Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
DAWNE ZNAJOMOŚCI.

Wieczorem tegoż samego dnia, kiedy hrabia Ludwik de Bouillé miał zaszczyt otrzymać posłuchanie u królowej, a następnie u króla, pomiędzy godziną 5-tą a 6-tą, na trzeciem piętrze starego, małego, brudnego domu w ulicy Juiviere odbywała się scena, której zechcą się przyjrzeć czytelnicy.
Zatrzymajmy się na chwilę w sieni trzeciego i ostatniego piętra tego domu, naprzeciwko drzwi, na których niewinna ręka rysownika ponakreślała kredą figury, które na pierwszy rzut oko, możnaby wziąć za jakieś znaki kabalistyczne, a które są tylko nieszczęśliwemi próbami we wzniosłej sztuce Appellesa i Rafaela.
Przybywszy tam, zajrzymy przez dziurkę od klucza, ażebyście mili czytelnicy, poznali, jeżeli macie dobrą pamięć, spostrzeżone osoby. Jeżeli ich wreszcie nie poznacie wzrokiem, przyłóżcie ucho do drzwi i posłuchajcie.
Żleby było, gdyby słuch nie przyszedł w pomoc wzrokowi, jeżeliście czytali książkę naszą pod tytułem „Naszyjnik królowej“.
Powiedzmy najprzód, co widać przez dziurkę od klucza.
Wnętrze izby, zdradzające nędzę, zamieszkują trzy osoby: mężczyzna, kobieta i dziecko.
Mężczyzna ma lat przeszło czterdzieści, a wygląda na przeszło pięćdziesiąt; kobieta ma trzydzieści cztery, a wygląda na czterdzieści; dziecko ma lat pięć i tak też wygląda; nie miało czasu się zestarzeć.
Mężczyzna ubrany jest w stary mundur sierżanta gwardji francuzkiej, mundur szanowany od 16-go lipca, kiedy gwardje francuskie połączyły się z ludem, by zamienić strzały z Niemcami pana Lambesque i Szwajcarami pana Bezenval.
Trzyma on w ręku całą talję kart i przerzuca takowe.
Obok leży karton podziurawiony mnóstwem zakłóć, do którego, przewracając karty, zagląda ustawicznie.
Kobieta ubrana jest w starą suknię jedwabną; nędza jej jest tem straszniejszą, że ukazuje się ze szczątkami zbytku. Włosy ma podniesione w górę i splecione w warkocz, spięty grzebieniem miedzianym, niegdyś złoconym; ręce czyste, i przez czystość zachowały, a raczej zyskały pewien wygląd arystokratyczny; paznogcie, które baron de Taverney w swym grubym realizmie nazywał rogiem, zręcznie są zaokrąglone w kończynach; nareszcie pantofle wyblakłe, w niektórych miejscach przetarte, niegdyś haftowane jedwabiem i złotem, igrają na jej nogach, okrytych szczątkami pończoch ażurowych.
Co do twarzy, powiedzieliśmy, że była to twarz kobiety 34-ro letniej, która, gdyby ją utrzymywano artystycznie, według mody ówczesnej, pozwoliłaby właścicielce nadać sobie wiek, jakiego kobiety trzymają się z wszelkim wysileniem, stosownie do umiejętności, to jest wiek lat dwudziestu dziewięciu. Ale twarz ta, pozbawiona bielidła i czerwieni, a przez to ogołocona ze wszelkich środków, osłaniających boleści i nędze, okazuje pięć lub sześć lat wyżej wieku.
Twarz ta, jakkolwiek wyblakła, wprowadza cię w zadumę; nie możesz zdać sobie sprawy, w jakim pałacu złocistym, w jakiej sześciokonnej karecie, w jakim pałacu złoskim pyle, widziałeś tę twarz ongi promienną?
Dziecko ma lat pięć. Włosy jego spływają w kiędziorkach jak u cheruba, lica okrągłe jak jabłuszko, oczy djabelskie matki, usta łakome ojca, lenistwo i kaprysy obojga.
Chłopczyk ubrany w resztkę stroju aksamitnego, zajada kawałek chleba, nasmarowany konfiturami i wyskubuje szczątki pasa trójkolorowego, z frendzlą miedzianą, w dno starego kapelusza z pilśni szaro-perłowej.
Wszystko to oświetlone jest świecą o knocie olbrzymim, osadzoną w butelce pustej, tak, iż człowiek z kartami mieści się w świetle, reszta zaś izby pozostaje w półmroku.
Ponieważ według naszego przewidywania, oględziny golem okiem nic nas nie nauczyły, posłuchajmy zatem.
Chłopiec pierwszy przerywa milczenie, rzucając po przez głowę kromkę chleba, która upada przy łóżku zredukowanem do materaca.
— Mamo!.. — rzecze, nie chcę już chleba z konfiturami...
— A czegóż chcesz, Tosiu?
— Chcę laskę cukru owsianego.
— Słyszysz, Beausire? — rzekła kobieta.
A widząc, że Beausire zatopiony w swej rachubie kabalistycznej, nie odpowiada: Czy słyszysz, co mówi biedny chłopiec? — powtarza głośniej.
Znowu milczenie.
Wtedy kobieta podnosi nogę do wysokości ręki, zdejmuje pantofel i rzuca w nos rachującemu.
— Hej! Beausire! — zawołała.
— Cóż tam takiego? — odmruknął tenże, zły widocznie Tosio chce cukru owsianego, bo mu już nie smakują konfitury... biedny chłopiec!
— Dostanie jutro.
— Ja chcę dziś, zaraz — krzykną! chłopiec tonem płaczliwym, wróżącym burzę.
— Mój Tosiu, mówi ojciec, radzę ci być cicho, jeżeli nie chcesz ze mną mieć do czynienia.
Chłopiec wydał okrzyk raczej kaprysu niż bojaźni.
— Trąć go tylko pijaku, a ja tobie dam! — rzekła matka, wyciągając ku Beausirowi tę rękę białą, która dzięki staranności, z jaką właścicielka gładziła paznogcie, uchodzić mogła w razie potrzeby za szpony.
— Kto u djabła chce go trącać? Wiesz, że się tak mówi, pani Oliwjo. A choć czasami oberwie się coś po sukni matczynej, to przecie szanuje się zawsze kurtkę synowską... Pójdź lepiej, ucałuj twego biednego Beausira, który za tydzień będzie bogaty, jak król; pójdź moja dobra Nicolino.
— Kiedy zostaniesz bogatym, jak król, wtedy dosyć będzie czasu na pieszczoty; ale przedtem obejdź się smakiem.
— Powiadam ci, że już tak, jakbym miał miljon; daj mi zadatek, to nam przyniesie szczęście: piekarz nam pokredytuje.
— Obraca miljonami, a prosi piekarza o bochenek chleba na kredyt!
— Cukru owsianego! — zawołał chłopiec głosem groźniejszym.
Beausire podniósł rękę do kieszeni, ale ręka stanęła w pół drogi.
— No, miljonowy panie, daj kawałek owsianego cukru synowi.
— Wiesz przecie, rzekł, że ci dałem wczoraj ostatnie dwadzieścia cztery sous.
— Skoro mamo masz pieniądze, zawołał chłopiec, zwracając się ku tej, którą pan Beausire nazywał to Olivią, to Nicoliną — to daj mi parę sous na cukier owsiany.
— Masz dwa, niegodziwy chłopcze, a nie spadnij ze schodów.
— Dziękuję mamuni! — powiedział chłopiec, skacząc z radości i wyciągając rękę.
— Chodźno, poprawię pasek i włożę kapelusz, łotrzyku! ażeby nie powiedziano: oto pan de Beausire wypuszcza dziecko na ulicę, jak oberwańca. Panu Beausire wszystko to jedno, bo nie ma wstydu w oczach; ale jabym umarła...
Chłopiec, cokolwiekby mogli powiedzieć sąsiedzi o domniemanym dziedzicu domu Beausire, miał wielką ochotę pozbyć się kapelusza i pasa, na których wartości znał się tyle, o ile wzbudzały podziw innych dzieci, póki były świeże i błyszczące. Ponieważ jednak pasek i kapelusz stanowiły warunek dwóch sous, musiał się przeto poddać, jakkolwiek niechętnie.
Pocieszył się, podsadzając przy wyjściu sztukę miedzianą pod nos ojcu, który zatopiony w rachubach, uśmiechnął się na ten miły figielek.
Potem tylko słychać było jego krok ostrożny, lubo przyśpieszany łakomstwem, ginący na schodach.
Kobieta milczała chwilę, a potem, zwracając się do męża powiedziała:
— Mój panie Beausire, trzebaż przecie, ażeby twoja inteligencja wyprowadziła nas z tego nędznego położenia, w jakiem się znajdujemy; inaczej będę musiała sama się zająć sobą...
Ostatnie te słowa wypowiedziała z taką miną, jakby jej zrana zwierciadło oświadczyło: „Bądź spokojna, kobieta z taką twarzą nie umrze z głodu!“
— Widzisz przecie, moja dobra Nicolino, że nad tem pracuję.
— Pracujesz?... Przewracasz karty, i przekłuwasz kartony.
— Mówię ci, że znalazłem!
— Co znalazłeś?...
— Wygraną.
— Zaczynasz znowu! Panie de Beausire, uprzedzam cię, że przeszukam w pamięci pomiędzy moimi dawnymi znajomymi, azali niema kogo, coby miał władzę zasadzić cię do Charenton, jako warjata.
— Ależ powiadani ci, że ja się nie mylę...
— O! gdyby to żył książę Richelieu! — rzekła półgłosem młoda kobieta.
— Co mówisz?
— Gdyby kardynał de Rohan nie był zrujnowany?
— Hę?
— Gdyby pani de la Motte nie uciekła!
— Co? co?...
— Znalazłyby się zasoby i nie potrzebaby dzielić nędzy ze starym jak ty trutniem.
I z gestem królowej panna Nicolina Legay, zwana panią Oliwją, wskazała pogardliwie na Beausira.
— Jeszcze ci raz powiadam, powtórzył tenże tonem stanowczym, że jutro będziemy bogaci!
— Miljonerami?
— Miljonerami!
— Panie de Beausire, pokaż mi pierwsze dziesięć luidorów z tych miljonów, a uwierzę w resztę.
— Zobaczysz dziś wieczór te pierwsze dziesięć luidorów: taką mi właśnie sumę przyrzeczono.
— Daj mi ją, mój poczciwy Beausire! — rzekła żywo Nicolina.
— Dam ci pięć, żebyś sobie kupiła suknię jedwabną, i małemu spencerek aksamitny; a za drugie pięć...
— Cóż za drugie pięć?
— Przyniosę ci obiecany miljon.
— Pójdziesz znowu grać, nieszczęśliwy?
— Kiedyż ci powiadam, żem znalazł układ kart nieomylny!
— Tak, podobny do tego, przy którym przepuściłeś sześćdziesiąt tysięcy franków, jakie ci pozostawały z twego interesu portugalskiego.
— Małe parta do czarta, rzekł sentencjonalnie Beausire, — zawsze mi tkwiło w głowie, że pieniądze, jakieśmy w ten sposób nabyli, szczęścia nam nie przyniosą.
— Więc teraźniejsze otrzymasz widocznie w spadku. Czy nie miałeś przypadkiem jakiego wujaszka w Ameryce albo w Indjach, i czy po nim odziedziczyłeś owe dziesięć luidorów?...
— Te dziesięć luidorów, panno Nicolino Legay, odparł Beausire dostojnym tonem, te dziesięć luidorów, zarobione będą nietylko uczciwie, ale honorowo, i to za sprawę, w której ja jestem tak jak cała szlachta francuska zainteresowany...
— Więc jesteś szlachcicem, panie Beausire?... rzekła uśmiechając się Nicolina....
— Mów de Beausire, panno Legay, de Beausire powtórzył z naciskiem, bo tak opiewa metryka urodzenia, twojego syna spisana w zakrystji kościoła św. Pawła, a podpisana przez twego uniżonego sługę Jana Chrzciciela de Beausire, w dniu kiedy dał mu imię...
— Piękny podarunek!... — mruknęła Nicolina.
— I majątek!... — dodał wyniośle Beausire.
— Jeżeli Bóg się nie zaopiekuje, rzekła Nicolina potrząsając głową, to biedny chłopiec może żyć z jałmużny i umrzeć w szpitalu.
— Czy naprawdę panno Nicolino?... — mruknął Beausire z urazą. — Tego już wytrzymać nie można; ty nigdy nie jesteś zadowolona.
— Nie zważaj na to!... — krzyknęła Nicolina, puszczając wodze długo powstrzymanemu gniewowi. — Kto cię prosi ażebyś zważał na to?... Dzięki Bogu!... nie mam kłopotu o siebie i dziecko, i od dzisiejszego zaraz wieczoru mogę sobie szukać szczęścia gdzieindziej.
I Nicolina powstawszy, postąpiła trzy kroki ku drzwiom.
Beausire zastąpił jej drogę i otworzył oba ramiona.
— Ależ kiedy ci powiadam, niedobra, że to szczęście...
— Jakie?... zapytała Nicofina.
— Przyjdzie zaraz dziś wieczór. Choćby nawet układ zawiódł, co jest stanowczo niepodobnem według mego obrachunku, to cała strata ograniczy się na pięciu luidorach i koniec.
— Są chwilę w których pięć luidorów jest fortuną, słyszysz, panie marnotrawco!... Ty tego nie rozumiesz, ty co połknąłeś kupę złota, wyższą od tego domu.
— To dowód mojej siły, Nicolino: jeżelim je połknął, to znaczy, żem je zarobił, a jeżelim zarobił, to mogę zarobić jeszcze; Opatrzność czuwa nad... nad zręcznymi.
— O!... rachuj tylko na to.
— Panno Nicolino, czy ty czasem nie należysz do ateuszów?...
Nicolina wzruszyła ramionami.
— Czy nie należysz do szkoły pana Voltaire’a, który zaprzecza Opatrzności?...
— Jesteś jak but głupi, panie Beausire, — powiedziała Nicolina.
— Wyszłaś z ludu, nie dziwota zatem, że możesz mieć podobne pojęcia. Ale uprzedzam cię, nie popłacają w sferach, do których należę i nie wchodzą w skład moich opinij politycznych.
— Jesteś zuchwalcem, panie de Beausire — oświadczyła Nicolina.
— Ja wierzę, słyszysz, ja mam wiarę; i gdyby mi kto powiedział: „Twój syn Tosio de Beausire, który poszedł kupić sobie cukru owsianego za dwa sous, powróci z kieską pełną złata w ręku“, odpowiedziałbym: „Czemu nie, jeżeli taka wola Boża“.
I Beausire wzniósł seraficznie oczy do nieba.
— Beausire, jesteś osłem!... zawołała Nicolina.
Jeszcze nie dokończyła tych słów, gdy na schodach usłyszano głos Tosia.
— Tato!... mamo!... — wrzeszczał chłopiec.
Beausire i Nicolina słuchali drogiego głosu.
— Tato!... mamo!... — powtarzał malec coraz bardziej się zbliżając.
— Cóż się tam stało?... — zawołała Nicolina otwierając drzwi z troskliwością iście macierzyńską. — Pójdź, moje dziecko, pójdź!...
— Tato!... mamo!... — powtarzał głos wciąż się zbliżający.
— Nie dziwiłbym się — rzekł Beausire, uważając, ze ten głos miał w sobie coś radosnego, — nie dziwiłbym się, gdyby cud się ziścił, i gdyby Tosio znalazł kieskę o której dopiero mówiłem.
W tej chwili chłopiec ukazał się na ostatnim stopniu schodów i wpadł do izby z kawałkiem cukru owsianego w ustach, z workiem cukrów przyciśniętym do piersi, z ręką prawą otwartą i wyciągniętą pokazując luidora, który przy blasku świecy zajaśniał jak gwiazda.
— Boże, mój Boże!... — zawołała Nicolina zamykając drzwi. — Cóż się to stało, kochane dziecko?...
I okrywała zamorusaną twarz Tosia tymi pocałunkami macierzyńskiemi, których nic nie odstręcza, bo zdają się wszystko oczyszczać.
— Stało się!.... — rzekł Beausire ściągając zręcznie luidora i przypatrując mu się przy świecy!... — prawdziwy luidor, wartujący dwadzieścia cztery franki.
A zwracając się do chłopca zapytał:
— Gdzieżeś ty go znalazł, bębnie; muszę tam iść poszukać więcej...
— Ja nie znalazłem — odpowiedział chłopiec, dostałem.
— Dostałeś od kogo?... — zapytała matka.
— Od jednego pana.
Jak Beausire o luidora, tak Nicolina miała się zapytać o tego pana. Ale nauczona doświadczeniem, wiedząc że Beausire jest zazdrosny, powtórzyła tylko:
— Od pana?...
— Tak, mamo, odpowiedział chłopiec chrupiąc cukier zębami, — od pana.
— Od pana?... — powtórzył zkolei Beausire.
— Tak, tato, od pana, który przyszedł do kupca, gdy ja tam byłem, i powiedział: „Panie kupcze, wszak to młody szlachcic nazwiskiem Beausire, którego masz pan zaszczyt obsługiwać w tej chwili?...
Beausire się nastroszył, Nicolina wzruszyła ramionami.
— A cóż na to odpowiedział korzennik?... zapytał Beausire.
— Odpowiedział: „Nie wiem czy szlachcic, ale się istotnie Beausire nazywa“.
— „Czy an mieszka tu gdzie w pobliżu“...zapytał pan.
— „W tym domu na lewo, na trzeciem piętrze“.
— ”Proszę co najlepszego temu chłopczykowi: ja płacę“ — powiedział pan. A potem rzekł do mnie: — „Masz tu, malutki, luidora na cukierki, jak te wyjdą“. Włożył mi luidora w rękę; kupiec mi wetknął tę paczkę pod pachę i wyszedłem uradowany. A gdzież mój luidor?...
I chłopiec który nie zauważył, jak ojciec ściągnął mu pieniądz, jął go szukać na wszystkie strony.
— Niezgrabiaszu!... zawołał Beausire, zgubiłeś go.
— Nie!... nie!... nie!... — krzyczał chłopiec.
Dyskusja byłaby może przybrała poważne rozmiary, gdyby nie położył jej końca wypadek następujący:
Podczas gdy chłopiec wątpiąc jeszcze sam o sobie, szukał po ziemi luidora, spoczywającego w kieszeni kamizelki Beausira, drzwi otworzyły się zwolna i głos pełen słodyczy wyrzekł:
— Dobry wieczór, panno Nicolino; dobry wieczór, panie de Beausire; dobry wieczór, Tosiu.
Wszyscy odwrócili się w stronę tego głosu.
Na progu ukazał się z twarzą uśmiechniętą człowiek, ubrany bardzo wykwintnie.
— A!... to ten pan!... — zawołał chłopiec.
— Hrabia Cagliostro!... — zawołali razem Nicolina i Beausire.
— Macie ślicznego chłopczyka, panie de Beausire, — rzekł hrabia, — musicie być bardzo szczęśliwym ze swego ojcostwa!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.