Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz zobaczymy co się działo 20-go czerwca wieczorem od dziewiątej do dwunastej, w różnych punktach stolicy.
Nie bez przyczyny obawiano się pani de Rochereul; jakkolwiek służba jej skończyła się 11-go, znalazła ona jednak sposób dostania się do zamku i spostrzegła, że jakkolwiek szkatułki od klejnotów stały na swojem miejscu, brylanty królowej znikły. W rzeczy samej powierzone one zostały fryzjerowi Marji Antoniny, Leonardowi, który na kilka godzin przed swą dostojną panią miał wyjechać z panem de Choiseul, dowodzącym pierwszym oddziałem w Pont-de-Sommevelle, który także miał polecony sobie przeprząg w Varénnes, a w mieszkaniu swem przy ulicy d‘Artois, czekał ostatniego rozkazu króla.
Było to może nierozsądnie zabierać z sobą Leonarda i obarczać nim pana de Choiseul, ale któżby za granicą tak zadziwiające układał koafiury?... Cóż robić!... kiedy fryzjer jest człowiekiem genjalnym, nie łatwo go się wyrzec!...
Wynikło stąd, że pani pokojowa delfina, domyślając się, iż wyjazd na dwudziestego czerwca o jedenastej wieczorem jest oznaczony, zawiadomiła nietylko pana de Gouvion swego kochanka, ale i pana Bailly.
Pan de Lafayette udał się do króla, aby otwarcie wytłómaczył się z tej denuncjacji, i wreszcie wzruszył ramionami.
Pan Bailly, lepiej uczynił: kiedy Lafaoytte został ślepym jak astronom. Bailly stał się grzecznym jak rycerz i posłał królowej list pani de Rochereul.
Sam tylko pan de Gouvion zachował silniejsze podejrzenie. Uprzedzony przez kochankę, zaraz pod pozorem małego wojskowego zebrania, ściągnął kilkunastu oficerów gwardji narodowej; po pięciu umieścił przy różnych drzwiach, a sam z kilkoma starszymi, stanął przy drzwiach mieszkania pana de Villequier, na które polecono mu najbardziej uważać.
W tym samym czasie, przy ulicy Coq-Heron, Nr. 9, w znanym nam saloniku, młoda kobieta, piękna i spokojna na pozór, choć w duszy bardzo wzruszona, siedziała na kanapce, rozmawiając z młodym dwudziesto-kilkoletnim człowiekiem, który miał na sobie ubiór kurjera barwy słomkowej, z nożem myśliwskim, i trzymał w ręku okrągły kapelusz z galonem.
Młoda kobieta zdawała się nalegać, młodzieniec opierał się.
— Ależ powiedz, wicehrabio — mówiła — dlaczego od półtrzecia miesiąca swego pobytu w Paryżu, ani razu sam do mnie nie przyszedł?...
— Brat mój, od swego powrotu kilka razy polecił mi dać pani o sobie wiadomość.
— Wiem o tem, i tak jemu jak i tobie wdzięczną jestem, wicehrabio; ale zdaje mi się, że wyjeżdżając, mógłby sam przyjść mnie pożegnać.
— Widocznie było to dlań niepodobieństwem, skoro mnie to polecił.
— A podróż, którą macie przed sobą, czy będzie długą?...
— Nie wiem tego, pani.
— Widząc ubiór pana, mówię wy, bo musisz pan być także na wyjezdnem.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, opuszczę Paryż dziś o północy.
— Czy towarzyszysz pan swemu bratu, czy też w innym jedziesz kierunku?...
— Zdaje mi się, że pojedziemy ta samą drogą.
— Czy powiesz mu pan, żeś się ze mną widział?...
— Tak, pani, bo po silnych naleganiach, z jakiemi tu mnie wyprawił, widzę, że nigdyby mi nie przebaczył, gdybym zapomniał być u pani.
Młoda kobieta przesunęła ręka po oczach, westchnęła, a po chwili namysłu rzekła:
— Wicehrabio — jesteś szlachcicem, zrozumiesz więc cała doniosłość mego pytania: odpowiedz mi, jak gdybym rzeczywiście była twą siostrą, odpowiedz mi, jak gdybyś odpowiedział Bogu. W podróży tej, czy pan de Charny będzie narażony na niebezpieczeństwo?...
— Któż może wiedzieć — odparł Izydor, starając się wyminąć pytanie — gdzie w teraźniejszym czasie jest lub niema niebezpieczeństwa?... Gdybyś pani rano piątego października, spytała była naszego biednego brata Jerzego, czy będzie walczył z niebezpieczeństwem, odpowiedziałby z pewnością: nie; nazajutrz leżał blady, nieżywy na progu drzwi królowej. Dziś, pani, znajdujemy się wobec śmierci, nie wiedząc skąd i kiedy przyjdzie.
Andrea zbladła i rzekła:
— Więc jest niebezpieczeństwo śmierci, wicehrabio?....
— Nie powiedziałem pani tego.
— Nie, ale myślisz...
— Myślę, pani, że jeżeli masz coś powiedzieć bratu memu, przedsięwzięcie nasze jest o tyle ważne, iż możesz mi pani ustnie lub piśmiennie polecić, abym przekazał myśl twoja, życzenie lub zlecenie.
— Dobrze, baronie — rzekła Andrea, wstając — proszę cię o pięć minut.
I zimnym, wolnym krokiem, hrabina odeszła do swego pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą.
Młodzieniec niespokojnie spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na dziesiątą — szepnął — król czeka nas o wpół do dziesiątej.. Szczęściem, stad do Tuileries tylko dwa kroki.
Tymczasem hrabina wróciła po kilku chwilach z listem zapieczętowanym.
— Wicehrabio — rzekła uroczyście — powierzam to twemu honorowi.
Izydor wyciągnął rękę po list.
— Czekaj pan — powiedziała Andrea — i zrozum dobrze, co ci powiem. Jeżeli brat pana, hrabia de Charny, spełni bez wypadku to przedsięwzięcie, nie mam mu nic więcej do wyrażenia nad uwielbienie dla prawości charakteru i szacunku dla jego poświęcenia... Jeżeli będzie ranny... głos Andrei lekko się wzruszył — jeżeli będzie ranny, zapytasz pan, czy pozwoli mi przybyć do siebie, a wtedy wyślesz posłańca, któryby mi wskazał dokładnie miejsce jego pobytu. Jeżeli zostanie śmiertelnie raniony... wzruszenie mało jej mowy nie odjęło — oddasz mu ten list; jeżeli sam nie będzie mógł go przeczytać, przeczytaj mu go pan, aby przed śmiercią wiedział, co zawiera. Słowo honoru, uczynisz pan to, o co proszę?...
Izydor, zarówno jak hrabina wzruszony, wyciągnął rękę.
— Na honor, przysięgam pani!... rzekł.
— Weź więc ten list i idź, wicehrabio.
Izydor, ucałowawszy rękę hrabiny, wyszedł.
— O!... — zawołała Andrea padając na kanapę — jeżeli umrze, niech wie przynajmniej, że go kocham!...
Właśnie gdy Izydor, wychodząc od hrabiny, kładł na swej piersi list ten obok drugiego listu, dwaj ludzie tak samo jak on ubrani, zdążali do wspólnego miejsca zebrania, — do znanego nam buduaru królowej. Jeden szedł przez galerję Luwru, gdzie nań czekał Weber, kamerdyner królowej, drugi wstępował małemi schodami, któremi udał się Charny za przybyciem z Montmedy; tu czekał go Franciszek Hue kamerdyner króla.
Wprowadzono ich obu prawie jednocześnie innemi drzwiami; pierwszy wszedł pan de Valory.
W kilka sekund potem, pan de Valory ujrzał ze zdziwieniem drugiego siebie.
Dwaj oficerowie nie znali się, jednak domyślając się, że jednakowa łączy ich sprawa, podeszli ku sobie i ukłonili się.
W tejże chwili wszedł Izydor de Charny, obu oficerom równie nieznany, ale wiedzący o celu, który ich tu zgromadził.
Zapewne gotował się odpowiedzieć na pytania towarzyszów, kiedy znów drzwi się roztwarły i wszedł król.
— Panowie — rzekł Ludwik XVI, zwracając się do panów de Malden i de Valory — wybaczcie mi, żem rozporządził wami bez waszego zezwolenia, ale sądziłem, że jesteście mi wiernymi sługami, gdyż pochodzicie z szeregów mej gwardji. Zaleciłem wam pójść do wskazanego krawca i tam zamówić sobie kostjum kurjerów, następnie mieliście się dzisiaj o wpół do dziesiątej zejść w Tuileries; obecność wasza dowodzi, że jakiekolwiek będzie wasze zdanie, spełnicie je zupełnie.
Dwaj byli oficerowie straży przybocznej skłonili się.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł pan de Valory — Wasza królewska mość wie, że nie potrzebuje pytać szlachciców, kiedy chce ich poświęceniem, odwagą lub życiem rozporządzać.
— Najjaśniejszy Panie — dodał pan de Malden — kolega mój, odpowiadając za siebie, odpowiedział i za mnie i jak przypuszczam, za naszego trzeciego towarzysza.
— Wasz trzeci towarzysz, panowie, z którym polecam wam zaznajomić się, jest to pan Izydor de Charny, którego brat, broniąc Wersalu, poległ w drzwiach komnaty królowej; przyzwyczajeni jesteśmy do poświęceń całej tej rodziny, i nawet nie dziękujemy im za nie.
— Z tego, co król mówi — rzekł pan de Valory — wnoszę, że wicehrabia de Charny zna powód naszego zebrania, tymczasem my, nieświadomi, jak najprędzej radzibyśmy go poznać.
— Panowie — podjął król — wiecie, że jestem więźniem: więźniem dowódcy gwardji narodowej, więźniem prezesa Zgromadzenia, więźniem mera Paryża, więźniem ludu, więźniem wszystkich nakoniec. A więc, panowie, liczyłem na was, że pomożecie mi zrzucić to upokorzenie, odzyskać wolność. Mój los, los królowej i jej dzieci, jest w waszych rękach; Wszystko dziś gotowe do nocnej ucieczki, starajcie się stąd nas wydobyć.
— Najjaśniejszy Panie — rzekli trzej młodzi ludzie — rozkazuj.
— Pojmujecie, panowie, że razem wyjść nie możemy. Oznaczonem miejscem na schadzkę jest róg ulicy Saint-Nicaise, gdzie nas czeka hrabia Olivier de Charny z najętym powozem. Pan, wicehrabio Izydorze de Charny, będziesz miał pod opieka królowę, a imię twoje będzie Melchior, ty, panie de Malden, zajmiesz się panią Elżbietą i królewną, a będziesz odpowiadał na imię Jana; pan de Valory zaopiekuje się panią de Tourzel i delfinem, i nazywać się będzie Franciszkiem. Nie zapomnijcie panowie swych imion i czekajcie tu dalszych zleceń.
Król podał każdemu z kolei ręką i wyszedł zostawiając w tym pokoju trzech ludzi gotowych umrzeć dla niego.
Tymczasem pan de Choiseul, któremu pan de Bouille polecił powiedzieć królowi, że jeżeli nie wyjedzie dwudziestego w nocy, cofnie swe oddziały do Dun, Stenay i Montmedy, pan de Choiseul czekał u siebie do dziewiątej, zrozpaczony, że nie ma rozkazów od króla, kiedy jedyny służący którego zostawił doniósł mu, że jakiś człowiek od królowej chce się z nim widzieć.
Kazał mu wejść.
Człowiek w wielkim kapeluszu owinięty w płaszcz, wszedł do pokoju.
— To ty, Leonardzie — rzekł — czekałem cię niecierpliwie.
— Nie moja to wina, tylko królowej, która dziesięć minut temu dopiero powiedziała mi, że mam iść do pana.
— Nic ci innego nie mówiła?...
— Owszem, książę; poleciła mi wziąć swoje brylanty i oddać panu ten list.
— Dajże!... — rzekł książę z niecierpliwością, której nawet wobec osoby, oddającej mu list królewski, powstrzymać nie mógł.
List był długi, pełen zleceń; królowa donosiła, że wyjeżdżają o północy, prosiła, aby książę de Choiseul, jechał natychmiast, i ponawiała prośbę o zabranie Leonarda, któremu — dodawała — kazała go słuchać, jak siebie samej.
I podkreśliła następujące wyrazy:
I ponawiam mu ten rozkaz.
Książę podniósł oczy na Leonarda, który czekał z widocznym niepokojem; fryzjer śmiesznym był w wielkim kapeluszu i ogromnej opończy.
— No — rzekł książę — przypomnij sobie wszystko, co ci mówiła królowa.
— Powtórzę co do słowa księciu panu.
— Mów, słucham cię.
— Zawołała, mnie blisko trzy kwadranse temu.
— Dobrze.
— I powiedziała mi pocichu...
— Jej królewska mość nie była więc sama?
— Nie, mości książę, król we framudze okna rozmawiał z panią Elżbietą; delfin z królewną bawili się; królowa zaś była o kominek oparta...
— Mów dalej, Leonardzie, mów dalej.
— Królowa więc rzekła mi pocichu:
— Leonardzie, mogę liczyć na ciebie?
— O! Najjaśniejsza Pani — odparłem — rozporządzaj mną; Wasza królewska mość wie, że oddany jej jestem duszą i ciałem.
— Weź te brylanty i włóż je do kieszeni, a list ten zanieś na ulice d‘Artois do księcia de Choiseul, i oddaj tylko jemu samemu; jeżeli go nie zastaniesz, będzie u księżnej de Grammont.
— A kiedy się oddalałem. Jej królewska mość przywołała mnie:
— Aby cie nie poznano, włóż wielki kapelusz i szeroka opończę, kochany Leonardzie — dodała — a nadewszystko słuchaj de Choiseul, jak mnie samej.
— Wtedy wróciłem do siebie, wziąłem ubranie i kapelusz mego brata, i oto jestem.
— A więc — rzekł pan de Choiseul — królowa kazała ci słuchać mnie, jakby jej samej?
— To są dostojne wyrazy Jej królewskiej mości, mości książę.
— Bardzo dobrze, że pamiętasz jej ustne zalecenie, w każdym razie jest i piśmienne, a ponieważ list ten muszę spalić, przeczytaj.
I pan de Choiseul wskazał na koniec listu, a Leonard głośno przeczytał: „Kazałam memu fryzjerowi Leonardowi, słuchać pana. jakby mnie samej. Rozkaz ten ponawiam“.
— Rozumiesz, nieprawdaż? — rzekł pan de Choiseul.
— O! panie — powiedział Leonard — wierz mi, że wystarczał ustny rozkaz Jej królewskiej mości.
— Mniejsza o to — dodał pan de Choiseul.
I spalił list.
W tej chwili wszedł służący, oznajmiając, że powóz gotów.
— Chodź, kochany Leonardzie — rzekł książę.
— Jakto? a brylanty?
— Zabierzesz je z sobą.
— Ale gdzie?
— Tam, dokąd cię zawiozę.
— Dokąd mnie pan wiezie?
— O kilka mil stąd, gdzie masz szczególną misję do spełnienia.
— Niepodobna, mości książę.
— Jakto niepodobna! czy królowa nie kazała ci mnie słuchać?
— To prawda; ale cóż uczynię? Zostawiłem klucz we drzwiach naszego mieszkania. Kiedy brat mój wróci, nie zastanie swego ubrania, ani kapelusza, nie będzie wiedział gdzie jestem. Obiecałem dziś uczesać panią de l‘Aage, a mój kabriolet i służący, czekają na dziedzińcu Tuileries.
— A więc, kochany Leonardzie — rzekł, śmiejąc się książę — cóż chcesz! brat twój kupi sobie inny kapelusz i inne ubranie; panią de l’Aage uczeszesz innego dnia, a twój służący, widząc, że nie wracasz, odprzężę konie i zaprowadzi do stajni, ale nasz koń już zaprzężony, jedźmy.
I, nie zważając już na żale i skargi Leonarda, książę wsadził zrozpaczonego fryzjera do kabrjoletu i puścił konia szybkim krokiem ku rogatce Petite-Villette.
Książę de Choiseul nie przebył jeszcze rogatki, kiedy grupa z pięciu osób złożona, wracając z klubu Jakóbinów, wysunęła się z ulicy św. Honoriusza ku Palais-Royal.
Byli to: Kamil Desmoulins, który sam opowiada owo zdarzenie, Danton, Freron, Chenier i Legendre.
Przybywszy na wysokość ulicy l‘Echelle i spojrzawszy na Tuileries:
— Dalibóg!... odezwał się Kamil Desmoulins — czy nie zdaje wam się, że Paryż tej nocy jest spokojniejszy, i jakby opuszczony? Przez całą drogę spotkaliśmy zaledwie jeden patrol.
— Bo — odpowiedział Freron — zostawiono wolną drogą królowi.
— Jakto, wolną drogę królowi?... zapytał Danton.
— Bezwątpienia — rzekł Freron — tej nocy odjeżdża.
— A to!... zawołał Legendre — co za żart!
— Może być żart — podjął Freron — ale uprzedzono mnie wczoraj listownie.
— Odebrałeś list, donoszący o ucieczce króla? — rzekł Kamil Desmoulins, list podpisany?
— Nie, anonim, zresztą mam go z sobą... czytajcie.
Pięciu patriotów zbliżyło się do latarni powozu, czekającego na rogu ulicy Saint-Nicaise, i przy jej świetle przeczytali następujące wyrazy:
„Uprzedza się obywatela Frerona, że dzisiejszego wieczora pan Kapet, Austriaczka i dwa jej wilczątka opuszczą Paryż, jadą złączyć się z panem de Bouille, tępicielem w Nancy, który ich czeka na granicy“.
— Proszę, pan Kapet — rzekł Kamil Desmoulins — dobre nazwisko, odtąd Ludwika XVI nazywać będą panem Kapetem.
— Tylko to będziemy mieli ci do zarzucenia — rzekł Chenier — że Ludwik XVI nie jest Kapetem ale Burbonem.
— Ba! któż to wie? — powiedział Kamil Desmoulins. — Kilku takich jak ty pedantów. Nieprawda, Legendre, że Kapet to dobre imię?
— Ale — zauważył Danton — gdyby ten list mówił prawdę, gdyby naprawdę tej nocy cała rodzina królewska miała uciekać!
— Ponieważ jesteśmy w Tuileries — rzekł Kamil — zobaczmy.
I pięciu patriotów okrążyło Tuileries, a wracając ulicą Saint-Nicaise ujrzało Lafayetta jak z całym sztabem wjeżdżał do pałacu.
— Dalibóg — rzekł Danton — Blondinet idzie czuwać nad snem królewskiej rodziny: nasza służba skończona, jego się zaczyna. Dobrej nocy, panowie! który z was idzie ze mną ku ulicy Paon?
— Ja — odezwał się Legendre.
I grupa rozdzieliła się na dwie części.
Danton i Legendre udali się ku ulicy Paon; zaś Chenier, Freron i Kamil Desmoulins znikli na rogu ulicy de Rohan i Św. Honoriusza.