dognał mężczyzna kobiétę, pochwycił za fartuch silnie i zatrzymał wołając.
— Taki bo nie ujdziesz — latawico!
A dziewczyna wyrywając się krzyczała i wołała to matki, któréj nie było, to ojca, to braci, jak szalona —
— Puszczaj, puszczaj, krzyknęła —
— O! teraz ty moja, zawył mężczyzna —
A Sawce krew pobiegła do głowy i wyleciał z krzaku z pałką, a z tyłu zabiegłszy gruchnął w łeb jegomości, ten w chwili puściwszy kobiétę, zaczął krzyczéć sam pod razami kija, którym go nieżałując ręki obrabiał Sawka. Dziewczyna podbiegła kilka kroków stanęła i patrzała w milczeniu — a dognany nie bronił się, tylko prosił, w ręce całował i płakał.
Sawka go poznał, ale poznawszy Ekonoma do którego miał żal nie jeden, jeszcze lepiéj raz rozpocząwszy okładał. Wkrótce téż Sawkę Ekonom wypraszający się rozpoznał także i jął mu grozić. Ale chłopiec śmiał się — Wreszcie puścił biédaka ochłostanego i kazał mu wracać do wsi. Gdy się to dzieje dziewczyna stoi w milczeniu i patrzy —
— Zkąd ty, pyta jéj Sawka — nie nasza?
— Z Hryhorowa —
— Jak tobie imie —
— Naścia.
— A czego ty sama —
— On mnie od karczmy pognał w pole, a z pola ja uciekła aż tu, a tam matka została się i swoi. Teraz strach do domu powracać i do was, bo on gdzie przydybie na drodze.
— Ja ciebie odprowadzę?
— Bądź łaskaw — A ty z kąd? dodała dziewczyna.
— Tutejszy —
I tak mile w uszach parobka dźwięczał głos dziewczyny, że zabywszy o koniach w dolinie, poszedł z nią aż do wsi. A idąc do wsi przypatrzył się jéj dobrze i naśmiał się wesoło i nażartował. I czy to że noc była, czy że mu się tak przydało, wszystko mu się zdało, że to była ta sama, którą widywał we śnie, choć jéj nigdy nie widział; tylko młodsza, cieńsza — Bo Naścia miała ledwie lat piętnaście, smukła jak brzoza, czarnooka, rumiana, tak była piękna jak jaka pani! I gdybyś jéj twarz włożył na białe ramiona pańskie, nie powstydziłyby się jéj żadne; takie miała czarne oczy, takie usta maleńkie, taki nosek cieniuchny, takie kosy długie i miękkie. —
Już byli blisko wsi, a jeszcze Sawce wracać się niechciało. Aż spotkali rodziców, którzy jéj płacząc szukali, bo była jedynaczka i bardzo ukochana u nich. Z początku ojciec wpadł na nią i na Sawkę, ale gdy ten opowiedział wszystko, a dziewczyna przypomniawszy strach, zawodzić zaczęła, tuląc się do matki, to dziękowali mu serdecznie, że dziecko od złego człowieka wybawił i ojciec prosił Sawkę na miarkę. Ale on odmówił, bał się o konie swoje i zaraz wrócił do nich.
Nieraz się jeszcze obejrzał za piękną Naścią, poskrobał w głowę, myśląc o Ekonomie, nim przybył na dolinę. Na dolinie ogień wygasł, że ledwie kilka węgli zostało. Rozdmuchał go parobek niespokojny, bo koni nie widać było i myślał że je najrzy jak ognia rozpali. Ale próżno dmuchał i dokładał, oświéciła się cała dolina, koni nie widać, niéma —
Nie żarty — Sawka w gąszcz, po śladach, przez łomy — I tam ślady i tu ślady, nie wiedzieć gdzie iść, świéżo nałamane gałęzie, udeptana ziemia i pęta porwane leżą na murawie —
Widocznie byli tu złodzieje —! Ale jak gonić za niémi? za czém? — Sawka rozmyśliwszy się pobiegł do wsi — zastał jeszcze hulankę w karczmie, krzyknął do swoich, pochwytali konie i rozbiegli się na wszystkie strony za zgubą. —




DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.



Cały następujący dzień spędzili w pogonie za złodziejami; napróżno rozpytywali się po drogach, po wsiach, po karczmach, żydów i chłopów, nikt im o koniach nieumiał nic powiedziéć. Widać złodzieje poprowadzili je manowcami lasami do granicy, może za granicę. Dowiedział się Sawka, że nazajutrz jarmark w miasteczku o trzy mile i niewracając do wsi, pognał ze swojemi na jarmark. Pochowali się po karczmach i poglądali na konie, ale napróżno. Nigdzie swoich się niedopatrzyli, ani się o nich dowiedzieli —
Wieczorem już powracać mieli do wsi, kiedy znajomy gospodarz z Hryhorowicz, nadbiégł oznajmując o koniach. Poprowadził je żyd pocztowym traktem — Chłopcy siedli na szkapy i daléj za nim. Dognali go w karczmie i porwali za swoje poznawszy. Żyd rwąc pejsy na głowie, przysięgał i brał na świadki wracających z nim z jarmarku, że kupił te konie u nieznajomego chłopa; nic to niepomogło. Chciano jeszcze wiązać żyda, i rudowłosy niedopominając się już zabranych koni, umknął, że go znaléść nie było można. Niechodziło już naszym o złodzieja, odzyskawszy swoje, nie tracąc więc czasu, popędzili nazad do wsi i dobrze już zmiérzchło, kiedy do niéj wrócili, bo Sawka wstępował do Hrehorowicz do Naścinéj chaty, opowiadać swoją biédę i wypił z ojcem kieliszek.
Zaledwie Sawka na próg chaty stąpił, Sotnik przyszedł wołać go do dworu. —
— Oj będzie biéda, rzekł sobie w duchu, i zaczął szeptać z ojcem. Ojciec pokiwał głową niespokojny.
— I niebyłeś na tłoce — dodał — ale staw się tylko śmiało, a nic nie uważaj. Powiédz żeś jeździł za końmi, co były pokradzione.
Poszedł Sawka z Sotnikiem do dworu, a raczéj na folwark, gdzie go niespokojny Ekonom czekał. Poznał on był Sawkę w nocy i czuł jeszcze na grzbiecie razy jego kija, przysięgał mścić się bez litości. Nie wytrzymał nawet do białego dnia i kazał sprowadzić Sawkę jak tylko powróci. Posłuszny Sotnik spełnił rozkaz natychmiast. Ekonom blady chodził po izbie gdy mu znać dano, że przyprowadzono Sawkę, porwał za kańczuk wiszący nad stołem i wybiegł do sieni.
— Stróża, stróża, zawołał, trzymać tego łotra, ja go nauczę hulać po prażniku i niechodzić, kiedy zakazują na pańszczyznę. Ja go nauczę łotra!
Sawka skłonił się nisko.
— Weźcie go, weźcie go, krzyczał Ekonom.
— A za cóż? spytał Sawka.
— Jeszcze ty mnie będziesz pytał — łotrze — krzyczał rozżarty, albo to niewiész, że cię nie było na pańszczyznie.
— Bo jeździłem za pokradzionemi końmi —
— Dam ja tobie pokradzione konie — weźcie go —
— Posłuchajcie, odezwał się Sawka, postępując śmiało ku niemu — A znacie wy co się stało z Denysem, Pylipiukiem i z Ekonomem, co go pobił? Kiedy nie wiécie, popytajcie ludzi — Klnę się na Boga i Matkę Bożą, bodajem tak ojca zdrowego zobaczył, jak mnie tkniecie ręką, umrę z poboju, i będzie to z wami, co było z tamtym —
— Ekonom się zastanowił, ludzie pokiwali głowami, poglądając na siebie, Sotnik aż się w głowę podrapał.
Wtém na krzyk głośny Sawki nadszedł przechadzający się po dziedzińcu pan Kommissarz, a rozpytawszy się o co szło, kazał puścić Sawkę, który go za to w rękę pocałował.
— Jeszcze z tobą nie koniec! rzekł Ekonom wchodząc do izby, nie daruję ja ci swego, kiedy żyw będę.
I nie darmo się odgrażał; nikogo tak nie pilnował, nikomu tak niedokuczył jak Sawce. Sawka milczał i ciérpiał, a pilnował się tylko, aby się nie dać złapać na winie.
Zeszło tak pół roku. Jednego wieczora zimowego, rozeszła się nagle po wsi pogłoska, że rekrutów brać mają — Sawka ledwie mu o tém poszepnęli, gotował się uciekać, pewny był że to go nie minie jeśli się da schwytać. Jak tylko kozak dworski pana Rządzcy oznajmił na wsi, że słyszał o tém u stołu, kto żył młody a pokaźny we wsi, popędził w las; pochowali się po cudzych wioskach, na strychach, w stodołach. Sawka wziąwszy sakwy, pożegnawszy ojca i chorą leżącą w łóżku matkę, także w drogę ruszał; ledwie próg przestąpił, posłyszał za sobą głos Ekonoma, Sotnika i dziesiątników, przeżegnawszy się więc przypadł pod płotem, a gdy jedni otaczali chatę, drudzy szli wewnątrz, podczérgnął się w ogród, z ogrodu w pole, polem zbiégł do lasu. Szczęściem czerniało pole i stopniał śniég od dészczu niepostrzeżono go, jak uciekał. Niebawiąc, Sawka lasem popędził do Hryhorowa, wprost do Naścinéj chaty. Noc była kiedy do niéj zapukał, wszystko spało, tylko czujny kogut piał na poddaszu i podworotnik burczał na przysbie w kłębek zwinięty. Głos ze wnątrz spytał w krótce — kto? I przezedrzwi stary jął rozpytywać Sawkę.
— Nie wiem czy pamiętacie, ja to, com wam dziéwkę ocalił na prażniku — przyszedłem was prosić o pomoc. U nas rekrutów biorą, Ekonom na mnie ma ząb, żem go w ówczas obił, szukają mnie wszędzie, dajcie się gdzie przytulić.
Stary drzwi otworzył i skrobał się w głowę nakładając świtę.
— Kiedy u was biorą, to i u nas brać będą, trzeba o tém po wsi oznajmić — A taki i wam dać rady — Ot postójcie no tu tylko babę obudzę, a was zaprowadzę do kłuni co pod lasem, tam przesiedzicie strach w sianie; a my wam jeść dostarczym.
To mówiąc stary powlókł się do chaty, obudził żonę, wziął pas, nadział bóty, pochwycił czapkę i wkrótce manowcami przeprowadził Sawkę do swojéj stodoły.
Sawce dobrze było, ale nudno bez roboty siedziéć i kryć się jak złemu człowiekowi; a wyleść nie mógł, bo go wszędzie szukali i do Hryhorowicz już dwa razy na zwiady przysyłali Sotnika napróżno. — Ekonom bowiem nie przestając na tém, obiecał nagrodę temu, kto Sawkę dostawi, a zawsze się znajdzie pochlebnik i chciwiec, łasy nagrody i łaski. Biegali więc zausznicy ekonomscy dzień i noc za Sawką, że się z stodoły wychylić nie mógł. Całą pociechą było mu, że czasami widywał Naścię, do któréj od razu serce jego przylgnęło. Ona mu jeść ukradkiem przynosiła i siadłszy we wrotach stodoły, rozmawiała z biédnym o swoich i o jego biédach. On patrzał na nią i pożérał oczyma — a tak jéj było kraśno, w białéj sukmance, czerwonym pasie, z rozpuszczonemi kosami. I kiedy na niego spójrzała, to mu się zdało że okiem szła do głębi duszy i patrzyła na jego myśli.
Tak w kilka dni spoufalili się z sobą. Czasem on z nią siadał we wrotach i obejmował ją w pół i całował, choć się broniła i kraśniała i obiecywał jéj przysłać swaty, jak tylko burza minie i do chaty powróci.
— Gdzie tam, gdzie tam, mówiła mu na to po cichu dziewczyna, wy tak sobie ze mnie szydzicie, a jak powrócicie do swoich, to łatwo wam będzie zapomniéć o Naści.
— Oj! nie zapomnę, mówił Sawka, póki życia stanie, prędzéj by o ojcu rodzonym zapomniał, niż o tobie gołąbko moja. Prędzéj by zapomniał o sobie —
A dziewczyna chowała oczy, to odpychała Sawkę, to uciekała od niego.
I Sawce coraz mniéj nudno było w stodole, bo Naścia coraz częściéj przychodziła do niego. Potrafiła ona przed matką i ojcem ukryć swoje wycieczki, a czasem taki i oni ją wysyłali — A kiedy brat młodszy iść miał z chlebem dla Sawki, to wyprosiła Naścia u niego, że gdzieindziéj poszedł i sama biegła.
Tak minęły kilka tygodni, nareszcie i rekrutów ze wsi do miasta powieźli i czas było powracać do domu. Ojciec kilka razy nakazywał już przez ludzi, aby Sawka powracał, że niéma się czego obawiać. A Sawce już było ciężko pomyśléć, że Naści nie zobaczy i ona taki teraz jak się zgadało o rozstaniu wyraźnie smutniała i mówiła —
— Oj, taki wy o mnie zapomnicie — czy to ja jedna na świecie! A ja młoda tutaj, napróżno za wami patrzéć będę; napróżno waszych swatów wyglądać —
Sawka klął się i bożył, że aby tylko do domu powrócił, uprosi ojca, i przyszle swaty. Jemu tylko było w głowie, czy stary Naścin pozwoli —
— A co o to, to głowy nie łamcie, rzekła dziewczyna, ja w tém, że was przyjmą —
I jednego wieczora, wybrał się Sawka nazad do wsi, bo mówili że pewnie już wszystkich rekrutów zdano. Smutno mu było tę pustą porzucać stodołę, ale cóż robić — Obejrzał się, westchnął i ruszył żwawo ku wsi.
Stary siedział przed chatą i patrzał jak dzieci bawiły się w śniéżki na ulicy. Widziałeś kiedy nasze chłopskie dzieci, boso w koszulkach, w pół-świtkach, bez czapek, z rozpuszczonemi włosy, czerwone, zdrowe, kraśne, hulające po śniegu? One zdaje się urodziły się w śniegu, tak im w nim ciepło, wygodnie, dobrze. A starym miło na sercu patrzać na dzieci, przypominają sobie lata młode, kiedy nad niémi ołowianém jarzmem nie ciężyła konieczność pracy bezustannéj, lata młode jedyne w życiu człowieka, a najswobodniejsze w życiu wieśniaka. Potém on zaprzężony do pługa, wlecze się przez życie, i prócz kilku chwil szału, niéma spoczynku, wytchnienia — Nawet w tych chwilach pamięć na jutro, strach kary, zatruwają mu szczęście kupione bezrozumem. Na starość, zgrzybiałą starość dopiéro, wraca do dziecinnego spokoju, siwy starzec z białą brodą. Ale bezsilny jeszcze niańczy dzieci, jeszcze pilnuje chaty, jeszcze się wlecze za trzódą i nawykły do pracy obéjść się bez niéj nie może, a nielitościwi pędzą go do niéj, póki się nie położy na ławie pod piecem pod którym się urodził, aby niewstać z niéj więcéj. I te chwile starości, sąż to chwile odpoczynku? spokoju? O nie! dzieci niemają litości, bo ich życie litować się nie nauczyło, nie znają uszanowania, bo strachem rządzeni, nie pojmują tego uczucia — biédny starzec posługuje swym dzieciom, a często obléwa łzami kawałek chleba, któren mu z wymówką podają. — O! bo naszemu chłopkowi po kilku latach swawoli dziecinnéj, ciężkie życie, ciężkie życie i nie dziwcie się gdy widzicie, jak się spokojnie kładnie na śmierć, jak zimno żegna swoich, jak obojętnie mówi —
— Już mnie dziś umrzéć!
Nie dziwcie, śmierć im wesoła, śmierć im, to spoczynek pod brzozą na zielonym smętarzu, spoczynek za którym wzdychają, bo go nie mieli chwili w życiu całém.
Sawka zbliżył się do starego ojca Naści i jak uczciwość kazała, zdjął czapkę i zbliżył się sięgając po rękę, aby ją ucałować.
— Bóg wam zapłać, za chléb wasz i za pomoc waszą, rzekł — dziękuję wam za wszystko, bo czas iść do swoich. Nie zapominajcie o Sawce, jak wam będzie czego potrzeba — Sawka dla was na wszystko gotów —
— Niéma za co dziękować — odpowiedział stary, niechaj was Bóg prowadzi, daj Boże w dobrém zdrowiu się zobaczyć — A nie zapominajcie téż o nas — kiedy wam będzie droga przez Hrehorów, nawiédźcie naszą chatę, a przynieście nam dobre wieści od naszych kumów, od Fedora, od Uścimi, od Wuwdi, od starego Hryćka Bondaruka.
Tak mówił stary, gdy Naścia wyszła z chaty i postrzegłszy Sawkę, skinęła na niego. Sawka jéj się pokłonił, stary na nich spójrzał —
— Oj cóś się oni bardzo znają — rzekł do siebie —
A Sawka już kłaniając się odszedł był daleko i śpiesznie dążył do swoich. Jak zobaczył schodząc z góry wioskę i rozpoznał chatę swoją, ogród, starą gruszę na ogrodzie i cerkiew z zielonym dachem, to mu serce silnie zabiło i czegoś ścisnęło, aż mimowolnie westchnął. — Niewiedziéć dla czego nastraszył się dymu, który czarnemi kłębami walił z komina, nastraszył ludzi którzy biegali po wsi i w bliskości chaty gromadzili się. Po chwili dójrzał bliżéj podszedłszy rozwiniętych cerkiewnych chorągwi w ulicy i poznał postępujący pogrzebowy pochód ku mogiłkom. Pospieszył. U wisznic wychodzących na łan skarbowy spotkał bractwo z krzyżem, świécami, chorągwiami, popa w czarnéj kapie i wóz, któren dwie pary wołów ciągnęły. Sawka rzucił się ku trumnie; — poznał ojcowskie woły, ujrzał ojca płaczącego za wozem. Poczepiane za koła, za drabiny wozu, za trumnę, krewne, stare kobiéty, tuląc twarze w fartuchy zawodziły smutnym płaczem.
Sawka trafił na pogrzeb matki; płacząc poszedł za trumną na smętarz.
O! biédnemu wieśniakowi nawet dołu głębokiego nie wykopią — ziemia zmarzła poskrobana niegłęboko, gotowa była na przyjęcie trumny, zbitéj z osikowych opółków — Pop pobłogosławił, kobiéty raz jeszcze zapłakały, zaryczały zawołały na zmarłą i wszystko się skończyło, bo ledwie z powrotem, pić zaczęto i smutek zaléwać. Późno w noc Sawka rad nie rad częstował w chacie, w któréj teraz pozostali tylko on i ojciec, ojciec złamany pracą, smutny i powtarzający co chwila —
— I na mnie już koléj przyszła, niedługo i mnie te woły powiozą.
Nazajutrz Sawka zapomniawszy o nieubłaganéj zemście Ekonoma, poszedł do niego z podarkiem; — ale jakże się zadziwił, gdy nowego zastał, tamtego odprawił pan Rządzca w jego niebytności.
Lżej się zrobiło na sercu Sawce, gdy się o tém dowiedział, wrócił i z podarkiem razem nazad do chaty, a tegoż dnia poprosił ojca, aby swaty wysłać do Naści.
— My tu dwóch, niewiele co zrobiemy, powiedział, bez gospodyni jak bez ręki, ni komu chleba upiec, ni kaszę uwarzyć, ni bydełka dopatrzyć — Wszystko marnie pójdzie. Trzeba się mnie żenić ojcze.
— A napatrz synu — odpowiedział ojciec.
— Jest już i napatrzona i pokochana, rzekł Sawka nieśmiało, Naścia Prokopowa z Hrehorowicz —
— Ale oni jéj za ciebie nie wydadzą —
— Wydadzą ojcze — Ja ich poznałem, ja się u nich przez ten czas chowałem, ona mnie polubiła —
— A no trzeba do dworu z tém i niechaj pan do tamtego pana napisze; kiedy jeszcze pozwolą.
Poszli tedy do dworu, ale Pan Rządzca, który sam chciał jak najprędzéj Sawkę ożenić, aby chata nie upadała; gdy mu powiedzieli, że chcą brać dziewkę z Hrehorowa, bardzo głową pokręcił.
— Niewiem czy co z tego będzie, rzekł — a poprobujcie, ja napiszę za wami.
Nazajutrz jak świt, Sawka był w Hrehorowickim dworze, po drodze nawet dla pośpiechu, nie zaszedł do Prokopowéj chaty i nie ustąpił od proga, aż kozak dworski z listem go puścił do pana.
Hrehorów należał do zadłużonego szlachcica, niejakiego pana Sulmirzyckiego, który cały majątek paląc fajkę i siedząc pod piecem, niewiedziéć po jakiemu stracił — Pan Sulmirzycki nic nie wiedział co się w koło niego, w jego wiosce, z jego interessami działo, czytał kurjera litewskiego, palił zalibocki tytuń, ciągnął kabałę i dozwalał rządzić się jéjmości z dobranym towarzyszem jéj, panem Antośkowiczem, niegdy pisarzem pocztowym, a teraz przyjacielem domu państwa Sulmirzyckich.
Jéjmość korzystała ze swobody i rządziła się jak szara gęś — mylę się — gdyby raz szara czy biała gęś objęła rządy majątku, zapewne by lepiéj obowiązki swoje zrozumiała i spełniała je. Pani Sulmirzycka ani o dzieciach, ani o interessach nie myślała, ani się zastanowiła nad jutrem; stroiła tylko, poiła i karmiła pana Antośkowicza i siebie, jeździła z nim do wód Odesskich, na Kaukaz, nie wiem już gdzie i traciła fortunkę. Pan Sulmirzycki tym czasem siedział pod piecem, fajkę palił, jadł pierniki, zgadywał zagadki i kładł kabałę. Gdy się trafiło że kto do niego przyszedł z interessem, odsyłał albo do Jéjmości, albo do P. Antośkowicza mówiąc —
— To do mnie nie należy.
W chwili gdy się to, co opisujem, dzieje, pani Sulmirzycka była w rozpaczliwém położeniu. Piéniędzy na zapusty brakło, ostatni gaik dębowy przedano Ostrogskim kupcom na ten cel, ale jeszcze kupiec nie wypłacił piéniędzy, już je dłużnicy rozerwali zaaresztowawszy. Wielki kłopot, wielkie narady z kąd piéniędzy dostać i zupełny brak sposobów nabycia ich.
Gdy Sawka przyszedł z listem, poprowadzono go wprost do pani Sulmirzyckiéj.
— A czego to chcesz mój kochanku? spytała.
— Przyszedłem tu do Boga i do państwa.
— A zkąd bo nie tutejszy —
— Z sąsiedniéj wioski pana Grafa —
— A czegóż chcesz —
Sawka podrapał się w głowę.
— Pan Rządzca tu pisze.
Jéjmość rzuciła okiem na list.
— O! ho! ho! nic z tego nie będzie, zawołała, wasz pan Rządzca raz wraz mi robi nieprzyjemności, bydło grabi, świnie strzela — Niedawno niechciał dać dziéwki za mojego chłopa, ja nie pozwolę —
Sawka rzucił się do nóg i począł całować.
— Niechaj pani będzie łaskawa, niechaj się pani zmiłuje — my się lubim z Naścią, niechaj pani nieszczęśliwych nie robi. Ja się utopię. —
— Słyszeliście! zawołała pani Sulmirzycka ze śmiéchem — a to osobliwość! Prosty chłop i rzeczy takie gada! Cha! cha! Słyszałeś panie Antośkowicz —
Pan Antośkowicz śmiał się sobie nakładając fajkę i poglądając z podełba na Sawkę —
— Romansowy kawaler, odezwał się — ruszaj sobie z Bogiem i powiédz Rządzcy, że z tego nic nie będzie.
Sawka jeszcze raz upadł im do nóg, ale to nic nie pomogło, kazano mu iść za drzwi. Tylko co smutny próg przestąpił, wychyliła się za nim sama pani i zawołała.
— Albo wiész co, jak mi zapłacisz, to pozwolę —
Sawka stanął. — Ja biédny, cóż ja dam, choćbym wszystko dał, to nie będzie tego wiele —
— Dasz pięćdziesiąt rubli, Naścia twoja.
— Jak żyję tyle piéniędzy nie widziałem, odpowiedział Sawka.
— A no to powiédz Rządzcy swemu, niechaj darmo nie pisze i nie prosi, bo z tego nic nie będzie.
I zatrzasnęła drzwi i poszła.
Skłopotany i nieprzytomny prawie od wielkiego żalu Sawka, poszedł zwolna ze dworu ku wsi. Chciał choć raz jeszcze Naścię zobaczyć i powiedziéć jéj o swojém nieszczęściu.
Spotkał ją, jak wracała od studni z wiadrami na ramionach, i spuściwszy głowę ku ziemi, wybiérała suchszą drogę. Stanął przeciw niéj i pozdrowił.
— Pomagaj wam Bóg!
— A to wy Sawko! zawołała stawiając szybko wiadra na ziemi i poprawiając włosów.
— A co dobrego niesiecie?
— Och! żebyż dobrego!
— Nu! a co u was słychać —!
— Matka moja umarła!
— Umarła!! i dziewczyna spuściła oczy, założyła ręce, pokiwała głową —
— Dawno?
— Jużem jéj nie zastał.
— Ale matce pokój tam; a nam biéda. Chciałem do was posłać swaty, prosiłem się u Rządzcy, on pozwolił żenić się i dał list do waszego państwa — Ale wasze państwo —
— Cóż ci odpowiedzieli — ? żywo zawołała Naścia — co?
— Co! smutnie rzekł Sawka, wypędzili mnie za drzwi —
— I mówili —
— I mówili, że ciebie do naszéj wsi nie dadzą —
— A to czemu?
— Któż ich zrozumié —
— Potém wyszła wasza pani do mnie i powiedziała mi, abym jéj kunicy pięćdziesiąt karbowanych zapłacił. O Bóg widzi, dał bym ci je chętnie, ale z kąd wziąść; gdybyśmy do ostatniéj chudoby wszystko sprzedali, tyle nie zbierzemy.
Naścia zamyśliła się, westchnęła, powoli zarzuciła koromysło na plecy, pobrała wiadra i powiedziała — Chodźcie no ze mną do chaty, pogadamy z ojcem.
I poszli — Zastali właśnie Prokopa nad obiadem, na który Sawkę poprosił, ale Sawka odmówił, jemu nie obiad był na myśli.
— Powiédzcie ojcu o wszystkiém — szepnęła Naścia.
Długo się przybiérał, nim potrafił nasz parobczak, opowiedziéć Prokopowi ranną swoją bytność we dworze i dziwne przyjęcie prośby.
Stary wysłuchał cierpliwie, pokiwał głową.
— Już ja to wiedział, rzekł kładnąc czapkę na uszy, że wyście się polubili — Wyście myśleli, że stary to i głuchy i ślepy — a stary widzi choć ślepy i głuchy; starego nie oszukać. Jużbym to ja Sawce Naści nie odmówił, bo znam ojca i poczciwa chata i nic na was ludzie nie mówią, a co począć z panami — Posiedźcie no tu a poobiadajcie, a ja zaraz powrócę, bo mnie wołali do Ekonoma. Pogadamy jeszcze —
Prokop wziął kija z kąta i przeżegnawszy się wyszedł z chaty. Dobra godzina upłynęła, nim powrócił; a po chodzie i po mowie poznała córka, że ojcu ciężko było na duszy —
Rzucił się powróciwszy na ławę, podparł kułakami, nie rzekł słowa a dumał głęboko. Naścia i Sawka odezwać się nie śmieli, ani przerwać milczenia.
— Jedno dziecko, wymówił Prokop po chwili przytłumionym głosem — a co żałować jednemu dziecku? Pójdzie za nieluba ta i życie jéj zmarnieje, zeschnie, ta i uschnie przed czasem. Niech się dzieje wola Boża, a nam przez to nie zginąć. Słuchaj Sawka — rzekł wstając z ławy — Idź do dwora, proś, płacz, klękaj, nie żałuj niczego, a kiedy nic nie pomoże, naści grosz com go całe życie zbiérał, juści nie dla kogo, tylko dla Naści go dać — A niechaj jéj będzie dobrze u was —
I stary zapłakał, a Sawka rzucił mu się do nóg. Naścia z drugiéj strony pochwyciła go za rękę i zapłakała, zaryhotała.
Już Sawka był za drzwiami i pędem leciał do dworu. Zaledwie go wpuszczono do pani. Mamyż opisywać tę scenę targu? O! nie — ona tego nie warta. Dość że Sawka powrócił z pismem pani, dozwalającém na wydanie Naści — List ten kosztował trzydzieści srébrnych, uzbiéranych w pocie czoła — ostatnich, zaklętych — a stary nigdy nie wspominał, że je dał, i nigdy ich nie pożałował.
Popowi Hrehorowskiemu trzeba było także wedle zwyczaju opłacić kunicę, trzeba było kupić wódki, sprawić wesele, zapłacić ślub, nająć skrzypki i cymbalistę. Ostatni grosz na to wyszedł z obydwóch chat, co się na wesele składały. Nareście odprawiło się z rana o ósméj, jednéj niedzieli wesele Sawki z Naścią w Cerkwi wiejskiéj. Trzy dni hulała na niém cała wieś i sproszeni z Hryhorowa ludzie, po trzech dniach, rozpoczęło się życie pracy, kłopotów, niedostatku —
Po trzech dniach szału, cały wiek wytrzeźwienia. Na czwarty dzień poszedł młócić pan młody, poszła prząść na folwark Naścia, staremu kazali zaprządz woły i odwieść Cyrulika do miasteczka. Ledwie wieczorem zobaczyli się mąż z żoną — a mogliż swobodnie przemówić do siebie?? Jéj trzeba było gotować wieczerzę, przysposobić chléb na jutro, jemu iść na stróże do Cerkwi, bo Starosta krzyż do niego przyniósł.
Ledwie chwilę posiedziawszy na ławie wstał Sawka, pocałował żonę w czoło i odszedł; a wkrótce potém usłyszała siedząc przy okienku dzwonek cerkiewny zwiastujący nadejście warty. Sawka tam na mrozie, w nocy, na smętarzu, opodal od niéj, stać miał do białego rana.
Takie to były piérwsze, takie były i dalsze miesiące i lata pożycia. Gdzie im nacieszyć się sobą, gdzie im rozmiłować się w sobie, alboż jest wolna chwila dla chłopka? Cały rok dla niego, rokiem pracy, która jak koło się toczy, zmienia, odnawia, a nigdy nie ustaje. Ledwie kilka chwil uroczystych w roku, chwil, które wieśniak winien swojéj wiary przepisom, zajaśnieją mu spokojem jak gwiazdy, co przepłyną przez chmurne niebo i znikną.
Wiosna, wiosna — obudził się skowronek, ciągną żórawie, nadleciał przyjaciel bocian, wiérzby puszczają, puszą się łozy, pęka brzezina, zielenieje trawa nad brzegami strumieni — czyż chłopek spójrzy na wiosnę!! O nie — nie — jemu czas z pługiem na pański łan, potém z radłem, potém z nawozem, potém z piaskiem i cegłą do fabryki, potém z broną, i znowu z pługiem i z kosą —
I już rozwinęło się wszystko, już zielenieje świat, już falują zboża, już kłosuje pszenica, już przekwitły kaliny, bieleją hreczki, już słowik nie śpiéwa, gorące lato się zbliża — żyto żółknie, jarzyna w kłosach, łąki wonieją — Czyż on ma czas spójrzeć na piękny świat boży i poradować się nim i podziękować Bogu, co go cudami otoczył?? O nie — nie — jemu znowu iść za pługiem, za radłem, z kosą na łąkę. —
Nadchodzi jesień, zboża dojrzały, pochyliły się; głodny ledwie dożył téj pory pożyczaném ziarnem, ledwie dohorował swojego żyta, żywiąc się kartoflami, zielonym liściem buraka; blady, głodny, nakarmiony niezdrowym pokarmem, pogląda na swój sznurek, na którym żyto pozłociało. Ale kiedy je zżąć — Dziś tłoka, jutro pańszczyzna, pozajutro odrobek i pędzą i pędzą, że chyba po xiężycu, półkopek na chléb zeżnie dla siebie. A nazajutrz ujrzeli pan i ekonom i obili go, że marnuje zboże — on co niemiał w chacie chleba od kilku tygodni, lub pomięszanym z plewą, z owsem, z korą, żywił się, smarując suchą kromkę nadzieją tych kilku snopków. Zwiózł je zaledwie do stodoły i kiedyż? gdy połamane, wpół wysypane, na polu prawie przepadło — a za jego wozem, bieży pan o poduszne, żyd o dług, głód o chléb wołając —
I zima przyszła, a niéma spoczynku, zimą stérty pańskie młócić potrzeba, a zboże daleko odstawiać i w zimie rzadki dzień swobodny. W tym dniu potrzeba myśléć o sobie, przywiéść drew do pieca, wymłócić zboże, postarać się o lichą odzież dla żony i dzieci.
Dziwicie się naszemu wieśniakowi, że czasem zepsuty, popełni występek; dziwujcie się raczéj jego cnocie. Maż on oświécenie, maż czas zastanowienia się nad sobą, maż obmyślony chléb na jutro? Ciężka, ciężka jego dola. A kto jéj ulżyć się nie stara, ten wiele winien przed Bogiem i przed ludźmi. Za zbrodnie wielu poddanych, karać by panów potrzeba i Bóg sprawiedliwy, wymierzy każdemu wedle zasług jego. —
Życie Sawki, było jak życie każdego wieśniaka, ciągiem pracy nieskończonéj, i niewielu dni wesołych. Piérwszego roku jeszcze znosiło się biédę młodością — Daje ona siły, jakich nie da doświadczenie, daje siły nadziei; człowiek ciérpi i powtarza — Będzie lepiéj — I nie widzi lepszego, a mówi w sercu ciągle — Bóg dobry będzie lepiéj —
Tak mówił i Sawka, gdy na przednówku niedostatek zajrzał do chaty i zapożyczyć się było potrzeba u arendarza, aby chleba nie zabrakło. Z jesieni pięknie się na polu pokazało, ale nasze jesienne zielone ruńce, nie zawsze wychodzą zielono z wiosny — Raz je mokry śnieg wyparzy, to znów wiatry marcowe wysmalą, to chłody wiosenne zniszczą, to susza wypali — Póki zboże na polu, nie liczyć na nie, ani się niém cieszyć — to trawa —
Tak i z każdém szczęściem w przyszłości.
Sawka postrzegł prędko po swojém weselu, że biorąc piękną żonę, wziął biédę do domu. Naścia wprawdzie była dotąd poczciwa i kochała go, ale biédnéj kobiécie jéj stanu, poczciwą nawet być trudno. Któż niéma prawa zaczepić ją, zelżyć słowy, uściskiem, wejrzeniem, śmiéchem, kto niéma prawa odepchnąć męża, ile razy staje na zawadzie miłostkom? kto niéma prawa sponiewiérać małżonka w oczach żony, żonę w oczach męża? Każdy swobodniejszy od nich, każdy się biédnéj kobiécie wyższym czémś od jéj współtowarzysza wydaje; a za krok na drogę występku, wszakże płacą względami, ulgą w pracy, piéniędzmi, wszakże jest zachęta do występku, pobłażanie dla niego, a razy a prześladowanie, a przemoc nawet dla upornéj cnoty? — Biédnéj kobiécie trudno być nawet cnotliwą. Nie śmiéjcie się z zepsucia w niższych klassach, wy je sami robicie rzucając ziarno, z którego wyrasta, wy je sami podsycacie —
A potém — spytajcie występnych, czy pojmują co czynią?? spytajcie drugich czy nie odpłakali piérwszych złych kroków, czy do nich nie byli zmuszeni. Zdadzą się wam Chrystusowe słowa — Nie rzucajcie na nich kamienia —
Koło Naści, co żyło kręcić się zaczęło i zalecać. Co było we dworze próżniackiéj, popsutéj gawiedzi, płynęło do chaty Sawki, młody Ekonom widocznie ją protegował, syn Rządzcy młodzieniec świéżo odziany w futerał Uniwersytecki, napadał na nią, jak na dzikie zwiérze. Niepodobna się było zalotnikom opędzić — Sawka dumał smutny nad sobą i nad nią —
A Naścia —? ona z początku wszystkich razem wiele ich było, odpychała, odpędzała, łajała, ona gniewne im tylko czoło i posępne pokazywała oczy. Ale powoli, powoli, to co ją obrażało i niecierpliwiło z początku, poczęło pochlebiać na końcu — I do jednego ukradkiem uśmiéchnęła się uciekając od niego i drugiemu odpowiedziała na żarty, żartem, trzeciemu oddała pokłon z okienka. A potém wybrała myślą jednego i była na niego łaskawą, słowy, uśmiéchem — Witała go rumieńcem, żegnała westchnieniem. Ona jeszcze kochała Sawkę, ale już myśl swobody, rozkoszy, bujała nad jéj głową. I trudno było oprzéć się występkowi, co ku niéj białe, pełne złota, wyciągał dłonie, co ją śpiéwając nęcił ku sobie, i trudno było oprzéć się przykładowi rówieśniczek, aż nakoniec kiedyś powiedziała sobie Naścia.
— Nie już to ja lepsza od nich? Wszak ta, tamta i trzecia i dziesiąta, mają kochanków we dworze, a czy im z tém źle — Albom to ja lepsza od nich??
I odtąd zamyśliła się, zadumała, pozazdrościła drugim, a sama poczęła stroić się gdy wychodziła z domu, uciskać czerwonym pasem, dobiérać korali i przeglądać w wiadrze wody.
— O żadna mnie na zagasi, mówiła w sobie, taki bo albom ładna, albo niémam oczów. I pan by się takiéj nie powstydził żonki!
Sawka widział wszystko, domyślał się wszystkiego, a milczał — serce mu się krajało, gdy ją gachy na tańcu w karczmie otaczali, gdy ją przeprowadzali do domostwa; palił się gniewem, gdy ją prać chusty do dworu a jego gdzie daleko w pole wysyłano — a milczał, wiedział że słowa nie pomogą, zazdrość nie pomoże i gdy sama się nie upilnuje, nikt jéj nie ustrzeże — Patrzał tylko, czy niepostrzeże znaku występku, aby spuścić głowę i stracić nadzieję — patrzał, ale nic jeszcze nie widział.
Naścia jakkolwiek zalotna, dotąd była mu wierną. Źle tylko, że nie lękała się dumać o złém i nieraz podparłszy się na dłoni, tonęła w jakichś dumach, patrząc w jedną stronę, źle że coraz poufaléj była z gachami i oddawała żart za żart, uśmiéch za uśmiéch, wejrzenie za wejrzenie. I codzień mniéj pracowita, to siadała na ulicy przed chatą, to wybiegała między ludzi. A gdy przyszło iść do dworu to się przybiérała, to się stroiła, że końca temu nie było.
A Sawka wszystko widział i milczał.
Aż raz powiedział słówko żonie — Naścia się zachmurzyła.
— Patrzajcie, jeszczem mu zła —! zawołała — Niewarteś dobréj żony Sawka, kiedy mnie posądzasz, drudzy mają gorsze podobno, a milczą. Czego ty chcesz odemnie? Albo to ja z dobréj woli idę do dworu? albo ja za niemi gonie, jak ta, jak tamta, albo to kto na mnie co powié.
I Sawka milczał, wziął kosę ze ściany, chléb do sakwy, poszedł na łąkę. A Naścia pobiegła do dworu.
Od téj chwili coraz to częściéj tam bywała i postrzegł Sawka chustkę krasną na głowie, zapytał z kąd miała? —
— Ojciec przysłał gościńca —
I zobaczył korale na szyi, i znowu spytał z kąd korale?
— Od ojca — odpowiedziała, a mówiąc zarumieniła się jak mak i odwróciła.
Sawka domyślił się wszystkiego i o więcéj nie pytał.
Zawrzało mu jednak w sercu, zakipiało i chciał przynajmniéj wiedziéć; komu wstyd był winien. Łamał głowę napróżno, bo tylu się kręciło koło czarnéjbrewy, że ani było się domyśléć, ani odgadnąć. A ona dla wszystkich jednaka; jeden uśmiéch, wejrzenie i hardość, jedna na pozór pogarda.
Sawka stał się smutny, zamyślony i powoli dom mu zbrzydł, odpadła ochota do pracy; sąsiedzi coraz częściéj wodzić zaczęli na wódkę. Co się miał pójść utopić raz na zawsze, to się topił co dnia w karczmie. I na pozór stał się obojętny, ukrywał swą zazdrość, utaił gniew, znowu całował żonę, nazywał ją swoją gołąbką, udawał że jéj wierzy. —
Naścia myślała, że on nic nie wié i nie widzi, jak inni; albo że o nią niedba jak wielu, o żony. I już myślą gnała swobodnie po szerokim świecie występku, już roiła sobie spokój, wesele, dostatek w chacie. Biédna! Ona nic nie widziała, tak jéj migał świat piękniejszy przed oczyma.
Stary ojciec leżał na tém samém łożu, na którém skonała matka, leżał już dawno i wyglądał śmierci — Sawkę popędzili z pszenicą do Buga. O południu ledwie nasypane były worki i szereg furmanek wyruszył. Sawka obejrzał się na chatę, w któréj samą jedną zostawił żonę i ciężko westchnął. Stary ojciec leżał bezwładny, kto wié czy ona go dopilnuje, a on jéj pewnie nie. Zdrowszy, stary byłby spójrzał na Naścię i niedozwolił jéj bałamucić się, korzystając z niebytności męża, chory wyjrzéć nawet za nią nie mógł. Nigdy nie było Sawce tak ciężko rzucać domu, ojca i żony. Zaledwie ujechali do lasku, namyślił się i powiedział sobie, dobrze by nie jechać. U lasku spotkał młodego Dmytra, który wracał z furą drew do wsi.
— Słuchaj Dmytro, rzekł, jedź z moją chudobą do Buga, a ja tobie za to będę przez ten czas młócić.
— I kwartę wódki postawisz? spytał Dmytr.
— Zgoda, postawię — rzekł Sawka.
— Zgoda.
Dmytro stanął przy pszenicy, a Sawka powoli powrócił do wsi. Ale nie pokazał się w swojéj chacie, odwiózłszy drwa i złożywszy je na podwórku Dmytrowéj chaty, która stała w końcu sioła; poszedł do jego stodoły młócić i młócił do wieczora późnego — Już dobrze pociemniało, kiedy z bijącém sercem (i im serce bić umié!) powlókł się ku swojéj chacie.
Spójrzał — nie było światła w okienku i coś tylko bielało przed chatą — Szedł niespostrzeżony daléj. Zbliżywszy się poznał Naścię, która oparta o słup wrót podwórzowych, rozmawiała z kimś wesoło.
Milcząc, tajemnie, podkradł się do nich Sawka, aż cichą usłyszał rozmowę.
— Twego męża nie ma w domu —
— Niéma, odpowiedziała Naścia — pojechał z Bogiem.
— Można dziś przyjść do ciebie —
Naścia nic nie odpowiedziała —
— Zostaw drzwi otwarte —
Naścia milczała i kręciła koniec fartucha w ręku —
— Jak piérwsze kury zapieją, przyjdę do ciebie.
— Stary ojciec, szepnęła Naścia, śpi w komorze.
— On dawno już nie wstaje, odpowiedział głos drugi — i nic słyszéć nie będzie —
— Przyjdźcie, przyjdźcie — cicho szepnęła kobiéta — pamiętajcie —
Mężczyzna się oddalił — Sawka poznał w nim syna Rządzcy, któren już środkiem ulicy szybko biégł ku dworowi.
— Poczekaj paniczu — rzekł w duchu — będą tu tobie gody i tobie poczciwa żono, coś tylko wyglądała, żeby mnie w domu nie było. To mówiąc przysiadł się pod węgłem, wyłamał kija, i bezprzytomny, z okiem w lepioném w miejsce, w którém stracił z oczu uchodzącego gacha; siedział czekając piania kura.
Parę tych godzin, wydały mu się rokiem, potniał, marzł, zgrzytał zębami, zrywał się kilka razy i przysiadał znowu. Sto razy chciał leciéć i zbić Naścię, sto razy wstrzymał się, aby swą zemstę uczynić pełniejszą.
— Pozabijam, mówił w duchu — pozabijam ich oboje, a sam ucieknę.
Tak doczekał piania kura. Noc na wsi była głucha, milczenie uroczyste, wszystko spało, po jednemu pogasły światła w okienkach, ustały śpiéwy prządek na wieczornikach i dzwonek cerkiewny oznajmił przyjście warty. Czasami tylko spokojność, milczenie, przerywał szczek psów i dalekie wołanie stróżów przy dworze.
Na ulicy posłyszał Sawka stąpanie ostróżne, któś się skradał ku chacie — drzwi skrzypnęły — i cicho —
— Mam was w ręku, zawołał i podbiégł za wchodzącym — Już był w sieniach, a pociemku łatwo mu wkraść się do chaty. Przez pół otwarte drzwi się wcisnął i gdy Naścia podbiegła pytając
— Kto tu? kładąc palec na ustach, gdy młody chłopiec rzucił się ku niéj i z nią razem w głąb izby, Sawka już dłużéj wytrzymać niemogąc, zatrzasnął drzwi silnie i podparł je kołkiem.
— Ojcze! ojcze, zawołał głośno — chodźcie no chodźcie, zobaczcie jakiego ptaszka ułowiła synowa!
Krzyk dał się słyszéć w izbie — i młody poskoczył do okna —
— Nie wymkniecie mi się, nie bójcie! — zawołał Sawka, nie wyleziecie oknem paniczu.
To mówiąc rzucił się na niego z kijem i pochwyciwszy za barki, powalił na ziemię. Naścia skoczyła ku drzwiom, ale drugą ręką stojący na przesmyku Sawka porwał ją za włosy i powalił. Nogą przytłoczył chłopca, a ramieniem otoczył żonę i wołał na ojca.
— Ojcze! chodźcie! ojcze — zobaczcie — A głos mu się trząsł i wrzał w piersiach. Drzwi komory otwarły się, stary ojciec ukazał się na progu, on niepojmował co się stało.
— Kto tu? co to? wołał.
— To ja — krzyczał Sawka, to ja — a to Naścia i jeszcze któś trzeci, com go tu złapał przy niéj. Pomóżcie mi go związać, pomóżcie ostatkiem sił, związać złodzieja i tego szatana!
Stary ojciec zrozumiał wszystko i zwlókł się do syna —
— Trzymajcie Naścię, rzekł Sawka, ja młodemu dam rady. I ściągnąwszy z siebie pas jął go nim krępować. Chłopiec omdlały z przestrachu, ani się bronił, ani się wyrywał, kobiéta zachodziła się z płaczu.
— Rób co chcesz ze mną, wołała do męża — bij, zabij, ja twoja — nie męcz jego. To pańskie dziecko, biéda na twoją głowę, puść go, puść go!
— Puścić, mruczał Sawka, o! niedoczekanie jego — niechaj posiedzi tu złodziéj — wszak po to przyszedł tutaj —
I skoczył po rózgi — Tyle mego co się zemszczę, wołał — a potém — Szeroki świat boży — pójdę gdzie oczy poniosą —
Straszna była zemsta Sawki — pół życia tylko zostało w nieszczęśliwym chłopcu, a Naścia zbita okropnie, leżała we krwi nurzając się na podłodze. Wrąc jeszcze gniewem nienasyconym, zemstą Sawka całował ręce ojca.
— Bądźcie zdrowi ojcze, bądźcie zdrowi, granica niedaleko, jutro będę daleko, bądźcie zdrowi, niéma mnie tu czego czekać —
I wyrwał się z chaty Sawka i nocą pobiégł w las, a lasami, manowcami, przedarł się przez granicę. Nazajutrz biały dzień już go zastał w obcym kraju — Spójrzał za siebie i nie pożałował swoich. Kogo miał żałować, po kim płakać? Chyba po starym ojcu; ale i temu nie długo męczyć się na świecie, nie długo biédować —
W nadgranicznych siołach halickich, pełno jest wychodźców z Wołynia — Jednych wypędza złe obejście się panów, nędza, nadzieja lepszego bytu; drugich postrach rekruta. Wszyscy oni osiadają na pograniczu, jak gdyby chcieli jeszcze oddychać powietrzem, które im wiatr od ojczyzny przyniesie; jak gdyby myśleli powracać kiedyś znów na swoje śmieciska. Między wygnańcami temi zajął miejsce Sawka. Długo, bardzo długo niemógł się oswoić z obcą stroną, nie mógł pokonać żalu za swemi, a mianowicie za ojcem, długo chciał powracać do wsi; ale wreszcie ostygł i począwszy pracować, poprawiwszy los sobie pozostał na miejscu. Dowiadywał się na jarmarkach, u wołyńców, co się tam działo u nich i raz od kołodzieja swojaka dowiedział się, że ojciec umarł, żona w połogu z dziecięciem umarła, chata stała pustkami. Żal mu się zrobiło i Naści nawet niewiernéj.
O! gdyby powrócić! rzekł w duchu, gdyby można powrócić.
— Powróćcie, mówił kołodziéj, nic wam nie będzie. Pan Rządzca nowy, kilka lat upłynęło, zapomnieli o wszystkiém. Chata wasza opustoszała, grunt zasiéwa na pintynę arędarz, pan rad będzie nawet jak powrócisz —
I Sawka ośmielił się wrócić — Oddano mu grunt jego dziadów, przyjął parobka, kupił chudobę, ożenił się raz drugi. Ale nie z krasawicą jak Naścia, z ubogą dziéwką wsi swojéj, pracowitą bo ubogą, a poczciwą może dla tego że brzydką. Bóg dał Sawce dwóch synów, poszczęścił na gospodarstwie; wiodło mu się na pasiece, na bydle, rodziło w polu, i spokój był w chacie — spokój, taki jaki w niéj być może, — dostatek, jaki się u nich dostatkiem nazywa, dostatek co roku graniczący z głodem, a niedochodzący głodu.
Gdy Sawka długą swoją historją kończył, świtać już zaczynało, dészcz ustał, wyjaśniło się; przewodnik był zgodzony i Staś wyjeżdżał z karczmy senny, drzémiący, z głową pełną dziwnych przygód wieśniaczego życia. O ósméj rannéj stanął przed domem wuja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.