<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya cmentarna
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Historya cmentarna.


Było to w roku 186., mieszkaliśmy naówczas w małém prowincyonalném miasteczku, pozbawioném wielu życia dogodności i przyjemnostek. Szczególniéj ci, którzy dla zdrowia i rozrywki potrzebowali przechadzki, utyskiwali na zupełny brak ogrodów, w naszych maleńkich przy drewnianych domostwach przylegających ogródeczkach, w których dla oka i woni hodowało się w ciasnym obrębie potrosze kwiecia, — po ciasnych i zarosłych uliczkach, niepodobna się było przechadzać; w ulicach mieliśmy pył i błoto; zaraz za miastem najbrudniejsze w świecie przedmieścia zasiedlone ludnością, z którą w dzień spotykać się było nieprzyjemnie, a pod wieczór niebezpiecznie. Mnóstwo szyneczków, w których grały pozytywki, ściągały tu żołnierstwo i robotników, wyrobnice i najbiedniejszy gmin, który się bawić lubi głośno, a kłócić pięściami. Nie było więc gdzie się przechadzać wcale, a cudne wistocie okolice można było znaleźć dopiéro w takiéj odległości od miasta, że się do nich powozem dostawać i powracać musiano. Jedyném miejscem, które na piękny ogród wyglądało, był cmentarz, ani téż dziw, że wiele osób, pomimo smutnego wrażenia, jakie miejsca podobne rozbudzać muszą, często na cichą przechadzkę w drzew cieniu, udawało się tutaj. Cmentarz, dzieło zmarłego przed laty pięćdziesięciu proboszcza, był wistocie prześlicznym. Położony w rodzaju szerokiego wąwozu, środkiem którego (co się rzadko w podobnych miejscach przytrafia) płynął strumień, na wiosnę i jesienią pełen czystéj wody, szemrzącéj wśród kamieni, otoczony zielono zarosłym starym lasem podszytym wzgórzami, cichy, cienisty, utrzymywany nader starannie, był on najmilszym zakątkiem, gdzie się od upału schronić i bez przeszkody spocząć, czytać, rozmyślać było można. Dla tych, których śmierć nie przeraża i którzy ze wspomnieniami przeszłości obcować lubią, cmentarz był najpiękniejszym ogrodem. Wprawdzie od miasta dochodziły tu głosy wrzawy i życia, lecz to czyniło kontrast spokoju i „walki o byt“ silniejszym, a ciszę tutejszą cenniejszą jeszcze. Mnóstwo mieszkańców miało tu swoich drogich istot zwłoki, inni przyjaciół, znajomych, a cmentarz téż zawierał i kilka naszych prowincyonalnych znakomitości. Miał topografię swoję i historyę, miał florę właściwą i faunę wyłączną.
Mnóstwo ptastwa gnieździło się w rozrosłych drzewach i krzewach; widywałem tu nawet zające przybyłe z pola dla wypoczynku, bo tu się nikogo obawiać nie potrzebowały. Wróble założyły tu stolicę, kosów, szczygłów, nawet jaskółek, które u grobowców lepiły gniazda, z blizkiego strumienia wilgotny muł sobie na nie przynosząc — mieszkało tu tysiące. Założyciel rozdzielił całą przestrzeń na nierówne części, poprzerzynane szerokiemi ulicami. Z początku kładli się na spoczynek bogaci i ubodzy pospołu, ale późniéj, jak wszędzie — zamożniejsi się oddzielili, powstał kwartał arystokratyczny i proletaryat zebrał się w osobnym kątku.
W pośrodku cmentarza stała piękna w stylu gotyckim kapliczka, ocieniona dosyć już staremi lipami. Parę dębów, które tu z dawnego snać pozostały lasu, potężnych wzrostem, szeroko rozpuszczały konary u wnijścia do niéj.
Tu téż w pobliżu mieściły się najpiękniejsze grobowce, począwszy od marmurowego z figurą Wiary, sprowadzonego z Włoch przez hrabiego S... dla żony, który uchodził słusznie za najwspanialszy, a był przynajmniéj z pewnością najkosztowniejszym. Inne nagrobki z lanego żelaza, z kamienia, i jak kogo stało, okrążały kaplicę. Wiele z nich gwałtowny zrazu żal rozpoczął, potém obojętność i zapomnienie dokończyć nie dało.
Posadzane jodły, brzozy, klony i krzaki róż, tak się bujnie porozrastały, że cmentarz stanowił istny ogród, pełen woni na wiosnę. U grobów pozakładanych było wiele rabat i klombików, które utrzymywano zrazu starannie, ale choć późniéj zdziczały kwiatki, pełno ich było zawsze. Gdzieniegdzie zwiędły wieniec zawieszony na żelaznych sztachetach, przypominał żywych odwiedziny. Najoryginalniejszą tu była stara piramida księżnéj W... ogromnych rozmiarów z cegły, która się porujnowała znacznie, ale się na niéj bluszcz i dzikie wino tak poczepiały, iż istotnie piękną była, mimo opuszczenia.
Cmentarz ubogich leżał opodal w drugim końcu, na łysym kawałku; tu drzew mało było, bo i miejsca na nie brakło, mogiły cisnęły się jedne przy drugich, z krzyżykami drewnianemi, z których wiele słabą ręką wetkniętych, chyliło się na wsze strony. Darniną okryte kępinki, z każdym rokiem wklęsające w ziemię, oznaczały miejsca spoczynku biedaków. Gdzieniegdzie i tu zielenił kwiatek, oparłszy się słońcu, które tu silnie dopiekało.
Tuż po-za murem cmentarza, za ziemią święconą, kawałek gruntu oddzielić musiano dla tych nieszczęśliwych, co samobójstwem skończyli i społecznego obowiązku nie spełnili, dźwigania ciężaru do chwili ostatniéj. Dawniéj samobójstwa rzadkie bardzo były, starszych téż mogił tu nie spotykałeś, ale trzy nowe tylko, dwie kamieniami dzikiemi oznaczone, jednę nagrobkiem bez nazwiska. Wszystkich trzech samobójców historye były nam dobrze znane, wszyscy trzej w kwiecie życia zerwali z niém samowolnie. Ostatni był nawet człowiekiem wielkich zdolności, ale i namiętności wielkich, — w chwili szału miłosnego bez nadziei, roztrzaskał sobie głowę, która się mogła pochylić z pokorą przed ręką przeznaczenia i dźwigać koronę cierniową.
U wrót cmentarza, mieszkała grabarza rodzina, a że się ze wszystkiém na świecie, nawet z nieustannym śmierci widokiem oswoić można, Hornosz i jego dzieci żyli tu niegorzéj jak ludzie w mieście. Mały ogródek mieli przy domku, a w dnie letnie dzieci Hornosza tak się wesoło bawiły w ciuciubabkę wśród nagrobków, jakgdyby w najweselszym salonie.
W roku 186. zmarł przybyły do miasta z młodą żoną, chory na suchoty pan Zrobek. Był on doktorem i najlepiéj wiedział, że choroba jego jest nieuleczoną. Siły już nie miał wybrać się na powietrze cieplejsze, któreby mu przynajmniéj życie przedłużyć nieco mogło. Żonaty od lat zaledwie dwóch, rozkochany w żonie, kochany przez nią, zgasł na jéj rękach, dobry i powszechnie żałowany człowiek. Żal po nim pięknéj pani Salomei był tak gwałtowny, iż życiu jéj zagrażał. Ucięte włosy prześliczne rzuciła mu do trumny, oderwać jéj od ciała nie było podobna. Po pogrzebie odnieść ją gwałtem musiano od mogiły. W kilka miesięcy miała przecież siłę sama się zająć grobowcem ukochanego. Ponieważ Zrobek znaczny majątek zostawił, pani Salomea z Karary wypisała z białego marmuru monument z postacią alegoryczną gieniuszu, który gasi pochodnię życia. Oprócz niego piękny medalion rysy zmarłego uszlachetnione przez artystę przedstawiał.
Wdowa zakupiła znaczną przestrzeń gruntu, wymurować kazała grób obszerny, w którym sama odpocząć zamierzała. Założyła ogródek, posadziła drzewa. Wszystko to było obwiedzione kratą żelazną, a od drzwi jéj ona sama tylko klucz miała. Z wiosną codzień widziano ją przychodzącą tu z książką, z robótką i na kamiennéj ławce przesiadującą godzinami, często do późnéj nocy. Nie zrzucała żałoby, a w niéj było jéj tak pięknie, że zwiedzający cmentarz z za drzew często zapatrywali się długo na to romantyczne zjawisko. Żal zrazu gwałtowny przeszedł w stan jakiéjś rezygnacyi milczącéj. Pani Zrobkowa mieszkała, nająwszy dom, w mieście, nie widywała tu prawie nikogo, chodziła na cmentarz i żyła odosobniona, zamknięta. Około grobu tego miała całe swe gospodarstwo, rydelek, grabie, konewkę, sadziła kwiatki, wiła wianki; popłakiwała chwilami, a gdy pora pozwalała, przesiadywała tu do późnego wieczora. Zrazu ludzie mówili o tém wiele, powoli oswajać się zaczęto z piękną wdową, która zabrawszy znajomość z dziećmi Hornosza, posługującemi jéj, znajdowała się, jak w domu. Zresztą ciągle była sama, rodzina doktora nie zatroszczyła się o nią wcale, żal do niéj mając, bo jéj nieboszczyk zapisał wszystko; właśni jéj krewni mieszkali daleko, mogła więc sama z żalem swoim i tęsknemi wspomnieniami czas przepędzać.
W miasteczku zwano ją „Czarną panią“, gdyż zawsze zupełnie czarno ubrana chodziła.
W czasie pogrzebów otwierała drzwiczki swojego ogródka grobowego; wychodziła z książką, towarzyszyła im, modliła się i powracała znowu na ławkę. Gdy mąż jéj zmarł, pani Salomea nie miała nad lat dwadzieścia kilka; piękność jéj ani na chwilę nie ucierpiała pomimo téj strasznéj katastrofy, która zrazu śmiercią jéj grozić się zdawała. Była to ze wszech miar postać zajmująca i ściągająca oczy na siebie. Kobieta z rodzaju tych, którym wyraz „piękna“ przystał raczéj niż miła, wdzięczna lub słodka. Słusznego wzrostu, dziwnie harmonijnych kształtów, postawy nadewszystko szlachetnéj i poważnéj, pani Salomea miała twarzyczkę rysów klasycznych, oczy czarne, nosek rzymski, usta małe. Całości téj brakło na pierwsze wejrzenie wyrazu i znaczenia, był to jakby ów wzór piękności, dawany uczniom do nauki rysunku, w którym nic nie brak do harmonijnego, spokojnego obrazu człowieka, ale nic téż z niego nie mówi o duszy, co go ożywia. Chwilami surowe to i zimne oblicze było niemal odstręczającém. Potrzeba było odwagi, aby się pokusić rozbudzić w niém życie jakieś. Patrząc czułeś, że cała była w sobie zamknięta i że nie chciała dzielić się duszą ze światem. Pomimo to dziwnie regularne rysy, czysta piękność linij twarzy, doskonałość téj postaci, któréj nic nie raziło nieforemnością najmniejszą, pociągały ciekawością — miały urok tajemnicy i zagadki. Jeśli o kim, to o niéj powiedziéć było można, że posąg piękny przypominała. Poruszała się zawsze z pamięcią jakąś o godności swéj, z wyszukaną powagą i gracyą, chociaż była sama, jakgdyby domyślała się, iż ktoś widziéć ją może i lękała się ludzką a słabą w sobie odkryć stronę.
Taką po raz pierwszy, poszedłszy za pogrzebem ubogiéj krewnéj, zobaczył ją pan Władysław... Wprawdzie widywał ją razy już kilka zdaleka, znał jéj historyę, lecz po raz pierwszy uderzyła go nadzwyczajną pięknością swoją. Pani Salomea znalazłaby była nie jednego, ale mnóstwo wielbicieli, gdyby sposób jéj życia ich nie odstręczał, wiedziano téż, że z takim żalem i stałością walczyć było niepodobna. Pomimo to Władysław tak się uczuł pochwyconym i zajętym nią, że pozostawszy na cmentarzu i stanąwszy ukryty za grobowcem jakiegoś kanonika, godzinę w kontemplacyi nieméj pozostał. Kobieta wcale nie wiedziała, że jest szpiegowaną. Podlewała kwiaty, krzątała się około ogródka, nie zwróciła nawet oczu na to, co ją otaczało. Do późnego wieczora przebywszy tak na upajaniu się wdziękiem pani Salomei, Władysław powrócił do domu rozmarzony. W pierwszéj chwili nie mógł nawet mówić o czém inném, tylko o pięknéj wdowie i wyśmieli go ludzie jako dziwaka i marzyciela. Bronił się téż pono sam temu jakiemuś zajęciu zbyt gorącemu, chciał zapomniéć, ale drugiego dnia wkradł się na cmentarz. Siedział znowu ukryty za grobowcem, przystąpić ani zbliżyć się nie śmiejąc, a gdy wieczorem powrócił do domu — dziwnie był poruszony.
Straciliśmy go jakoś z oczów, bo nikomu się nie spowiadał ze swojéj niedorzecznéj miłości, milczał, ale, jak się późniéj okazało, nie mógł się już powstrzymać, ażeby codzień na cmentarz nie wracał. Szpiegował panią Salomeę.
Jednego dnia dzieci grabarza Hornosza go zdradziły. Starsza córeczka śmiejąc się, poczęła opowiadać pani Salomei, że jakiś młody pan przychodzi codziennie, że im daje po parę groszy, zakrada się za grobowiec i godzinami patrzy na nią, jakby ją szpiegował. Nie mówiąc słowa, wysłuchała wdowa téj denuncyacyi, nie zdawało się to ją obchodzić bynajmniéj. Jednakże w parę dni potém przechadzając się po ogródku, dobrała miejsce, z którego mogła zobaczyć tego zapowiedzianego jéj ciekawca, i nim się Władysław miał czas usunąć, schwytała go oczyma na gorącym uczynku uwielbienia, ale natychmiast na swoję ławkę powróciła, chociaż Władysław przestraszony się cofnął. Z widzenia podobno go znała.
Następnych dni zauważył, że przechadzając się, dosyć gniewnym wzrokiem zawsze rzucała w tę stronę, aby się przekonać, czy był na miejscu. Władysław się ukrywał zrazu, lecz w końcu powiedział sobie, iż bądź-co-bądź zbliżyć się musi, a zatém, choćby był widzianym, taić się nie myśli.
Jednego popołudnia wistocie, gdy pani Salomea zobaczyła go znowu na stanowisku, groźnie spojrzała na niego i zawołała głosem pełnym oburzenia:
— Co pan tu robisz? Co to ma znaczyć? Pan mnie ścigasz i prześladujesz.
Władysław, niespodziewający się zapytania, zerwał się, skłonił i niemal rad, że został połajanym, zbliżył się do ogrodzenia otaczającego ogródek.
— Czy na cmentarzu siedziéć i przechadzać się niewolno? — rzekł. — Pani mi daruje; ja tu mam przyjemność czas spędzać jak pani. Tego mi się bronić nie godzi.
— Wcale nie bronię, rób pan sobie, co chcesz, ale zostaw mnie spokojną.
— Czy naruszam spokój pani?
— Dlaczegoż pan tu koniecznie chcesz siedziéć uparcie? To nie do zniesienia.
— Miałem wysoki szacunek dla księdza kanonika — odparł Władysław — miło mi u jego grobu.
Nie dosłuchawszy tego kłamstwa, pani Salomea odeszła na swoję ławkę i na tém się skończyło. Władysław był niemal szczęśliwy, skrył się, ale — nie ustąpił. Nazajutrz i dni następnych był na stanowisku. Znowu w tydzień spotkali się w bramie cmentarza; Władysław się ukłonił, pani Salomea jakby nie widząc go, odwróciła głowę. Dla niéj wistocie stało się to nieznośném.
Czuła, że ją śledzono i niecierpliwiła się widocznie. Władysław był zakochanym, czy uroił to sobie i uparł się — to pewna, że coraz zajadléj na cmentarz uczęszczał, ale zawsze równie nieszczęśliwie jak w początku. Pani Salomea spotykając go tam, okazywała niecierpliwość, gniew, niemal pogardę. Tak upłynęło parę miesięcy; Władysław wymizerniał i na umyśle nawet zdawał się tą namiętnością dotkniętym, lecz walczyć z nim argumentami nie było podobna.
Zamiast się pomiarkować i poskramiać, zdawał się upierać z zaciętością przy tém, co było niepodobieństwem.
Znowu jednego jesiennego poranku, gdy nikogo na cmentarzu nie było, pani Salomea u wnijścia spotkała Władysława, spojrzała nań z gniewem.
— Pan uparłeś się, widzę, ażeby mi i tak smutne zatruwać życie. To prawdziwa męczarnia — odezwała się do niego.
Władysław nie umiał odpowiedziéć.
— Mogłeś się pan przecież przekonać, że całe to prześladowanie gniew tylko i wstręt wzbudza we mnie.
— A! pani — odparł nieszczęśliwy — wiem, że moje postępowanie jest niedorzeczne, ale pokonać się nie mogę.
Głos mu drżał, pani Salomea zdawała się nieco ułagodzoną pokorą i wyznaniem grzechu.
— Dopókiż to trwać będzie! — zawołała. — Gdyby to nie było bolesném, prawdziwie stałoby się śmieszném. Co za zarozumiałość!
— Lecz ja... ja — rzekł Władysław — ja nigdy natrętnym jéj nie jestem. Możnaż mi zabronić téj jedynéj w życiu przyjemności, bym choć patrzał zdaleka?
Mówił jeszcze, gdy pani Salomea przyśpieszyła kroku i uszła mu z oczów. Kto inny byłby zrozpaczywszy wybił sobie z głowy miłość, która może więcéj w głowie niż w sercu mieszkała. Władysław nie zmienił postępowania.
Jednego wieczora gdy tak marzył pod grobowcem księdza kanonika, posłyszał krzyk... porwał się i pobiegł, pani Salomea stała blada nad krzakiem kwiatów, obok niéj wywrócona konewka. Wąż, których było dosyć około strumienia i po trawach, zakradł się w kwiaty i w chwili, gdy się schyliła nad nie, w rękę ją ukąsił. Władysław wpadł przez furtkę i zbliżył się do przerażonéj kobiety, która rękę zranioną trzymała jeszcze podniesioną. W mgnieniu oka pochwycił ją i do rany przyłożywszy usta, wyssał jad. Był to jedyny środek, o którego skuteczności wiedział z tradycyi. Pani Salomea wyrwała mu rękę, gdy już śmiałego tego czynu dokonał, nie troszcząc się wcale o to, czy zranione usta jadu nie przyjmą.
Obmył potém drżącą rękę, milczącéj jeszcze z przestrachu kobiety i rozdarłszy chustkę, zawiązał ją.
— Niech pani wraca do domu i będzie spokojną — rzekł poruszony.
Pani Salomea popatrzała na niego zmieszana i szybko się oddaliła, tak szybko, że zapomniała klucza od zagrody, który, pozostawszy w niéj chwilę, Władysław zabrał z sobą. Chciał zrazu odnieść go jéj do domu, myślał potém zostawić u grabarza, ale w końcu do jutra przy sobie zatrzymał. Rano był na cmentarzu, usta miał nieco spuchnięte, ale nad rankiem mu to odeszło. Około dziesiątéj, pani Salomea ukazała się wedle zwyczaju, Władysław pośpieszył do niéj, aby klucz wręczyć.
— Nic się panu nic stało? — zapytała głosem nieśmiałym.
— A pani?...
— Nic mi nie jest.
Wzięła klucz i szybko poszła ku grobowcowi. Władysław nie był dnia tego natrętnym. Heroiczny czyn, o którym nikomu nie wspomniał, napełniał go nadzieją, gniew Salomei zdawał się uśmierzonym.
Drugiego dnia wieczorem, dosyć późno spotkali się na drodze, zawiązała się jakaś rozmowa zupełnie obojętna, a że pani Salomea nie sprzeciwiała się temu, odprowadził ją aż do głównéj ulicy, gdzie — nie chcąc jéj kompromitować, pożegnał i opuścił. Stosunek zdawał się zawiązany; pani Salomea oddawała mu zdaleka jego ukłony, czasem przemawiał do niéj słów kilka, był prawie szczęśliwym. Zdało mu się, że powoli zyskawszy pobłażanie, potrafi i serce pozyskać. Nadeszła zima — przechadzki na cmentarz stały się trudniejsze, wszakże wdowa była wspomnieniu męża wierną, kazała śnieg obmiatać, i o ile pora dozwalała, chodziła grób odwiedzać. Władysław gdzieindziéj przechadzek nie odbywał, tylko ku cmentarzowi. Czekał z niecierpliwością wiosny, chociaż widział, iż nawet pewne obowiązki wdzięczności niezbyt go jeszcze do niéj zbliżyły.
Z wiosną wszystko wróciło do dawnego trybu. Władysław nawet nieco postąpił — kilka razy dozwolono mu stanąć wspartemu o żelazne sztachety zdaleka i zawiązać rozmowę. Weszło to we zwyczaj prawie, iż ją witał, a raz czy dwa wyręczył dzieci grabarza i wody przyniósł do podlewania. Nadzieja rosła w jego sercu.
Do czerwca nie zmieniło się nic. Jednego wieczora pani Salomea nie przyszła wedle zwyczaju. Nazajutrz rano nie było jéj znowu, Władysław mocno zaniepokojony, obawiając się, czy nie zachorowała, dotrwał do wieczora na cmentarzu i późno już pobiegł do pana radcy komisyi, który w stosunkach był z nieboszczykiem, mając nadzieję od niego się czego dowiedziéć.
Radca był człowiek już niemłody, kawaler, sceptyk, namiętny miłośnik wista i wieczornéj partyjki. Władysław nie bywał u niego dawno, chociaż w najlepszych z nim niegdyś stosunkach zostawał. Ukazanie się gościa zrobiło ogromne wrażenie.
— Jak się masz, Władziu kochany! — zawołał radca — prawdziwie myślałem już, że się gniewasz na mnie. Siadaj, proszę.
Osób było kilka, właśnie karty do wista rozdawano, gracze, aby czasu nie tracić, siedli zaraz i herbatę roznosić zaczęto. W nadziei, iż się coś dowiedziéć potrafi, przybyły pozostał w towarzystwie, które zajęte grą, mało na niego zwracało uwagi. Poważni ci mężowie nie prześladowali, jak inni, nieszczęśliwego kochanka. Mówiono mało o rzeczach obojętnych. Około jedenastéj zwykle kończyła się gra u pana radcy i starzy kawalerowie, ludzie wogóle regularni, do godzin przywiązani, rozchodzili się. Wynudziwszy się dobrze z niemi, Władysław, który sam-na-sam chciał się z radcą rozmówić — pozostał nieco.
Gospodarz niespokojnie jakoś na zegar spoglądał — ten wskazywał kwadrans na dwunastą. Gość wziął nareszcie za kapelusz.
— Chciałem kilka słów pomówić z panem radcą.
— Czy w interesie? — spytał gospodarz — troszkę spóźniona pora.
— Nie, właściwie nie jest to żaden interes... prosić miałem o informacyę?
— Cóż to takiego?
Radca zbliżył się, patrząc mu w oczy ciekawie.
— Pan radca był w stosunkach z nieboszczykiem doktorem Zrobkiem?
— Tak, znałem nieboszczyka, zacny był człowiek.
— Zna pan zapewne wdowę po nim?
Radca jakoś dziwnie wydął usta.
— Tak, troszkę...
Przybrał postawę chmurną.
— Osoba bardzo nieszczęśliwa — rzekł Władysław.
Radca na niego popatrzył.
— Hm? — spytał — myślisz, że nieszczęśliwa?
— Tak przywiązaną była do nieboszczyka.
Znowu stary pan radca bystro spojrzał na gościa i odchrząknął.
— Pan zapewne słyszał, z jaką czcią dla pamięci męża?...
— A tak, tak, te komedye cmentarne, wiem, wiem, słyszałem. Ale do czego się to zdało, do czego!
Ruszył ramionami.
— Tak, zamęczyła się nieszczęśliwa kobieta.
Radca śmiać się zaczął.
— Symplicyusz z waćpana — rzekł — czy z Ameryki powracasz, czy nie wiesz nic?
— Ale o czémże miałbym wiedziéć?
Pan Komięga stał osłupiały, popatrzał na zegar.
— Prawda! — rzekł — przypominam sobie, że się z pana naśmiewano, boś podobno jak szalony za nią po cmentarzu się uganiał.
— Byłem i jestem z największą czcią dla pani Salomei.
— Tak, ładna kobiéta... ładna kobiéta — rzekł radca. — Spojrzał w oczy Władysławowi. — Nareszcie wszystko skończone, komedya odegrana szczęśliwie i niéma co mówić o tém... dzisiaj z rana ślub wzięli!
Władysław odskoczył blady.
— Kto? pani Zrobkowa?
— A jakże, z kuzynkiem, z tym samym, z którym romans dawny pono nieboszczyka Zrobka do grobu wtrącił. Wyjechali zaraz za granicę.
Radca spojrzał znowu na zegar i rękę wyciągnął do Władysława.
— Dobranoc ci, kochany panie Władysławie, dobranoc. Muszę zadzwonić, ażeby na schodach poświecili, bo lampa zgaszona, blizko pół do dwunastéj.
— Dobranoc.
Na tém się skończyła owa historya cmentarna!

1874.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.