<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Horacy Sparkins
Pochodzenie Cztery siostry
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze RÓJ
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „GRAFJA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HORACY SPARKINS.

— Doprawdy, kochanie, przez cały czas patrzał na Teresę, — rzekła pani Malderton do męża, który, po pracowicie spędzonym dniu siedział przy kominku z jedwabną chustką na głowie, ze szklanką wina w ręku. — Przez cały wieczór. Dlatego, powtarzam, nie należy szczędzić zachęty. Musimy go stanowczo zaprosić na obiad!
— Kogo? — zapytał pan Malderton.
— Wiesz, o kim mówię, kochanie — ten młody człowiek z czarnemi faworytami, w białej chustce na szyi — dżentlmen, który wczoraj po raz pierwszy zaszczycił nasz asambl swoją obecnością i za jednym zamachem zdobył sobie nieprzeliczone grono wielbicielek. Nazywa się, nazywa się — mój Boże znów zapomniałam! Marjanno, ty przecież pamiętasz? — zwróciła się pani Malderton do najmłodszej córki, która robiła na drutach torebkę i usiłowała wyglądać sentymentalnie.
— Pan Horacy Sparkins, mamusiu, — odrzekła panna Marianna z westchnieniem.
— Właśnie, właśnie — Horacy Sparkins! — ciągnęła dalej pani Malderton. — Jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać równie uprzejmego i eleganckiego mężczyzny. W tym czarnym fraku wyglądał jak — jak sam —
— Jak książę Leopold, mamusiu. Tyle szlachetności. Tyle sentymentu! — wtrąciła Marjanna tonem najszczerszego uwielbienia.
— Zważ, kochanie, zwróciła się ponownie matka do męża, — że Teresa ma już dwadzieścia osiem lat; i że trzeba coś wreszcie uradzić.
Panna Teresa Malderton odznaczała się lilipucim wzrostem, nadmierną tuszą, wspaniałą cerą i doskonałym humorem; była niezaręczona, jakkolwiek — trzeba przyznać — nieszczęście to nie wynikało bynajmniej z jej opieszałości. Napróżno flirtowała przez dziesięć lat; napróżno państwo Malderton spraszali do siebie młodych kawalerów szlachetnej krwi z Camberwell, a nawet z Wandsworth i Brixton; że pominiemy tych, którzy korzystając ze sposobności, „wpadali na kilka minut“. Panna Malderton znana była tak daleko i szeroko, jak lew na szczycie Northumberland House’u i jej wyjście zamąż miało w sobie tyleż prawdopodobieństwa, co wyjście tego lwa z nakreślonego mu przez architekta obrębu.
— Ręczę, że ci się spodoba, — brzmiały słowa pani Malderton. — Taki dżentlmen! Tyle wdzięku!
— Taki mądry! — zawtórowała Marjanna.
— A z jakim polotem się wysławia! — dodała Teresa.
— Żywi dla ciebie tyle szacunku! — kusiła szanowna mama.
Pan Malderton chrząknął i wlepił oczy w ogień.
— Tak, zauważyłam, że przepada za towarzystwem tatusia, — nie pozostała wtyle Marjanna.
— O, bezwątpienia, — jak echo jękła Teresa.
— Nawet mi to wyznał w tajemnicy, — powtórzyła mama.
— Dobrze, dobrze, — odparł pan Malderton, mile dotknięty słowami żony; zobaczę go jutro na asamblu; jak mi się spodoba, to go zaproszę. Wie chyba, że mieszkamy w Oak Lodge, Camberwell, w sercu arystokratycznej dzielnicy?
— Oczywiście — i że jesteś właścicielem jednokonnego powozu.
— Zobaczymy, — rzekł papa, układając się do drzemki, — zobaczymy.
Pan Malderton był człowiekiem, którego skala pojęciowa ograniczała się do Lloyd’u, kantoru wymiany, Towarzystwa dla Handlu z Indjami i banku. Kilka udanych spekulacyj dźwignęło go ze stanu stosunkowego ubóstwa i uczyniło człowiekiem bogatym. Jak to się zazwyczaj zdarza w podobnych okolicznościach, w miarę wzrostu majątku, mieli państwo Malderton coraz to bardziej wygórowane pojęcie o sobie samych; stosowali się do mody; naśladując lepszych od siebie, udawali smak, znawstwo sztuki oraz cały szereg innych nawyków arystokratycznych, czuli natomiast nieprzezwyciężony wstręt do wszystkiego, co mogłoby jakimś sposobem ściągnąć na siebie zarzut „nieszlachetności“. Że pan Malderton był gościnny, pochodziło to z chęci pokazania się; że był nieliberalny, wynikało z jego wąskiej inteligencji; a że hołdował przesądom społecznym — tego przyczyną była niepowściągniona zarozumiałość. Samolubstwo i chęć olśnienia, kazały mu żyć na wysokiej stopie i prowadzić otwarty dom; wygoda i zamiłowanie do zbytku, zjednały mu plejady gości.
Lubił gościć u siebie ludzi mądrych lub takich których za mądrych uważał, ponieważ dawało mu to rozgłos; nie znosił jednak gatunku mężczyzn, których nazywał „bystrymi“. Dziwnym trafem niechęć ta nie dotyczyła jego własnych dwóch synów, którzy szanownemu rodzicowi nie dawali najmniejszego pretekstu do tego rodzaju obawy. Rodzina poczytywała sobie za punkt honoru zawieranie znajomości w sferach wyższych od tej, do której sami państwo Malderton należeli; w połączeniu z zupełnym brakiem orjentacji w świecie, przechodzącym swą rozległością granice ich własnego szczupłego kółka, ambicja ta pociągnęła za sobą nieunikniony skutek, że ktokolwiek mógł się popisać stosunkami z jakąś ważną osobą, znajdował natychmiast miejsce przy stole w Oak Lodge, Camberwell.
Pojawienie się pana Horacego Sparkins na jednym z tak zwanych szumnie „asamblów“, wzbudziło niemałe zdziwienie i zaciekawienie pośród zwykłych bywalców. Kim był? W jego twarzy malowała się melancholja, w ruchach powściągliwość. Więc duchowny? — Nazbyt dobrze tańczył. Adwokat? — Zapewniał, że rzadko widuje się z ludźmi. Mówił wiele i wytwornie. Był może jakimś znakomitym cudzoziemcem, który przybył do Anglji, aby opisać kraj i zwyczaje jego mieszkańców; chodził na bale, zabawy i przyjęcia, aby zapoznać się z życiem wyższych warstw, z przyjętą wśród arystokracji etykietą, z angielskim smakiem i wytwornością? — Nie, nie miał cudzoziemskiego akcentu. Był więc chirurgiem, współpracownikiem miesięczników, autorem modnych powieści, artystą? — Nie; przeciw każdemu z tych przypuszczeń przemawiał jakiś silny argument. — A więc, — orzekli bywalcy asamblów, — jest to figura nielada. — Też sądzę, że to jakaś znakomitość, — myślał pan Malderton, — ponieważ widzi naszą wyższość i zwraca na nas tyle uwagi.
Wspomniana wyżej rozmowa pana Malderton z żoną miała miejsce we wtorek wieczorem. Na środę wieczór przypadał „asambl“. Punkt o dziewiątej elegancki powóz zatrzymał się u drzwi Oak Lodge’u. Panny Malderton miały błękitne atłasowe suknie, przybrane sztucznemi kwiatami, a pani Malderton (mała, tłusta), nie różniąca się strojem od swego potomstwa, wyglądała, jak jej najstarsza córka pomnożona przez dwa. Starszy syn, Fryderyk Malderton, w swym kompletnym wieczorowym stroju, tworzył idealny typ eleganckiego kelnera; a młodszy, Tomasz, w białych spodniach i błękitnej bluzie ze złotemi gwiazdami, przystrojonej dewizką z czerwonej wstążki, przypominał znaną z portretów postać ciekawego, lecz nierozważnego i pustego młodzieńca, Jerzego Barnwell’a.
Postanowiono dać panu Sparkinsowi dowody najszczerszej przyjaźni. Panna Teresa, oczywiście, miała być tak miłą i ujmującą, jak ujmującemi bywają dwudziesto-ośmioletnie podlotki, polujące na męża. Pani Malderton miała się rozpływać w uśmiechach, a panna Marjanna powinna była poprosić o kilka wierszy do albumu. P. Malderton zamierzał dać wielkiemu nieznajomemu dowód swej łaski, zapraszając go na obiad. Tomek postanowił zmierzyć zakres jego wiadomości w interesującym przedmiocie cygar i tytoniu. Nawet pan Fryderyk Malderton we własnej osobie, rodzinny arbiter elegantiarum, autorytet we wszelkich sprawach, związanych ze smakiem, szykiem i wytwornością; on, który był posiadaczem kilku osobnych mieszkań; on, który nieodmiennie wtórował ostatnim krzykom mody; on, który podczas sezonu jeżdził nad morze dwa razy na tydzień; on, który znał blisko dżentlmena, który niegdyś znał dżentlmena, który niegdyś był w Albanji, — otóż nawet on orzekł, że pan Horacy Sparkins musi być djabelnie morowym chłopem i że zamierza go zaszczycić partją bilardu.
Zaledwie państwo Malderton przekroczyli próg balowej sali, ukazał się ich wyczekującym oczom znakomity p. Horacjusz; siedział na fotelu, zapatrzony z kontemplacją w sufit; efekt powiększały bujne, zamaszyście wtył zaczesane włosy.
— Patrz, kochanie, to on, — rzekła raptem pani Malderton do małżonka.
— Zupełnie jak Lord Byron! — szepnęła panna Teresa.
— Albo jak Montgomery! — dodała panna Marjanna.
— Albo jak kapitan Cook na portretach! — wtrącił Tomek.
— Tomek — nie bądź osłem! — złajał go ojciec, który przy każdej sposobności ukrócał jego polot umysłowy, prawdopodobnie nie życząc sobie, aby syn stał się „bystrym“. Było to najzupełniej zbyteczne.
Wytworny Sparkins nie przestawał pozować, dopóki rodzina nie znalazła się na drugim końcu pokoju. Wtedy zerwał się na równe nogi, a na jego twarzy odmalował się najnaturalniejszy w świecie wyraz miłego zdziwienia; serdecznie powitał panią Malderton; pozdrowił młode panny w czarujący, doprawdy, sposób; skłonił się przed panem Malderton i dotknął jego ręki z szacunkiem, który graniczył z uwielbieniem; zaś na powitania obu młodych Maldertonów odpowiedział nawpół uniżenie, a nawpół protekcjonalnie, co wyrobiło w nich przekonanie, że mają do czynienia z osobistością ważną, ale równocześnie wspaniałomyślną i łaskawą.
— Panno Malderton, — odezwał się wreszcie Horacy, składając niski ukłon, — czy wolno mi spodziewać się tak wielkiego szczęścia, czy wolno mi rościć sobie tak daleko sięgające pretensje, czy wolno mi żywić nadzieję, że mnie Pani udaruje zaszczytem...
— Wprawdzie, o ile wiem, nie prosił mnie dziś jeszcze nikt do tańca, — odpowiedziała Teresa, okupując obojętny ton straszliwym wysiłkiem — ale — to dla mnie tak wiele — nazbyt wiele zaszczytu i...
Horacy miał roztkliwiająco tragiczną minę.
— Będę szczęśliwa, — wyszeptała wreszcie, okraszając szept najwdzięczniejszym ze swych uśmiechów. Twarz Horacego wyjaśniła się, jak stary kapelusz na deszczu.
— Daję słowo, szlachetnie wychowany młodzieniec! — rzekł z zadowoleniem pan Malderton, kiedy Sparkins z partnerką przyłączyli się do kadryla.
— Umie gadać, niema co! — raczył pochwalić pan Fryderyk.
— Mor-rowy chłop! — wtrącił Tomek, który stale wyskakiwał, jak Filip z Konopi — mówi zupełnie, jak obwoływacz na licytacji.
— Tomek! — skarcił go ojciec z powagą, — zdaje się, że prosiłem cię już, abyś nie był osłem! — Tomek wyglądał tak radośnie, jak chorągiewka na dachu w deszczowy poranek.
— Co to za rozkosz! — rzekł ujmujący Horacy do partnerki, kiedy po ukończeniu tańca przechadzali się wzdłuż pokoju, — co to za rozkosz, co za szczęście wyjść z obrębu burz i wichrów, zmian i kolei, trosk i nieszczęść życia — nawet kiedy ta przerwa trwa tylko przez kilka uskrzydlonych chwil: i spędzić te chwile — tak krótkie, tak lotne — w błogosławionem towarzystwie osoby — której gniew byłby ciosem, której chłód byłby śmiercią, której niewierność byłaby zagładą, której stałość byłaby błogosławieństwem; której miłość jest największem, najpromienniejszem szczęściem, jakiem niebo może udarować mężczyznę!
— Co za uczucie! Co za sentyment! — myślała panna Teresa, opierając się całym ciężarem swego ciała o ramię towarzysza.
— Lecz dosyć — dosyć! — ciągnął dalej elegancki Sparkins, przybierając teatralną pozę. — Co rzekłem? Co wspólnego może mieć taki człowiek, jak ja, z podobnemi uniesieniami! Panno Malderton, — tu w głosie jego zabrzmiała energja, — czy wolno mi ofiarować Pani skromną dań w postaci...
— Ach, panie Sparkins, — odparła Teresa, rumieniąc się ze wzruszenia, — muszę pana skierować do tatusia. Nie mogę bez jego zgody ośmielić się na...
— Przecie nie będzie miał nic...
— Ach, pan go nie zna, pan nie wie! — przerwała panna Teresa, wiedząc doskonale, że nie było się czego obawiać, ale pragnąc upodobnić rozmowę do jakiejś dramatycznej sceny z romansu.
— Jestem pewien, że pan Malderton nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli ośmielę się Pani zaofiarować szklankę ponczu, — rzekł wreszcie nieporównany Sparkins dziwiąc się trochę niezrozumiałym protestom.
— I to wszystko? — myślała Teresa z rozczarowaniem. — Tyle hałasu o nic!
— Szanowny panie, będę czuł się niezmiernie szczęśliwym, jeżeli pan raczy zaszczycić swoją obecnością moje apartamenty w Qak Lodge, Camberwoll, w niedzielę, w porze obiadowej, o piątej po południu — o ile nic panu nie stoi na przeszkodzie, — wyrecytował pan Malderton, kiedy wieczór dobiegał do końca i wypadało zakończyć miłą rozmowę z panem Horacym Sparkins.
Horacy skłonił się i przyjął pochlebne zaproszenie.
— Muszę wyznać, — ciągnął dalej patrjarcha, częstując swego nowego znajomego tabakierką, — że te asamble nie odpowiadają mi nawet w połowie tak, jak komfort — ośmielę się powiedzieć: luksus — Oak Lodge’u. Tańce nie mają wiele powabu dla człowieka w moim wieku.
— Bo proszę pana, czemże wkońcu jest człowiek? — rzekł Sparkins metafizycznie. — Czem jest człowiek, powtarzam?
— Ach, zupełnie, zupełnie słusznie, — odrzekł pan Malderton, — bardzo słusznie!
— Wiemy, że żyjemy i oddychamy, — ciągnął Horacy; — że mamy pragnienia i chęci, żądze i apetyty...
— Oczywiście, — rzekł pan Fryderyk Malderton z głęboką powagą.
— Powiadam: wiemy o swojem istnieniu, — powtórzył Horacy, podnosząc głos, — ale tu — stop! Tu się kończy nasza wiedza. Tu kres naszych pojęć. Tu szczyt naszych osiągnięć. Cóż więcej wiemy?
— Nic, — odpowiedział pan Fryderyk — i chyba na całej ziemi nie było człowieka, któryby z równą słusznością mógł taką rzecz powiedzieć o sobie. Tomek miał wielką chęć zaryzykować jakąś uwagę, ale w dobrej chwili pochwycił gniewne spojrzenie ojca i umknął sromotnie z placu boju, stuliwszy uszy, jak kot, przyłapany na wypijaniu śmietanki.
— Słowo honoru, — rzekł starszy pan Malderton, kiedy towarzystwo wracało powozem do domu, — ten Sparkins jest nieporównany. Taka zadziwiająca inteligencja! Taka niewyczerpana wiedza! Taka olśniewająca łatwość w wypowiadaniu myśli!
— Myślę, że to jest ktoś w przebraniu, — dodała panna Marjanna. — Tyle powabu! Tyle romantyczności!
— Mówi bardzo głośno i bardzo ładnie, — niepewnym głosem wtrącił Tomek, — ale niebardzo rozumiem, co chce powiedzieć.
— Wogóle tracę nadzieję, abyś kiedykolwiek coś zrozumiał, Tomku, — rzekł ojciec, który, oczywiście, czuł się niezmiernie zbudowanym słowami pana Horacego.
— Zauważyłam, Tomku, — dolała Teresa oliwy do ognia — zauważyłam, żeś się zachował tego wieczoru w sposób śmieszny i oburzający.
— O, bezwątpienia, — zawołało całe towarzystwo — i nieszczęsny Tom skurczył się do możliwie najmniejszych rozmiarów. Tej nocy państwo Malderton prowadzili długą rozmowę na temat przyszłych losów swej córki. Panna Teresa, kładąc się spać, rozważała, czy będzie mogła ze spokojnem sumieniem, o ile przez małżeństwo dostąpi tytułu, zapraszać w dalszym ciągu swe koleżanki; i przez całą noc śnili jej się przebrani lordowie, wielkie bale, strusie pióra, ślubne dary i Horacy Sparkins.
Niedzielny poranek upłynął na ścieraniu się rozmaitych przypuszczeń co do rodzaju komunikacji, jakiego użyje niecierpliwie oczekiwany Horacy. Czy ma powóz? — lub, czy to możliwe, aby przyjechał konno? — albo czy raczy zaszczycić swą obecnością zwykłe dyliżanse?
Te i tymi podobne domysły nurtowały dusze pani Malderton i córek. To też przez całe rano, od powrotu z kościoła, nie przestawały pracować umysłowo.
— Słyszałaś, moja droga, co za nieszczęście? Twój brat, ta kreatura najpospolitsza z pospolitych, zaprosił się do nas na obiad, — zwrócił się pan Malderton do żony. — Ze względu na zapowiedzianą wizytę pana Sparkins, umyślnie nie prosiłem nikogo, jednego Flamwell’a. A tu ten spada na kark — twój brat — zwyczajny kupiec — to przecież nie do zniesienia! Dałbym tysiąc funtów — niech tylko nie wspomina przed gościem o swoim sklepiku. Powinien być dostatecznie rozsądny, aby nie okazywać wszystkim, jaką zakałą jest dla rodziny. Ale on tak lubi paplać o tem — ładne wrażenie odniesie pan Sparkins!
Pan Jakób Barton, brat pani Malderton, był zamożnym kupcem; był tak dalece pozbawiony taktu, że bez najmniejszego skrupułu dawał poznać ludziom swój hańbiący stan i nigdy nie usiłował wznieść się ponad poziom swego zajęcia: „stąd miał pieniądze i nic go nie obchodzi, czy kto wie o tem, czy nie“.
— A! Flamwell, drogi chłopcze, jak się masz? — powitał pan Malderton małego, tłustawego jegomościa w zielonych okularach. — Otrzymałeś moje zaproszenie?
— Tak — i właśnie dlatego jestem tutaj.
— Słuchaj, czy przypadkiem nie znasz tego Sparkinsa z nazwiska? Przecież znasz wszystkich?
Pan Flamwell był jednym z tych wszechwiedzących ludzi, których spotyka się od czasu do czasu w towarzystwie i którzy udają, że mają piramidalne znajomości, a w rzeczywistości nie znają kulawego psa. U Maldertonów, gdzie historje o wielkich osobistościach znajdowały nader chętny posłuch, cieszył się specjalnemi względami; a wiedząc, z jakimi ludźmi ma do czynienia, wyzyskiwał w sposób nieumiarkowany ich łatwowierność i swoje talenty. Miał specyficzny dar zamykania największych kłamstw w nawiasy i wygłaszania ich tak, jakgdyby się obawiał, aby go nie posądzono o egoizm.
Wprawdzie nazwisko brzmi dla mnie obco, — odpowiedział ściszonym tonem a na twarzy jego odmalowała się majestatyczna powaga. — Tem niemniej muszę go znać osobiście. Wysoki?
— Średniego wzrostu, — odpowiedziała panna Teresa.
— Brunet? — zaryzykował Flamwell.
— Tak, — odpowiedziała z błyskiem radości w oczach.
— Nos trochę zadarty?
— Nie, — rzekła Teresa z rozczarowaniem, — rzymski nos!
— Powiedziałem: rzymski nos, prawda? — mówił dalej niezrażony niczem Flamwell. — Bardzo elegancki młodzian?
— O tak!
— W ruchach szlachetność — znać dobre wychowanie?
— Naturalnie! — chóralnie odkrzyknęła cała rodzina. — Pan go musi znać!
— Wiedziałem, że utrzymujesz stosunki z tą osobistością — zawołał triumfalnie pan Malderton. — Jak sądzisz, kto to?
— Wnosząc z waszego opisu, — rzekł Flamwell prawie szeptem, udając głęboką zadumę — sądzę, że najprawdopodobniej chodzi o Prześwietnego Augusta Fitz-Edward Fitz-John Fitz-Osborne. Jest to bardzo obiecujący młodzieniec, jakkolwiek trochę ekscentryczny. Niezmiernie prawdopodobne, że zmienił nazwisko dla jakichś ukrytych celów.
Serce Teresy zabiło jak młot. A więc mógł to być Prześwietny August Fitz-Edward Fitz-John Fitz-Osborne! Jak wspaniale będzie wyglądało to nazwisko na dwóch eleganckich glazurowanych kartach, związanych białą atłasową wstążką! „Prześwietna Pani Auguścina Fitz-Edward Fitz-John Fitz-Osborne“! Co za rozkosz!
— Za pięć piąta, — rzekł pan Malderton, spoglądając na zegarek. — Przypuszczam, że nie zrobi nam zawodu.
Rozległo się dwukrotne stukanie do drzwi. „To on!“ zawołała Teresa. Wszyscy przybrali takie pozy, jakgdyby nie spodziewali się niczyjego przyjścia. Tak ludzie czynią zawsze, ilekroć czekają na gościa.
Drzwi stanęły otworem — pan Barton! — zaanonsował służący.
— Niech go jaśni djabli! — syknął Malderton. — A, jak się miewasz przyjacielu! Co słychać?
— Nic, — odpowiedział kupiec w swój zwykły grubjański sposób — żyje się — ano pomalutku. Zarabia się tyż trochę. Jak się macie, dzieciaki? Panie Flamwell — jak zdroweczko?
— Jedzie pan Sparkins! — zawołał Tomek, który siedział przy oknie. — Na takim czarnym koniu. — Istotnie, nadjeżdżał Horacy na wielkim czarnym biegusie, który tak zgrabnie tańczył, i tak ogniście stawał dęba, jak tresowany koń woltyżera. Po wielu krwawych wysiłkach, po wielu skokach, kopnięciach, rżeniach i rykach udało się wreszcie zatrzymać rumaka w odległości stu jardów od bramy. Pan Sparkins zsiadł i powierzył zmachane zwierzę groom’owi pana Maldertona. Ceremonja przedstawienia odbyła się prawidłowo. Pan Flamwell zmierzył Horacego z pod zielonych okularów spojrzeniem pełnem tajemniczej powagi. Co zaś wyrażały oczy pana Horacego, o tem wie jedna chyba Teresa.
— Czy to Prześwietny Pan August z długiem nazwiskiem? — szepnęła pani Malderton do Flamwella, idąc w jego towarzystwie do jadalni.
— Nie — niezupełnie, — odpowiedział autorytet — niezupełnie, ale prawie.
— Kto więc?
— Liza! — odpowiedział Flamwell, kiwając poważnie głową i dając do zrozumienia, że wie bardzo wiele. Ale jakieś wyjątkowe względy stanu nie pozwalały mu zdradzić ważnego sekretu. Mógł to być jeden z ministrów, pragnący poznać nastroje społeczeństwa.
— Panie Sparkins, — rzekła pani Malderton, zadowolona z wyniku rozmowy, — pan będzie łaskaw zająć miejsce pomiędzy paniami. John, postaw krzesło pomiędzy panną Teresą a panną Marjanną. — Ostatnie słowa mówione były do człowieka, który zazwyczaj występował w rolach groom’a i ogrodnika; ale dzisiaj, że to trzeba było olśnić gościa, musiał owinąć szyję elegancką białą chustką, włożyć eleganckie buty — ubranie leżało na nim jak ulane, włosy lśniły się, jak sto tysięcy djabłów — istny lokaj!
Obiad był wyborny; Horacy nie przestawał się zachwycać Teresą, to też nastrój panował doskonały. Tylko pan Malderton, znając skłonności swego szwagra, siedział jak na szpilkach i przechodził męki podobne do tych, jakie, o ile wierzyć gazetom, znoszą sąsiedzi, kiedy kucharka wiesza się na strychu, i które „łatwiej sobie wyobrazić niż opisać“.
— Czy widziałeś się ostatnio ze swym przyjacielem, Sir Thomas’em Noland, Flamwell’u? — zapytał pan Malderton, spozierając kącikiem oczu na Horacego, aby sprawdzić wrażenie jakie wzmianka o tak wielkim człowieku powinna była na nim wywrzeć.
— Niedawno. Przedwczoraj widziałem się z Lordem Gubbletonem.
— Mam nadzieję, że Jego Ekscelencja czuje się dobrze? — zapytał dalej Malderton tonem żywego zainteresowania. Nie trzeba chyba dodawać, że do tej chwili nie miał zielonego pojęcia o istnieniu takiej osobistości.
— Dziękuję — doskonale, doskonale się czuje. Djabelnie dobry chłop z niego. Spotkałem go w stolicy i gadaliśmy przez kilka godzin. Jesteśmy dobrzy, dobrzy znajomi. Niestety nie mogłem z nim dłużej rozmawiać, bo musiałem złożyć wizytę bankierowi, człowiekowi, którego majątek wynosi miljony, który jest także członkiem Parlamentu i z którym również łączą mnie bardzo ścisłe węzły przyjaźni.
— Wiem o kim mówisz, — odpowiedział gospodarz — który w rzeczywistości wiedział tyle, co sam Flamwell. — Robi interesy na skalę gigantyczną!
Było to wywoływanie wilka z lasu.
— A propos interesów, — odezwał się pan Barton, którego zaszczycono znacznie niższem miejscem przy stole. — Gość, którego świetnie znałeś Malderton, zanim ci się udało zrobić ten pierwszy zyskowny pasek, przyszedł niedawno do naszego sklepiku i —
— Barton, czy mogę cię poprosić o kartofel? — przerwał nieszczęsny gospodarz, pragnąc zdusić zło w zarodku.
— Naturalnie, — odparł kupiec, nie zdając sobie sprawy z istotnego celu, jaki miał na oku szwagier: — i powiedział bardzo prosto i zwyczajnie...
— Poproszę, cię o bardziej kruchy kartofel, ten jest za twardy, — przerwał ponownie Malderton, drżąc na myśl o poincie anekdoty, i obawiając się powtórzenia słowa „sklep“.
— Powiada więc, — ciągnął dalej łajdak, spełniwszy życzenie gospodarza, — szanowny panie powiada, jak się panu powodzi w interesie. Na to ja w śmiech i żartuję — wiesz, że lubię żartować — i powiadam: drogi panie! nigdy nie wznoszę się ponad swój zawód i spodziewam się że nigdy się na nim nie zawiodę.
— Panie Sparkins, — odezwał się gospodarz napróżno usiłując ukryć swe przerażenie, — szklaneczka wina?
— Z największą przyjemnością.
— Jestem panu wdzięczny na wizytę.
— Wdzięczny za miłe towarzystwo.
— Kiedyśmy się ostatnio widzieli, — rzekł gospodarz, zwracając się do Horacego, po części z tym celem, aby zaprezentować oratorskie talenty swego nowego znajomego, a po części dlatego, aby zagłuszyć dalsze słowa kupca — rozmawialiśmy wtedy o człowieku w ogólności. Pańskie słowa wywarły na mnie potężne wrażenie.
— I na mnie, dodał Fryderyk. Horacy podziękował skinieniem głowy.
— Panie Sparkins, jakie jest pańskie zdanie o kobiecie w szczególności? — zagadnęła pani Malderton. Panienki uśmiechały się kusząco.
— Mężczyzna, — odparł Horacy, — mężczyzna, czy to bujając po jasnych radosnych, ukwiecionych łąkach drugiego Edenu, czy też stąpając po bardziej jałowych i bardziej zwyczajnych błoniach, do których musimy się z konieczności przyzwyczaić w dzisiejszych czasach; mężczyzna, we wszelkich okolicznościach i we wszelkich okolicach — czy to gnąc się pod lodowatemi podmuchami podbiegunowych wichrów, czy paląc się pod promieniami południowego słońca — mężczyzna, bez kobiety, byłby — samotny.
— Jestem szczęśliwą, że ceni pan kobietę tak wysoko — odrzekła pani Malderton.
— Ja również, — dodała Teresa. Horacy podziękował jej takiem spojrzeniem, że się zarumieniła po uszy.
— Jednakże mojem zdaniem, — zaczął pan Barton —
— Wiem, co masz zamiar powiedzieć, — przerwał Malderton, zdecydowany nie dopuścić krewnego do słowa — wiem — i nie zgadzam się z tobą.
— Co! — zawołał kupiec zdumiony.
— Przykro mi bardzo, drogi Bartonie, — rzekł gospodarz tak stanowczo, jakgdyby rzeczywiście sprzeciwiał się czyjemuś zdaniu, — ale nie mogę dać swojej zgody na propozycję, którą uważam za potworną.
— Ale miałem zamiar powiedzieć...
— Nigdy mnie nie przekonasz — ciągnął nieubłaganym tonem Malderton. — Nigdy!
— A ja, — rzekł Fryderyk, za przykładem ojca przybierając bojową postawę, — nie zgadzam się absolutnie na twierdzenie pana Sparkins’a.
— Co! — zawołał zaatakowany, który stawał się coraz bardziej metafizycznym, w miarę tego, jak żeńska połowy rodziny słuchała go z coraz większym zachwytem — co! Skutek jest następstwem przyczyny? Przyczyna jest poprzedniczką skutku?
— To argument! — rzekł Flamwell.
— Oczywiście, — potwierdził pan Malderton.
— Jeżeli więc skutek jest następstwem przyczyny, a przyczyna poprzedniczką skutku, wnoszę stąd, że pan nie ma racji, — zakończył Horacy.
— Stanowczo, — rzekł Flamwell z taką miną, jakgdyby jadł ropuchę.
— W każdym razie sądzę, że to dowód prosty i logiczny? — zapytał Sparkins.
— Bezwątpienia, — zabrzmiał głos Flamwella. — To rozwiązuje wszystko!
— Być może, że to prawda, — zgodził się Fryderyk. — Nie zdawałem sobie przedtem sprawy z tego sylogizmu.
— Ja i teraz nie widzę w tem sensu, — mówił do siebie kupiec — ale przypuszczam, że to wszystko jedno.
— Jaki on mądry! — szepnęła pani Malderton do córek, kiedy panie usunęły się w cień salonu.
— Och nieporównany, cudowny! — odpowiedziały jednocześnie obie panny, — mówi jak wyrocznia. Musiał widzieć kawał świata i przeżyć wiele.
Panowie zostali sami. Nastąpiła krótka pauza, podczas której wszyscy robili bardzo poważne miny, dając do zrozumienia, że wciąż są pod wrażeniem zakończonej właśnie dyskusji. Flamwell postanowił wybadać pana Sparkinsa, zatem pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam pana, — rzekł, — mam wrażenie, że pan jest z zawodu adwokatem? Czy to prawda? Sam kiedyś miałem zamiar wstąpić na prawo — w samej rzeczy, mam wiele znajomości z pośród największych klejnotów tej zaszczytnej profesji.
— N-nie! — odparł Horacy po chwili wahania się, — niezupełnie.
— Jednakże przebywał pan wiele pośród szelestu jedwabiu, jeśli się nie mylę, — pytał Flamwell z uszanowaniem.
— Prawie przez całe życie, — odpowiedział Sparkins.
Teraz pan Flamwell poczuł, że trzyma w ręku nić przewodnią. Sparkins musiał być młodzieńcem, który właśnie ukończył studja i zaczynał praktykować.
— Nie chciałbym być adwokatem — odezwał się Tomek po raz pierwszy oglądając się dokoła, czy ktoś nie weźmie pod uwagę jego cennego oświadczenia.
Nikt nie odpowiadał.
— Nie chciałbym nosić peruki, — zaryzykował Tomek po raz drugi.
— Tomek, proszę cię, nie bądź śmieszny, — rzekł ojciec. Przysłuchuj się uważnie rozmowie mądrzejszych od ciebie, to może coś skorzystasz, i nie waż się mówić absurdów.
— Już nie będę, tatusiu, — odrzekł nieszczęsny. Powiedzieć prawdę, to nie wymówił ani jednego słowa od godziny piątej, a i wtedy poprosił tylko o kawałek mięsa; teraz była ósma.
— Nic to — wtrącił Barton, litując się nad losem siostrzeńca, — nic to, Tomek! Ja trzymam z tobą. Jabym nie chciał nosić peruki. Ja wolę nosić fartuch.
Pan Malderton zakaszlał gwałtownie. Pan Barton ciągnął dalej. — Bo jeżeli człowiek wynosi się ponad swój fach...
Kaszel ponowił się ze zdwojoną gwałtownością i nie ustąpił, dopóki jego przyczyna i zarazem ofiara nie zapomniała, o co jej chodziło.
— Panie Sparkins, — wznowił badanie Flamwell, — czy pan zna pana Delafontaine z Bedford — square’u?
— Wymieniliśmy ze sobą karty wizytowe, a z czasem, gdy nawinęła się sposobność, oddałem mu znaczne usługi, — odrzekł Horacy, czerwieniejąc zlekka — przyczyną rumieńca była niewątpliwie skromność.
— Wyciągnął pan wielki los na loterji, o ile udało się panu zaskarbić wdzięczność tego wielkiego człowieka, — zauważył Flamwell z głębokiem uszanowaniem.
— Nie wiem, kto to — szepnął do Maldertona, kiedy szli do salonu, puściwszy Horacego przed siebie. — Rzecz jasna, że jest prawnikiem że jest osobistością bardzo wpływową i że ma wielkie stosunki.
— Bezwątpienia, — odparł towarzysz.
Resztę wieczoru spędzono znakomicie. Wobec tego, że pan Barton pogrążył się w głęboki sen, pan Malderton zrzucił z piersi kamień i stał się nad wyraz miły i uprzejmy. Panna Teresa grała, „Zagładę Paryża“ — po mistrzowsku, jak orzekł pan Sparkins, a potem oboje wraz z panem Fryderykiem zaczęli wyciągać niezliczone tria, przyczem dokonali przemiłego odkrycia, że ich głosy harmonizują ze sobą doskonale. Trzeba im oddać sprawiedliwość — wszyscy troje śpiewali partję pierwszego głosu; a Horacy jeżeli pominiemy tę nic nie znaczącą okoliczność, że nie posiadał słuchu, nie miał także zielonego pojęcia o muzyce. Pomimo to czas zeszedł rozkosznie. Było już dawno po dwunastej, kiedy Sparkins kazał wyprowadzić swego rumaka (bądźmy szczerzy: szkapsko). Zgodzono się wykonać ten rozkaz jedynie pod warunkiem, że powtórzy swą wizytę w następną niedzielę.
— A gdybyśmy tak mogli spotkać się z panem Sparkins jutro wieczorem? — zaproponowała pani M. — Mąż zamierza wziąć dziewczęta na pantominę. — Pan Sparkins skłonił się głęboko i przyrzekł przyłączyć się do towarzystwa w loży Nr. 48.
— Nie będziemy niepokoić pana w dzień — rzekła panna Teresa z uwodzicielską słodyczą, — ponieważ mama jedzie z nami po zakupy. — A wiem, że mężczyźni czują wstręt do tej czynności.
Pan Sparkins skłonił się ponownie i oświadczył, że poczytywałby to sobie za zaszczyt, gdyby wolno mu było towarzyszyć ale podczas dnia bywa zazwyczaj poważnie zajęty. Flamwell mrugnął na Maldertona. — To godziny studjów! — szepnął mu do ucha.
Następnego dnia o dwunastej w południe „powóz“ oczekiwał u wrót Qak-Lodge’u na panią Malderton i jej córki. Miały udać się do krewnych tam zjeść obiad i zrobić toaletę. Ale przedtem musiały załatwić szereg zakupów — w tym właśnie celu zabrały ze sobą puste pudła. Zapowiedziały znajomym i przyjaciółkom, że zwiedzą wielkie sklepy konfekcji damskiej Jone i Co, magazyny Spruggins’a i Smith’a na ulicy Totenham-court; potem miały się udać do składu Redmayne’a na Bond-street; stamtąd zaś do całego szeregu miejsc o których nikt nigdy nie słyszał. Panienki dla zabicia czasu, który podczas jazdy płynie bardzo powoli, obsypywały pochwałami pana Horacego Sparkins, albo wyrzucały matce, że wozi je tak daleko aby zaoszczędzić jednego szylinga; poczynały nawet wątpić, czy wogóle kiedyś dotrą do miejsca przeznaczenia. Nareszcie wehikuł zatrzymał się przed brudnym, oblepionym afiszami sklepem towarów bławatnych, gdzie na wystawie widniały najprzeróżniejsze gatunki najprzeróżniejszych wytworów tego przemysłu, a każda sztuka miała przy sobie kartkę z ceną. Na jednych kartkach czerniały opuchłe, pokrzywione siódemki zaopatrzone w malutkie trójki „niedostrzegalne dla nieuzbrojonego oka“. Gdzie indziej całe stosy lisów w najrozmaitszych cenach — od szylinga i półtorej pensa wzwyż; oryginalne francuskie gemzowe trzewiki para dwa szylingi i dziewięć pensów, zielone parasole w równie niewygórowanej cenie; poza tem „wszelkie istniejące towary“, jak zapewniali sami właściciele — a któż wie lepiej od nich? — „pięćdziesiąt procent niżej ceny kosztu.“
— Mamusiu dokąd tyś nas zaprowadziła! — zawołała w przerażeniu Teresa; — coby na to powiedział pan Sparkins, gdyby nas tak zobaczył!
— Naprawdę — mamusiu! — powtórzyła Marjanna którą ma samą myśl o tej możliwości przechodziły ciarki.
— Panie będą łaskawe spocząć. Czem mogę służyć? — zapytał skwapliwie człowiek, który mógł odgrywać w tym sklepie rolę mistrza etykiety; w białej, sztywno zawiązanej chustce na szyi wyglądał jak spacykowany „portret mężczyzny“ na wystawie w Somerset-house.
— Chciałabym zobaczyć jedwabie — rzekła pani Malderton.
— W tej chwileczce. Panie Smith! Gdzie jest pan Smith, do licha?
— Tu jestem, — zabrzmiał głos po drugiej stronie sklepu.
— Prędzej, panie Smith, — zawołał mistrz etykiety. — Tu przychodzi klient a pan sobie bujasz gdzieś na końcu świata.
Przynaglony do pośpiechu, pan Smith z nadspodziewaną zręcznością przeskoczył przez ladę i stanął przed klientami. Pani Malderton wyrzuciła stłumiony okrzyk; Teresa, która właśnie mówiła coś do siostry, odwróciła nagle głowę i ujrzała — Horacego Sparkins!
Na scenę, która nastąpiła, „zarzucimy zasłonę”, jak powiadają pisarze. Tajemniczy, filozoficzny, romantyczny, metafizyczny Sparkins — on, który dla pięknej Teresy był ucieleśnionym typem młodego księcia, poetycznym elegantem w błękitnym jedwabnym płaszczu, w pantoflach tegoż koloru, z tegoż materjału — jednym z tych, o których czytała i śniła ale których nie spodziewała się ujrzeć na własne oczy — ten rycerz, ten bohater zamienił się na Samuela Smith’a, subjekta w „taniej firmie“ — popychadło w sklepie ach! z jedwabnemi płaszczami, ach! z pantoflami — ale istniejącym dopiero od trzech tygodni. Majestatyczne wycofanie się bohatera z Oak Lodge’u jakie miało miejsce po wykryciu tej smutnej rzeczywistości, da się porównać jedynie do wycofania się przyłapanego na kradzieży psa, który ucieka, unosząc ze sobą na ogonie pokaźnych rozmiarów rondel. Niebotyczne nadzieje Maldertonów rozpłynęły się od jednego tchnienia, jak roztapiają się cytrynowe lody, podane do obiadu w luksusowej restauracji. Ołtarz pozostał tak daleko, jak biegun północny, a panna Teresa — aby wytrwać konsekwentnie przy porównaniu — miała tyleż szans wyjścia zamąż, ile szans powodzenia miała podbiegunowa wyprawa kapitana Rossa.
Lata minęły od opisanego przed chwilą wydarzenia. Trzykroć przekwitły stokrotki na trawnikach Camberwell’u; trzykroć wróble z Camberwell’skiego lasku wysławiły świergotami wiosnę; ale panny Malderton pozostają nadal dziewicami. Zwłaszcza stan Teresy jest beznadziejny; za to Flamwell osiągnął szczyt sławy i zaufania; przyczem cała rodzina żywi po dawnemu sympatję do znakomitych osobistości i wstręt do wszystkiego, co jest „niskie“.

(Z cyklu „Tales”)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.