Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
O jedenastej godzinie, kiedy panie de Tourzel i Brennier, rozebrawszy i uśpiwszy dzieci królewskie, budziły i ubierały je znów w podróżne stroje, z wielkim wstydem delfina, który nie chciał wziąć dziewczęcego ubrania, król, królowa i pani Elżbieta, przyjmowali pana de Lafayette z panami de Gouvion — i Romeuf jego adjutanta.
Odwiedziny te, wskutek podejrzeń spowodowanych przez panią de Rochereul, były niepokojące. Królowa i pani Elżbieta odbyły wieczorem spacer do lasku Bulońskiego i wróciły o ósmej godzinie.
Pan de Lafayette spytał królowej, czy była ze spaceru zadowoloną, przytem dodał, aby nie wracała tak późno, bo mgła wieczorna mogłaby jej zaszkodzić.
— Mgły wieczorne w czerwcu! — rzekła, śmiejąc się królowa — ależ chybabym ją kazała umyślnie urządzić dla osłonięcia naszej ucieczki, inaczej nie wiem skądby sie wzięła...
Mówią dla osłonięcia naszej ucieczki, bo zdaje się ciągle obiega pogłoska, że wyjeżdżamy.
— Faktem jest, Najjaśniejsza Pani — rzekł Lafayette — iż więcej niż kiedykolwiek mówią o odjeździe, a otrzymałem nawet ostrzeżenie, że nastąpi dzisiejszego wieczoru.
— A! — zawołała królowa — założę się, że od pana Gouvion masz pan te wiadomość?
— A — dlaczego ode mnie, Najjaśniejsza Pani? — zapytał oficer, rumieniąc się.
— Bo sadzę, że masz pan z zamkiem stosunki. Patrz pan, pan de Romeuf nie ma żadnych a więc pewna jestem, że ręczyłby za nas.
— I nie miałbym w tem żadnej zasługi, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młody adjutant, ponieważ król dał słowo Zgromadzeniu że nie opuści Paryża.
Królowa zarumieniła się z kolei.
Zaczęto mówić o czem innem.
O wpół do dwunastej pan de Lafayette i dwaj jego adjutanci pożegnali króla i królowę.
Jednak pan de Gouvion nieuspokojony wrócił do siebie; zastał swych przyjaciół na straży i zamiast ich zwolnić zalecił im podwoić czujność.
Co zaś do pana de Lafayette, to pojechał on do ratusza, ażeby uspokoić Baillego co do zamiarów króla, gdyby Bailly miał jaka obawę.
Po odjeździe generała, król, królowa i pani Elżbieta zawołali służących i po zwykłych obsługach. zwolnili wszystkich o zwyczajnej godzinie.
Królowa i pani Elżbieta ubrały się. Suknie ich były nadzwyczaj skromne, kapelusze z wielkiemi rondami całkiem twarz zakrywały.
Kiedy były ubrane, król wszedł.
Miał na sobie popielate ubranie, peruczkę a la Rousseau, krótkie spodnie, popielate pończochy i trzewiki z kokardami.
Od tygodnia kamerdyner Hue, tak samo ubrany, wychodził codziennie z mieszkania pana de Villequier, który od ośmiu miesięcy wyemigrował, szedł następnie placem Karuzeli i ulicą Saint-Nicaise. Przezorności tej użyto dla tego, aby ludzie, przyzwyczaiwszy się widzieć podobnie ubranego człowieka, nie zważali, gdy król z kolei przechodzić będzie.
Wzięto trzech kurierów z buduaru królowej, gdzie czekali, aż nadejdzie godzina i przez salon przeprowadzono ich do apartamentu królowej, gdzie się ona z delfinem znajdowała.
Pokój ten, w przewidywaniu ucieczki, wybrano nad mieszkaniem pana de Villequier jedenastego czerwca.
Król kazał sobie klucze tego mieszkania oddać trzynastego.
Z tego mieszkania łatwo było się z zamku wydostać. Wiedziano, że mieszkanie puste, a nie wiedziano, że król odeń miał klucz, najmniej go więc strzeżono.
Wreszcie straże przyzwyczajone były o jedenastej wieczór, widzieć wiele osób naraz wychodzących, miedzy innemi służbę, która w zamku nie mieszkała.
Tak ułożono plan podróży.
Pan Izydor de Charny, który z bratem drogę wybadał i znał wszystkie niebezpieczne miejsca, jechał naprzód i uprzedzał pocztyljonów, aby zaprzęgi się nie spóźniały.
Panowie de Malden i Valory, mieli siedzieć na koźle i płacić pocztyljonom po trzydzieści sous, zwyczajnie płaciło się dwadzieścia piąć, ale wskutek ciężaru powozu, dodano im jeszcze po pięć.
Gdyby, pocztyljonowie jechali bardzo szybko, da im się jeszcze dodatek do czterdziestu sous najwyżej. Król tylko płacił talara.
Hrabia de Charny miał siedzieć w powozie, gotowy na wszelki wypadek. Jak on, tak i trzej kurjerzy mieli zastać po parze pistoletów w powozie.
Płacąc po trzydzieści sous, i jadąc średnia szybkością, w trzynaście godzin można było dojechać do Chalous.
Wszystkie te instrukcje powtórzono kilka razy młodym ludziom, aby dobrze się przejęli swojemi obowiązkami.
Każdy przyrzekł trzymać się ułożonego planu. Następnie zgaszono świece i po ciemku zbliżano się do apartamentu pana de Villequier.
Północ biła. Hrabia de Charny od godziny musiał już czekać na stanowisku.
Omackiem król dostał się do drzwi.
Miał już klucz w zamku przekręcić, gdy królowa go zatrzymała.
— Cicho! — szepnęła.
Z korytarza dochodziły kroki i szepty.
Działo się coś nadzwyczajnego.
Pani de Tourzel, której obecność na korytarzu o tej porze nadzwyczajna nie była, obeszła wkoło apartament pana do Villequier.
Czekano bez najmniejszego poruszenia, każdy wstrzymał oddech.
Im większa była cisza, tem łatwiej rozpoznano, że w korytarzu było kilka osób.
Pani de Tourzel wróciła; poznała pana de Gouvion i kilku oficerów w mundurach.
Niepodobna było wyjść drzwiami tego mieszkania, gdyby innego wyjścia nie miało.
Ciemność panowała dokoła.
Pani Elżbieta poszła ze zgaszoną świecą i zapaliła ją u lampki nocnej, która stała w pokoju królewny.
Następnie garstka uciekających poczęła szukać innego wyjścia.
Stracono kwadrans czasu, aż nareszcie jakieś schodki zdawały się prowadzić do opuszczonego pokoju w antresoli. Był to pokój lokaja pana de Villequier, a drzwi prowadziły na schody służbowe.
Drzwi były zamknięte i żaden z kluczy do nich się nie nadawał.
Wicehrabia de Charny próbował otworzyć je nożem myśliwskim, ale zamek oparł się.
Wtedy król wziąwszy świecę, i wszystkich zostawiając w ciemności, udał się do sypialni, stamtąd tajemnemi schodami do kuźni, a wziąwszy całe kółko rozmaitych haczyków, zszedł na dół.
Nim połączył się z pełną obawy garstką towarzyszy, wybrał już haczyk odpowiedni.
Haczyk uchwycił zamek i za trzecim razem przekręcił, drzwi ustąpiły. Wszyscy odetchnęli.
Ludwik XVI z tryumfem odwrócił się do królowej.
— Cóż Najjaśniejsza Pani? — rzekł.
— Tak, panie — rzekła śmiejąc się królowa — prawda, że dobrze być ślusarzem; ale mówię, że nieźle czasami być i królem.
Teraz szło o plan wyjścia.
Pani Elżbieta miała iść naprzód, prowadząc królewną.
O dwadzieścia kroków postępowałaby pani de Tourzel z delfinem.
Miedzy niemi pan de Malden, gotów jednym lub drugim nieść pomoc.
Biedne dzieci, weszły drżące w krąg światła, rzuconego przez latarnią u wrót pałacu i minęły pierwszy odwach bez przeszkody.
— Dobrze! rzekła pani Elżbieta — już przebyliśmy jeden krok niebezpieczny.
Przy bramie od placu Karuzelu spotkały szyldwacha.
Spostrzegłszy je, zatrzymał się w tejże chwili.
— Ciociu szepnęła królewna, ściskając za rękę panią Elżbietą jesteśmy zgubione, ten człowiek nas poznał.
— Moje dziecko — odparła pani Elżbieta — gorzej będzie, gdy się cofniemy.
I szły dalej.
Kiedy szyldwach o cztery kroki od nich się znajdował, odwrócił się i pozostawił im wolne przejście.
Czy człowiek ten poznał je w rzeczy samej? Czy wiedział jak dostojnych wypuszczał zbiegów? Księżniczki były o tem przekonane i tysiące błogosławieństw przesyłały nieznanemu zbawcy.
Za furtką spostrzegły niespokojne oblicze Oliviera.
Hrabia był owinięty w wielki płaszcz niebieski, a na głowie miał okrągły kapelusz ceratowy.
— A! mój Boże — rzekł zcicha — jesteście panie nakoniec! A król? a królowa?
— Idą za nami — rzekła pani Elżbieta.
— Proszę za mną — szepnął Charny.
I zaprowadził uciekające do powozu, stojącego na ulicy Saiut-Nicaise.
Fiakr jakiś stanął tuż obok, jakby chciał szpiegować.
— Cóż to, kumie — rzekł dorożkarz widząc zdobycz hrabiego de Charny — jesteś zajęty?
Potem cicho do pana de Malden, rzekł:
— Weź pan dorożką — rzekł — i jedź do bramy Samt-Martin, tam poznasz powóz, który na nas czeka.
Oficer zrozumiał, skoczył do dorożki.
— Ruszaj żwawo do Opery! zawołał.
Opera znajdowała się wówczas przy bramie Saint-Martin.
Woźnica sądząc, że to lokaj, który ma czekać na swego pana przy wyjściu z Opery, ruszył, czyniąc tylko uwagą co do ceny:
— Pan wiesz, że już po północy? — rzekł.
— Wiem, jedź dobrze i bądź spokojny.
Ponieważ w owym czasie lokaje hojniejsi byli od panów, dorożkarz popędził konie w milczeniu.
Zaledwie skręcił na ulicą de Rohan, kiedy tą samą drogą, którą przeszły pani Elżbieta z księżniczką i pani de Tourzel z delfinem, Charny ujrzał idącego krokiem zwyczajnym, jakby wychodził z biura po całodziennej pracy, człowieka w popielałem ubraniu, z nasuniętym na czoło kapeluszem i z rękami w kieszeni.
Był to król.
Za nim szedł pan de Valory.
Idąc zgubił jednę z kokard od trzewika; pan de Valory podniósł ją z ziemi.
Charpy postąpił ku niemu; poznał króla dopiero po panu de Valory.
Był on jednym z tych, którzy w królu chcą zawsze widzieć króla.
Westchnął boleśnie, prawie ze wstydem.
— Chodźcie, Najjaśniejszy Panie, chodźmy — szepnął.
A ciszej do pana do Valory, dodał:
— A królowa?
— Królowa idzie z pańskim bratem.
— Dobrze: biegnij pan krótszą drogą, ja przejdę dłuższą, spotkamy się przy bramie Saint-Martin.
Pan de Valory poszedł ulicą Saint-Nicaise do ulicy św. Honoryusza, potem ulicą Richelieu i placem Zwycięstw na ulicę Bourbon-Villeneuve.
Czekano na królową.
Minęła godzina.
Nie próbujemy opisywać obawy uciekających. Charny, na którym ciążyła cała odpowiedzialność, szala prawie.
Chciał biec do zamku, dowiadywać się, król go zatrzymał.
Delfin płakał, wołając:
— Mamo, mamo!
Pani Elżbieta, królewna i pani de Tourzel nie mogły się uspokoić.
Przerażenie wzmogło się, gdy ujrzano wracający z pochodniami powóz Lafayetta.
Oto co się stało.
W bramie, wicehrabia de Charny trzymający pod rękę królową, chciał skręcić na lewo.
Ale królowa wstrzymała go.
— Dokąd pan idziesz? — rzekła.
— Na róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas brat czeka — odpowiedział Izydor.
— Czy ulica Saint-Nicaise jest nad brzegiem rzeki? — spytała królowa.
— Nie, Najjaśniejsza Pani.
— Więc przy furtce od strony rzeki, czeka nas brat pana.
Izydor chciał nalegać; królowa zdawała się tak pewną, że i on zwątpił.
— Mój Boże! Najjaśniejsza Pani — rzekł, strzeżmy się omylić, byłoby to śmiertelne.
— Nad brzegiem wody — powtórzyła królowa — doskonale słyszałam, że nad brzegiem wody.
— Idźmy więc do brzegu, Najjaśniejsza Pani, ale jeżeli nie zastaniemy powozu, zaraz wrócimy na ulicę Saint-Nicaise, nieprawdaż?
— Tak, ale idźmy.
I królowa pociągnęła swego przewodnika przez trzy dziedzińce, oddzielone od siebie grubym murem, a łączące się wąskiemi otworami w których wisiał łańcuch i stała straż.
Królowa i Izydor przebyli i dziedziniec i łańcuchy.
Ani jeden, szyldwach ich nie zatrzymał.
Któżby bowiem mógł przypuścić, że ta kobieta ubrana jak pokojówka z dobrego domu, podająca rękę pięknemu chłopcu w liberji księcia de Conde, która tak lekko przez łańcuchy skakała, jest królową Francji.
Przybyli nad brzeg wody.
Pusty był.
— To musi być po drugiej stronie — rzekła królowa.
Izydor chciał wracać, ale ona jakby wirem pociągnięta:
— Nie, nie — zawołała — to tędy.
I rzuciła się na Pont-Royal.
Przebywszy most, przekonała się, że i ta strona równie była pustą.
— Zobaczymy w tej ulicy — rzekła.
I zmusiła Izydora aby wszedł w ulicę Bac.
Spostrzegłszy nareszcie, że się omyliła, zatrzymała się dysząc.
Sił jej brakowało.
— I cóż, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — czy nalegacie jeszcze?
— Nie — powiedziała królowa — prowadź mnie pan dokąd chcesz.
— Najjaśniejsza Pani, na miłość Boska, odwagi! — rzekł Izydor.
— O! — odparła — nie odwagi, lecz sił mi brakuje.
Potem rzucając się w tył, zawołała.
— Zdaje mi się, że już nie pochwycę oddechu — zawołała. — Mój Boże! mój Boże!
Izydor wiedział, że oddech ten w owej chwili potrzebny był królowej tak, jak sarnie ściganej przez psy.
Zatrzymał się więc i rzekł:
— Odpocznijcie, Najjaśniejsza Pani; mamy czas, ręczę za mego brata, jeśli trzeba, czekać będzie do świtu.
— Sądzisz więc pan, że mnie kocha? — zawołała równie żywo, jak nierozsądnie, Marja Antonina, przyciskając do piersi rękę młodego człowieka.
— Sądzę również, że tak jak moje, i życie jego do was należy, Najjaśniejsza Pani, a to uczucie, które w nas jest miłością i szacunkiem, u niego jest uwielbieniem.
— Dziękuję — rzekła królowa — sprawiłeś mi pan ulgę, oddycham! Chodźmy...
I z tą samą gorączką, poczęła wracać tą samą drogą.
Teraz przeszli furtką od placu Karuzelu, który był pusty i ciemny.
Jednak zdawało się im, że słyszą turkot kół i tętent koni. Przybyli do furtki od ulicy l‘Echelle, którędy powóz ten przejeżdżać musiał.
Spostrzeżono światło pochodni.
Izydor rzucił się w tył; królowa pociągnęła go naprzód.
On jednak posunął ją w najciemniejsze zagłębienie w chwili, gdy ich oświecać miały pochodnie.
Pośród nich pół leżąc w powozie, w eleganckim mundurze generała gwardji narodowej, spoczywał Lafayette.
W chwili, gdy powóz ich mijał, Izydor uczuł jak ręka jakaś jeżeli nie mocna, to pełna woli, usuwała go gwałtownie.
Była to lewa ręka królowej.
Prawą ręką trzymała laseczkę bambusową, taką, jakie wówczas nosiły kobiety i uderzyła nią po kołach powozu.
— Precz stróżu — mówiła — wydobyłam się z twego więzienia.
— Co czynisz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Izydor — na co się narażasz?
— Mszczę się — odrzekła królowa.
I za ostatnią pochodnią pobiegła, promieniejąca jak wieszczka, uradowana jak dziecię.