Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas tych kilku dni upłynionych, Gilbert nie przywołany przez króla, nie uznał za stosowne udawać się do Tuilleries; ale nakoniec gdy nadszedł dzień jego, sądził, że obowiązek będzie mu wymówką, której nie chciał składać ma uczucie wyższe. Służba w przedpokojach była taż sama co i w Wersalu; Gilbert więc znanym był w pałacu Tuilleries jak i w Wersalu.
Król zresztą, choć nie przyzywał doktora, nie zapomniał o nim; umiał odróżnić przyjaciół od nieprzyjaciół.
Ludwik XVI nadto, mimo wszelkich uprzedzeń królowej, czuł dobrze, że może Gilbert nie był przyjacielem króla, ale co wychodzi na jedno, był przyjacielem władzy królewskiej.
Przypomniawszy sobie więc dzień służby kazał, skoro się tylko ukaże, wprowadzić do siebie Gilberta.
Tak więc, zaledwie Gilbert stanął w progu przedpokoju, kamerdyner podniósł się i do sypialni króla go zaprowadził.
Król przechadzał się wszerz i wzdłuż pokoju, zatopiony w myślach. Nie słyszał ani oznajmienia, ani wejścia doktora Gilberta.
Zatrzymał się on w progu czekając, aż król zauważy jego obecność i aż się odezwie.
Łatwo było odgadnąć, co zajmowało króla, bo od czasu do czasu zatrzymywał się w wielkiej zadumie; zajmował go wielki portret Karola I, malowany przez Van-Dycka; portret ten jest obecnie w Luwrze. Jakiś Anglik proponował pokryć go całego złotą monetą, gdyby się na sprzedaż zgodzono.
Portret przedstawia Karola I-go pod jednym z tych drzew smutnych a rzadkich, które rosną na brzegu morza. Paź trzyma konia okulbaczonego, tło stanowi morze.
W twarzy królewskiej rozlany smutek. O czem myśli ten Stuart, którego poprzedniczką była piękna a nieszczęśliwa Marja, zaś następcą będzie Jakób II-gi?
A raczej o czem myślał malarz pełen genjuszu, który twarzy króla tyle nadał wyrazu?
O czem myślał malując go przed czasem, takim jak w ostatnich dniach jego ucieczki, jako prostego jeźdźca, tuż podle wzburzonego morza, przy koniu, w gotowości do uderzenia ale i do ucieczki?
Czy, odwracając obraz Van-Dycka, nie znaleźlibyśmy jakiego zarysu rusztowania z White-Hall?
Głos tego płótna snać bardzo wyraźnie przemawiał, skoro go usłyszał człowiek natury tak materjalnej jak Ludwik XVI, i skoro zasępiło mu się czoło.
Trzy razy król zatrzymywał się przed tym obrazem i trzy razy z westchnieniem rozpoczynał przerwaną przechadzkę.
W końcu, Gilbert zrozumiał, że w niektórych okolicznościach, widz mniej bywa niedyskretnym, gdy objawia swoją obecność, niż gdy czeka i milczy.
Poruszył się.
Ludwik XVI zadrżał i odwrócił głowę.
— Ah! to ty, doktorze, rzekł. — Chodź; szczęśliwy jestem, że cię widzę.
Gilbert zbliżył się z ukłonem.
— Dawno tu jesteś, doktorze?
— Od kilku minut, Najjaśniejszy Panie.
— Aha! — wtrącił król zamyślając się znowu.
Po chwili poprowadził doktora przed arcydzieło Van-Dycka:
— Znasz ten portret? — zapytał.
— Znam, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzieś go widział?
— Dzieckiem, u pani Dubarry, a jakkolwiek dzieckiem byłem wtedy, silne zrobił na mnie wrażenie.
— Tak... u pani Dubarrry... — szepnął Ludwik XVI.
Po chwili dodał, pytająco:
— Znasz historję tego portretu, doktorze?
— Jego królewska mość mówi o historji króla, którego portret przedstawia, czy o samym portrecie?
— Mówię o historji portretu.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, wiem tylko, że malowany w Londynie około 1645 czy 1646 roku, ale nie wiem jak się dostał do Francji i jakim sposobem znajduje się obecnie w pokoju Waszej królewskiej mości.
— Jak się dostał do Francji, opowiem ci; dlaczego jest teraz w moim pokoju, sam nie wiem.
Gilbert patrzył na króla zdziwiony.
— Skąd się wziął we Francji, powtórzył Ludwik XVI, o tem nie powiem nic nowego, ale dodam wiele szczegółów; zrozumiesz pan wtedy, dlaczegom się nad portretem zastanawiał.
Gilbert skłonił się dając znak, że słucha uważnie.
— Lat temu trzydzieści blisko... — mówił Ludwik XVI, istniało ministerstwo złowrogie dla Francji, a dla mnie szczególnie, dodał z westchnieniem, myśląc o swoim ojcu, otrutym, jak sądził przez Austrję: było to ministerstwo pana de Choiseul.
Ministerstwo to chciano zastąpić innem, z panami Aiguillon i Maupeau na czele, rozrywając jednocześnie parlament. Ale to ostatnie przerażało bardzo mego dziadka Ludwika XV. Ażeby rozerwać parlament trzeba było woli, którą utracił. Z resztek starego człowieka miał powstać nowy, a na to jeden tylko był sposób: trzeba było zamknąć ten bezwstydny harem, który tyle pieniędzy kosztował Francję, a tyle popularności monarchję; trzeba było zamiast całego świata kobiet, między któremi tracił ostatki swej męskości, dać Ludwikowi XV jedną kochankę, zastępującą mu wszystkie kochanki, któraby nie miała tyle wpływu, aby nim kierować w polityce, ale któraby powtarzała mu codzień lekcję dobrze wyuczoną. Stary marszałek de Richelieu wiedział, gdzie szukać podobnej kobiety; szukał jej tam, gdzie się one zwykle znajdują i znalazł.
Znałeś ją doktorze, bo mówiłeś, żeś u niej widział ten portret.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Nie lubiliśmy tej kobiety — ani królowa ani ja! Królowa mniej może odemnie, bo Austrjaczka wyuczona przez Marję Teresę wielkiej polityki europejskiej, widziała w nominacji pana d‘Aiguillon, upadek swego przyjaciela pana de Choiseul; nie lubiliśmy jej więc, a jednak muszę jej oddać tę sprawiedliwość, że niszcząc to co było, spełniała moje osobiste życzenia i sumiennie mówiąc, postępowała z dobrem ogółu. Zręczna to była Komedjantka! rolę swą grała cudownie: podeszła Ludwika XV poufałą śmiałością, królom dotąd nieznaną: bawiła, wyśmiewając go; zrobiła go człowiekiem, każąc mu wierzyć, że nim jest...
Król zatrzymał się nagle, wyrzucając sobie nieostrożność z jaką mówił o dziadku swoim obcemu; ale spojrzawszy na otwartą i szczerą twarz Gilberta, przekonał się, że z człowiekiem, który tak wszystko, rozumie, może mówić o wszystkiem.
Gilbert, pojmując co się działo w umyśle króla, otworzył szerzej oczy przed badawczym wzrokiem Ludwika XVI i czekał.
— To co wam mówię, doktorze — podjął Ludwik XVI z niezwyczajnie szlachetnym gestem i tonem, jest moją myślą wewnętrzną, król zaś nie powinien odkrywać głębi serca przed tymi, których przeniknąć nie może. Odpłacisz mi kiedyś podobnem zaufaniem, panie Gilbercie’ Czy powiesz królowi Francji wszystko, co myślisz, jeżeli ci on wszystko mówi?
— „ Najjaśniejszy Panie, odparł Gilbert, przysięgam, że jeżeli Wasza królewska mość czyni mi taki zaszczyt! oddam wam tę przysługę; lekarz opiekuje się ciałem, jak kapłan duszą; ale milczący i nieprzenikniony dla innych, poczytywałby sobie za zbrodnię nie powiedzieć prawdy królowi, który raczy pytać o nią.
— A więc, panie Gilbercie, żadnej niedyskrecji!...
— Najjaśniejszy Panie, gdybyście mi powiedzieli, że za kwadrans z waszego rozkazu będę stracony, nie uciekłbym, gdybyście nie dodali: „Uciekaj“.
— Dobrze, że mi to mówisz, panie Gilbercie. Z najlepszymi moimi przyjaciółmi, z królową nawet myślę pocichu; z tobą myśleć będę głośno.
I mówił dalej:
— A ta kobieta, wiedząc, że tylko na królewskie zachcianki Ludwika XV liczyć było można, nie opuszczała go wcale, aby z tych zachcianek korzystać. W radzie towarzyszyła mu, pochylając się nad jego fotelem; przy kanclerzu i innych poważnych osobach, kładła się u nóg jego, mizdrząc się jak małpa, gadając jak papuga, szepcąc mu dniem i nocą o władzy królewskiej. Ale to nie dość, szczególna ta Egerja traciłaby może czas na różnych słowach, gdyby pan de Richelieu nie przyoblekał w ciało tej nauki, którą ona powtarzała. Pod pozorem, że paź przedstawiany na tym obrazie, zowie się Barry, kupiono obraz dla niej, jako rzecz familijną. Ta smutna twarz, odgadująca dzień 30 stycznia 1649 roku, słuchała w buduarze tej kobiety jej śmiechów i patrzyła na jej gorszące zabawy. Bo oto do czego obraz ten jej służył: smiejąc się, odwracała doń głowę Ludwika XV i pokazując mu Karola I-go: „Widzisz, mówiła, króla, któremu odcięto głowę, bo słabym był względem parlamentu; oszczędzaj-że ty swoją“! Ludwik rozwiązał parlament i umarł spokojnie na tronie. Wtedy wygnaliśmy tę kobietę, dla której może trzeba było mieć więcej pobłażliwości. Obraz został w składach wersalskich i nigdy mi na myśl nie przyszło zapytać, co się z nim stało!... A teraz jakim sposobem znajduje się tutaj? Kto go tu przynieść kazał? Dlaczego ściga mnie i prześladuje?...
A schyliwszy smutnie głowę:
— Doktorze... — spytał Ludwik XVI, czy nie widzisz w tom fatalizmu?
— Fatalizm to, jeżeli portret nic wam nie mówi, Najjaśniejszy Panie; ale Opatrzność jeżeli przemawia...
— Jakże chcesz, doktorze, aby portret podobny nie mówił nic królowi w mojem położeniu?
— Pozwoliwszy mi mówić prawdę, Wasza królewska mość, pozwoli mi się zapytać?
Ludwik XVI zawahał się na chwilę.
— Pytaj, doktorze, rzekł.
— Co mówi ten portret Waszej Królewskiej Mości?
— Mówi mi, że Karol I postradał głowę, bo wydał wojnę swemu narodowi, a Jakób II postradał tron, bo naród swój opuścił.
— W takim razie, Najjaśniejszy Panie, portret ten, tak jak i ja, mówi ci prawdę.
— A więc?... — spytał król Gilberta.
— A więc korzystając z pozwolenia, zapytam, co król odpowiada temu portretowi, który doń tak otwarcie przemawia?....
— Panie Gilbercie, rzekł król, daję ci słowo, że jeszcze nic nie postanowiłem, poradzę się okoliczności.
— Lud boi się, aby król nie zechciał wydać mu wojny.
Ludwik XVI skłonił głowę.
— Nie, panie, nie, rzekł, wojnę ludowi mógłbym tylko wydać z obcą pomocą, a nadto dobrze znam stan Europy, abym się miał zdawać na nią. Król pruski obiecuje wejść do Francji ze stu tysiącami ludzi, ale wiem, jakie intryganckie i pełne ambicji jest usposobienie tej małej monarchji, która wszędzie podburza, chcąc znów Śląsk jaki sobie przywłaszczyć. Austrja daje drugie sto tysięcy do rozporządzenia, lecz nie lubię mego szwagra Leopolda, Janusa o dwóch obliczach, którego matka, Marja Teresa, kazała otruć mego ojca. Mój brat d‘Aritois proponuje mi pomoc Sardynji i Hiszpanji, ale nie ufam tym dwom potęgom, kierowanym przez mego brata, ma on przy sobie pana de Calonne, najokrutniejszego nieprzyjaciela królowej. Wiem o wszystkiem, co się tam dzieje. Na przedostatniej radzie była mowa o złożeniu mnie z tronu i mianowaniu regenta, którym byłby bezwątpienia mój drogi, kochany brat, hrabia Prowancji; na ostatniej radzie, pan de Condé, mój kuzyn, proponował iść na Ljon, cokolwiek bądźby się z królem stało! Katarzyna zaś Wielka powiada tak: Królowie powinni iść swoją drogą, bez uwagi na krzyki motłochu, tak, jak księżyc odbywa swój bieg, nie dbając o szczekanie psów.
— Lud boi się, czy król nie opuści Francji?...
Król zawahał się z odpowiedzią.
— Najjaśniejszy Panie, mówił Gilbert, źle jest brać literalnie pozwolenie królewskie. Wiem, że jestem niedyskretnym, a przecież w zapytaniu swem wyrażam jedynie obawę.
Król położył rękę na ramieniu Gilberta.
— Przyrzekłem powiedzieć ci prawdę i powiem. Tak, była o tem mowa, proponowano mi ucieczkę, to zdanie moich sług najwierniejszych. Ale kiedy w nocy szóstego października, płacząc w onych objęciach, królowa razem ze mną oczekiwała śmierci, kazała mi przysiądz, że o ucieczce bez niej nie pomyślę, że razem umrzemy lub ocalejemy razem. Przysięgi dotrzymam, a ponieważ nie sądzę, abyśmy do granicy dotarli, nie będąc dziesięć razy zatrzymani, nie uciekniemy przeto.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Gilbert, podziwiani trafność umysłu Waszej królewskiej mości. Oh! czemuż cała Francja nie może Was słyszeć, tak jak ja w tej chwili słyszałem! O ile złagodziłaby się nienawiść Waszą królewską mość ścigająca! O ile osłabłyby niebezpieczeństwa, które Was otaczają!
— Nienawiść? — powiedział król, sądzisz pan, że lud mnie nienawidzi? Niebezpieczeństwa największe już przeszły...
Gilbert patrzył smutnie na króla.
— Innego jesteś zdania, panie Gilbercie? spytał Ludwik XVI.
— Mojem zdaniem, Wasza królewska mość dopiero rozpocząłeś walkę, a dnie 14 lipca i 6 października, są pierwszemi aktami strasznego dramatu, który Francja odegra.
Ludwik XVI pobladł lekko.
— Mam nadzieję, że się pan mylisz, rzekł.
— Nie mylę się, Najjaśniejszy Panie.
— Nie możesz pan pod tym względem widzieć więcej odemnie, który mam policję i kontrpolicję.
— Najjaśniejszy Panie, prawda, że nie mam ani policji ani kontrpolicji, ale w mojem położeniu jestem pośrednikiem, między tem co dotyka nieba, a tem co się kryje we wnętrznościach ziemi. Najjaśniejszy Panie, dotąd było tylko trzęsienie ziemi, pozostaje nam zwalczyć ogień i lawę wulkanu.
— Powiedziałeś pan, zwalczyć, czy nie słuszniej powiedzieć uniknąć.
— Powiedziałem, zwalczyć, Najjaśniejszy Panie.
— Znasz moje zdanie względem zagranicy. Nie przywołam jej nigdy do Francji, chyba, żeby moje życie, ale niniejsza o nie! i tak już zeń ofiarę uczyniłem!... chybaby życie mej małżonki i dzieci moich było w niebezpieczeństwie.
— Chciałbym ugiąć się do nóg Waszych, Najjaśniejszy Panie, aby Wam za podobne uczucia podziękować. Nie, Najjaśniejszy Panie, nie potrzeba obcej pomocy, póki mamy własne źródła! Obawiacie się, że rewolucja was prześcignie, nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?
— Wyznaję.
— A więc, dwa są środki ocalenia króla i Francji.
— Mów Pan jakie?
— Pierwszy, Najjaśniejszy Panie, stanąć na czele rewolucji i nadawać jej kierunek.
— Pociągną mnie za sobą, panie Gilbercie, a ja nie chcę iść, gdzie oni pójdą.
— Drugim jest — nałożyć jej wędzidło, któreby miało siłę jarzmić.
— Jakże się ono nazywać będzie?
— Popularność i genjusz.
— A kto będzie jeźdźcem?
— Mirabeau!
Ludwik XVI spojrzał na Gilberta, jakby źle usłyszał.