Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XL.
MACHINA DOKTORA GUILLOTIN.

Cagliostro, dzięki stosunkom dziwnym, jakie posiadał we wszystkich klasach społecznych, a nawet pomiędzy służbą królewską, dowiedział się w parę dni, że hrabia Ludwik de Bouillé przybył do Paryża 15-go czy 16-go listopada; że 18-go odkryty został przez kuzyna swego, generała Lafayette; że tegoż samego dnia przedstawił się królowi jako czeladnik ślusarski i podjął się pracować, u Gamaina, u którego bawił trzy dni; czwartego dnia przybył z nim z Wersalu do Paryża, dostał się bez trudności do króla; wrócił do mieszkania zajmowanego u przyjaciela, Achillesa do Chatelet, zmienił natychmiast ubranie, i tegoż jeszcze dnia wieczorem wyjechał napowrót pocztą do Metz.
Z drugiej strony, nazajutrz po konferencji nocnej odbytej na cmentarzu Św. Jana, z panem de Beausire, zacny ten spiskowiec przybiegł wystraszony do bankiera Zannone, do Bellevue, bo wracając z szulerki o siódmej zrana i, pomimo sławnego układu, zgrawszy się do ostatniego luidora, zastał dom zupełnie pusty, panna Olivia i mały Tosio przepadli.
Wtedy przyszło mu na pamięć, że hrabia Cagliostro nie chciał z nim wyjść razem, pod pretekstem, iż ma coś poufnego do powiedzenia pannie Olivii. Była to droga otwarta do podejrzeń, pannę Olivię musiał porwać hrabia Cagliostro. jako dobry wąchacz, pan Beausire zwąchał nosem drogę, i szedł nią aż do Bellevue; tam podał swoje nazwisko, i zaraz go wprowadzono do barona Zannone, czyli hrabiego Cagliostro, jak się podoba czytelnikowi nazwać osobę, jeżeli nie główną, jak na teraz, to przynajmniej obrotową w dramacie, któryśmy opowiedzieć zamierzyli.
Wprowadzony do salonu, w którym byliśmy już raz z margrabią de Favras i z doktorem Gilbertem, Beausire, znalazłszy się oko w oko z hrabią, zawahał się bardzo; hrabia wydawał mu się tak wielkim panem, że nie śmiał domagać się odeń nawet zwrotu kochanki.
Ale mistrz, jakby czytając w głębi serca ex-policjanta, rzekł:
— Zauważyłem jedną rzecz, panie de Beausire, mianowicie, że pan masz dwie tylko na świecie namiętności rzeczywiste: grę i pannę Olivię.
— A! — zawołał Beausire, — więc wiesz, panie hrabio, co mnie tu sprowadza?
— Doskonale. Przychodzisz do mnie po pannę Olivię; ona jest u mnie.
— Jakto! u pana hrabiego?
— Tak, w mojem mieszkaniu, na ulicy St.-Claude; odnalazła swój dawny lokal, i jeżeli będziesz się dobrze sprawiał, jeżeli będę z ciebie zadowolony, jeżeli będziesz mi dostarczał wiadomości interesujących albo zabawnych, to w tych dniach włożę ci do kieszeni dwadzieścia pięć luidorów, abyś poszedł poudawać trochę szlachcica w Palais-Royal, a na plecy piękny frak, abyś poszedł poromansować na ulicę St. Claude.
Beausire miał wielką chęć podnieść głos i dopominać się o pannę Olivię; ale Cagliostro bąknął parę słów o nieszczęśliwej sprawie ambasady portugalskiej, która wciąż, jak niegdyś miecz Damoklesa, wisiała nad głową ex-policjanta: więc zamilkł.
Gdy objawił tylko wątpliwość, azali panna Olivia znajduje się istotnie w pałacu na ulicy St. Claude, hrabia kazał założyć konie, zawiózł go do pałacu na bulwarze, wprowadził do tego przybytku, i tam, zdjąwszy obraz ze ściany, pokazał mu przez otwór pannę Olivię, ubraną jak królowa. Siedziała w wielkiej kozetce i czytała jedną z tych złych książek, tak w tej epoce pospolitych. Syn jej, Tosio, ubrany jak królewicz, bawił się przy niej pysznemi cackami.
Beausire poczuł wtedy, że się rozszerza jego serce, jako kochanka i ojca; przyrzekł wszystko, czego chciał hrabia, a nawzajem hrabia, wierny swojemu słowu, pozwolił, ilekroć Beausire przyniesie jaką wiadomość interesującą, żeby po otrzymaniu zapłaty za nią w złocie z jego ręki, poszedł po nagrodę w miłości do mieszkania panny Olivii.
Wszystko więc szło według życzeń hrabiego, a nawet powiedzielibyśmy, według życzeń Beausira, kiedy ku końcowi grudnia, w godzinie wcale niewczesnej, bo o szóstej zrana, doktor Gilbert pracujący już od półtorej godziny, usłyszał trzykrotne stukanie do drzwi, a po odstępach zachowanych między niemi poznał, że nawiedzający jest bratem wolnomularzem.
Poszedł otworzyć.
Po drugiej stronie drzwi stał hrabia Cagliostro, z uśmiechem na ustach.
Gilbert nigdy bez pewnego dreszczu nie spotykał się z tym tajemniczym człowiekiem.
— Ah! to ty, hrabio? — rzekł.
A czyniąc wysiłek i podając mu rękę:
— Witam cię sercem — dodał — w którejbądź porze i z jakiejbądź przyczyny przybywasz.
— Przyczyną, dla której przybywam, kochany Gilbercie — rzekł hrabia, — jest chęć zaprowadzenia cię na pewne doświadczenie filantropijne, o którem już wspomniałem.
Doktor daremnie usiłował przypomnieć sobie, o jakiem doświadczeniu mówił mu hrabia.
— Nie pamiętam, — rzekł.
— Pójdź wszelako, kochany Gilbercie: bądź spokojny, nie trudziłbym cię daremnie... Spotkamy tam wreszcie, gdzie cię zaprowadzę, dobrych znajomych.
— Kochany hrabio, — powiedział Gilbert, — wszędzie, dokąd mnie zechcesz poprowadzić, idę przedewszystkiem dla ciebie; miejsce, gdzie się znajdę i osoby, które spotkam, są już podrzędną rzeczą.
— Chodź zatem, bo nie mamy czasu do stracenia.
Gilbert był już ubrany i dość mu było porzucić pióro, a wziąć kapelusz.
Uskutecznił to i oświadczył:
— Hrabio, jestem na twoje rozkazy.
— Więc idźmy.
I poszli. Cagliostro przodem, a Gilbert za nim.
Na dole czekał powóz.
Powóz ten ruszył szybko, choć hrabia żadnego nie wydał mu rozkazu. Widocznem było, że stangret wiedział, dokąd ma jechać.
Po kwadransie jazdy, podczas której Gilbert zauważył, że przejechali cały Paryż i przebyli rogatkę, powóz stanął na wielkim dziedzińcu czworokątnym, na który wychodziły dwa piętra małych okienek okratowanych.
Za powozem, brama, przez którą przejechał, zamknęła się natychmiast.
Wychodząc z powozu, Gilbert spostrzegł, że się znajduje na dziedzińcu więziennym, a rozpatrzywszy się, poznał, że to Bicetre.
Miejsce to, smutne już z natury przeznaczenia, smutniejszem jeszcze wydawało się przez brak światła, które tam jakby z żalem zstępowało.
Był już kwadrans po szóstej, godzina przykra w zimie, bo wtedy zimno dokuczliwem jest dla najsilniejszych nawet ustrojów ludzkich.
Drobny deszczyk jak z sita siekł pod przekątną i zaczerniał szare mury.
Pośrodku dziedzińca ze sześciu cieśli, pod kierunkiem majstra, a za wskazówkami człowieka niskiego wzrostu, czarno ubranego, który sam jeden uwijał się za wszystkich, stawiało przyrząd kształtów nieznanych i dziwnych.
Na widok dwóch nowoprzybyłych człowiek w czarnem ubraniu podniósł głowę. Gilbert drgnął: poznał doktora Guillotin, którego spotkał u Marata. Był to więc na wielką skalę ten sam przyrząd, który widział w drobnych kształtach w piwnicy redaktora dziennika Ami du Peuple.
Ze swej strony niski człowiek poznał Cagliostra i Gilberta.
Przybycie tych dwóch ludzi snać wydało mu się ważnem, bo opuścił na chwilę swój posterunek i podbiegł ku nim. Ale nie omieszkał przedtem zalecić majstrowi jak największą uwagę w robocie.
— Tak, tak, mości Guidonie... to dobrze — mówił; — dokończcie pomost; pomost, to podstawa budynku: po ukończeniu pomostu postawicie dwa słupy, bacząc na linję, iżby nie stały ani za daleko od siebie ani za blisko. Będę ja tu wreszcie i nie spuszczę was z oczu.
Potem, podchodząc do Cagliostra i Gilberta, którzy oszczędzili mu połowę drogi, rzekł:
— Dzień dobry, baronie, to bardzo uprzejmie z waszej strony, żeście tu pierwszy raczyli przybyć i przyprowadzić z sobą doktora. Doktorze, przypominacie sobie, żem was zaprosił u Marata, ażebyście przyszli zobaczyć moją próbę; zapomniałem tylko prosić was o adres... Zobaczycie coś ciekawego, przyrząd najbardziej filantropijny, jaki kiedykolwiek wyszedł z pomysłów ludzkich.
Potem nagle zwracając się ku machinie, ku przedmiotowi najdroższych swych zajęć, zawołał:
— A co wy tam robicie, mości Guidonie!... Przód stawiacie w tyle?...
I pędząc po schodkach, które dwaj robotnicy przystawili do jednego z boków kwadratu, w jednej chwili znalazł się na pomoście i w kilka sekund naprawił błąd popełniony przez robotników, jeszcze niewtajemniczonych w sekret tego nowego przyrządu.
— Tak, tak, — mówił doktór Guilloitin, widząc z zadowoleniem, że pod jego przewodnictwem idzie wszystko jaz z płatka; — teraz chodzi tylko o to, ażeby ostrze wsadzić w deszczułki... Guidonie!... Guidonie!... — zawołał naraz, jakby rażony przestrachem, — a dlaczegóż to deszczułki nie wybite miedzią?
— A to na co, doktorze! Dobre drzewo dębowe, dobrze wysmarowane, stanie za miedź, — odpowiedział majster ciesielski.
— Tak, tak, — rzekł doktor pogardliwie, — oszczędności... oszczędności! kiedy chodzi o postęp nauki i dobro ludzkości! Guidonie, jeżeli dziś nasze doświadczenie chybi, ja ciebie czynię odpowiedzialnym. Panowie, biorę was na świadków, — mówił dalej doktor, zwracając się do Cagliostra i Gilberta, — biorę was na świadków, że kazałem rowki w deszczułkach wyłożyć miedzią; a więc, jeżeli się tasak zahaczy, albo źle się posunie, to nie moja wina, umywam ręce...
I doktor, w osiemnaście wieków później, zrobił na pomoście machiny taki sam giest, jak Piłat na tarasie swego pałacu.
Pomimo to wszystko, przyrząd się wznosił, a wznosząc, przybierał tę postawę mężobójczą, która cieszyła wynalazcę, a dreszczem przejmowała Gilberta.
Co do Cagliostra, stał on obojętny; od śmierci Lorenzy wszystko w nim skamieniało.
Oto kształt, jaki przybierała machina.
Nasamprzód pierwsza podłoga, na którą wchodziło się przez rodzaj schodów, jak do młyna.
Podłoga ta, na sposób rusztowania, przedstawiała pomost szeroki na stóp piętnaście. Na tym pomoście, w dwóch trzecich długości, naprzeciw schodów, wznosiły się dwa słupy równoległe, wysokie na stóp dziesięć do dwunastu.
Dwa te słupy ozdobione były ową sławną deszczułką, dla której majster Guidon poskąpił miedzi, na co, jak widzieliśmy, tak głośno powstawał filantrop, doktor Guillotin.
W deszczułkę, zapomocą sprężyny, która, gdy się otwierała, pozwalała narzędziu rzucać się całą siłą własnego ciężaru, spotęgowaną ciężarem obcym, wsuwał się rodzaj tasaka w kształcie półksiężyca.
Mały otwór urządzony był między dwoma słupami; dwoje skrzydeł tego otworu, przez który człowiek mógł wysadzić głowę, łączyło się tak, by mu kark uchwycić jak w naszyjnik.
Tarcica złożona z deski obrobionej na miarę człowieka średniego wzrostu, poruszała się w danej chwili, a poruszając, wpadała sama na wysokość okna.
Podczas, gdy cieśle, majster i chirurg przykładali ostatnią rękę do wzniesienia przyrządu, a Cagliostro i Gilbert rozprawiali o ile wynalazek jest nowym, spektatorowie inni, zwołani zapewne dla uczestniczenia w próbie, zaludnili dziedziniec.
Nasamprzód starzec, nasz znajomy, który odgrywał rolę czynną w środku tej długiej historji.
Dotknięty chorobą, z której miał wkrótce umrzeć, na nalegania kolegi swego Guillotina, wyrwał się ze swego pokoju i pomimo wczesnej pory a niepogody, przyszedł dla zobaczenia, jak się przyrząd sprawiać będzie.
Poznał go Gilbert i pośpieszył z uszanowaniem na jego spotkanie.
Towarzyszył mu Giraud, budowniczy miasta Paryża Urzędowi swemu zawdzięczał to zaproszenie szczególne.
Druga grupa, która nikogo nie powitała, i której nie powitał nikt, składała się z czterech ludzi bardzo skromnie ubranych.
Ci czterej ludzie, zaledwie weszli udali się w róg dziedzińca najbardziej oddalony od miejsca, gdzie się znajdowali Gilbert i Cagliostro. Tam stali pokornie, rozmawiali pocichu, i pomimo deszczu kapelusze trzymali rękach.
Ten, który wydawał się ich zwierzchnikiem, a przynajmniej ten, którego trzej inni słuchali z uszanowaniem, kiedy wymówił kilka słów pocichu, miał lat przeszło pięćdziesiąt, wzrost wysoki, uśmiech łagodny, fizjognomję otwartą.
Nazywał się on Karol — Ludwik Sanson; urodził się 14 lutego 1738 roku. Widział on Damiensa tłuczonego kołem przez swego ojca i pomagał ojcu, kiedy tenże miał zaszczyt ucinać głowę panu Lally-Tolendal.
Nazywam© go pospolicie Maitre de Paris (kat paryski).
Trzej inni byli to: jego syn, który miał mieć zaszczyt ucinać głowę Ludwikowi XVI, oraz dwaj pomocnicy.
Obecność Sansona, jego syna i dwóch pomocników, była strasznym komentarzem machiny pana Guillotin, dowodziła, że próba, którą miał wykonać, ma za sobą jeżeli nie gwarancję, to przynajmniej aprobatę rządu.
W tej chwili Sanson wydawał się bardzo smutnym: jeżeli machina zostanie przejętą, to upadnie cała malownicza strona jego fizjognomji; wykonawca przestanie już ukazywać się tłumowi jako anioł-niszczyciel, zbrojny mieczem płomiennym; kat będzie odtąd tylko jakimś odźwiernym, śmierć wpuszczającym.
Tamta też grupa to była opozycja.
Ponieważ deszcz padał ustawicznie, doktor Guillotin, obawiając się snać, ażeby niepogoda nie ujęła mu którego ze spektatorów, zwrócił się do grupy najważniejszej, to jest złożonej z Cagliostra, Gilberta, doktora Louis i budowniczego Giraud, i jak dyrektor, teatru, przeczuwający, że się publiczność niecierpliwi, zawołał:
— Panowie, czekamy na jedną już tylko osobę, na pana doktora Cabanisa: jak tylko przyjdzie, zaraz zaczniemy.
Zaledwie wypowiedział te słowa, trzeci powóz wjechał na dziedziniec i wyszedł zeń człowiek 40-letni, z czołem otwartem, fizjognomją inteligentną, okiem żywem i badawczem.
Byt to ostatni z oczekiwanych widzów, doktor Cabanis.
Przywitał każdego w sposób ujmujący, jak przystało na lekarza filozofa, podał rękę Guillotinowi, który z wysokości swego pomostu wołał doń:
— Prędzej, prędzej, doktorze! na was tylko czekamy.
Potem Cabanis zmieszał się z grupą Cagliostra i Gilberta.
Przez ten czas powóz jego zjechał ku innym powozom.
Co do dorożki Sansona, ta pokornie zatrzymała się przed bramą.
— Panowie!... — rzekł doktor Guillotin, — ponieważ nie czekamy już na nikogo, zaczniemy...
I na znak, dany ręką, otwarła się brama. Z bramy tej wyszło dwóch ludzi, odzianych w jakieś mundury szare i niosących na barkach worek. W worku tym rysowały się wyraźnie kształty ciała ludzkiego.
Poza szybami okien, ukazywały się blade twarze chorych, którzy okiem wystraszonem, przyglądali się temu nieoczekiwanemu i strasznemu widokowi.
Przez poszanowanie dla uczucia czytelników rzucamy zasłonę ni dalszy przebieg tej pierwszej próby, zalecającej wynalazek filantropijny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.