Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Po tych uprzejmych sławach hrabiego nastała chwila milczenia. Cagliostro stanął na środku izby i rzucił okiem badawczem wokoło, zapewne ażeby ocenić położenie moralne, a zwłaszcza pieniężne dawnych znajomych, do których nagle sprowadziły go te straszne i podziemne roboty, których był ogniskiem środkowem.
Rezultat tych oględzin, dla człowieka tak przenikliwego jak hrabia nie mógł ulegać wątpliwości.
Nawet zwyczajny spostrzegacz byłby odgadł że małżeństwo pędziło ostatkami.
Z pomiędzy trzech osób zdziwionych ukazaniem się hrabiego pierwszym co przerwał milczenie był ten któremu sumienie nic nie wyrzucało.
— A!... panie, co za nieszczęście!... — zawołał Tosio, — zgubiłem małego luidora.
Nicolina już otworzyła usta, ażeby fakt przedstawić w świeltle prawdziwem, ale namyśliła się, że jej milczenie nastręczy może chłopcu nowego jeszcze luidora.
I nie omyliła się wcale.
— Zgubiłeś luidora, biedny chłopcze?... — powiedział Cagliostro. — Masz zatem dwa nowe, ale staraj się ich nie zgubić.
I dobywając dwa luidory z woreczka, którego okrągłość obudziła pożądliwość w Beausirze, wetknął je w rękę dziecka.
— Mamo!... — zawołał chłopiec, biegnąc do Nicoliny, — mam dwa luidory: jeden będzie dla ciebie drugi dla mnie.
I chłopiec podzielił się skarbem z matką.
Cagliostro dostrzegł, z jakim zaiskrzonym wzrokiem rzekomy sierżant śledził kieskę od wydobycia jej z kieszeni, aż do schowania napowrót.
Kiedy znikła, kochanek Nicoliny westchnął głęboko.
— Cóż to, panie de Beausire, zawsześ tak melancholijny? — rzekł Cagliostro.
— A wy, panie hrabio, zawsze miljonerem?
— No, pan, który jesteś jednym z największych filozofów, jakich znałem, czy w ostatnich czasach, czy w starożytności, pan musisz znać dobrze ten pewnik, że pieniądze szczęśliwym nie czynią. Znałem pana względnie bogatym.
— Tak, — odpowiedział Beausire, — to prawda; miałem do stu tysięcy franków.
— Kiedym powtórnie spotkał się z panem, przepuściłeś już z nich około czterdziestu tysięcy, tak, iż posiadałeś tylko sześćdziesiąt, co jak na ex-policjanta, stanowiło sumkę wcale niemałą.
Beausire westchnął boleśnie.
— Co to znaczy sześćdziesiąt tysięcy franków wobec sum, jakie pan hrabia masz do rozporządzenia!
— Jako depozyt, panie de Beausire. Przypomnijno sobie okoliczności, w których cię spotkałem? Miałeś wówczas, jak powiadam, sześćdziesiąt tysięcy franków w kieszeni, a czy byłeś szczęśliwszym?
Beausire wydał westchnienie, mogące za jęk uchodzić.
— Odpowiedz pan, nalegał Cagliostro; czy zmieniłbyś położenie swe obecne, lubo posiadasz tylko luidora, który zabrałeś Tostowi?...
— Panie! — przerwał ex-policjant.
— Nie gniewajmy się, panie de Beausire; pogniewaliśmy się już raz i musiałeś wówczas aż na ulicy szukać szpady, co wyleciała przez okno, czy pamiętasz?... No! pamiętasz pan, nieprawdaż? — ciągnął dalej hrabia, gdy Beausire nie odpowiadał. — Dobra pamięć, zawsze coś znaczy. Pytam pana więc raz jeszcze, czy chciałbyś zamienić swe położenie obecne, lubo posiadasz tylko jeden nieszczęśliwy luidor zabrany Tosiowi — na położenie krytyczne, z jakiego szczęśliwie pana wydobyłem?
— Nie, panie hrabio, — odparł Beausire, — masz pan słuszność. Wtenczas, niestety! rozłączony byłem z mą drogą Nicoliną.
— A przytem ścigany trochę przez policję, z powodu tej sprawy portugalskiej... Cóż się u licha stało z tą sprawą, panie de Beausire?... Szkaradna sprawa, o ile mogę ją sobie przypomnieć!
— Wpadła do wody, panie hrabio, — odpowiedział Beausire.
— Tem lepiej, bo mogła pana bardzo niepokoić: nie rachuj jednak zbytecznie, na jej utopienie. Policja ma tęgich nurków i, żeby woda niewiedzieć jak była głęboka i mętna, brzydką sprawę snadniej zawsze, niż piękną perłę ułowić.
— Nareszcie, panie hrabio, prócz nędzy, w której pozostajemy...
— Jesteście szczęśliwi!... — rzekł Cagliostro, — o tyle, że brakuje wam tylko jakiego tysiąca luidorów, ażeby szczęście było zupełnem.
Oczy Nicoliny błysły; oczy Beausira buchnęły płomieniem.
— To jest, — zawołał ten ostatni, — że gdybyśmy mieli tysiąc luidorów, czyli dwadzieścia cztery tysiące franków, kupilibyśmy za połowę folwarczek, a resztę umieścilibyśmy na procent, i zostałbym rolnikiem.
— Jak Cyncynnat...
— A Nicolina poświęciłaby się cała wychowaniu dziecka.
— Jak Kornelja... Byłoby to nietylko przykładnie, panie Beausire, ale nawet rozczulająco. Czy nie spodziewasz się pan zyskać tego tysiąca w sprawie, którą prowadzisz w chwili obecnej?...
Beausire drgnął.
— W jakiej sprawie? — zapytał.
— No w tej, w której pan występujesz jako sierżant gwardji; w tej, dla której masz się stawić dziś wieczór pod arkadami Palais-Royal?
Beausire zbladł jak trup.
— Oh! panie hrabio, — rzekł, składając ręce błagalnie.
— No co?
— Nie gub mnie pan!
— Cóż znowu panu do głowy przychodzi! Czyżem ja porucznik policji, ażebym miał cię gubić?
— No! czym ci nie mówiła, — odezwała się Nicolina, — że wplączesz się w zły interes?...
— Więc znacie ten interes, panno Legay? — zapytał Cagliostro.
— Nie, panie hrabio, ale... jak się on tylko ukrywa przede mną z jakim interesem, musi to być zły interes, mogę ręczyć za to.
— Mylicie się, kochana parnio Legay; przeciwnie ten interes może być doskonałym.
— Nieprawdaż? — zawołał Beausire. — Pan hrabia jest szlachcicem i pan hrabia rozumie, że całej szlachcie zależy na tem...
— Ażeby ci się udało. Prawda, że całemu ludowi znowu zależy na tem, ażeby się nie udało. Wierzaj mi kochany panie Beausire, że daję ci radę prawdziwie przyjacielską — wierzaj mi, nie przyjmuj strony ani szlachty, ani ludu.
— Czyjąż zatem?
— Swoją własną.
— Moją?
— Oczywiście, twoją — poparła Nicolina. — Dosyć już myślałeś o innych, czas, byś pomyślał o sobie!
— Słyszysz pan, panna Legay mówi jak Demostenes. Pamiętaj, panie de Beausire, że każdy interes ma dobrą i złą stronę: dobrą dla jednych, złą dla drugich. Interes, jakikolwiek on jest, nie może być złym dla wszystkich, ani dla wszystkich dobrym: chodzi więc o to, ażeby się znaleźć po stronie dobrej.
— Czyż ja nie znajduję się po stronie dobrej, co?
— Niezupełnie, panie Beausire, a nawet wiele do tego brakuje. Dodam nawet, że gdybyś się pan zaciął, a wiesz, żem ja prorok potrochu, to na ten raz nie chodziłoby już o honor, nie chodziłoby o majątek; chodziłoby wprost o życie... I prawdopodobnie poszedłbyś na szubienicę.
— Panie! — rzekł Beausire, obcierając pot spływający mu po czole, — szlachcica nie wieszają.
— To prawda; lecz ażeby zyskać ucięcie głowy, kochany panie Beausire, musiałbyś szlachectwo udowodnić, coby może potrwało długo; trybunał znudziłby się czekając i kazałby cię powiesić tymczasowo. Możesz mi pan na to odpowiedzieć, że mniejsza o mękę, kiedy sprawa piękna. Ale...
— Jednakże... — wybełkotał Beasire coraz bardziej strwożony.
— Tak: jednakże pan nie jesteś tak bardzo przywiązany do swych przekonań, ażeby za nie poświęcać życie; rozumiem. Wszak życie mamy jedno.
— Panie hrabio! zdobył się nareszcie Beausire, — podczas krótkich z wami stosunków zauważyłem, że macie sposób mówienia o rzeczach, na które włosyby na głowie powstać mogły, gdybyście trafili na człowieka bojaźliwego.
— O! nie mam tego na myśli, — odezwał się Cagliostro, — wreszcie pan nie jesteś bojaźliwy.
— Nie! — odpowiedział Beausire, — ani słowa; są jednak pewne okoliczności...
— Rozumiem; naprzykład te, kiedy ktoś ma za sobą galery za kradzież, a przed sobą szubienicę za zbrodnię obrazy narodu, jak dziś nazwanoby zbrodnię mającą, przypuszczam, na celu uwiezienia króla.
— Panie! panie! — zawołał Beausire przerażony.
— Niegodziwy! toś ty na tem uwiezieniu budował złote marzenia! — rzekła Olivia.
— I niezupełnie się mylił, kochana pani; tylko, powiedziałem, każda rzecz ma dwie strony: dobrą i jasną i ciemną. Pan de Beausire zbłądził w tem, że się czepił strony ciemnej, złej: niech się odwróci i koniec.
— Czy jeszcze czas? — zapytała Nicolina.
— Zapewne.
— Cóż mam uczynić, panie hrabio? — powiedział Beausire.
— Zrób jedno przypuszczenie, kochany panie — rzekł Cagliostro, zmieniając ton.
— Jakie?
— Przypuść, że twój spisek upada; przypuść, że wspólnicy człowieka zamaskowanego i człowieka w ciemnym płaszczu są ujęci; przypuść, bo wszystko przypuszczać można w naszych czasach, że skazani są na śmierć... nie, niecierpliw się; przypuść, że jesteś jednym z tych wspólników, że masz powróz na szyi i że w odpowiedzi na twe ubolewania, boć w podobnem położeniu, człowiek, żeby nie wiedzieć jak odważny, zawsze trochę ubolewa...
— Dokończ, panie hrabio, błagam cię, już mi się zdaje, że się duszę.
— O! to nic dziwnego, przeczuwasz powróz na szyi.... Otóż, przypuść, że w odpowiedzi na twe ubolewanie, mówią ci: „Ah! biedny panie Beausire, kochany panie Beausire, twoja to właśnie wina“.
— Jakto? — zawołał Beausire.
— Otóż widzisz pan, że od przypuszczeń dochodzimy do rzeczywistości, skoro mi tak odpowiadasz, jakbyś z szafotu odpowiadał.
— Przyznaję.
— „Jakto?... — odpowiedziałby ci głos. — Bo nietylko mogłeś był uniknąć tej haniebnej śmierci, która teraz trzyma cię w szponach, ale mogłeś nadto zarobić tysiąc luidorów, za które kupiłbyś folwarczek z domkiem otoczonym bluszczami i żył w nim z panną Olivią i małym Tosiem, z pomocą pięciuset franków procentu od sumy niezużytej na kupno domu... żyłbyś jak powiedziałeś, w stanie rolniczym, obuty latem w pantofle, zimą w drewniaki.
Zamiast tego jednakże rozkosznego widoku, mamy tu, zczególniej ty, przed oczyma plac Greve, osadzony dwiema lub trzema szkaradnemi szubienicami, z których najwyższa wyciąga do ciebie ramiona. Ba! mój biedny panie Beausire, paskudny widok!
— Ależ nareszcie, jakim sposobem mógłbym uniknąć tej haniebnej śmierci? jakim sposobem mógłbym zarobić te tysiąc luidorów, zapewniające spokój mnie, Nicolinie i Tosiowi?
— Takbyś się pan pytał, naturalnie, a głos by ci odpowiedział: „Nic łatwiejszego: miałeś wszak o dwa kroki od siebie hrabiego Cagliostro“.
— „Znam go — odpowiedziałbyś; — cudzoziemiec to, mieszkający w Paryżu dla przyjemności, i nudzący się piekielnie, kiedy niema żadnych nowin“.
— „Ten sam właśnie. Otóż, dość ci było pójść do niego powiedzieć mu: Panie hrabio...“
— Ależ ja nie wiedziałem, gdzie mieszka — zawołał Beausire; — nie wiedziałem, że jest w Paryżu, nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje!
— „To też, mój drogi panie Beausire, odpowiedziałby ci głos, dlatego on sam przyszedł do ciebie, a skoro przyszedł sam, to przyznaj, że już nie masz wymówki. Dosyć mu powiedzieć: „Panie hrabio, wiem jak chciwym jesteś nowin; mam najświeższe. Brat królewski, Monsieur, spiskuje...
— „Czy podobna?...
— „Z panem margrabią de Favras.
— „Nie może być!
— „Tak jest; mówię napewno, bo sam jestem jednym z agentów pana de Favras.
— „Doprawdy? a jaki cel spisku?
— „Uprowadzić króla i uwieźć go do Peronne. Owóż panie hrabio, ażeby cię rozerwać, będę cię uwiadamiał, jeżeli chcesz co godzina, jeżeli potrzeba, co minuta o stanie sprawy.
— Wtedy, kochany przyjacielu, hrabia, który jest panem wspaniałomyślnym, odpowiedziałby ci:
— „Czy istotnie uczynisz to, panie de Beausire.
— „Uczynię.
— „Więc ponieważ każdy trud wymaga wynagrodzeni, to jeżeli dotrzymasz słowa, mam ja tu w kąciku dwadzieścia cztery tysiące franków przeznaczone na dobry uczynek; poświęcę je gwoli tej zachcianki, a w dniu, kiedy król zostanie uprowadzony, albo pan de Favras ujęty, przyjdziesz pan do mnie, i, słowo szlacheckie, te dwadzieścia cztery tysiące franków zostaną ci doręczone, tak jak doręczają ci te dziesięć luidorów, nie jako zadatek ani pożyczka, ale jako podarunek!“
Przy tych słowach, niby aktor odbywający próbę roli z akcesorjami, hrabia Cagliostro dobył z kieszeni ciężką kieskę, wsunął w nią dwa palce, i ze zręcznością, dowodzącą wielkiej wprawy, chwycił akurat dziesięć luidorów, ni mniej ni więcej, po które również zręcznie, trzeba oddać tę sprawiedliwość, wyciągnął rękę Beausire.
Cagliostro lekko cofnął rękę.
— Przepraszam, panie de Beausire, — rzekł, czyniliśmy podobno tylko przypuszczenia.
— Tak, — odparł Beausire, a oczy mu pałały niby węgle gorejące, — ale czyż nie powiedziałeś, panie hrabio, że od przypuszczenia przeszlibyśmy do rzeczywistości?
— A czyśmy przeszli?
Beausire namyślił się chwilę.
Pośpieszmy powiedzieć, że nie uczciwość, nie wiara danemu słowu, nie sumienie dotknięte, obudziło tę chwiejność. Choćbyśmy chcieli tak utrzymywać, czytelnik by nam nie uwierzył, znając przeszłość Beausira.
Nie — była to tylko niepewność, czy hrabia dotrzyma przyrzeczenia.
— Kochany panie de Beausire, — rzekł Cagliostro, — wiem, co się w tobie odbywa.
— Tak, macie słuszność, panie hrabio, — odpowiedział Beausire; — waham się zdradzić zaufanie, jakie położył we mnie zacny szlachcic.
I wzniósł oczy do nieba i potrząsnął głową, jakby mówił do siebie: „O! to bardzo ciężko!“
— Nie! to nie to, — odparł Cagliostro, — jesteś pan dla mnie nowym dowodem prawdy zawartej w zdaniu mędrca: „Człowiek nie zna samego siebie!“
— A cóżby było? — zapytał Beausire, urażony nieco tą łatwością, jaką hrabia czytał w głębi serc.
— Oto obawiasz się pan, że przyrzekłem tysiąc luidorów, ale mogę nie dotrzymać.
— O! panie hrabio!...
— Rzecz to bardzo naturalna, chętnie przyznaję i ofiaruję rękojmię.
— Rękojmię! jużciż pan hrabia jej nie potrzebuje.
— Rękojmię, która zawieść nie może.
— Jakaż to rękojmia? — zapytał nieśmiało Beausire.
— Panna Nicolina, Olivia Legay.
— O! — zawołała Olivia, — cokolwiek nam pan hrabia przyrzeka, to jakbyśmy mieli w ręku.
— Widzisz pan więc, co to znaczy skrupulatnie dotrzymywać przyrzeczeń. Kiedy panna Legay była raz w położeniu podobnem panu, i kiedy była mocno z tego powodu poszukiwana przez policję, zrobiłem jej propozycję: ażeby schroniła się u mnie. Wahała się; obawiała się o swój honor. Dałem jej słowo, i pomimo wszelkich pokus, jakie miałem do zwalczenia, pomimo pokus, które pan lepiej zrozumiesz, niż ktobądź, dotrzymałem słowa. Czy prawda, panno Nicolino?...
— O! — zawołała Nicolina, — przysięgam na głowę Tosia.
— Wierzysz więc, panno Nicolino, że dotrzymam słowa, jakiem obecnie zobowiązuję się względem pana Beausire, że mu dam dwadzieścia cztery tysiące franków — w dniu, gdy król uciecze, albo gdy pan de Favras będzie ujęty? Nie liczę, rozumie się tego, że rozwiązuję stryczek, który dusił już przed chwilą pana de Beausira, i że nigdy już, pomiędzy nami nie będzie mowy o sznurku i szubienicy, przynajmniej w tej sprawie. Pozatem nie ręczę; porozumiejmy się: bo są powołania tak wybitne...
— Co do mnie, panie hrabio, powiedziała Nicolina, to jakbym widziała podpis u notarjusza.
— A więc, kochana pani, — rzekł Cagliostro, kładąc na stole dziesięć luidorów, trzymane w ręku, — przenieś swe przekonanie w serce pana Beausire i interes skończony.
Dał znak Beausirowi, aby się porozumiał z Nicoliną.
Rozmowa nie trwała dłużej nad pięć minut, ale potrzeba zaznaczyć, bardzo była ożywioną.
Cagliostro wpatrywał się tymczasem przy świecy w karton ponakłuwany, i czynił ruchy głową tak, jakby witał dawną znajomość.
— Ha! ha! — rzekł, — straciłem ja na tym układzie miljon.
I upuścił karton na stół niedbale.
Ta uwaga Cagliostra zdała się na nowo zapalać rozmowę Nicoliny z Beausirem.
Nareszcie Beausire zdawał się przekonanym.
Podszedł do Cagliostra z ręką wyciągniętą, jak handlarz pragnący dobić targu.
Ale hrabia cofnął się i brwi zmarszczył.
— Panie, — rzekł — pomiędzy szlachtą słowo stoi za grę; masz pan moje, daj mi swoje.
— Jakiem Beausire, panie hrabio, stanęło.
— To dosyć, — rzekł Cagliostro.
Potem, dobywszy z kieszeni zegarek z portretem króla pruskiego Fryderyka, zdobnym brylantami, powiedział:
— Jest trzy kwadranse na dziewiątą, panie Beausire, punkt o dziesiątej czekają cię pod arkadami na placu królewskim, od strony pałacu Sully; weź te dziesięć luidorów, włóż w kieszeń od kamizelki, przywdziej mundur, przypasz pałasz, przejdź przez most Notre-Dame i idź ulicą Św. Antoniego; nie daj na siebie czekać!
Beausire nie dał sobie dwa razy tego powtórzyć. Wziął dziesięć luidorów, schował je w kieszeń, wdział mundur i przypasał pałasz.
— Gdzie zastanę pana hrabiego? — zapytał.
— Na cmentarzu Św. Jana, jeśli łaska. Kto chce rozmawiać o takich rzeczach, nie będąc słyszanym, lepiej niech pójdzie pomiędzy umarłych, niż pomiędzy żywych.
— O której godzinie?
— O której się pan załatwisz; kto przybędzie pierwszy, poczeka na drugiego.
— Pan hrabia ma jakie zajęcie? — zapytał Beausire niespokojnie, widząc, że Cagliostro nie zabiera się wyjść z nim razem.
— Tak, — odparł Cagliostro, — mam do pomówienia z panną Nicoliną.
Beausire zrobił ruch znaczący.
— O! bądź pan spokojny, kochany panie Beausire; szanowałem jej honor, kiedy była młodą dziewicą, tembardziej go uszanuję, kiedy jest matką. Idź, panie Beausire, idź.
Beausire rzucił Nicolinie spojrzenie, którem zdawał się mowie: „Pani de Beausire, okaż się godną zaufania, jakie pokładam w tobie“.
Ucałował czule małego Tosia, pożegnał hrabiego Cagliostro z szacunkiem, ale nie bez niepokoju, i wyszedł kiedy zegar na wieży Notre-Dame uderzył trzy kwadranse na dziewiątą.