Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV.
EDYP I LOT.

Brakowało pięć minut do północy, kiedy człowiek jakiś wychodząc z ulicy Białego-Krzyża, zatrzymał się nieśmiało przed kratą cmentarza świętego Jana.
Tam, jakby oczy jego obawiały się zobaczyć upiora, występującego z pod ziemi, czekał, rękawem od munduru sierżanckiego pot z czoła ocierając.
Jakoż, prawie w chwili, gdy biła godzina dwunasta, ukazało się coś, jakby cień, przesuwający się pomiędzy jodłami i cyprysami. Cień ten pomknął ku kracie, i niebawem, po skrzypnięciu klucza w zamku, można się było domyśleć, że upiór miał nietylko moc wychodzenia z grobu, ale i z cmentarza.
Na skrzypnięcie cofnął się wojskowy.
— Cóż to, panie Beausire — ozwał się szyderczy głos Cagliostra, — czy mnie nie poznajesz, czy też zapomniałeś o naszej schadzce.
— A! to pan! — rzekł Beausire, oddychając jak człowiek, któremu wielki ciężar spadł z serca, to pan, tem lepiej! Te przeklęte ulice tak są ciemne i puste, że niewiadomo, czy lepiej spotkać na nich kogo, czy iść samemu.
— Cóż znowu! bałżebyś się pan kogo o jakiejbądź godzinie dnia lub nocy? Nie uwierzę, taki odważny człowiek, jak pan, noszący pałasz przy boku! Wreszcie, proszę przejść na tę stronę kraty, kochany panie Beausire, a będziesz spokojny; nie spotkasz tu nikogo prócz mnie.
Beausire usłuchał wezwania, a klucz w zamku obrócił się znowu, by drzwi zamknąć za przepuszczonym.
— A teraz — rzekł Cagliostro, — idź pan po tej ścieżce, a o dwadzieścia kroków znajdziemy rodzaj zrujnowanego ołtarza, na którego stopniach będziemy mogli wybornie poprowadzić gawędę.
Beausire szedł wciąż za Cagliostrem; ale po chwili zapytał:
— Gdzie u licha widzisz pan drogę? Ja widzę tylko ciernie, kaleczące mi kostki, i zielska dochodzące mi do kolan.
— Rzeczywiście cmentarz to najgorzej utrzymywany ze wszystkich, jakie znam; ale to nic dziwnego: pan wiesz, że na nim chowają tylko skazanych, na których wykonano wyrok śmierci na placu Greve; a z takimi nie robią wielkich zachodów. Jednakże, kochany panie de Beausire, mamy tu istne świetności...
Gdyby był dzień, pokazałbym ci miejsce, gdzie pogrzebany został Bouteville de Montmorency, ścięty za pojedynek; kawaler de Rohan, ścięty za spisek przeciw rządowi; hrabia Horn, łamany kołem za zabicie żyda; Damiens wbity na pal za usiłowanie zabicia Ludwika XV-go. O! niesłusznie złorzeczysz cmentarzowi Świętego Jana, panie de Beausire; to cmentarz źle utrzymywany, ale dobrze zamieszkały.
Beausire szedł za Cagliostrem krok w krok, jak żołnierz z drugiego szeregu za pierwszym szeregiem.
— Aha! — odezwał się Cagliostro, zatrzymując się znienacka, tak, że brzuch Beausira nieoczekującego na ten nagły przystanek, starł się z grzbietem przewodnika, oto masz pan coś świeżego. To grób twego kolegi, Fleur-d‘Epine, to jeden z morderców piekarza François, powieszony przed tygodniem; to cię powinno interesować, panie de Beausire, był on, jak ty, policjantem, a teraz udawał sierżanta.
Zębv Beausira literalnie szczękały. Zdawało mu się, że te krzaki, pośród których stąpa, to ręce skurczone, wychodzące z ziemi, by go ciągnąć za nogi, i dać mu do zrozumienia, iż los przeznaczył mu tu miejsce wiecznego spoczynku.
— Doszliśmy nareszcie!... — rzekł Cagliostro, zatrzymując się przed rodzajem ruiny.
Usiadł na słomie i wskazał palcem towarzyszowi kamień sąsiedni, by go oddzielić od swej osoby.
Czas też było usiąść; nogi expolicjanta tak się chwiały, że upadł raczej, niż usiadł.
— A teraz — rzekł Cagliositro — kiedyśmy zasiedli wygodnie, opowiedzno pan, co tam działo się pod arkadami na placu królewskim? Posiedzenie musiało być interesujące?
— Coprawda, — powiedział Beausire, — muszę wyznać, panie hrabio, że w tej chwili głowę mam nieco pomieszaną, i sądzę, że zyskalibyśmy na tem obaj, gdybyś mnie pan pytał.
— Dobrze, — rzekł Cagliostro. — Abym doszedł do tego, co chcę wiedzieć, mniejsza mi o formę. Ilu was było pod arkadami?
— Sześciu ze mną razem.
— Sześciu, to dobrze. Ciekawym, czy to ci, o których myślę. Najsamprzód pan, i co do tego niema wątpliwości.
Beausire westchnął, dając do zrozumienia, że wolałby aby była wątpliwość.
— Czyni mi pan hrabia zaszczyt, — rzekł — wymieniając mnie pierwszego, kiedy tyle wielkich osobistości znajduje się około mnie.
— To nic, ostatni mogą być pierwszymi, w danym razie. Dalej, był tam przyjaciel twój, pan Tourcaty, były oficer oddziału rekruckiego, obowiązujący się postawić legjon brabancki?
— Tak, — odpowiedział Beausire, — był Tourcaty.
— Potem, dobry rojalista, nazwiskiem Marquié, były sierżant gwardji francuskiej, dziś podporucznik.
— Tak, panie hrabio, był Marquié.
— Potem pan de Favras?
— Istotnie.
— Dalej człowiek zamaskowany.
— Rzeczywiście.
— Czy możesz mi dać jakie objaśnienia, co do tęgi człowieka zamaskowanego, panie de Beausire?
Beausire spojrzał tak bystro na Cagliostra, że mu oczy zapałały w ciemności.
— Ależ, rzekł, czy to nie jest?...
I zamilkł, jakby obawiał się popełnić bluźnierstwa, zapędzając się dalej.
— Czy to kto nie jest?... — zapytał Cagliostro?
— Czy to czasem nie jest?...
— Ależ! czy masz pypcia na języku, kochany panie Beausire; zobacz-no dobrze. Bo, widzisz, pypcie z języka mogą się dostać do gardła i rozkładając się, zacisnąć je niby stryczkiem, co byłoby niebezpieczniejsze.
— Ależ, — podjął Beausire, przyparty do muru, — może to jest sam hrabia Prowancji?
— A! kochany panie Beausire, jeżeli margrabia de Favras, który ma w tem interes, ażeby myślano, że on w całej tej sprawie dotyka ręki książęcia krwi, mówił, iż człowiekiem zamaskowanym jest hrabia Prowancji, to rozumiem, bo kto nie umie kłamać, ten nie umie spiskować; ale żebyś pan razem ze swym przyjacielem Tourcatym, wy dwaj biegli, nawykli brać miarę bliźniego swego na stopy, cale i linje, dali się tak zwieść, to nieprawdopodobne.
— Ani słowa, — rzekł Beausire.
— Hrabia Prowancji ma pięć stóp, trzy cale i siedem linij, a człowiek zamaskowany pięć stóp i sześć cali.
— Prawda, — rzekł Beausire, — i ja sam myślałem już o tem; ale jeżeli to nie hrabia Prowancji, to któż to być może?
— Ba! byłbym szczęśliwy i dumny, kochany panie Beausire, — rzekł Cagliostro, — gdybym cię mógł w tem oświecić, ja co spodziewałem się być oświeconym przez ciebie.
— Więc, — odezwał się expolicjant, wracając zwolna do swego stanu naturalnego w miarę, jak wracał do rzeczywistości, więc pan hrabia wiesz kto jest ten człowiek?
— Zdaje mi się.
— A czy wolno zapytać o?...
— O jego nazwisko?
Beausir dał znak głową, że tego właśnie sobie życzy.
— Nazwisko, zawsze to rzecz ważna, panie de Beausire, i wolałbym, doprawdy, byś pan sam się domyślił.
— Ja domyślam się już dwa tygodnie.
— O! bo nikt panu nie dopomaga.
— Dopomóżcie mi, panie hrabio.
— I owszem. Czy znasz pan historję Edypa.
— Nie tęgo, panie hrabio. Byłem na tej sztuce raz, ale ku końcowi czwartego aktu jakoś nieszczęśliwie zasnąłem.
— Życzę panu zawsze podobnych nieszczęść.
— A jednak, panie hrabio, dziś mi to na złe wychodzi.
— Więc ja panu w krótkości opowiem kto to był Edyp. Niegdyś w Tebach rządził król Lajos, ojciec tegoż Edypa, który skutkiem wyroczni porzucił syna niemowlęciem. Przypadek zrządził, że Edyp w podróży napotkał Lajosa, zgoła sobie nieznanego i zaczepiony, mimowolnie go zabił. Przybywszy do Teb, podobał się wdowie królowej Jokaście, i zaślubił ją, nie wiedząc kogo bierze za żonę. Z małżeństwa tego powstało rodzeństwo nowe, bardzo nieszczęśliwe, gdyż synowie Edypa byli mu zarazem braćmi przyrodnimi.
— Jakąż analogję upatrujesz pan hrabia między historją Edypa, a człowiekiem zamaskowanym?
— Wielką... poczekaj pan. Chciałeś najsamprzód wiedzieć jego nazwisko.
— Tak jest.
— A ja panu stawiam zagadkę. Któryż to z panów dworskich jest wnukiem swego ojca, bratem matki, a stryjem swych sióstr?
— Aj! — zawołał Beausire, zamyślając się, jak niegdyś Edyp nad zagadką Sfinksa.
— Pomyśl-no pan, pomyśl, — rzekł Cagliostro.
— Pomóż mi, panie hrabio.
— I owszem. Opowiadałem panu historję Edypa. A teraz, czy znasz zdarzenie Lota?
— Z córkami?
— Właśnie.
— Jużciż znam! Ale... zaraz... Tak, tak; coś to opowiadano o starym Ludwiku XV i o jego córce, pani Adelajdzie!
— Trafiasz pan.
— Więc tym człowiekiem zamaskowanym byłby...
— Pięć stóp sześć cali...
— Hrabia Ludwik Nay...
— Ciszej, bo i trawy mają uszy.
Beausire przerwał nazwisko.
— A teraz, kiedy nie mamy już wątpliwości co do spiskowców zamaskowanych, albo niezamaskowanych, — rzekł Cagliostro, — przejdźmy do celu spisku.
Beausire dał znak głową, że gotów odpowiadać.
— Celem spisku jest porwanie króla, nieprawdaż, panie Beausire.
— Tak jest.
— I uprowadzenie go do Peronne.
— Do Peronne.
— Jakie są na to środki pieniężne?
— Dwa miljony.
— Pożyczone u bankiera genueńskiego. Innych niema?
— Nie wiem.
— Tyle co do pieniędzy; ale potrzeba i ludzi.
— Pan de Lafayette wydał upoważnienie do utworzenia legjonu na pomoc Brabantowi, który buntuje się przeciwko cesarstwu.
— Oh! ten poczciwy Lafayette — wyrzekł do siebie Cagliostro, — poznaję go po tem.
A głośno dodał:
— Dobrze! będzie legjon. Ależ do wykonania takiego projektu potrzeba nie legjonu, lecz armji.
— Jest i armja.
— Ciekawym.
— Dwanaście tysięcy koni stoi w Wersalu; wyruszą w dniu wskazanym o godzinie jedenastej w nocy, o drugiej rano przybędą do Paryża trzema kolumnami.
— Dobrze!
— Pierwsza wejdzie przez bramę Chaillot, druga przez rogatkę Roule, trzecia przez ulicę Grenelle. Pierwsza zamorduje pana Neckera, druga gana Bailly, trzecia Lafayetta.
— Nieźle! — wyrzekł Cagliostro.
— Potem zagwożdżą działa, zbiorą się na polach Elizejskich i pójdą na Tuilleries, które wezmą.
— Tam właśnie działać ma kolumna Brabancka. Połączona z częścią gwardji zaciężnej, z czterystu Szwajcarami i trzystu sprzysiężonymi z prowincji, dzięki porozumieniu, jakie istnieje na miejscu, opanuje ona wejścia zewnętrzne i wewnętrzne. Wszedłszy do króla, zawołają: „Najjaśniejszy Panie, przedmieście Św. Antoniego zostaje w otwartym buncie... powóz stoi zaprzężony... trzeba uciekać!“ Jeżeli król zgodzi się na ucieczkę, rzecz uda się sama przez się; jeżeli się nie zgodzi, porwą go gwałtem i zawiozą do Saint-Denis.
— Ślicznie.
— Tam stoi dwadzieścia tysięcy jazdy, legjon brabancki, czterystu Szwajcarów, trzystu sprzysiężonych, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy rojalistów zrekrutowanych na drodze, i zaprowadzą króla do Peronne.
— Coraz lepiej! A w Peronne co będą robić, kochany panie Beausire?
— W Peronne zastaną dwadzieścia tysięcy ludzi, przybywających jednocześnie z różnych prowincyj. Targujemy się o dwadzieścia tysięcy Szwajcarów, dwanaście tysięcy Niemców, i dwanaście tysięcy Sardyńczyków, którzy połączeni z pierwszą eskortą królewską, utworzą silę stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi.
— Piękna cyfra! — rzekł Cagliostro.
— Z tą siłą pójdziemy na Paryż; przetniemy górę i dół rzeki, by niedopuścić żywności. Paryż ogłodzony będzie kapitulował. Rozwiążemy Zgromadzenie Narodowe i powrócimy królowi, prawdziwemu królowi tron jego ojców.
— Amen! — rzekł Cagliostro.
I powstawszy dodał:
— Kochany panie Beausire, rozmowa z tobą jest jedną z najprzyjemniejszych; ale z tobą, rzecz się ma tak, jak i z najsławniejszymi mówcami: kiedy wypowiedziałeś wszystko, to nie masz więcej nic do powiedzenia. A pan, zdaje się, wypowiedziałeś wszystko?
— Przynajmniej na teraz, panie hrabio.
— Więc dobranoc, kochany panie Beausire. Jak będziesz potrzebował drugich dziesięciu luidorów, zawsze, rozumie się, tytułem podarku, to przyjdź do mnie do Bellevue.
— I mam pytać się o hrabiego Cagliostro?
— O! nie, nie wiedzianoby co to znaczy; pytaj o barona Zannone.
— Baron Zannone! — wykrzyknął Beausire, — ależ to nazwisko tego bankiera genueńskiego, który odliczył hrabiemu Prowancji dwa miljony.
— Być może, — odpowiedział Cagliostro.
— Jakto być może?
— A no tak; tylko, że ja tyle załatwiam spraw, iż ta pomieszała mi się z innemi i zrazu nie pamiętałem o niej. Zdaje mi się atoli, że sobie teraz przypominam.
Beausire stał zdumiony przed człowiekiem, który zapominały o sprawach dwumiljonowych i zaczynał przypuszczać, że choćby z punktu pieniężnego, lepiej zostawać w usługach tego, który wypożycza, niż tego, który pożycza.
Ponieważ jednak zdumienie to nie dochodziło aż do zapomnienia o miejscu, gdzie się znajduje, więc za pierwszym krokiem Cagliostra ku bramie, Beausire odzyskał ruch i szedł za nim w postawie tak kornie niewolniczej, iż myślałbyś, że to idą dwa automaty poruszane jedną sprężyną.
Przy bramie i po zamknięciu kraty, dwa ciała rozłączyły się z sobą.
— A teraz — zapytał Cagliostro, — w którą stronę idziesz, panie de Beausire?
— A pan? — Ja idę w stronę, w którą ty nie chodzisz.
— Ja zmierzam ku Palais-Royal, panie hrabio.
— A ja ku Bastylji, panie de Beausire.
I rozeszli się z sobą, Beausire skłonił się hrabiemu głęboko, Cagliostro pożegnał Beausira lekkiem skinieniem głowy; obaj zaraz też prawie znikli w mroku, Cagliostro w ulicy Temple, Beausire w ulicy Verrerie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.