Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
BIEDNA KATARZYNA.

W pokoju zmieniło się cokolwiek położenie.
Królewna nie mogła znieść zmęczenia; pani Elżbieta więc i pani de Tourzel położyły ją na łóżku obok brata.
Usnęła.
Pani Elżbieta została przy łóżku z głową o jeden z kantów opartą.
Królowa, pełna gniewu, stała przy kominku i patrzyła zkolei to na króla, który siedział na pace jakiejś, to na czterech oficerów przy drzwiach rozmawiających.
Osiemdziesięcioletnia kobieta, jak przed ołtarzem, klęczała przed łóżkiem, na którem dwoje dzieci spało. Była to babka prokuratora gminy, która uderzona pięknością dzieci, i imponującą postawą królowej, upadła na kolana i płacząc, modliła się.
Jakąż to modlitwę zasyłała do Boga? Czy żeby tym dwom aniołom przebaczył, czy żeby te anioły ludziom przebaczyły?
Pan Sausse i członkowie municypalni oddalili się, obiecując królowi, że konie będą zaprzężone.
Ale spojrzenie królowej twierdziło, że nie wierzyła w tę obietnicę; dlatego pan de Choiseul powiedział do pana de Damas, do pana Floirac i Foucq, którzy z nim byli, jak również do dwóch oficerów:
— Panowie, nie zważajmy na powierzchowny spokój króla i królowej; sprawa nie jest rozpaczliwą, ale rozpatrzmy ją, jaką jest.
Oficerowie dali znak, że gotowi są słuchać.
— Prawdopodobnie, w tej chwili pan de Bouillé jest już uprzedzony i przybędzie tu około szóstej zrana, ponieważ ma stać między Dun a Stenay z oddziałem Royal-Allemand. Prawdopodobne jest nawet, że jego przednia straż, będzie na pół godziny wcześniej przed nim; bo, w okolicznościach, w jakich się znajdujemy, wszystko, co jest możebnem, musi być wykonanem; ale, nie możemy ukrywać przed sobą, że kilka tysięcy ludzi nas otacza, że chwila, w której zobaczą wojsko pana de Bouillé będzie chwilą największego niebezpieczeństwa, przerażającego wzburzenia. Będą chcieli króla wyciągnąć poza miasto, zmuszą go wsiąść na koń i uprowadzą do Clermont; zagrożą jego życiu, może i porwą się na nie; ale panowie, te niebezpieczeństwa potrwają chwilę tylko, i gdy rogatkę zdobywszy, huzarzy wejdą do miasta, rozsypka nastąpi zupełna. Dziesięć minut mniej więcej, trzeba nam się trzymać; jest nas dziesięciu: przy takim rozkładzie miejscowości mam nadzieję, że zabiją nam, co najwięcej jednego człowieka na minutę. Takim sposobem, mamy czas.
Słuchacze skinęli głową potakująco.
To poświęcenie na śmierć z prostotą zaproponowane, z prostotą też było przyjęte.
— A więc, panowie, sądzę, że to da się zrobić, ciągnął pan de Choiseul — gdy usłyszymy pierwsze wystrzały, pierwsze krzyki na placu, wbiegniemy do pierwszego pokoju; wymordujemy wszystko, co tam będzie, opanujemy okna i schody... Troje jest okien: trzech z was bronić ich będzie; siedmiu innych rozstawi się na schodach, które łatwo obronić, ponieważ są kręcone; i jeden człowiek może stawić czoło kilku napastnikom. Trupy zabitych służyć będą pozostałym za wały; możemy się założyć, że wojska wejdą do miasta, zanim ostatniego z nas zamordują, a choćby nas i zabito, miejsce, jakie w historji zajmiemy, będzie piękną nagrodą za nasze poświęcenie.
Młodzi ludzie uścisnęli się za ręce, jak to zapewne uczynili przed walką Spartanie, potem każdy obrał sobie miejsce w bitwie: dwaj oficerowie przybocznej straży i Izydor de Charny, którego liczono, choć był nieobecny, w trzech oknach od ulicy; pan de Choiseul u dołu schodów, za nim pan de Damas; potem pan Floirac, pan Foucq i dwaj inni podoficerowie pułku dragonów, którzy zostali wierni panu de Damas.
Gdy uczyniono te rozporządzenia, znów ruch powstał na ulicy.
Była to druga deputacja, złożona z pana Sausse, dowódcy gwardji narodowej Hannoneta i trzech oficerów.
Król, sądząc, że przychodzą mu oznajmić, iż konie zaprzężone, kazał ich wprowadzić.
Weszli; młodzi oficerowie, podchwytujący każdy znak, ruch każdy, zauważyli na twarzy pana Sausse wahanie, a na czole Hannoneta silną wolę. Nie zdało im się to wiele dobrego obiecywać.
W tej chwili wszedł Izydor de Chamy, szepnął coś królowej i znów wybiegł prędko.
Królowa cofnęła się w tył i blednąc, zatrzymała o łóżko, gdzie spały dzieci.
Król pytał oczami wysłańców gminy, czekając, aż przemówią.
Ale ci w milczeniu skłonili się królowi.
Ludwik udał, że nie rozumie ich zamiarów.
— Panowie!... rzekł — Francuzi są tylko obłąkani, ale przywiązanie ich do króla jest prawdziwe. Dlatego, znużony nieustannemi zniewagami w mojej stolicy, postanowiłem usunąć się w głąb prowincji, gdzie żyje jeszcze święty ogień poświęcenia; tam pewny jestem, że znajdę dawną miłość mego ludu dla swoich panów.
Wysłańcy skłonili się znowu.
— I gotów jestem dać dowód mojej do ludu ufności — ciągnął król. — Dlatego wezmę połowę gwardji narodowej, połowę wojska i pod tą eskortą dojadę do Montmedy, dokąd się usunąć postanowiłem. Proszę cię więc, komendancie, wybierz sam ludzi, którzy mają mi towarzyszyć i każ zaprządz konie do powozu.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Sausse czekał, aż Hannonet przemówi, a Hannonet czekał, aby Sausse zaczął mówić.
W końcu Hannonet kłaniając się powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, szczęśliwy byłbym słuchając rozkazów Waszej królewskiej mości; ale jeden z artykułów konstytucji zabrania królowi wydalać się z królestwa, a dobrym Francuzom pomagać mu w ucieczce.
Król zadrżał.
— Wskutek tego, dodał Hannonet — rada miejska w Varennes, uchwaliła, że zanim pozwoli, aby król wyjechał, wyśle kurjera do Paryża i czekać będzie odpowiedzi Zgromadzenia narodowego.
Królowi pot perlił się na czole, tymczasem królowa zagryzła usta z niecierpliwości a pani Elżbieta wznosiła ręce i oczy do nieba.
— Hola! panowie!... rzekł król z pewną godnością. — Czy nie jestem już do tyla panem, ażebym mógł jechać, gdzie mi się podoba? W takim razie jestem niewolnikiem, gorzej od ostatniego z mych poddanych!
— Najjaśniejszy Panie! odpowiedział komendant gwardji narodowej — jesteście zawsze panem; tylko wszyscy ludzie, król i najskromniejszy obywatel, zobowiązani są przysięgą; wykonałeś przysięgę, słuchajże najpierwszy prawa, Najjaśniejszy Panie. Nie tylko to będzie dobrym przykładem, ale i szlachetnym do spełnienia obowiązkiem.
Tymczasem pan de Choiseul radził się wzrokiem królowej, a na jej potakującą odpowiedź, zszedł na dół.
Król sądził, że jeśli zniesie bez oporu bunt (uważał to za bunt władzy miejskiej); będzie zgubiony.
Zresztą, poznawał ten sam duch rewolucyjny, który Mirabeau starał się zwalczyć na prowincji; duch ten widział już powstający w Paryżu 14-go lipca, piątego i szóstego października, i 18-go kwietnia, to jest owego dnia, kiedy król na próbę swej wolności chciał jechać do Saint-Cloud, a lud mu przeszkodził.
— Panowie — rzekł — to gwałt; ale nie jestem tak opuszczony, jak się wydaje; przed domem stoi czterdziestu wiernych ludzi, a wkoło Varennes dziesięć tysięcy żołnierza. Rozkazuję więc, panie komendancie, aby zaprzężono konie do mego powozu. Czy słyszysz pan, ja rozkazuję, ja chcę tego!...
Królowa zbliżyła się do króla i rzekła pocichu:
— Dobrze! dobrze! Najjaśniejszy Panie, narażamy życie, ale nie stracimy honoru i godności.
— A gdybyśmy odmówili posłuszeństwa Waszej królewskiej mości?... rzekł komendant gwardji narodowej — cóż stąd wyniknie?
— Wyniknie to, panie, że wezwę siły, i że wy będziecie odpowiedzialni za krew, której oszczędzałem, a która w takim razie przez was będzie przelana.
— A więc, niech i tak będzie, Najjaśniejszy Panie, zwołajcie huzarów, ja zwołam gwardję narodową.
I zszedł na dół.
Król i królowa spojrzeli na siebie prawie przestraszeni; może żadne z nich nie próbowałoby ostatniego wysiłku, gdyby żona prokuratora Sausse nie zbliżyła się do królowej i nie rzekła z surowością i szczerością kobiet z ludu:
— A! wszakże to pani jesteś królową, nieprawdaż?
Królowa odwróciła się, czując się w godności swej dotknięta, tem poufałem nazwaniem.
— Ależ — rzekła — sądziłam, że jest tak, godzinę temu jeszcze.
— A więc jeśli pani jesteś królową — ciągnęła pani Sausse niezmieszana — ja daję ci za to miejsce dwadzieścia cztery miljony. Miejsce dobre, zdaje mi się, czemuż więc chcesz je pani porzucić?
Królowa krzyknęła boleśnie, a zwracając się do króla:
— O! panie — zawołała — wszystko, wszystko, wszystko, wszystko raczej, niż podobne zniewagi.
I biorąc śpiącego delfina na ręce, pobiegła ku oknu.
— Panie!... rzekła — ukażmy się ludowi, przekonajmy się, czy zupełnie jest zepsuty. Zachęcajmy żołnierzy słowem i gestem. Zasługują na to ci, którzy chcą umrzeć za nas!
Król poszedł machinalnie i ukazał się z nią na balkonie.
Plac, na który padły oczy Ludwika i Marji-Antoniny, przedstawiał obraz żywego ruchu.
Połowa huzarów pana de Choiseul, zsiadła z koni i ci byli pozyskani dla ludu, reszta pozostała na siodle i wskazywała przemawiającemu do nich księciu połowę towarzyszy rozproszonych.
Na stronie Izydor de Charny, z nożem w ręku, obcy temu zgiełkowi, zdawał się czekać na kogoś, jak strzelec na zwierzynę.
Pięćset głosów krzyknęło natychmiast:
— Król! król!
W rzeczy samej ukazali się w oknie balkonu król i królowa; królowa z delfinem na ręku.
Gdyby Ludwik XVI był ubrany po królewsku lub po wojskowemu, gdyby trzymał w ręku berło lub miecz, gdyby przemawiał głosem silnym i imponującym, który w owej epoce zdawał się jeszcze ludowi głosem Boga lub jego wysłańca, może byłby na tłumie tym wywarł wpływ pożądany.
Ale król przy wschodzącym dniu, przy brzasku niewyraźnym, który brzydką czyni piękność samą, król w ubraniu lokaja, bez pudru, w lichej peruce, król blady, tłusty, z brodą od trzech dni zapuszczoną, z grubemi wargami, z okiem zamglonem, które ani tyranji, ani ojcostwa nie wyrażało, król jąkający zkolei te dwa wyrazy:
— Panowie!... moje dzieci!...
O! nie tego to oczekiwali przyjaciele monarchji, a nawet jej nieprzyjaciele.
A jednak, pan de Choiseul krzyknął:
— Niech żyje król!
Izydor krzyknął:
— Niech żyje król!
I takim był jeszcze urok władzy królewskiej, że mimo widoku, który tak źle odpowiadał wyobrażeniom o naczelniku wielkiego państwa, kilka głosów w tłumie powtórzyło.
— Niech żyje król!
Ale okrzyk przez wodza gwardji narodowej wydany, inaczej się powtórzył, potężniejszem echem odpowiedział: był to okrzyk:
— Niech żyje naród!
Krzyk ten w tej chwili był buntem i tak król, jak królowa widzieli, że go część huzarów wydała.
Marja-Antonina, przyciskając do piersi delfina, pochyliła się przez balkon i przez zęby rzuciła tłumowi słowo:
— Nędzni!
Kilku usłyszało to i odpowiedziało pogróżkami, plac brzmiał wielkim gwarem.
Pan de Choiseul zrozpaczony, chciał się dać zabić; próbował ostatniego wysiłku.
— Huzarzy! — zawołał — w imię honoru, ocalcie króla!
Ale w tej chwili z gromadką zbrojnych ludzi, zjawił się nowy aktor na scenie.
Był to Drouet, który na radzie miejskiej wymógł zatrzymanie króla w dalszej drodze.
— O!... zawołał, idąc na pana de Choiseul — chcesz uprowadzić króla? A więc, ja powiadam, że tylko umarłym go dostaniesz!
Pan de Choiseul z szablą w ręku postąpił do Droueta.
Ale komendant gwardji narodowej rzekł do pana de Choiseul:
— Jeżeli krok jeszcze uczynisz, umrzesz!
Na te słowa, rzucił się w grupę człowiek, którego żadne pogróżki wstrzymać nie mogły.
Był to Izydor de Charny; na Droueta to on czatował.
— Na bok! na bok!... wołał, przerzynając tłum piersiami konia — ten człowiek do mnie należy.
I z nożem wpadł na Droueta, Ale w chwili, gdy go miał dosięgnąć, huknęły dwa wystrzały: z pistoletu i z karabinu.
Kula z pistoletu spłaszczyła się na obojczyku Izydora.
Kula karabinowa przeszyła mu piersi.
Te dwa strzały z tak bliska wypadły, że biedny, znalazł się otoczony obłokiem dymu.
Widziano, jak wyciągnął ręce, słyszano, jak szepnął:
— Biedna Katarzyna!
Potem, wypuściwszy nóż, padł na konia, a z konia zsunął się na ziemię.
Królowa krzyknęła przeraźliwie; o mało nie upuściła z rąk delfina, a rzucając się w tył, nie zauważyła, jak nowy jeździec przybywał pędem od strony Dun.
Za królową odstąpił król i zamknął okno.
Teraz nietylko kilka głosów, nietylko piersi huzarzy wołali: „Niech żyje naród!“, ale tłum cały, a z tłumem i dwudziestu huzarów, dotąd wiernych, ostatnia nadzieja nieszczęśliwego królestwa!
Królowa rzuciła się na fotel, głowę ukrywszy w dłonie, nie widziała nic więcej, tylko dla niej i u stóp jej padającego Izydora de Charny, tak, jak padał Jerzy!
Ale nagle hałas u drzwi zmusił ją do podniesienia oczu.
Co się działo w tej sekundzie w sercu królowej i kobiety, trudno wyrazić.
Olivier de Charny, blady i zakrwawiony ostatnim uściskiem brata, stał w progu drzwi.
Król zdawał się być unicestwionym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.