Idealiści/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.


P. Tadeusz i p. Karol ułożyli po drodze do miasta plan kampanii, na którą się wybrali. Oczywistą było rzeczą, iż Helenka nie powinna była wiedzieć, dlaczego zabierano ją nagle do Rymiszowa, postanowiono więc nie wspominać ani jej, ani córkom p. Skryptowicza, że Wacław tam się znajduje, ale natomiast, dla zmniejszenia opozycyi przeciw wyjazdowi Helenki, miał p. Karol szepnąć na ucho swojej żonie, o co chodzi. Wszystkie te ostrożności były zbytecznemi, zważywszy że p. Zgorzelski podczas swojej wizyty u pp. Skryptowiczów nietylko wspomniał o Wacławie Rolińskim, jako częstym gościu pp. Zameckich, ale nadto, ponieważ miał zwyczaj przy każdej sposobności odzywać się z przekąsem o pani Helenie, więc nie omieszkał dodać, jak dalece młody ten technik jest u niej w łaskach, i jak często towarzyszy jej w przejażdżkach konnych. Otóż Helenka nietylko pamiętała dobrze te słowa p. Alfreda, i ton, jakim były powiedziane, ale nadto od kilku dni nie myślała o niczem innem, jak tylko o tem. Przedewszystkiem rozmyślania te obudziły w niej coraz serdeczniejszą nienawiść ku p. Alfredowi, i widzieliśmy już, że sumaryczne postępowanie p. Karola z tym bohaterem naszej powieści znalazło z jej strony uznanie nawet wówczas, gdy córki ganiły zbytnią gwałtowność ojca. Był ten p. Alfred w jej oczach człowiekiem godnym pogardy, i zdolnym do każdego kłamstwa. Ale kto wie, czy kłamał? Wacław był taką doskonałością, jakiejby drugiej nie znalazł na świecie; nic tedy dziwnego, że mógł podobać się p. Zameckiej. Ciocia zapewniała wprawdzie, że kobiecie zamężnej nikt inny podobać się nie może, oprócz własnego jej męża, ale w mieście, jak niemniej na wsi, zbyt wiele żywych przykładów zaprzecza temu pięknemu ale martwemu prawidłu, by szesnastoletnia panienka nie miała domyślać się, że tak być powinno, jak mówi ciocia, lecz niestety, nieraz bywa inaczej. Dlatego to co mówił p. Zgorzelski, i co dawał do zrozumienia półuśmiechem i półprzymrużaniem oczu, mogło być prawdą, i pani Zamecka mogła okazywać nadzwyczajne względy Wacławowi, który podobał jej się niewątpliwie, bo komuż, ach komużby się nie podobał? Ta pani Zamecka musiała być tem, co ciocia nazywała „złą kobietą“. Od ośmiu lat, chociaż była siostrą cioteczną p. Karola, nie odwiedzała go nigdy, ani jego rodziny, podczas gdy mąż jej bywał tu tak często, a był to taki miły człowiek, i taki dobry, i tak zawsze serdecznie wspominał o swojej żonie, obiecując Helence, że kiedyś w niej znajdzie matkę, Helenka — nie chciała takiej matki, nie lubiła jej czegoś, chociaż jej nigdy nie widziała. Czy tylko ta pani Zamecka była piękną, i czy mogła podobać się Wacławowi? Ha, gdyby tak było, Helenka przestałaby myśleć i marzyć o Wacławie, i.... o, umarłaby z pewnością. Na wszelki wypadek, warto było pojechać i zobaczyć tę panią Zamecką, i zobaczyć — Wacława przy tej sposobności. Nie mam nigdy pretensyi przedstawiać moich bohaterek w tem świetle, w jakiem mogą przedstawiać się najkorzystnej, i w jakiem przedstawiają się sami sobie i światu. Helenka nie wyznała sama przed sobą, że pragnie widzieć Wacława, a jednak zdecydowała się jechać do Rymiszowa z wielką ochotą, i z radością, którą kryła, ażeby nie zrobić przykrości cioci, Frani i Adelci. Płakała zresztą serdecznie przy rozstaniu z niemi, i obiecała pisywać do nich co dnia, aż do swego powrotu.
P. Tadeusz zabawił kilka dni w mieście, z powodu różnych interesów, między które mi jeden był najważniejszy. Poruszył go p. Skryptowicz, napomknąwszy, jak trudnemi bywają pertraktacye spadków w takich wypadkach, gdzie nie ma bezpośrednich spadkobierców, i gdzie, jak np. u nas kolateralni aż do szóstej linii uprawnieni są do sukcesyi, a często rozprószeni po całym świecie. Ztąd powstać mogą procesa nieskończenie długie, i rujnujące najpiękniejsze majątki. P. Karol przytoczył parę wypadków podobnych ze swojej praktyki prawniczej.
— Wiesz ty, Karolu, że jestem nieskończenie wdzięcznym przypadkowi, który ci podsunął ten temat rozmowy? Oddawna wybieram się zrobić testament, i skoro wrócę do Rymiszowa, sprowadzę natychmiast rejenta dla spisania tego dokumentu.
— Jabym ci radził nie odkładać tej sprawy.
— No, wszak nie myślę jeszcze umierać.
— A kto ci ręczy, że np. pociąg, którym pojedziesz, nie wyskoczy z szyn, albo że dzięki autonomicznej troskliwości o porządek w mieście, rusztowanie jakie nie zwali ci się na głowę?
— Masz słuszność. Zaraz jutro pójdziemy do notaryusza, i pomożesz mi ułożyć testament, zwłaszcza że takie rzeczy najlepiej załatwiać, gdy człowiek czuje się zupełnie zdrowym na ciele i na umyśle.
Nazajutrz tedy p. Tadeusz podyktował w kancelaryji notaryalnej testament, mocą którego cały swój majątek ruchomy i nieruchomy zapisał wychowance p. Karola Skryptowicza, pannie Helenie Grodeckiej. Aż do jej pełnoletności, pani Helena Zamecka miała pobierać wszystkie dochody, po tym terminie zaś, zostawało jej dożywocie na połowie majątku. Oprócz tego poczynił p. Tadeusz mnóstwo legatów, a egzekutorem testamentu i administratorem majątku na wypadek swojej śmierci mianował p. Karola Skryptowicza. Był jeszcze i ten dodatek, że gdyby p. Zamecka wyszła powtórnie zamąż, zamiast dożywocia otrzymać miała sumę stutysięcy złr. w dodatku do tej, którą już miała zapisaną. Oprócz oryginału, który został u rejenta, kazał p. Tadeusz sporządzić dwie uwierzytelnione kopie tego testamentu, jedną dla siebie, a drugą dla p. Skryptowicza, który ją miał przechować. Sporządzenie tych kopij zajęło tyle czasu, że pobyt p. Tadeusza w mieście przeciągnął się nieco dłużej.
Nakoniec, nazajutrz rano, miano wyjeżdżać. Helence biło serce gwałtownie na myśl, kogo miała ujrzeć w Rymiszowie, i to samo serce ściskało się boleśnie wobec pierwszego po tylu latach rozstania się z tymi, do których przylgnęła sercem i którzy ją nawzajem tak kochali. Im bardziej zbliżała się ta chwila, tem smutniej robiło się dziewczynie, i kto wie, czy nie byłaby nakoniec zrzekła się ukrytej nadziei widzenia Wacława, gdyby jej była p. Skryptowiczowa nie powtarzała: „Jedź, jedź, Helenko, rozerwiesz się trochę, i wrócisz do nas weselsza“. Dla antycypowania tej rozrywki, pani Skryptowiczowa wyprawiała panny cały dzień za temi tysiącznemi sprawunkami, z któremi połączony jest dla kobiet każdy przyjazd do miasta i każdy wyjazd z niego. Od półgodziny lampy świeciły się na ulicach, gdy dziewczęta wróciły do domu.
— Czy nie zapomniałyście kupić sody? — zapytała p. Skryptowiczowa, krzątając się około herbaty, której w niektórych miejscach niepodobna przyrządzić bez dodania tej ingredyencyi do wody.
— Kupiłyśmy — odparła Frania. — Ale nie uwierzy mama, jakeśmy się zmięszały, gdyśmy weszły do apteki.
— Dotychczas nie mogę przyjść do siebie — dodała Adelcia.
— Cóż takiego?
— Oto niech sobie mama wyobrazi, wchodzimy do apteki, i nie zastajemy w niej nikogo, oprócz jakiegoś pana, który obrócony był do nas plecami i wyjmował coś ze słoika w szafce. Byłam pewną, że to subjekt, i odzywam się: „Proszę pana za parę centów sody“. Wtem on obraca się, bardzo zmięszany, i widzimy, kogo? tego pana Alfreda Zgorzelskiego, co to, wie mama...
— I cóż dalej?
— Co? Nic. Chciałyśmy uciekać, ale p. Zgorzelski wyszedł do drugiego pokoju i zawołał subjekta, a sam nie pokazał się już więcej. Widocznie był zażenowany i skonfundowany okropnie, nawet pobladł.
— Nic to dziwnego po zajściu, które go tu spotkało. Musiałby mieć czoło miedziane, gdyby go nie zmięszał wasz widok.
— Pan Zgorzelski ma czoło miedziane — zauważała Helenka. — Radabym wiedzieć, co on robił w aptece i co wyjmował ze słoika, bez wiedzy aptekarza. Widziałam napis na słoiku, ale na nieszczęście nie umiem po łacinie i nie mogę go sobie przypomnieć.
— Wielkie rzeczy, łacina — odezwała się Frania. — Ja nie widziałam napisu, ale za to widziałam dokładnie, że to był cukier.
— Idźcie, idźcie, dzieci, nie powtarzajcie takich niedorzeczności — rzekła strofując pani Skryptowiczowa. Przy herbacie jednakowoż Helenka ni ztąd ni zowąd zapytała wuja, jak się cukier nazywa po łacinie. P. Skryptowicz był w żartobliwem usposobieniu, i odpowiedział zapytaniem, czy Helenka myśli, że jej snadniej dadzą cukru, gdy go zażąda po łacinie?
— Oczywiście — odparła.
— W takim razie pamiętaj, że cukier nazywa się formosus juvenis, i kiedy ks. Chyżycki będzie na herbacie u państwa Zameckich, proś go, ażeby ci dał „formosum juvenem“, a zobaczysz, że będzie ci słodko całe życie.
— Ej, tato podobnoś żartuje — zawołała Adelcia — nie słuchaj, Helenko! — Helenka ze swojej strony poważnie potrzęsła głową, na znak, że nie dowiedziała się tego, czego chciała. Wkrótce, wśród rozmowy o bliskim jej wyjeździe, zapomniała o tym drobnym szczególe, który zaprzątnął był jej umysł, a gdy po długiem, długiem szeptaniu z przybranemi siostrami usnęła nakoniec, śniła jej się „bajka“, jak niegdyś u Pyłypychy. Była to jednak tym razem bajka niemiła. Helenka widziała się na wsi, pod ową zrozpaczoną wierzbą nad potokiem, i zajechało dwóch panów karetą, których znała dobrze, p. Tadeusz i p. Karol. Gdy jednak wysiedli, znikli gdzieś bez śladu, a zamiast nich widziała przed sobą p. Alfreda Zgorzelskiego, który zapytywał ją w sposób niegrzecznie poufały, czy może jej towarzyszyć? Chciała uciekać, i jak to zwykle bywa we śnie, nie mogła. Wówczas p. Alfred pobladł mocno i trzymając w ręku słoik z łacińskim napisem, wyjmował z niego kawałek cukru, namawiając ją, aby szła z nim, a on ją odwiezie do dit’ka, który jest jej matką. Helenka spojrzała ku drodze — nie było już poczwórnej karety, był tylko wóz chłopski, na którym leżała trumna, pokryta czarnem suknem, zupełnie jak wówczas, gdy chowano starego Fed’ka, gospodarza ze wsi, w której mieszkał Pyłyp. P. Alfred ciągnął ją w tę stronę; musiała krzyczeć we śnie, bo w tej chwili p. Skryptowiczowa zbudziła ją pocałunkami i pieszczotami, domyśliwszy się, że ją trapią mary, o których nieraz opowiadała wieczorami. Helenka ocknęła się i usnęła już potem spokojnie; nic jej się nie śniło więcej.
Nazajutrz nie chłopski wóz z trumną, ale wagon pierwszej klasy stał przed peronem, i nie p. Alfred, ale p. Zamecki podał Helenie rękę, ażeby ją zaprowadzić do pociągu. Nie brakło wszakże i p. Alfreda; pojawił się o parę kroków dalej, z pakunkiem podróżnym w ręku, i ukłonił się nisko p. Zameckiemu, który miał minę zakłopotaną tem spotkaniem, ale odkłonił się grzecznie. P. Zamecki wiedział od Karola, w jakich niewłaściwych najpierw, a niemiłych następnie warunkach p. Zgorzelski zapoznał się z Helenką — i wstydził się za niego. P. Alfred natomiast nie zdawał się zmieszanym, i jeżeli nie zbliżał się i nie zaczynał rozmowy z p. Tadeuszem, czynił to widocznie dlatego, iż nie wypadało zatrzymywać choćby najlepszego znajomego, towarzyszącego nieznajomej damie. Taką tylko, a nie inną rezerwę wyrażała grzeczna i pewna siebie postawa p. Alfreda. W końcu wsiadł do wagonu drugiej klasy i nie widziano go więcej, zwłaszcza, gdy będąc sam i nie mając innego pakunku prócz torby podróżnej, potrzebował na ostatniej stacyi tylko wyskoczyć z wagonu i skoczyć na wózek, który go oczekiwał; p. Tadeusz zaś nie zastał swojego kocza i musiał dopiero posyłać do zamku po konie. Widocznie p. Zamecka albo nie otrzymała telegramu, który zapowiadał jej przyjazd męża, albo go nie zrozumiała. Upłynęło pół godziny, nim kocz zajechał na stacyę po p. Zameckiego i Helenkę — przy wjeździe zaś w bramę ujrzeli wózek p. Zgorzelskiego, czekający na niego w dziedzińcu. Nie było go wszakże widać w zamku, pani Helena wyszła sama naprzeciw nowoprzybyłych na ganek.
P. Tadeusz pocałował żonę, która go przyjęła słodkim wyrzutem, że zabawił w mieście dłużej, niż obiecał. Następnie obrócił się do Helenki, która stanąwszy nieruchoma na boku, wpatrywała się pilnie w panią Zamecką swojemi dużemi, czarnemi oczyma. P. Tadeusz wziął ją za rękę.
— Oto jest moja wychowanka, Helena Grodecka. Mam nadzieję, moja droga, że pokochasz ją, jak własną córkę.
Głos p. Zameckiego drżał przy tych słowach, podczas gdy druga para dużych, czarnych oczu odwzajemniła na chwilę badawcze spojrzenie młodej dziewczyny. Na chwilę tylko, bo jak jednoimienne bieguny igieł magnetycznych, tak spojrzenia matki i córki odepchnęły się nawzajem. Nastąpiła krótka, milcząca, kłopotliwa scena, podczas której na oko żadna z osob obecnych nie wiedziała, co począć. Tak przynajmniej zdawało się p. Zameckiej. Zdawało jej się, że nawet lokaj stojący z kapeluszem w ręku na kamiennych schodach ganku, nawet woźnica na koźle przed tym gankiem miał minę zakłopotaną, że Tadeusz radby był schować się pod ziemię, a ta piękna, szesnastoletnia brunetka o rysach tak znajomych, stała przed nią jak delikwentka, schwytana na gorącym uczynku zbrodni — tak, zbrodni — zbrodni przyjścia na świat i życia. Zdawało się się to wszystko pani Zameckiej, w istocie bowiem, ona jedna tylko, dotychczas zawsze pani swoich ruchów, słów i wyrazu swojej twarzy, teraz straciła była tę władzę, wykonywaną zazwyczaj z nieporównanem mistrzowstwem. Szybko atoli spostrzegła się, że sama miała minę delikwentki, ocknęła się i usiłowała odegrać rolę, oddawna na ten przypadek ułożoną. Siły nie dopisały. Miała być czułą, miała z macierzyńską tkliwością przytulić sierotę do swego łona. Tadeusz miał widzieć łzy w jej oczach. Nic z tego. Zaledwie zdołała wyjąknąć początek konwencyonalnego frazesu:
— Bardzo mi miło... Zaledwie zdołała zbliżyć usta do czoła młodej dziewczyny. „Był to pocałunek z lodu“ — pisała później Helenka do swoich sióstr w mieście — „pocałunek, który mię przejął dreszczem. Miałam takie uczucie, jak gdyby mię trup całował“.
P. Tadeusz położył koniec tej sytuacyi, gdy wydawszy kilka rozkazów służbie, zaproponował przejście do salonu, z którego drzwi parapetowe prowadziły do ogrodu i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
— Zgorzelski jest tutaj? — zapytał.
— Ach, jest — odparła pani Zamecka znudzonym tonem, odzyskawszy całą władzę nad sobą. — Jest w ogrodzie z Wandą. Podobnoś już nareszcie zdecydował się pomówić z nią stanowczo. Przynajmniej, w przeciągu tygodnia, trzy razy jeździł do miasta w jakichś niby interesach, a dzisiaj prosto z kolei żelaznej pojawił się w Rymiszowie, i ponieważ nie byłam jeszcze ubraną, prosiłam Wandzię, by go przyjęła. Zobaczymy, co z tego będzie, oto idą nasi państwo.
Zapoznano Helenkę z Wandzią i obiecano obydwom niezmiernie wiele przyjemności z tego powodu. Następnie przedstawiono p. Zgorzelskiego, który nie tracąc kontenansu oświadczył, że miał już zaszczyt przedstawić się pannie Grodeckiej sam u państwa Skryptowiczów i natychmiast z największem zajęciem począł wypytywać się o zdrowie p. Karola, p. Karolowej i ich córek. Rozmawiał z wielką wezwą; zapewniał Helenkę, że w Rymiszowie nie będzie żałowała przyjemności miejskich, obiecywał zwrócić jej uwagę na piękności okolicy, a nawet posunął się aż do propozycyi, że będzie ją uczył jeździć konno. P. Tadeusz wyszedł był tymczasem do swojego pokoju, a pani Zamecka zbliżyła się do Wandzi, a objąwszy jej kibić ramieniem, poszła z nią do okna, gdzie obydwie szeptały coś przez chwilę. Helenka uważała, że Wandzia na jakieś zapytanie p. Zameckiej smutnie potrzęsła głową, poczem ta ostatnia zrobiła ruch niecierpliwy i odeszła w stronę, w którą jej mąż był się oddalił.
P. Zamecka zastała go w jego pokoju przy nader prozaicznem zajęciu, wyjmował bowiem z kuferka podróżnego jakieś papiery opieczętowane, które następnie schował do ogniotrwałej kasy. Mniej prozaicznemi były myśli, które w tej chwili zajmowały p. Tadeusza, a których pani Zamecka widzieć nie mogła, podczas gdy śledziła jego ruchy z kobiecą ciekawością. Gdyby p. Tadeusz miał ów chwalebny zwyczaj, właściwy bohaterom dramatów, a tak znakomicie ułatwiający autorom dramatycznym odmalowanie ich uczuć i walk wewnętrznych, tj. gdyby był myślał głośno, byłby wyrecytował mniej więcej następujący monolog:
„Zdaje mi się, że domyśliła się wszystkiego, bo była bardzo zmięszaną na widok Helenki. Jeżeli wątpi jeszcze, naprowadzi ją na trop ta okoliczność, że Helenka nazywa Karola wujem, czem dla niej jest w istocie. Nie wiem dlaczego wolałbym, gdybym był widział więcej uczucia w twarzy Heleny, gdy po raz pierwszy ujrzała swoją córkę. Dzika to wszakże pretensya z mojej strony, zważywszy, iż wszelkie wzruszenia objawiają się w życiu inaczej niż na scenie, a we wszystkich wykrzyknikach i łzach pisanych i granych, nie ma ani trochę prawdy. Helena była wzruszoną; widziałem, jak zbladła. Kto wie, czy domyśliwszy się, kogo ma przed sobą, nie miała wątpliwości co do roli, jaką ja odgrywam w tem wszystkiem? Otóż znowu niedorzeczne z mojej strony pytanie. Jużci, że miała taką wątpliwość, jużci że nie wiedziała, czy ja wiem, lub nie wiem, kogo jej przywiozłem! Pokocha ją tymczasem z pewnością, pokochać ją musi, to dziecko ma w sobie jakiś czar, który przyciąga ku niemu wszystkie serca. Ja Bam kocham ją od owego dnia, kiedyśmy ją przywieźli do miasta razem z Karolem. Możnaby zapełnić cały rozdział jakiego sentymentalnego romansu tą moją miłością. Wszystko, co miłość ma w sobie egoistycznego i co ma materyalnego, to u mnie odnosi się do Heleny, wszystko co jest niesamolubnego, wznioślejszego w tem uczuciu, odnosi się do jej córki. Jedna mi uzupełnia drugą. Jedna przyzwyczaiła się do mnie, a druga patrzy na mnie, jak na swego opiekuńczego ducha. Kiedy przyjechałem zabrać ją od Karola i kiedy ją zapytałem, czemu taka smutna i zapłakana, jej oczy z taką otuchą spoczęły na mnie, jak gdyby czerpała pociechę i nadzieję ze współczucia, jakie jej okazałem. Biedniątko! Dla szesnastoletniego serduszka kwestye miłośne są kwestyami życia lub śmierci. Poradzimy na zmartwienie, poradzimy, moja mała; muszę tylko przed obiadem jeszcze pójść na plebanię i związać tego Rolińskiego kontraktem do prowadzenia budowy tartaku, której kosztorys wypracować mu poleciłem; obecność Helenki spłoszy go i uciekłby niezawodnie. Rzadki to charakter, nie powiem, jak na dzisiejsze, ale jak na wszystkie czasy. Już to nawiasem powiedziawszy, być może, że dzisiejsze encyklopedyczne wykształcenie utrudnia wyrabianie się charakterów, bo cechą każdego charakteru jest pewna jednostronność w zapatrywaniu się na świat, na ludzi i na siebie samego, podczas gdy encyklopedyczna nasza wiedza czyni nas skłonnymi do pozytywnej analizy i chroni nas od jednostronności. Prawdopodobnie nawet, w miarę szerzenia się pozytywizmu, będziemy mieli coraz mniej artystów i poetów, a w życiu coraz mniej wybitnych charakterów. Ależ i w romantycznych wiekach ubodzy rycerze i giermkowie wykradali córki królów i książąt, a tu dziś chudy pachołek kocha się w pannie i ucieka od niej, dowiedziawszy się, że jest posażną! Takiemu radbym zostawił mój majątek; zrobi on z niego lepszy użytek niż ja, bo uważając posag jako własność żony, zechce stać własną pracą i przez nią wyrobić sobie stanowisko niezawisłe i szanowane. Gdybym był wziął posażną żonę, byłbym także tak postępował, ponieważ zaś mam własny majątek, nie pracuję wcale. Mało nawet zajmuję się sprawami publicznemi, bo jakoś z kochanymi moimi sąsiadami na żadnym kroku zgodzić się nie mogę. Godzi się tedy to, com winien ogółowi, a czego mu nie daję, wynagrodzić przynajmniej jednostkom, które na to zasługują...“
— To jest w istocie rzeczą nie do uwierzenia — rzekła w tej chwili pani Zamecka, przerywając swemu mężowi jego pomyślany a niewypowiedziany monolog — wyobraź sobie, że Zgorzelski jeszcze nie oświadczył się Wandzi! Zmiłuj się i pomów z nim raz stanowczo, bo to już doprawdy nie wiem do czego podobne! Zajeżdża tu rankami, przesiaduje do północy, jednem słowem...
— Masz słuszność, moja duszko, przyjechałem nawet z postanowieniem rozmówienia się z p. Alfredem. Oprócz tego, co powiadasz, mam jeszcze i inne powody, dla których życzę sobie, ażeby przestał bywać u nas tak często.
— Masz... inne powody? Czy można wiedzieć jakie? — Pani Zamecka rzuciła to zapytanie od niechcenia, poprawiając „trenę“ swojej sukni i odwracając się w tym celu od męża. Serce jej biło gwałtownie i oczekiwała odpowiedzi, jak się w pojedynku oczekuje strzału przeciwnika. Strzał nie padł.
— Są to powody bardzo niesmacznej, a bardzo przytem pociesznej natury. Zgorzelski po jakiejś birbantce spotkał na ulicy córki Karola, wracające z kościoła wraz z Helenką, i zaczął z niemi rozmowę, wziąwszy je prawdopodobnie za jakie gryzetki. Dziewczęta uciekły i poskarżyły się ojcu, a ponieważ p. Alfred był później tak bezczelnym, że zrobił wizytę Skryptowiczom, więc Karol wziął się do kija i zmusił naszego rycerza do odwrotu przez okno.
— Czy nie powtarzałam zawsze, że jest to człowiek nikczemny? Biedna Wandzia, gdy się dowie o tem, że jej ubóstwiany biega za gryzetkami...
— Mniejsza o to, że biega za gryzetkami, mógł podochocić sobie i nie wiedzieć, co robi. To gorsza, że naraża się na wyrzucenie przez okno i że faktycznie był wyrzuconym, a już najgorsza, że miał czoło przed chwilą spojrzeć w oczy Helence i przypomnieć jej, iż miał „zaszczyt“ przedstawić się jej u państwa Karolów. Przyznam ci się, moja duszko, że miałem i mam ochotę postąpić z nim tak, jak Karol, i wzbogacić jego wspomnienia jeszcze jednym „zaszczytem“.
— Zrób to, drogi Tadeuszu, zrób, tylko pozwól, niech pójdę i zabiorę panny do ogrodu! Ta nieszczęśliwa Wandeczka nie przeżyłaby tego ciosu. Nie uwierzysz, jak jest w nim zaślepioną. Jestem pewną, że choć jej ta nasza wychowanka opowie wszystko, co się stało, nie zmniejszy to bynajmniej jej uwielbienia dla Zgorzelskiego.
Pani Zamecka musiała zachęcić pannę Wandę do czytania romansów pani Sand, skoro tak śmiało stawiała podobne twierdzenie. Zastanowiło ono p. Tadeusza.
— Tak sądzisz? — odparł. — Ha, być może. Ale w takim razie... nie radbym rozmawiać się ze Zgorzelskim, czuję bowiem, że nie rozmówilibyśmy się grzecznie. Zirytowała mię jego bezczelność. Wiesz co, moja duszko, zastanów się najpierw, czy nie lepiej by było, gdybyś opowiedziała Wandzi, co się stało, a gdyby jej to nie odjęło ochoty oddania ręki p. Alfredowi, wyręcz mnie i rozmów się z nim sama.
— Cóż ja mu powiem?
— Co? Poczekaj. Nie wiesz przypadkiem, w jakich to interesach on jeździł do miasta? Wszak mówiłaś mi niedawno, że interesa te miały związek z jego staraniem się o rękę Wandy.
— Coś mi tam plótł o tem, ale ty wiesz, że ja mu nigdy nie wierzę. Mówił o jakiejś pożyczce, którą ma otrzymać na Kruchówkę z kasy oszczędności, i to gotówką. Za tę gotówkę miał — oczywiście, gdyby jej nie przegrał w maczka — kupić papiery i temi papierami spłacić bank, a wszystko to razem miało zmniejszyć ciężary na Kruchówce, i tam dalej.
— Czy nie przypominasz sobie dokładnie, ile jest tych ciężarów?
— A dajże mi pokój, jakkolwiek nie wiele mam do czynienia, to przecież zawsze mogę sobie znaleść coś zabawniejszego, niż nosić w głowie ekstrakt tabularny Kruchówki.
— Masz racyę, moja duszko — odparł p. Tadeusz, śmiejąc się. — Otóż, jeśli się nie mylę, dług bankowy wynosi dwadzieścia tysięcy, i po części jest już spłacony. Nadzieja pożyczki w kasie oszczędności jest zawodną, o czem Zgorzelski przekonał się już niezawodnie. Dlatego też powiedz mu, że ponieważ Wandzia tak długo bawi w naszym domu, iż uważamy ją za należącą do naszej rodziny, przeznaczyliśmy dla niej oprócz wyprawy, dwadzieścia tysięcy posagu. Podług obecnego kursu listów zastawnych, pietnaście tysięcy wystarczy na spłacenie banku, a pięć tysięcy będzie p. Alfred mógł włożyć w gospodarstwo, co na trzystu morgach jest dostatecznem, zwłaszcza gdy nie będzie potrzebował płacić rat bankowych. Powiedz mu to wszystko, moja duszko, i zażądaj, aby się wyraźnie oświadczył o Wandzię, zwłaszcza, że jako jej przyjaciółka, wiesz dokładnie, jakie stosunki ich łączą. Dopiero gdyby nie przyjął tej racyonalnej i jak sądzę, korzystnej propozycyi, to ja się z nim rozmówię. Czy spamiętasz, co powiedziałem?
— Mam nadzieję, że spamiętam, ale przyznam ci się, że nie mam najmniejszej ochoty konferowania z p. Zgorzelskim. Ten człowiek irytuje mię swojemi kłamstwami do najwyższego stopnia.
— Nic to nie zaszkodzi, moja duszko, że cię trochę irytuje, przedstawisz mu sprawę z tem większą energią, podczas gdy ja, jeżelibym się zirytował, mógłbym tej energii rozwinąć więcej, niżby to było pożądanem dla szczęścia i spokoju Wandy.
— Ach prawda, ta biedna Wandzia!
— Więc podejmujesz się tej dyplomatycznej misyi, moja duszko?
— Cóż robić, muszę.
— To wybornie. Ja tymczasem pójdę na probostwo, bo mam interes do ks. Chyżyckiego, a raczej do drugiego z naszych zakochanych. Boję się, aby nie uciekł, gdy zobaczy Helenkę.
— Jakże go zatrzymasz?
— Wezmę od niego zobowiązanie pisemne, że mi postawi tartak parowy. Myśl nie zła, nieprawdaż? Żadnemu idealiście coś podobnego nie przyszłoby do głowy!
— W istocie, tartak parowy, to rzecz bardzo pozytywna.
P. Tadeusz wziął kapelusz i laskę, i poszedł na plebanię, a pani Helena wróciwszy do salonu, oświadczyła uroczyście, rzucając znaczące spojrzenie na Wandzię, panu Zgorzelskiemu, że ma z nim parę słów do pomówienia z polecenia swojego męża, i że go prosi do swego buduaru. Obydwie panienki skorzystały z półgodzinnej nieobecności osób starszych, która teraz nastąpiła, ażeby zawrzeć dozgonną przyjaźń i wyspowiadać się sobie nawzajem ze swoich uczuć, cierpień i nadziei. Helenka była atoli mniej wylaną, a dowiedziawszy się, jak mocno Wandzia zajmowała się p. Alfredem, nie wspomniała wcale o przebiegu jego wizyty u pp. Skryptowiczów.
Ażeby nie przeszkadzać pannom w ich zwierzeniach się wzajemnych, ani też pani Zameckiej w delikatnej misyi, której się podjęła, zrobimy tak jak pan Tadeusz, udamy się na plebanię.
Pan Zamecki posiadał rozległe lasy, obfitujące w budulec, i od dłuższego czasu zamierzał stawiać tartak parowy, w celu powiększenia intraty ze swoich majątków. Zamiar ten nacechowany materyalistyczną dążnością wieku dojrzał już był o tyle, że p. Zamecki nietylko był w posiadaniu planów i kosztorysów, które sam przejrzał, sprawdził i poprawił, nietylko wyznaczył był miejsce na budowę, ale już nawet maszyny zamówione były w fabryce, gdy nagle nienasycona zapewne chęć zysku podyktowała zwolennikowi pozytywizmu myśl oddania wszystkich papierów, rysunków i rachunków p. Wacławowi Rolińskiemu, z prośbą, ażeby to wszystko przejrzał, zbadał i poczynił swoje uwagi. Dzięki temu pochlebnemu zleceniu, Wacław pozbył się niemiłego uczucia, że przyjechał na wieś próżnować, uczucia, które go trapiło na równi prawie z ową boleścią serdeczną, znaną już czytelnikom tej powieści. Przez czas pobytu p. Zameckiego w mieście, wertował on zawzięcie papiery, które mu poruczono. Nieraz zimny pot występował mu na czoło, gdy z rachunku wynikało, że procenta od wkładu w tartak, doliczone do kosztów utrzymania go w ruchu, wyniosą o wiele więcej, niźli zysk otrzymany z różnicy między wartością surowego materyału, a ceną uzyskanych za pomocą pary wyrobów. Wówczas nieszczęśliwy teoretyk odkładał pióro, lub ołówek, i w tej samej chwili wzrok jego padał na paczkę drewnianą, ukrytą w kącie, i serce ściskało mu się gwałtownie. Wstawał — oglądał się, czy niema kogo w pobliżu, odejmował denko od paczki i trzymając je w ręku, przypatrywał się ukrytemu w tym prozaicznym schowku skarbowi. Skarb składał się z ramy, ze szkła i z kontrabandu fotograficznego, odkrytego przez p. Skryptowicza, jakoteż z rysunku niewprawną ręką uczennicy skreślonego, którego historyę także już znamy. Wacław dumał w tej pozycyi, dumał wiecznie jednę i tę samą tęskną dumkę, jak przystało smętnemu Ukraińcowi. Potem przypominał sobie, co pani Zamecka mówiła o ludziach, którzy zubożeli, a zachowali jakiś mały zabytek z lepszych czasów, i wydobywają go niekiedy z ukrycia, by żyć wspomnieniami, które on wywołuje... Wtem dawał się słyszeć jakiś ruch na plebanii, Wacław zamykał troskliwie paczkę i wracał do stolika, usiłując myśleć o rachunkach pana Zameckiego, a myśląc o tem, że jego żona zdaje się być nader rozumną kobietą, i kobietą z sercem. Z rachunku wypadało, że koszta tartaku byłyby niczem, gdyby w nim można przerabiać na tarcice, na parkiety i na futryny przynajmniej połowę tego drzewa które rośnie w Karpatach — a z rozmyślań wypadało, że pani Zamecka musi coś wiedzieć o strapieniach naszego bohatera, bo zrobiła była parę zbyt wyraźnych alluzyj. Zapewne Skryptowicz napisał jej coś, albo powiedział. Jeżeli ta kobieta ma serce, nie powinnaoby żartować z uczuć chudego pachołka. Kto wie, może i nie żartowała? Wszak natychmiast przerwała rozmowę, gdy spostrzegła, że dotknęła go boleśnie. I Skryptowicz także wydaje się lepszym człowiekiem w gruncie, niżliby na oko sądzić można. Wszak mówił tak szczerze, gdy wspominał o tem, że jego córki i Helenka zasmucone były nagłym wyjazdem pana Wacława, i że go kazały pozdrowić! Kto wie? Ale... tfu! precz z takiemi myślami. Co innego, gdyby panna Grodecka była ubogą dziewczyną. Wówczas Wacław przystąpiłby do niej śmiało, i prosiłby ją o trochę serca w zamian za swoje całe. Ale tak jak rzeczy stoją, nie uwierzyłaby mu, że ją kocha. Mogłaby go wyśmiać, wszyscy wyśmialiby go, bez wątpienia, i mieliby słuszność. Teraz — bodaj czy nie litują się nad nim tylko, tą pańską, uśmiechniętą litością, taką nieznośną!... Maszyna o sile trzydziestu koni spotrzebuje dziennie paliwa... Nie, niepodobna zebrać myśli, przejdźmy się trochę...
Tak było zaraz pierwszego dnia, gdy p. Tadeusz z p. Karolem pojechali do miasta, a p. Zamecka, ażeby nie mitrężyć Dubyny, który zrobił był cztery mile konno, sama jedna wyjechała na spacer na swojej Zulejce. Wacław spotkał ją gdy wracała. Widział ją zdaleka, gdy wyjeżdżała z lasu. Towarzyszył jej p. Zgorzelski na swoim sławnym kasztanku, tak słynnym ze skoków przez rowy i płoty. Jechali jakiś czas razem, a następnie p. Alfred podał coś pani Zameckiej, zwrócił konia i puścił się czwałem w stronę, z której przyjechali. Zapewne zgubił coś w lesie, może szpicrut, i znalazłszy go, miał wrócić, bo odjeżdżając nie uchylił nawet kapelusza, nie zrobił żadnego giestu, któryby oznaczać mógł pożegnanie. Pani Zamecka tymczasem pędem zbliżała się do zamku. W ręku miała jakiś papier złożony w większym formacie, niż zwykłe listy albo papiery prywatne. Pomimo gorąca i szybkiego ruchu konia, była dziwnie bladą. Wacław podniósł rękę do kapelusza, ażeby jej się ukłonić. W tej chwili osadziła Zulejkę i uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
— Bardzo to niegrzecznie z pańskiej strony, panie Roliński, że pana chyba można spotkać w polu, na samotnej przechadzce. Widzisz pan, musiałam wyjechać sama, bo nie miałam towarzystwa.
— Sądziłem... że p. Zgorzelski towarzyszył pani.
— A, p. Zgorzelski! Spotkałam go w lesie, koło karczemki; wracał z wizyty u państwa Rozumowskich i towarzyszył mi kawałek drogi, ale jak pan widzisz, wrócił do Kruchówki, bo jeszcze dziś wieczór odjeżdża do miasta. Obiecał wstąpić na herbatę do Rymiszowa.
Ani tartak parowy p. Zameckiego, ani panna Helena Grodecka nie przeszkodziły Wacławowi zrobić uwagi, że jak na wizytę u państwa hrabstwa Rozumowskich, p. Alfred wybrał się w sposób dość niezwykły. Wacław spostrzegł był między innemi dokładnie, że p. Alfred miał na sobie strój myśliwski z wysokiemi butami, i wiedział przy tem, że nie łączyła go z domem hrabstwa zażyłość, któraby usprawiedliwiała takie sans-façon kawalerskie. Wacław pamiętał oprócz tego, że odjeżdżając Zgorzelski, nie ukłonił się pani Zameckiej, a przed odjazdem wręczył jej ten papier, który miała w ręku. Wszystko to razem zastanowiło nieco naszego młodego człowieka, ale pomyślał sobie, że go to nic nie obchodzi, a zresztą, pani Zamecka przerwała jego refleksye, których, ma się rozumieć nie czynił głośno.
— Niechno pan potrzyma trochę Zulejkę, zsiądę, bo gorąco jest nieznośne. Poznasz pan zaraz jeszcze jednę cnotę tego poczciwego stworzenia: pójdzie za mną spokojnie, jak pies, i stanie kiedy jej każę.
Wacław pomógł pani Helenie zsiąść, uwiązać cugle do siodła, i podsunąć strzemię na puślisku, poczem Zulejka puszczona wolno, w istocie szła krok w krok za swoją panią, usprawiedliwiając położone w niej zaufanie. Wacławowi nie wypadało nic innego, jak tylko towarzyszyć pani Zameckiej w jej powrocie do zamku, i z nader melancholiczną miną przystąpił do tego aktu grzeczności. Rozmowa wszczęła się z natury rzeczy o nudach wiejskich, które pani Zamecka znajdowała okropnemi, po wyjeździe męża.
— Wyobraź pan sobie jedynem mojem towarzystwem jest zakochana panna. Czy pan uważałeś, że niema nic nudniejszego nad ludzi zakochanych?... Jakże?
Wacław namyślał się, czy ma brać to zapytanie jako przytyk do siebie, czy jako rzecz powiedzianą „akademicznie?“ Wypadało wszakże odpowiedzieć, i odpowiedział:
— Nie pani, nie uważałem tego.
— Widocznie, nie miałeś pan sposobności uważać. A własne swoje towarzystwo, gdy się jest zakochanym, jak się panu podoba?
Tym razem, zamiast odpowiedzi, młodzian nasz potrafił tylko zarumienić się po uszy. Na uniewinnienie jego przytaczam, że miał lat zaledwie dwadzieścia kilka, że w szkołach więcej pracował, niż się bawił, i że z drugiej strony, nawet do najbardziej „akademicznej“ rozmowy o miłości, prowadzonej w alei lipowej z piękną kobietą, bez innych świadków, oprócz Zulejki, potrzebaby raczej jednego z tych młodych lub starych kawalerów, jakich próżniactwo wychowuje w szkole świata, i jednej z tych głów, w których niema nic oprócz reminiscencyj z „Wielkiej księżnej Gerolstein“ i „Pięknej Heleny“, nie zaś wychowanka ks. Chyżyckiego. Wacław zarumienił się, bo nie był dość wprawnym w szermierce, na której polegają konwersacye tego rodzaju, a nie dość znowu naiwnym, by nie czuł braku tej wprawy. W zakłopotaniu, gdy p. Zamecka wpatrywała się w niego ciekawie, na pół bawiąc się jego miną, a na pół niby z jakimś życzliwym, macierzyńskim wyrazem twarzy, bohater nasz postanowił wyrąbać się krzyżową sztuką, i wygłosił następujący, już dla swojej nowości pomnikowy frazes:
— Gdy się jest zakochanym, jest się... jest się — nieszczęśliwym!
— Nieszczęśliwym! — zawtórowała pani Helena tak miękko, że w głosie jej nie było ani trochę tego śmiechu, którym — wszak wolno użyć śmiałej nieco przenośni, jeżeli kto nie ma na sumieniu ani jednego wiersza, umieszczonego w Prądzie Literackim? — tego śmiechu więc, którym parsknęła w duszy. — Nieszczęśliwym! — rzekła, i stanąwszy, wzięła Wacława za rękę, podczas gdy Zulejka stanęła także, i wsunęła swoją głowę między rozmawiających, jak gdyby ich podsłuchać chciała. — Pan czujesz się nieszczęśliwym, panie... Wacławie?
Było to najcienistsze miejsce w całej alei, a pani Zamecka nawet w dobrem oświetleniu była łudząco podobną do panny Grodeckiej, mimo całej różnicy wieku. Wacław znalazł się jakby pod wpływem jakiej halucynacyi; — ten łagodny głos, te czarne oczy, te rysy twarzy znajome i obóstwiane, wewnętrzne jego wzruszenie nakoniec — wszystko to złożyło się na taką chwilę złotego widzenia, jaką się miewa chyba we śnie i jakąby się później nadaremnie przyzwać, odtworzyć chciało. Dosyć, że omal nie padł na kolana, omal nie przecisnął do serca ręki, która jego dłoń w uścisku trzymała. Na szczęście, Zulejka zbliżyła w tym momencie swoje nozdrze do tej ręki, bo przyzwyczajoną była otrzymywać z niej cukier. Wacław ocknął się i zarumienił się po raz drugi.
— Nie powinno się być nieszczęśliwym — mówiła pani Helena — gdy się jest tak młodym i gdy się posiada wszystkie warunki, potrzebne do szczęścia. Pan bierzesz miłość ze strony tragicznej, ponurej, a tymczasem, jest to uczucie, które powinno być tylko rozkoszą i weselem. Nie należy skazywać się na męczarnie dobrowolne, i zamykać się w sobie, jak w pustelni, jeżeli się ma otwarty świat przed sobą. To moje zdanie, panie... Wacławie, ale może ja jestem kobietą niezastanawiającą się głębiej, światową. Słuchaj że pan, co mówi poeta:

„A wierzchem życia, pluśniem wesoło!“

Wacław słuchał tego wykładu praktycznej filozofii w wielkiem roztargnieniu, podczas gdy pani Helena puściła była jego rękę i gdy oboje zbliżali się do bramy zamkowej. Nie odpowiadał ani słowa, i nie mógł zebrać myśli. Panna Wanda wyszła naprzeciw nich, i bohater nasz pożegnał się, przyrzekłszy poprzednio na uprzejme zaproszenie pani Zameckiej, przyjść na herbatę do zamku. Gdy wrócił na probostwo i znalazł się w swoim pokoju, począł rozmyślać nad tem spotkaniem, przypominał sobie wszystkie szczegóły rozmowy i zakonkludował półgłosem:
— Czego ona chce odemnie?
Wieczorem, w skutek zaproszenia pani Zameckiej, Wacław był na herbacie, na którą przybył także i p. Zgorzelski, w pilnym interesie wracający do miasta, chociaż zaledwie rano ztamtąd powrócił. Młodszy nasz bohater był, jak zwykle, małomownym i roztargnionym, starszy natomiast błyszczał tym razem niezwykłą werwą, a panna Wanda oczu z niego nie spuszczała. Wyłączne to jej zajmowanie się p. Alfredem było tak uderzającem, że Wacław mimo roztargnienia swojego zrozumiał, dlaczego pani Zamecka miała w twarzy jakiś uśmiech dobrodusznie złośliwy, i dlaczego trąciła go raz lekko ręką w sposób znaczący. Zdarzyło się nakoniec, że Wandzia musiała wyjść do kredensu, wydać jakieś polecenie służbie. Wówczas pani Helena pół żartem, a pół seryo zwróciła się do p. Alfreda.
— Ależ, panie Zgorzelski, potrzeba nie mieć Boga w sercu, aby tak bałamucić biedną dziewczynę!
— Nie mieć czego w sercu, proszę pani?
— Namyśl się pan, czego, a tymczasem przyniosę panu rachunek ze składki na szpital w Korytnicy, który mi pan dałeś dziś rano. Już go przejrzałam i podpisałam.
— A, więc to był rachunek ze składki ten papier, który p. Alfred doręczył pani Zameckiej, gdy się z nią rozstawał, wyjechawszy z lasu! — pomyślał Wacław, dziwiąc się teraz, jak go mógł na razie zastanowić szczegół tak zwykły i naturalny. Co do mnie, dziwi mię raczej nadzwyczajne podobieństwo, zachodzące między tym rachunkiem, a pewnym konsensem tabularnym, który p. Alfred przywiózł był z miasta, i który wyszedł był z pod pióra p. Gomułowicza. Albo też, ściśle rzecz wziąwszy, podobieństwo to nie dziwi mię wcale.
— Nie mieć Boga w sercu! — powtórzył p. Alfred po odejściu p. Zameckiej. — Przyznasz pan, panie Roliński, że kobiety są czasem nudne z temi swojemi religijnemi frazesami.
— Nie lubię frazesów — odparł Wacław — ale nie lubiłbym także kobiety bez religii.
— A panią Helenę, jak pan znajdujesz? No, nie taj się pan, uważałem, że zrobiła na panu pewne wrażenie.
— Panie...
— No, no, wolne żarty. Swoją drogą atoli nie da się zaprzeczyć, że udało się panu pozyskać w wysokim stopniu względy pani Zameckiej. Wyraża się o panu tak pochlebnie, że bałbym się o pana, gdybym nie wiedział, że pani Helena ma „Boga w sercu“. Chachacha! Boga w sercu!
— Czy pan nie wierzysz w Boga? — zapytał zimno Wacław, trochę zniecierpliwiony poufałym tonem, jaki przybrał był p. Alfred.
— Wierzę tylko w jednego Boga, a tym jest honor, panie Roliński. Honor jest moją wiarą, której odebrać sobie nie dam inaczej, jak tylko wraz z życiem.
Był to piękny sentyment, powiedziany tonem tak przekonywającym, że Wacław zmiękł i powziął o p. Alfredzie przekonanie, iż jest to człowiek światowy. lekkomyślny, ale z gruntu uczciwy. Zapytał więc spokojnie:
— Dlaczegoż pan zdajesz się powątpiewać, by p. Zamecka miała „Boga w sercu?“ Być może, iż państwo jesteście oboje jednej wiary.
— Ale innego wyznania. Kobiety, mój panie, obchodzą się bardzo cavalièrement ze swoim Bogiem. Jest on zawsze takim, jakim go mieć chcą: czasem widzi wszystko i jest okropnie surowym, a czasem patrzy przez palce, osobliwie gdy mu jako miejsce pobytu wyznaczą serce. Ten „Bóg w sercu“ bywa bardzo pobłażliwym: przypuszczam, że Bóg pani Zameckiej może być także takim — więcej niż przypuszczam, sądzę, domyślam się, ledwie nie wiem. Skorzystaj pan z nudów na wsi, i staraj się pan zbadać naturę tego Boga.
Powrót panny Wandy przerwał dalszą rozmowę, i dał Wacławowi czas do zrobienia drugiej tego dnia refleksyi, która tym razem brzmiała:
— Czego oni chcą odemnie?
Niedługo wszakże zastanawiał się nad tem pytaniem. Wróciwszy na plebanię, zastał tam kosztorys tartaku pana Zameckiego, portret i rysunek Helenki, i dumkę, którą dumał zwykle, zawsze jednę i tę samą. Dla stojącego na uboczu byłoby rzeczą jasną, że w tym wypadku wielki talent strategiczny i znakomita wprawa taktyczna rozbiły się o opór bierny i nieświadomy siebie, ale niezłomny. Niejeden byłby już marzył słodko o zwycięztwie niechcąc odniesionem, byłby tonął w rozkoszy, jaką sprawia zadowolona miłość własna, i byłby wpadł w zasadzkę. Wacław marzył o czem innem, tonął w innych myślach, i dlatego też ledwie nawiasem zadał sobie pytanie, czego chcą od niego — poczem wrócił ciałem do swojego kosztorysu, a duszą do swoich dumań.
Zastał go w ich towarzystwie p. Tadeusz, gdy wyprawiwszy żonę w misyi do p. Alfreda, zawitał na probostwo. Przyszły właściciel tartaka parowego miał jakąś niezmiernie zdradziecką i wyrafinowaną minę, gdy pytał o swój kosztorys i o plany. Słuchał z wielką uwagą spostrzeżeń, jakich mu w tej mierze udzielił Wacław, i oświadczył uroczyście, że radby z nich korzystać, w którym też celu proponuje p. Rolińskiemu kierownictwo robót. Wacław zaledwie wierzył swoim uszom, tak świetą była ta propozycya dla młodego człowieka, rozpoczynającego karyerę. Czując się wszelako na siłach, iż sprosta temu zadaniu, przyjął z podziękowaniem i z ochotą podpisał układ, na prędce przez pana Zameckicgo skreślony. Układ ten różnił się od innych tego rodzaju tem, że podczas gdy p. Zamecki w razie niedotrzymania umowy ze swojej strony zapłacić miał znaczną sumę, p. Roliński obowiązywał się tylko słowem honoru, iż stawiać będzie tartak, póki go nie postawi. Nie robiono nawet drugiego odpisu, oryginał został w ręku Wacława.
— Ja mam pańskie słowo, to mi wystarcza. Gdybyś go pan nie dotrzymał, na nicby mi się nie przydał dokument. A teraz ponieważ pani Zamecka na cześć mojego powrotu daje obiad, ponieważ posłałem już konie po dr. Chimerskiego do Korytnicy, i ponieważ ksiądz Chyżycki nie może się wymówić od udziału w tej uroczystości klubowej, więc chciej pan także należeć do naszego towarzystwa. Pokażę panu ciekawy, a śliczniutki aparat, który przywiozłem z miasta, a który pana szczególnie zainteresuje, jako młodego technika.
— Aparat? Jakiego rodzaju?
— Tak, aparat. Aparat elektro-medyczny, służący do przyspieszania pulsu. — Co mówiąc, p. Tadeusz mrugnął nieznacznie do ks. Chyżyckiego, a ks. Chyżycki zażył tabaki, i poczęstował nią p. Zameckiego, co zwykł był czynić, ile razy był zadowolonym z kogo. A ponieważ ksiądz proboszcz nie był wymagającym, więc tylko jeden ksiądz jezuita Kriechewitz, gdy raz dostał kataru, musiał go aż sam prosić o szczyptę tabaki.
Dr. Chimerski przybył już był i znajdował się z damami w salonie, wychodzącym na werandę. Salon ten odznaczał się pożądanym w lecie chłodem i półcieniem, ale pan Tadeusz miał wzrok doskonały i nie przeoczył żadnego szczegółu, który go zajmował. Warto było widzieć, jak stał z rozpromienioną twarzą i trącał proboszcza łokciem, kiedy po wejściu panów do pokoju, Helenka na wpół podniosła się z miejsca i usiadła napowrót, cała oblana szkarłatem, podczas gdy Wacław miał minę nie technika, który ukończył studya z odszczególnieniem, ale technika, któremu właśnie profesor Żmurko dowodzi jak na dłoni, że nie ma najmniejszego wyobrażenia o wyższej analizie i że powinien zgłębić lepiej tajniki rachunku różniczkowego i całkowego. Wacław zrobił nawet ruch, jak gdyby chciał zastosować się do tego fatalnego położenia i odejść w największej konfuzyi, ale nie uczynił tego i tylko skłonił się jak najzimniej i jak najsztywniej mógł. Przedstawiono Helence proboszcza, a po nim przyszła kolej na jego wychowanka.
— Ja znam pana Wacława — odpowiedziała szybko, i zapomniała dodać: Rolińskiego. Kiedy sobie przypomniała, było już zapóźno.
— Ja... mam przyjemność... znać pannę Grodecką — potwierdził Wacław tonem, któregoby sobie od niego mógł był pożyczyć notaryusz, dyktujący legalizacyę jakiego aktu. Jedyną różnicą byłoby, że notaryuszom nie zwykły łzy kręcić się w oczach przy takich sposobnościach, i że nie kąsają się w usta, ażeby stać się panami siebie samych.
Naraz Helenka wstała z miejsca, przeszła szybko przez pokój i przystąpiwszy do Wacława, podała mu rękę. Ani się spostrzegł, kiedy tę rękę podniósł do ust i pocałował.
— Tak dawno... wygłosił sentencyonalnie, i byłby zapewne dodał: nie miałem przyjemności, gdyby mu nie brakło tchu.
— Ach, bardzo dawno — była cicha odpowiedź, podczas gdy Dr. Chimerski rozprawiał tak głośno od początku tej sceny i wprawiał panią Zamecką w tak spazmatyczny śmiech swojemi ulubionemi paradoksami, że kto nie chciał, nie potrzebował uważać na rozmowę młodych ludzi.
— Dziewczyna rezolutniejsza od niego — szepnął pan Tadeusz proboszczowi.
— Ha, sancta simplicitas! — odparł ksiądz, podając kolatorowi tabakierkę.
Sancta, księże, sancta! — powtarzał p. Zamecki, i gdyby pani Helena chciała była pojąć jeszcze lepiej niż przy pierwszym swoim wjeździe do Rymiszowa, co znaczy „dobry człowiek“, powinnaby była przypatrzyć się zadowoleniu, jakie się malowało w twarzy jej męża z powodu tego nic nieznaczącego wypadku. Bo cóż to znaczy, że szczęście uśmiecha się młodym ludziom, którzy nas właściwie nic nie obchodzą? Nie jestże to fraszką, że serce dziecinne na pierwszym wstępie w świat nie spotka się z goryczą zawodu, z tęsknotą nieziszczonej nadziei, z agonią żalu? Jeżeli jakiś młody technik kocha się w jakiej młodej dziewczynie, znalezionej na wsi, to można nie mieć nic przeciw temu, mais pour en faire une affaire d’état, potrzeba chyba czuć wielką próżnię w własnem sercu, nie mieć własnych ideałów, nie ogarniać ich tą miłością, „której wewnętrzna pobudka większą jest od jej przedmiotu“. I potrzeba być dobrym, nieznośnie dobrym człowiekiem, takim prozaicznie dobrym, jak p. Tadeusz, biorącym wszystko tak, jak ono jest, widzącym ujemne strony i przyjmującym je równie chętnie, jak dobre, nieszukającym doskonałości i nietworzącym jej z własnych urojeń, wbrew lepszej rzeczywistej świadomości. Faktem jest wszelako, i fakt ten powtarzam raz jeszcze gołosłownie, że p. Tadeusz Zamecki dawno nie doznał był tak wielkiej radości, jak teraz, kiedy mu się udało sprowadzić podstępem do jednego salonu dwoje kochanków, rozdzielonych właściwe tylko przywidzeniem i uporem z jednej strony. Na całej kuli ziemskiej, oprócz Helenki i Wacława, który był szczęśliwym mimo swej woli, nie było ludzi tak uszczęśliwionych tem spotkaniem, jak p. Tadeusz i ks. Chyżycki, chociaż ksiądz myślał już więcej tylko o szczęściu swojego wychowanka. Rodzina pana Skryptowicza byłaby także bardzo uradowaną, gdyby była obecną tej scenie, a nakoniec i p. Karol byłby może uczuł pewną satysfakcyę, ale z zasady unikając „emocyi“, byłby się zapewne salwował jakim humorystycznym konceptem.

Co się tyczy mojego opowiadania, salwuje się ono hasłem danem do obiadu, które jest autorowi bardzo na rękę, zważywszy, iż szczęście kochanków nawet na papierze nie może trwać bardzo długo, i że czekają nas wypadki mniej może radosnej i niewinnej natury.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.