Idealiści/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.


Zdaliśmy sprawę z misyi, którą wziął był na siebie p. Tadeusz Zamecki i której celem było zbliżenie dwojga zakochanych młodych ludzi, rozdzielonych niedyplomatyczną interwencyą p. Skryptowicza. Misya ta, jak widzieliśmy, poszła gładko, i jeden z dwóch młodych bohaterów naszych widział się nagle przykutym do miejsca pobytu ubóstwianej przez się istoty, nietylko siłą swojego uczucia, ale nawet formalnie podpisanym kontraktem. Który z tych węzłów był silniejszym, lub czy obydwa były równie silnemi, to na razie zostawić musimy domyślności szanownego czytelnika, i jego znajomości świata i ludzi, tymczasem zaś zajmiemy się losem drugiej pary, także jeszcze młodej i także interesującej, a pod względem chronologicznym mającej o ośm lat dawniejsze prawa do naszej uwagi i sympatyi.
Gdybyśmy zapoznali z sobą i skojarzyli szczęśliwie w nierozerwalne stadło małżeńskie pana Tadeusza Zameckiego i pannę Helenę Podwalską, różnica wieku między panem młodym a panną młodą wynosiła lat dwanaście i były wówczas głosy, jakoby 28-letnia panna, wychodząc za mąż za 40-letniego wdowca, wybrała sobie „starego męża“. Pan Alfred Zgorzelski starszym był o trzy lata od p. Zameckiej, a panna Wanda Cichocka młodszą była od niej o lat ośm; w tej chwili więc, o której traktuje obecny rozdział naszej powieści, pod względem dat tak ścisłej, pan Alfred liczył lat 39, a panna Wanda była w tym samym wieku, w którym wyszła za mąż panna Podwalska. Pomimo to nietylko nikomu nigdy nie mogło przyjść do głowy, by p. Alfred był za starym na męża dla panny Wandy, ale przeciwnie tak zwany „świat“, zapytany o swoje zdanie, byłby powiedział, na wypadek ogłoszenia zapowiedzi w kościółku rymiszowskim, że pan Alfred żeni się ze starą panną. Było to winą jednej, a zasługą drugiej strony. Panna Wanda byłaby wprawdzie raczej poniosła śmierć męczeńską, nimby była przyznała, iż wobec każdego pod słońcem kodeksu cywilnego przysługuje jej od kilku już lat bezwarunkowe prawo rozporządzania swoją osobą i majątkiem. Na szczęście atoli i na nieszczęście, tak ciężka próba byłaby w tym wypadku była zbyteczną. Na szczęście, mówimy, ponieważ każda panienka od 15-tu do 45-iu, a nawet i później, ma zawsze mamę, ciocię, tatę, wuja, lub kogoś podobnego, na kogo może złożyć obowiązek dopełnienia formalności, inaugurowanej rumieńcem, skromne m spuszczeniem oczu i słowami: „Panie... ja nie wiem... jeżeli mama (ciocia, wujeńcia, tato i t. p.) pozwoli, to... ja... ja...“ — reszta daje się do zrozumienia. Panna Wanda miała ciocię: panią Trzecieszczakiewiczową, do której mogła odesłać p. Alfreda po zezwolenie, miała ją, jak powiadam, na szczęście. Na nieszczęście zaś, w dwudziestem ósmem lecie życia, panna Wanda w miłych zresztą i nieszpetnych rysach swojej twarzy, miała już wyraz tego, o co pyta notaryusz przy podpisaniu kontraktu, jeżeli własnowolność jego klienta wydaje mu się podejrzaną. Jednem słowem, nie wydawała się ani o rok młodszą niż była w istocie, a przytem nie była nigdy imponującą pięknością. Była to owszem zaledwie osóbka, o jakiej mówią popularnie, że jest „niczego“. Co gorsza, wyszedłszy z pod opiekuńczych skrzydeł pani Trzecieszczakiewiczowej, zapomniała była wpojonych w nią mozolnie elementów sztuki podobania się całemu światu. Umiała jeszcze tylko ze spojrzeń, półsłówek — i o słodyczy! — czasem z całych słów pana Alfreda domyślać lub dowiadywać się, w czem jej „do twarzy“ i w jaki sposób mogła „prezentować się“ najkorzystniej. Ponieważ zaś, o ile nam wiadomo, p. Alfred nader rzadko zadawał sobie pracę mówienia tego co myślał, więc informacye panny Wandy w tej mierze bywały do tego stopnia mylnemi, że pani Zamecka nieraz w obecności trzecich osób strofowała go, jakoby rozmyślnie „robił cudaka z biednej Wandzi“, a nieraz też, gdy była sama z sobą lub ze swoim ideałem, śmiała się do łez „z głupiej dziewczyny, w którą ten mauvais sujet, Alfred, wmówi, co mu się podoba“. Rezultatem zaś tego wszystkiego było, że panna Wanda mogła być zjawiskiem ujmującem i powabnem chyba dla kogo takiego, ktoby był myślał to, co jej mówił pan Alfred, ale takiego nikogo nie było na świecie.
P. Zgorzelskiego znamy dobrze z powierzchowności i innych zalet różnego rodzaju. Bylibyśmy niesprawiedliwymi, gdybyśmy nie przyznali, że szkoda go było dla panny Wandy. Tak świetny kawaler, poruszający się w wyższych sferach towarzystwa, mógł mieć pretensyę do lepszej partyi, bez względu na swoje pasywa majątkowe. Czuła to panna Wanda, czuł to niemniej głęboko i p. Alfred. Umiał on też przez długie lata i starać się niby o rękę panny Cichockiej, i odwlekać rzecz ad feliciora tempora, w gruncie rzeczy atoli ożenienie się z nią było w jego oczach ewentualnością równie straszną, jak np. niedwuznaczna i niczem niepokryta infamia, a nawet o mało co mniej straszną od zarabiania na chleb codzienny lub od śmierci lirycznej.
Pani Zamecka podjęła się tedy zadania nieskończenie trudniejszego, niż p. Zamecki na plebanii, gdy przyrzekła mężowi, że pomówi z p. Zgorzelskim i zaproponuje mu znaczne ułatwienia i korzyści materyalne, pod warunkiem, by położył stanowczy i pożądany kres swoim długoletnim i stałym konkurom. Trudność ta ułatwioną wszakże była z powodu, iż p. Zamecka nie miała zamiaru jej przezwyciężać. Dlatego też rokowania dyplomatyczne w tej mierze były skończone, gdy p. Tadeusz przyprowadził z sobą na obiad ks. Chyżyckiego i Wacława. Prawdę powiedziawszy, konferencyi w myśl p. Tadeusza nie rozpoczynano wcale. Jeszcze więcej prawdy powiedziawszy — bo przecież szanowny czytelnik o wszystkiem kiedyś dowiedzieć się musi — konferencyę tę poprzedziły dwie inne, między panią Heleną a p. Alfredem, i o tych autor przedewszystkiem musi dać szczegółową relacyę, jeżeli nie chce, tając to i owo, zamącić naturalnego biegu wypadków zagadkowemi niespodziankami.
P. Zgorzelski wrócił był z pierwszej swojej wyprawy do miasta i minął był na stacyi kolei żelaznej udających się tamże pp. Tadeusza i Karola, gdy mu Dubyna wręczył pismo z Rymiszowa, w skutek czego bohater nasz po kilku kwadransach na znanym z dzielnych skoków swoich kasztanku jechał wolno lasem rymiszowskim, drogą, wiodącą od Kruchówki. Nim wyjechał w pole, usłyszał tętęt konia i za chwilę ujrzał przed sobą panią Helenę na Zulejce. Miejsce zjazdu było dobrze wybrane, jeżeli chodziło o rozmowę bez świadków, oprócz fur włościańskich bowiem, wlokących się drogą od czasu do czasu, nie było tam innego ruchu, a pojawienie się kawalkaty, złożonej z Alfreda i panny Heleny konno, należało do rzeczy, z któremi włościanie w okolicy byli tak oswojonymi, iż nawet nieobecność Dubyny nie mogła im wpaść w oczy, zwłaszcza, gdy, jak wiemy, namiętny ten miłośnik złego tytoniu, dzięki względności pana Alfreda, jeździł zawsze o jakie sto kroków za państwem i nie był postacią dość zajmującą, by ktokolwiek chciał zastanawiać się, gdzie Dubyna podział się tym razem? Faktem jest tylko, że kiedy p. Tadeusz był w domu, p. Zamecka nie wyjeżdżała nigdy w towarzystwie p. Zgorzelskiego bez Dubyny i faktem jest, że właściwie nie mogła przewidzieć spotkania z p. Alfredem w lesie, bo list, który do niego pisała, tyczył się oczywiście składek na szpital w Korytnicy. A zresztą, czy nie była od tylu lat w otwartej wojnie z p. Zgorzelskim do tego stopnia, że p. Tadeusz stawać musiał nieraz po jego stronie?
Pani Helena zatrzymała Zulejkę, p. Alfred zwrócił kasztanka i oboje ruszyli stępem w stronę, z której on był nadjechał. Przez chwilę nie rzekli do siebie ani słowa; pan Zgorzelski miał zwykłą swoją minę, swobodną i obojętną, podczas gdy p. Zamecka mierzyła go wzrokiem badawczym i ostrym.
— Co zrobiłeś z Bergerem? — zapytała nakoniec.
— Jeszcze nic.
— Mój Boże, kiedyż to się już przynajmniej skończy! Mówiłam ci, że to się skończyć musi. Niepodobna mi żyć w tej ciągłej trwodze dla tej nędznej twojej sprawki. Czy masz ty sumienie narażać mnie na tyle niepokoju? Ale zabawna jestem! — dodała ze spazmatycznym śmiechem. — Z tobą mówić o sumieniu! Powiem ci co innego. Czy wiesz, że Karol wie o wszystkiem?
P. Alfred kiwnął obojętnie głową i odpowiedział znudzonym tonem:
— Wiem.
— Karol wie nawet więcej, niż ja wiedziałam. Czy ty oszalałeś, że ci przyszło na myśl dla wykupienia jednego wekslu od żyda, spieniężać drugi znowu z tym samym podrobionym podpisem Tadeusza! Nie masz nawet zręczności pospolitego zbrodniarza przy wszystkich swoich złych instynktach. Tysiąc razy na dzień przychodzi mi myśl zostawić cię twojemu losowi i nie mogę pojąć, dlaczegom tego już dawno nie zrobiła!
— Bo nie możesz.
— Mogę! Niech wszystko wyjdzie na jaw, a pokaże się, że podrobiłeś nie tylko podpis Tadeusza, ale i mój. Będę miała chwilową nieprzyjemność, ale ostatecznie za to odpowiadać nie mogę, ani mi to nie ubliża, że ktoś mię podpisał na wekslu.
— Ale rzeczoznawcy sądowi poznają, że podpis jest prawdziwym.
— Jakto, prawdziwym? Wszak Karol zwrócił mi weksel z prawdziwym moim podpisem, siedm lat temu!
— Nie, przypatrz mu się, jeżeli go masz jeszcze. Ten właśnie podpis był fałszywy, przerysowany do okna. Weksel, który mi dałaś przed twoim ślubem, ja sam wykupiłem od Bergera, a ponieważ później potrzeba mi było więcej pieniędzy, a blankiet na szczęście nie był wypełniony głoskami i nie miał daty, więc z pięciu tysięcy zrobiło się piętnaście i Berger ma ten cyrograf u siebie. Czytałem w sprawozdaniach z rozpraw sądowych, że rzeczoznawcy umieją odróżnić prawdziwe podpisy od najlepiej podrobionych. Mierzą kąty między kreskami, jeżeli podpis robiony jest z wolnej ręki, przypatrują mu się przez lupę, jeżeli jest kalkowany. W tym drugim wypadku odkrywają z łatwością, iż kreski z początku lekko naszkicowane, były później wygrubione; jeżeli tego nie znajdą, podpis oczywiście robiony jest, swobodnem pociągnięciem pióra, a w takim razie decyduje względna pochyłość kresek, ich zaokrąglenie i t. d., jednem słowem to, co nazywają duktem pióra. Wówczas rzeczoznawcy orzekają, że według najlepszego ich rozumienia podpis jest prawdziwy, i musieliby orzec to o twoim podpisie, chociaż ze słów „Helena Podwalska“ zrobiłem później „Helena z Podwalskich Zamecka“. Użyłem wszakże zupełnie podobnego atramentu, a weksel nosi datę roku, w którym nie mogłaś jeszcze nauczyć się podpisywać jednostajnie, tym samym duktem, rozumiesz, twojego nowego nazwiska jako pani Zamecka. Rzeczoznawcy trzymają się tego prawidła, że tożsamość pisma da się stwierdzić najdokładniej według tych zgłosek alfabetu, które się pisze najczęściej, a więc po
głoskach nazwiska, które jak w tym wypadku, pisało się przez lat dwadzieścia z górą. Z tego wynika, gdyby mię nawet przekonano o podrobienie podpisu Zameckiego, to jednak wszelkie prawdopodobieństwo przemawiałoby za tem, iż ty podpisałaś się sama.
Pani Helena słuchała tego wywodu kryminalistycznego z natężoną uwagą, kilka razy jakiś okrzyk zgrozy chciał wydobywać się z jej piersi, ale go stłumiła. To, co mówił p. Alfred, było przekonywującem, niedawno bowiem pisma peryodyczne opisywały obszernie rozprawę sądową o fałszerstwo, w której okazała się rozstrzygającą opinia rzeczoznawców, oparta na szczegółach, o których wspominał p. Zgorzelski. Mimo to, a może właśnie dlatego, wykrzykniki tego rodzaju, jak np. Potwór! Złoczyńca! byłyby zupełnie odpowiadały sytuacyi. Na inne wszakże tory skierować się musiała myśl pani Heleny, skoro zamiast czynić wyrzuty panu Alfredowi, zawołała z rodzajem rozpaczliwej rezygnacyi w głosie:
— Ha, fatalność jakaś robi mię twoją współwinną! Jesteś moim złym geniuszem, ty, i ona także! Byłeś u Drozdowskiej i u Karola? Pytałeś się, widziałeś ją?
— Tak. Niema najmniejszej wątpliwości.
— Więc piekło narzuca mi to stworzenie, które odepchnęłam, gdy przyszło na świat! Więc cała hańba, całe upokorzenie, którego unikałam, przeciw któremu broniłam się wszelkiemi siłami, spada teraz na mnie w postaci najwstrętniejszej, najnieznośniejszej! Więc ten człowiek, który mię gniótł, który mię zabijał tak długo swoją urojoną, powszednią, niesmaczną wyższością, taką broń na mnie ma w rękach! Chce, ażebym mu padła do nóg, ażebym mu ze łzami w oczach dziękowała, jak za dobrodziejstwo, za to że raczył wdeptać mię w proch, zamienić w pokutującą Magdalenę, w czułą.... matkę! Domyśliłam się tego od kilku dni, Alfredzie, nie powiedziałeś mi nic nowego, choć dotychczas szaleję na myśl, jak to zniosę! I czy ty wiesz, co oni zamierzają zrobić z tą?...
— Z twoją córką?
— Milcz! Tobie to właśnie z flegmą wygłaszać słowo, którego słyszeć nie chcę! Nie chcę, rozumiesz mię? Nie próbuj podnosić głowy tam gdzie mnie schylać ją każą, bo cię strącę tak nisko, jak na to zasługujesz! Nie zapominaj, że jesteś tchórzem, i że nie możesz mierzyć się ze mną!
— Ależ, Helenko... — jąknął p. Alfred. Kobieta, którą widział przed sobą, imponowała mu zawsze, ale w tej chwili, z roziskrzonym wzrokiem, z szaleństwem i wciekłością w wyrazie twarzy i z namiętną determinacyą w głosie, była w istocie straszną, i uląkłby się jej był odważniejszy od p. Alfreda.
— Dosyć tego! Chciałam ci powiedzieć, że oni jej myślą zapisać majątek, cały majątek?
— Kto, oni? — zapytał p. Alfred nieśmiało.
— Zamecki i Karol. Słyszałam to z ust Karola. Jeżeli Zamecki wykona zamiar, niw go zadusi astma, albo jeżeli nie zdołam zniszczyć testamentu, jedyna nadzieja, jaką się łudziłam, zniknęła. To przeklęte stworzenie, wygrzebane gdzieś z pod śmiecia, w ten sposób staje między mną a wszystkiem, czem być i co mieć mogę! Po latach tajemnego upokorzenia, po latach kajdan nieznośnych spodziewałam się zostać sama, z majątkiem, dla którego tyle zniosłam, i z tobą nareszcie. Oni mi gotują skromny los wdowi, z nowemi u nóg pętami, cięższemi od znienawidzonego męża! Gotują mi ciągły wyrzut, któryby mnie ani na krok nie odstępował, któryby świadczył przeciw mnie, gdziekolwiek stąpię!
— To rzecz szczególna, niepojęta dla mnie — mówił p. Alfred z gadatliwością człowieka, którego przestraszono, i który dla zjednania sobie groźnego przeciwnika, wchodzi natychmiast w myśl jego i stara się jak największą obfitością słów przekonać go o swojej uległości. — Mówiła mi Drozdowska, że Zamecki od czasu jak zabrał tę dziewczynę od... mamki w Gródeczku, i umieścił ją u Skryptowiczów, sfiksował co do niej. Ile razy jest w mieście, pierwszą jego rzeczą jest biedz do Skryptowiczów, wypytywać się o zdrowie, o powodzenie, o humor swojej pupilki, dogadzać wszytskim jej gustom i zachceniom, zajmować się najmmejszemi jej potrzebami, najdrobniejszemi szczegółami jej wychowania. Jest to albo fiksacya, albo złość...
— Złość, złość piekielna! Jest to spisek, uknuty, aby mię poniżyć, złamać! Domyślam się jego źródła. Karol i jego szanowna połowica... to straszydło na wróble, które zawsze cierpiało coś do mnie... wszak przypominasz sobie, że mimo bliskiego kuzynowstwa z Karolem, widziałam jego żonę zaledwie dwa razy w życiu? Kobieta ta nienawidziła mię zawsze, domyślałam się tego, chociaż nie zwracałam na nią uwagi. I właśnie ten brak atencyi z mojej strony musiał doprowadzać ją do wciekłości, a potem zazdrość, kobieca zazdrość! Zazdrościła mi mego urodzenia, majątku, pozycyi, roli jaką grałam i gram w świecie, powierzchowności nakoniec i wychowania. Ha, więc to jej zemsta!
Nadmienić tu wypada, że pani Skryptowiczowa pochodziła z bardzo poważnej, zamożnej, i starodawnej rodziny szlacheckiej, że jak wiemy, zajmowała się tylko mężem i dziećmi, i że będąc starszą od pani Heleny a przy tem domatorką z natury, nie mogła zazdrościć kuzynce swojego męża tego wszystkiego, w czem ta czuła się wyższą od niej. Co więcej, czuła się tak szczęśliwą, że z nikim a nikim w świecie nie chciałaby była losu swego zamienić. Tem samem, nie mogła być zazdrosną, ani nienawidzić pani Zameckiej. Co się zaś tyczy zemsty, nie zdobyłaby się na nią była nawet w takim razie, gdyby jej pani Helena odebrała była to, co miała najdroższego w świecie. Ażeby się mścić, i to mścić się z wyrachowaniem, zapomocą długoletnich przygotowań, potrzeba było usposobienia, które nie było dane p. Skryptowiczowej. W tym więc wypadku mylnem było zastosowane przez panią Helenę kryminalistyczne prawidło francuskie: „Cherchez la femme“. Cokolwiek bądź, potrzeba jej było wytłumaczyć sobie pobudki postępowania pp. Karola i Tadeusza, i wytłumaczyła je sobie po swojemu.
— Jak oni ją znaleźli? — dodała po chwili.
— Drozdowska zaklina się na wszystko, że nikt nie wiedział o istnieniu tej dziewczyny, a przynajmniej nikt nie wiedział o tem, gdzie się podziała, oprócz niej i starej Antoniowej, która służyła u twojej matki... była nawet podobnoś twoją piastunką. Na nieszczęście, oddaliliście ją, a Skryptowiczowa, chociaż nie potrzebowała jej usług, wzięła ją do siebie.
— Ażeby przez nią dowiedzieć się, co się działo w naszym domu! To rzecz godna pani Skryptowiczowej.
— Skryptowiczowa w istocie dowiedziała się o wszystkiem od Antoniowej, i powiedziała mężowi. Skryptowicz napadł Drozdowską, przestraszył ją policyą i sądami, i odebrał od niej dziewczynę wraz z urzędowem prawem opieki.
— Cóż, czy nie mówiłam ci, kto uknuł spisek? Czy Antoniowa żyje jeszcze?
— Żyje, ale niema jej u Skryptowiczów. Umieścili ją gdzieindziej, nim tę dziewczynę wzięli do domu, w jakiemś miasteczku na prowincyi.
— I sprowadzą ją, gdy im będzie potrzebną, a Drozdowską także! Pani Karolowa, jak widzę, zgromadziła przeciw mnie cały „materyał dowodowy“, jak najlepszy prokurator. Mówią, że podobieństwo rysów jest wielkie?
— Nadzwyczajne — odparł p. Alfred, który zrozumiał, że zapytanie to odnosiło się nie do p. Karolowej. — Nietylko nadzwyczajne, ale często łudzące. Tak łudzące, że gdybym miał o kilkanaście lat mniej... — dodał to z tak figlarnym uśmiechem, jak gdyby Berger nie był w posiadaniu żadnego kompromitującego autografu, i jak gdyby jedynemi dla niego wrażeniami chwili były złote promienie słońca, przeciskające się przez świeżą i gęstą zieloność drzew, na których świergotało ptactwo leśne o swobodzie i wesołości.
— O, nie taj się z twojemi myślami, wiem ja dobrze, że nie potrzebujesz mieć o kilkanaście lat mniej, i że jesteś zdolnym do wszystkiego... Mniejsza o to, na razie, wolno ci romansować z tą panienką, wolno ci nawet zawrócić jej głowę, tylko... rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem.
— Zamecki sprowadza ją tutaj, aby ją wyswatać za młodzieńca z plebanii. Warto im popsuć szyki, a może tem prędzej pozbędziemy się miłych gości. Młodzieńca ja biorę na siebie, a ty spróbuj szczęścia ze swojej strony, może ci się uda...
— No, zobaczymy — rzekł p. Alfred poprawiając się w siodle.
— Ale to wszystko fraszki! — westchnęła p. Helena. — Zamecki wie o tem, co było przed laty; wiedział o tem, nim się ożenił ze mną. Gdybym się mogła pogodzić z myślą odegrania upokarzającej roli, którą mi przeznaczyli, cała ta sprawa byłaby mniej ważną. Kto wie, może się jeszcze uda odwrócić wszystko, odjąć im odwagę wystąpienia z tajemnicą, której doszli podstępnym sposobem. Mam czas pomyśleć o tem... mam kilka dni przed sobą, nim Zamecki powróci. Najnaglejszą jest rzeczą załatwić ten nieszczęsny interes pieniężny. Więc Berger ciągle grozi?
— Tak.
— Dałeś mu przecież tych dwa tysiące... znalazłeś je w książce?
— Znalazłem.
— I dałeś?
— To jest... tak, dałem.
Pani Helena zmierzyła swojego towarzysza wzrokiem podobnym do tego, przed którym ugiął się był przed chwilą i rzekła rozkazującym głosem:
— Nie próbuj mię okłamać. Widzę ci z oczu, że nie dałeś mu ani grosza. Wiem, w jakiem byłeś towarzystwie. Grałeś znowu, straciłeś wszystko?
— Tak.
— Człowiecze, zlituj się? Uważaj, że możesz mię zgubić, a przynajmniej uważaj, że gubisz sam siebie! Czy ty wiesz, że jakkolwiek Zamecki wcale nie jest skąpym, tak często w ostatnich czasach sięgałam do jego kasy, że tym razem zmuszoną byłam użyć podstępu, ażeby dostać od niego pieniądze potrzebne do uspokojenia tego lichwiarza, przynajmniej na czas jakiś?
— Wszystko to pochodzi ztąd, że sięgasz do kasy Zameckiego zawsze przez jego ręce. Spróbuj kiedy sięgnąć sama, a odrazu pozbędziemy się kłopotu. Wszak ma około ćwierć miliona w swojej werthajmówce, a Dam potrzeba właśnie tylko dziesiątej części tej sumy. Spodziewam się, że nie chowa kluczów przed tobą tak, byś ich znaleść nie mogła?
Nigdy piękniejsza twarz nie gnębiła nędznika wyrazem głębszej pogardy, jak w tej chwili twarz pani Heleny, jadącego obok niej p. Alfreda.
— Ukraść? — rzekła z naciskiem. — Czy ty mnie jeszcze nie znasz, czy nie oduczysz się nigdy sądzić drugich po sobie? Czy nie wiesz, że przywiedziona do ostateczności byłabym zdolną zabić, struć, zamordować kogo otwarcie lub podstępnie, sobie nakoniec samej odebrać życie, ale ukraść! Nie, to twoja specyalność, równie jak grać w maczka, fałszować weksle, albo nie stanąć w pojedynku. Ty mnie nie pojmujesz? Nie pojmujesz, że można być twoją przyjaciółką i kochać się w tobie, a pomimo to jeszcze pogardzać podłością?
Pan Alfred wiedział, że pani Helena lubiła od czasu do czasu pomiatać nim w ten sposób, rozkoszować niejako w wyższości swojej, i dać mu w końcu na seryo uczuć swoją przewagę; wiedział, że każda taka scena kończyła się zawsze jej zwycięztwem, ale mimo to próbował czasem podnosić rodzaj buntu. Rzekł tedy obojętnie, i nie patrząc jej w oczy.
— Ukraść! Nikt nie mówił o kradzieży, bo przecież przyznasz, że czy się oszukuje męża w ten sposób, czy w inny...
— To fałsz! Ja nie oszukuję Zameckiego, ja prowadzę z nim wojnę, zaciętą, długą wojnę, w której moja dusza walczy z jego pewnością siebie, z jego urojoną wyższością! Jeżeli chciałeś zrobić mi zarzut z tego, że ci dostarczam pieniędzy do trwonienia, to powinieneś był pamiętać, że Zamecki nie żąda odemnie nigdy rachunku z pieniędzy, które mi daje. Kto wie, czy nie śmiałby się ze mnie, gdyby wiedział, jaki użytek robię z tych pieniędzy, bo przecież wiesz najlepiej, że jako męża, nie oszukałam go nigdy! Słuchaj mię, raz jeszcze, i to po raz ostatni przestrzegam cię, abyś nie próbował ściągać mię na twój poziom, bo wszystko będzie skończone między nami, a domyślasz się, kto na tem gorzej wyjdzie!
Tego rodzaju argumenta były dla p. Alfreda niezwalczonemi. Zamilkł i czekał, by burza przeminęła — a przeminąć musiała wkrótce, bo zbliżały się właśnie fury włościańskie z drzewem, i pani Zamecka także uznała za stosowne przerwać rozmowę, a nawet uśmiechnąć się łagodnie w odpowiedzi na głębokie ukłony chłopków. Po chwili dopiero zapytała spokojnie:
— Więc ta skarga wekslowa wisi ciągle nademną, jak miecz Damoklesa? Cóż mówił Gomułowicz?
— Żądał, ażebyś podpisała konsens tabularny, a w takim razie dostarczy natychmiast pieniędzy. Mówił, że może się prenotować na twojej sumie bez wiedzy Zameckiego. Oto są papiery.
— Dasz mi je potem. Czas wracać do zamku. Gomułowiczowi powiedz, że stawiam warunek, by mi pieniądze wyliczył do ręki. Bądź u mamy i proś, ażeby mi napisała list, że jest chorą. Pojadę do miasta i sama wykupię weksel od Bergera, bo jak widzę, nawet w takiej ostateczności spuszczać się na ciebie nie można. Kiedy odjeżdżasz?
— Dziś w wieczór.
— Bądźże na herbacie w Rymiszowie, ażebym ci wręczyła papiery. Nie zapomnij zajmować się Wandą i utwierdzić ją trochę w zaufaniu, które ma do ciebie. Jakoś w ostatnich czasach zaczęła domyślać się, że z niej żartujesz.
Mille tonnerres! Zkąd jej się wzięło tyle sprytu?
— Powiedz raczej, zkąd jej się go bierze tak mało? Czy uwierzysz, że przysposobiła sobie aż cztery jasnozielone sukienki od czasu, gdy jej powiedziałeś, że jej dobrze w tym kolorze? Wygląda jak zielona gąsienica na listku kapusty.
C’est charmant! I uczy się literatury klasycznej?
— Dniem i nocą. Umie już całą książkę Szujskiego na pamięć. Przywita cię cytatem z Sofoklesa, albo z jakiego indyjskiego poematu.
— Czarująca istota!
— Swoją drogą, źle się może stało, żeśmy nawiązali na nowo ten stosunek. Byłbyś mógł i bez tego bywać w Rymiszowie, a teraz, nie wiedzieć, co począć z tym fantem... Do wszystkich innych zawikłań, tego nam jeszcze było potrzeba. Przyjeżdżajże w wieczór, a teraz wracaj, bo wyjechaliśmy z lasu i ludzie z zamku będą się dziwili, zkąd się wziąłeś tutaj w mojem towarzystwie.
— Powie im się, że jeździłem do państwa Rozumowskich, i spotkałem cię przypadkiem. Weźże papiery. Do widzenia.
— Do widzenia.
Pożegnaniu temu nie towarzyszył żaden ukłon, ani giest jakikolwiek, i dlatego też, jak widzieliśmy, zastanowiło ono nieco Wacława, który je uważał zdaleka. Byliśmy później świadkami rozmowy pani Heleny z Wacławem, i odprowadziliśmy ją aż do bramy zamkowej. Zaprosiła Wacława na herbatę, pożegnała go i rozmawiała jakiś czas z panną Wandą, którą uszczęśliwiła doniesieniem, że pan Alfred pojawi się na zamku za parę godzin. Następnie żaliła się na ból głowy, i zamknęła się w pokoju, który już znamy. Otworzyła kryjówkę sekretarzyka i wyjęła z niej swój dziennik. Wzrok jej padł na ostatnie słowa, które w nim napisała.
„Jeżeli ta dziewczyna jest...“
Zdanie to nie miało nigdy być skończonem, na papierze przynajmniej. Pani Helena położyła dziennik swój na sekretarzyku i oparta o niego, wpatrywała się jakby bez myśli w niewielką przestrzeń białego papieru, którą miała przed sobą.
Mój Boże — ktokolwiek kiedy pisywał coś nakształt zwierzeń się poufnych, ktokolwiek kładł na papier kawałek swojego sumienia, ten wie najlepiej, ile dobrych, a ile złych myśli brzęczy dokoła w samotnym pokoju, gdy człowiek w pozornem otrętwieniu wpatrzy się w ten sposób w białą ćwiartkę papieru, taką równą, białą i gładką, a przecież tak podobną do znaku zapytania, ba, podobniejszą od krzywej figurki kaligraficznej, która znak ten przedstawia. Nieraz myśli brzęczą wesoło, i ktoby podpatrzył twarz zadumaną, spostrzegłby w niej uśmiech, może dobry, może złośliwy — ale każdy uśmiech jest chwilą szczęścia, albo nie jest uśmiechem. Nieraz znowu brzęczenie zmienia się w szum lekki, jak szmer strumyka, z młodych, błogich lat pamiętny; wśród szmeru tego mile, ukochane może postacie wstają z zapomnienia, albo i z grobu... i nim się spostrzeżesz, kilka łez zwilżyło białą ćwiartkę i odpowiedziało na jej nieme pytanie...
Ale nieraz — wszak i straszni ludzie siadają z piórem w ręku przed białym papierem, ludzie, pod których dłonią kropla atramentu zmienia się w morze krwi i w bezdeń zniszczenia, a ludzie ci także muszą dumać chwilami! — nieraz więc, na takiem zadumanem czole ukazywać się musi nagle i widomie to piętno, którem gniew Boży naznaczył skroń Kaina. Błyskawicowym wężem odbija się ono od gładkiego, białego, pytającego źwierciadła, i daje mu odpowiedź, od której własne myśli uciekają przelęknione, aż coraz ciszej i straszniej robi się w samotnym pokoju.
Nie było uśmiechu w twarzy pani Heleny, łzy nie zwilżyły papieru, choć długo, długo wpatrywała się w niego, ze zmarszczoną brwią, nieruchoma. Nie wiem, ile czasu upłynęło, gdy wzięła nakoniec pióro do ręki i nakreśliła niem na próźnej ćwiartce jedno tylko słowo. Słowo to było w obcej mowie, zaledwie jeszcze znane w owych czasach. Pani Helena złożyła ćwiartkę, i schowała ją do kieszeni. Zamknęła sekretarzyk i wyszła do ogrodu.
Niektórzy powieściopisarze, szczęśliwsi odemnie, znajdują się w tem zazdrości godnem położeniu, iż mogą czytelnikom swoim dać niejako stenograficzne sprawozdanie z myśli i uczuć osób, których dzieje opisują. Dramatyczni autorowie ze swojej strony trafiają zawsze na bohaterów i bohaterki, których zwyczajem jest wygłaszać w pięknych i długich monologach to wszystko, co nie objawia się w dyalogu lub w czynie. Dzięki temu fortunnemu przypadkowi, autorowie ci mogą na autentycznych zupełnie podstawach wskazać najtajniejsze psychologiczne sprężyny i pobudki działań, podczas gdy ja niestety, ilekroć nie przychodzi mi w pomoc dyalog, lub dziennik zawierający zwierzenia się poufne, zmuszony jestem posługiwać się domysłami opartemi na szczegółach, jakie zwykłym rzeczy ludzkich trybem dojść mogły do mojej wiadomości. I w tej chwili więc, gdy pani Helena przechadzała się szybko po długich i cienistych alejach ogrodu rymiszowskiego, z niespokojnego jej chodu, z częstego zatrzymywania się i innych zewnętrznych wskazówek domyślam się, że była bardzo poruszoną, i że walczyły z sobą w jej umyśle najsprzeczniejsze uczucia i popędy. Co ją poruszało, jakiego rodzaju były sprzeczne myśli, które ją szarpały, to już po części wiemy, po części zaś możemy wnioskować z treści jej dziennika. Scena w lesie z Alfredem, w której dała mu tak wyraźnie uczuć swoją wyższość i pogardę, bynajmniej nie zmieniła i zmienić już nie mogła prawdziwej lub urojonej namiętności, na którą składały się i dawniejsza skłonność, i przewrotne rozumowania, których byliśmy niedyskretnymi świadkami. Scen takich odbyło się już niemało między panią Zamecką a p. Zgorzelskim, i jedynym ich skutkiem była zawsze tylko coraz większa analogia, jaką znajdowała między sobą a „Lucrezią Floriani“ i całym szeregiem innych bohaterek tego rodzaju. Podczas gdy tamte wszakże zmyślone kobiety albo były upiększonemi okazami bardzo powszedniego rodzaju kobiety lekkomyślnej, albo też, jeżeli w istocie kiedy zdawało im się, że czują w sercu to, co im autor włożył w usta, to żyły w otoczeniu pobłażliwem lub zdecydowały się zerwać ze światem i nie zważać na jego surowe sądy — pani Helena natomiast, z jednej strony zbyt długo wmawiała w siebie ekscentryczną miłość ku Alfredowi, by się jej wyrzec mogła, z drugiej strony zaś zbyt wiele przywiązywała wagi do opinii świata, by poszła za popędem skłonności choćby najsilniejszej. Tak więc Alfred nietylko nie przestawał być dla niej „przedmiotem miłości, wielkiej w swoich pobudkach,“ ale owszem, im niżej stawiał się w jej oczach, tem bardziej zdawał jej się stworzonym dla niej. Błąd jej, popełniony przed ośmnastu laty, był ciężkim, a jeszcze cięższą była wina, iż z taką usilnością pragnęła zaprzeć go się i zatrzeć jego ślady, ale bądź co bądź, tyloletnie pasmo udawań i obaw, dobrze odegranych komedyj i ciągłego niepokoju o to, czy skutek ich jest pomyślnym, wszystko to razem wzięte, było moralnem cierpieniem. Otóż jak każda kobieta, pani Helena czuła tylko, że cierpi, i jak każda kobieta, nie była zdolną powiedzieć sobie, iż cierpi słusznie, z własnej woli i dla własnej winy. Przeciwnie, mniemała, iż za cierpienie należy jej się nagroda, ta przynajmniej, by długie i zręczne ukrywanie tajemnicy zapewniło jej stanowisko żadnym na pozór zarzutem niezmazane. Czy nie dosyć już, że sama wobec siebie nie miała takiego stanowiska? Tymczasem Zamecki odkryciem swojem zburzył gmach, tak mozolnie stawiany — ten sam Zamecki, wobec którego poczytywała sobie za zasługę, iż z obawy skompromitowania się zachowywała w stosunku z Alfredem ostrożność jak największą, i kładła temu stosunkowi granice, jeszcze bardziej potęgujące skłonność à la Lucrezia Floriani... Dodajmy do tego jej rozmowę z p. Skryptowiczem, dodajmy, iż nie znała właściwych zamiarów Tadeusza, a pojmiemy, iż nietylko musiała być poruszoną, ale że nadto, wrodzona energia przeć ją musiała do postanowień stanowczych, nieodwołalnych.
Nim nakryto do owej herbaty, przy której Wacław miał tak drażliwą rozmowę z p. Alfredem o Bogu, którego p. Zamecka miała w sercu, nastąpiło jeszcze krótkie téte-à-téte między nią a tym ostatnim. P. Zgorzelski przyjechał wcześnie, pani Helena kazała go prosić do ogrodu.
— Czy podpisałaś? — były pierwsze jego słowa.
— Podpiszę, nim pojedziesz, chociaż nie mam najmniejszej nadziei, by ci się ten interes powiódł. Ale mniejsza o to. Idź, byleś nie zapomniał o trzech rzeczach.
— O których?
— Najpierw, bądź u mamy i przywieź mi koniecznie wiadomość, że jest chorą, i że potrzebuje mojej obecności. Powtóre, dowiedz się, czy Zamecki napisze testament, lub nie. Karol mówił mi, że go nakłoni do tego kroku. Wszak możesz przez faktora mieć dokładną wiadomość, czy Zamecki nie konferuje z jakimi prawnikami, np. z notaryuszami, a gdyby tak było, nietrudno ci będzie dojść, czy jest testament, i jakiej treści.
— Zapewne. A po trzecie?
— Potrzecie... przywieź mi to! — Tu pani Helena podała mu karteczkę, którą włożyła była do kieszeni wychodząc ze swego pokoju. P. Alfred spojrzał na papier.
— Co to jest? — zapytał zdziwiony.
— Wszak umiesz czytać?
— Tak, ale nie rozumiem tego słowa. Cyankalium? Nie słyszałem nigdy o niczem podobnem.
Czytelnik przypomni sobie, że dopiero od bardzo niedawna rozpowszechniła się między publicznością znajomość tej ingredyencyi chemicznej, zwanej po polsku sinkiem potasu. Wówczas nie znali jej jeszcze nawet wszyscy lekarze, a w Galicyi do dziś mógłbym pokazać starych chirurgów, którzy o tem, równie jak i o wielu rzeczach należących do ich rzemiosła, wiedzą mniej od niejednego pilnego czytelnika gazet.
— Jak ty mało pamiętasz z tego, co czytasz. Wszak niema jeszcze tygodnia, jak czytaliśmy na werandzie sprawozdanie z tego głośnego procesu, który się odbył w Wiedniu, i jak dr. Chimerski tłumaczył nam przez całą godzinę, co to jest „Cyankalium“, i jak się nazywa po polsku.
— Więc cynkalium! To jest... — rzekł p. Alfred blednąc.
— Trucizna.
— Heleno! Zastanów się... co ty zamierzasz... na co ci tej trucizny? — mówił p. Zgorzelski, któremu należy oddać tę sprawiedliwość, że drżał jak liść osiki, a był bladym, jak panna Wanda w zielonej sukience.
— Czegożeś się tak przestraszył — zapytała p. Zamecka — wszak ci nie grozi nic złego?
— Nic, ale... Helenko, zreflektuj się, co tobie w głowie?
— Nic cię to nie obchodzi. Przywieziesz mi, czego żądam, i koniec.
— Ależ...
— Rozumiem cię. Jesteś w obawie, że struję pół Rymiszowa, i że śledztwo wykaże później, iż ty dostarczyłeś mi trucizny. Nie obawiaj się niczego. Nie mam złych zamiarów, i chcę mieć to, czego żądam, jedynie dla mego bezpieczeństwa.
— Truciznę... dla bezpieczeństwa?!
— Tak, dla bezpieczeństwa. Wszak słyszałeś, że ludzie, którzy puszczają się w podróż do bieguna północnego, albo przedsiębiorą inną jaką wyprawę niebezpieczną, w której im grozi haniebna niewola lub męka powolnego skonania, miewają zwykle przy sobie jakąś piorunującą truciznę. Ty sam, nie zapomniałeś przecie, kiedy cię wyzwał ów młody akademik, a ty mu nie stanąłeś, i kiedy groził w skutek tego, że cię obije na ulicy, nosiłeś rewolwer w kieszeni przez parę miesięcy, Było to bardzo niebezpiecznem, bo jak cię ostrzegałam, mógł ci odebrać rewolwer i zastrzelić cię na miejscu. Jużci byłbyś się nie odważył strzelić. Otóż i ja nie wiem, czy będę miała odwagę zrobić użytek z tej trucizny, ale chcę ją mieć koniecznie.
— Na Boga! Cóż tobie grozi?
— Nic, tylko Zamecki przywiezie tutaj tę dziewczynę, i każe mi się przyznać do niej, i objawić wszelką skruchę, a żyć daleko od świata, tu, w Rymiszowie, żyć dla przykładnego pełnienia obowiązków i zadośćuczynienia za winy... chachacha! Będę musiała matczyć na weselu, a owdowiawszy, żyć z dożywocia, i w skromnem zaciszu wychowywać wnuki. Z tych wszystkich, którzy mię znają, jedni spoglądać mi będą w oczy z urąganiem, drudzy, z gorszą od urągania, litością przebaczenia. Otóż, nim przyjdzie do tego, wolę się zabić.
— Heleno, ja na to nie pozwolę, ja nie dopuszczę do tego! Czy nie lepiej...
— Niema żadnego „lepiej!“ Jeżeli mi przywieziesz, czego żądam, to przed śmiercią zapiszę ci moich stotysięcy, z których zapłacisz dług Bergerowi i jeszcze ci zostanie więcej, niż kiedykolwiek posiadałeś w życiu. A może — może nie otruję się, i wszystko da się jakoś załagodzić, urządzić znośnie... Cóż, zgoda?
— Dobrze, ale trucizn nie sprzedają w aptekach bez recepty lekarskiej!
— To też ja nie chcę wcale, byś kupował cyankalium. Wszak masz tyle miłych przymiotów towarzyskich, i tylu kolegów w różnych warstwach społeczeństwa. Jeden z nich może jest aptekarzem, albo pomocnikiem aptekarskim, albo przynajmniej przyjacielem aptekarza?
— W istocie, przypominam sobie niejakiego Prągowskiego, który jest pomocnikiem, czy zastępcą aptekarza.
— Wybornie! Odnowisz z nim przyjaźń, dowiesz się, kiedy jest sam w aptece, pod pozorem, że chcesz z nim pomówić swobodnie, jako z dawnym kolegą, a gdy będziecie sam na sam, poprosisz go z ciekawości, aby ci pokazał to sławne cyankalium, o którem tyle piszą w dziennikach. Czy potrzebuję mówić ci resztę, tobie, któryś mię namawiał przed chwilą, ażebym sięgała do kasy Zameckiego? Jesteś bieglejszym odemnie w tych rzeczach.
— Ależ... to okropna trucizna!... Mówią, że byle kropelka jej dostała się na miejsce, gdzie skóra draśnięta...
— Kradnij w rękawiczkach, Alfredzie, wszak jesteś człowiekiem po temu, vous, qui étes toujours si bien ganté. Zresztą cyankalium nie jest płynem, ale ciałem stałem, jak opowiadał dr. Chimerski. Jakże, przyszedłeś już do siebie? Podejmujesz się tego sprawunku?
— Kiedy tego chcesz koniecznie... Ale, Heleno...
— Dosyć tego, oto idzie Wanda z Rolińskim. Zróbże oczy, jak przystało, vous étes tout bouleversé.
Dalszy przebieg tego wieczora znamy; znaną nam jest także po części wyprawa p. Alfreda do miasta. Córki p. Skryptowicza i Helenka widziały go w aptece, i zastanawiały się później, jak sobie przypominamy, nad powodami, dla których w nieobecności pomocnika aptekarskiego, brał ze słoja coś podobnego zdaleka do cukru. Mimo własnego pomięszania spostrzegły, że i on był zmięszany, ale przypisały to dawniejszemu, niemiłemu spotkaniu, jakie miał z niemi. Helenka uważała wszakże napis, który się znajdował na słoju, i starała się przypomnieć go sobie, ale nie mogła. Później pytała się p. Skryptowicza, jak się nazywa cukier po łacinie, w nadziei, że tym sposobem przypomni sobie napis, ale p. Skryptowicz zbył ją żartem. Jeszcze później, miała sny nieprzyjemne, i widocznie w zachowaniu się, p. Alfreda w aptece było coś, co ją uderzyło w szczególny sposób. Nakoniec atoli zapomniała o wszystkiem, a w chwili, w której p. Zamecki i ks. Chyżycki weszli do salonu rymiszowskiego w towarzystwie Wacława, nie pamiętała już o niczem innem w świecie,
Ponieważ obowiązkiem autora jest mieć lepszą pamięć, więc muszę tu jeszcze zwrócić uwagę czytelnika, że w skutek nieprzybycia w porę powozu na stacyę, p. Zamecki i Helenka przybyli do zamku znacznie później od p. Alfreda. Przez ten czas, miał on sposobność zdać pani Zameckiej sprawę ze swojej misyi.
Najfatalniej wypadła jej część pierwsza. Gomułowicz skrewił, zamiast dostarczyć pieniędzy, jak obiecywał, żądał grubej zaliczki w celu przeprowadzenia interesu, a tej mu p. Alfred dać nie mógł. Natomiast Berger wykonał niemą groźbę, uczynioną w chwili, gdy go p. Alfred zrzucił ze schodów. Jakiś Hebrejczyk zupełnie odmiennej od p. Bergera postaci pojawił się w hotelu, w którym stanął p. Alfred, i zaprezentował mu do wypłaty ów fatalny weksel na 15.000 złr., za który Berger żądał o 5000 więcej. Weksel ten wystawionym był przez nieznaną nikomu panią Zyslę Kranzberg, i żyrowanym na p. Efraima Dornbusch, obecnego posiadacza, który wprawdzie żądał tylko 15.000 złr. wraz z prawnemi odsetkami, ale natomiast zażądał kategorycznie wypłacenia całej sumy, a w przeciwnym razie oświadczał sucho i gołosłownie, że musi zaprotestować weksel, bo żyrantka, Zysla Kranzberg, wyjdzie z obligu. Ponieważ zaś p. Efraim Dornbusch, jak mówił, jest w nagłej potrzebie pieniędzy, więc nie kontentując się protestem, natychmiast pozwie p. Zameckiego o zapłacenie mu sumy wekslowej, i to nikogo innego, tylko p. Zameckiego, bo ten mu zaraz zapłaci. W chwili, w której p. Alfred przybył do Rymiszowa, skarga musiała już być podaną do sądu handlowego.
W dalszym ciągu relacyi swojej z podróży do miasta, opowiedział p. Alfred pani Helenie, że p. Zamecki był wraz z p. Skryptowiczem u notaryusza. P. Alfred śledził ich pilnie, i przekonał się, że zabawili całą godzinę w biórze notaryalnem. Dzięki przypadkowi, niezbyt nadzwyczajnemu w życiu ludzkiem, p. Alfred chodząc do szkół miał nietylko takich kolegów, którzy później wykierowali się na farmaceutów, ale także i takich, którzy po krętych ścieżkach Temidy wydrapali się z czasem aż na ten wysoki szczebel, gdzie kończy się zawód prostego przepisywacza aktów, a zaczyna się trudniejsza nierównie misya fabrykanta własnych „konceptów“, ma się rozumieć, nie humorystycznych, ale jurydycznych — misya, połączona z przyjemną perspektywą na posiadanie własnej kancelaryi w Końcoświatowicach albo w Zakątowie, i na legalizowanie pięciu dokumentów co tydzień, po 50 centów od sztuki, co po odtrąceniu podatku dochodowego stanowi około ośmdziesiąt złr. przychodu rocznie, a więc, zawiązek skromnej wprawdzie, ale uczciwie zarobionej fortuny. Jeden z takich szczęśliwych śmiertelników, a przytem kolega szkolny p. Alfreda, od kilku lat był zawiadowcą kancelaryi notaryalnej, w której p. Tadeusz, jak wiemy, z poduszczenia p. Karola podyktował był swój testament. Na imię mu było Szczęsny, Fortunat, Pomyślnicki; to też pobierał w 39 roku życia swego płacę, równającą się odsetkom od sumy, jaką p. Alfred wydawał rocznie, jeżeli był oszczędnym. Mimo tych przyjaznych uśmiechów losu, p. Szczęsny Fortunat Pomyślnicki był człowiekiem nader zgryźliwej i tetrycznej natury, a między innemi, wziął raz za złe p. Alfredowi, iż tenże po starej znajomości uprosiwszy go sobie do pomocy prawnej w jakimś interesie, nie zwrócił mu później pieniędzy wyłożonych na stęple i inne należytości. Dlatego też, gdy p. Alfred po odejściu pp. Zameckiego i Skryptowicza przyszedł odwiedzić go i zapytać, jak mu się powodzi, p. Pomyślnicki przyjął go zimno i niechętnie. Dopiero gdy p. Alfred przypomniawszy sobie, że jest jego dłużnikiem, z wielkiem podziękowaniem zwrócił mu część należącej mu się kwoty — bo więcej nie miał „przy sobie“ — i gdy go zaprosił na śniadanie złożone z wódki, czterech łutów salami werońskiego i szklaneczki porteru, p. Pomyślnicki odtajał nieco, zafundował całą butelkę porteru i to koszowego, a nakoniec wygadał się, jakiego rodzaju interes sprowadził p. Skryptowicza i p. Zameckiego do notaryusza. P. Alfred zapytał o to od niechcenia i w odpowiedzi otrzymał od p. Pomyślnickiego najpierw tylko złośliwe spojrzenie, połączone z pewnym ruchem ręki, który może znaczyć, podług okoliczności, że o tem mówić nie warto, albo, że dałoby się o tem powiedzieć bardzo wiele, ale nie ma czasu. Po niejakiem naleganiu zeznał wszakże p. Pomyślnicki, że „ten Skryptowicz“ to wielki filut. Kupuje właśnie za bezcen duży majątek ziemski, a Zamecki pożycza mu pieniędzy, i z tego powodu spisali akt notaryalny, ale nie ma wątpliwości, że Zamecki wyjdzie jak najgorzej na całym interesie. W ciągu tego opowiadania, p. Pomyślnicki spoglądał bez ustanku tak złośliwie dokoło, jak gdyby jemu samemu udało się złapać jakiego Zameckiego i wyłudzić od niego pożyczkę na kupienie wielkiego majątku ziemskiego za bezcen. — „Hm, Zamecki ma dużo pieniędzy!“ zauważył p. Alfred, „ciekawa też rzecz, kto po nim weźmie majątek?“ — „Ha, pewnie żona“, była odpowiedź. „No, ale legatów będzie co nie miara“, odparł p. Alfred — „Zamecki musiał zrobić testament“. — „Ej, gdzie tam, tacy jak on nie piszą testamentów, a zresztą gdyby i napisał, z pewnością zostawiłby żonie wszystko, co ma, wszak formalnie przepada za nią. — „Więc nie zrobił testamentu?“ — „Ani mowy o tem, a szkoda, bo szlachcic hojny i opłaciłaby się fatyga pisania“. Po tej rozmowie p. Alfred upewniony, że przypuszczenia p. Heleny były mylnemi, zbliżył się do lady, ażeby zapłacić za konsomacyę, i zapłacił w istocie za dwie wódki, cztery łuty salami i pól butelki porteru, poczem pożegnał p. Pomyślnickiego skinieniem głowy i odszedł. Gdyby był został jeszcze chwilę, byłby słyszał, jak p. Pomyślnicki przystąpiwszy do lady, płacił za bułki zjedzone przy śniadaniu, i za całą butelkę porteru, i jak następnie, oglądnąwszy się i spostrzegłszy zniknięcie p. Zgorzelskiego, nader patetycznie wygłosił pewien przydomek, używany z upodobaniem na Rusi i na Litwie, przydomek zaczynający się na d, a kończący się na ń.
— D...ń! — zawołał p. Pomyślnicki. — Nie płaci nawet bułek, i winien mi jeszcze za stęple! O, chciał mię ciągnąć za język, ale ne zdurysz aptykara szajdwaserom! — Tymczasem p. Alfred nietylko nie słyszał tej apostrofy, wygłoszonej in usum subiektów w handlu korzennym, ale owszem był pewny, iż nietylko odurzył p. Pomyślnickiego swoją uprzejmością, lecz także uraczył go jak najhojniej. Dzięki tej okoliczności, treść testamentu P. Zameckiego pozostała tajemnicą dla p. Alfreda i dla p. Heleny, a nadto, oboje uwierzyli w całą wersyę p. Pomyślnickiego tem łatwiej, gdy ściśle biorąc, nie miał powodu tajenia lub przeistaczania prawdy.
Pani Helena słuchała w głębokiem milczeniu opowiadań p. Alfreda. Gdy skończył, zapytała go tylko, jak prędko, w jakiej formie i w jaki sposób skarga wekslowa, podana w mieście, może dostać się do Rymiszowa. p. Zgorzelski był nader biegłym w sprawach tego rodzaju i wyświecił jej wszechstronnie naturę interesów prawnych, wytoczonych w sądzie handlowo-wekslowym.
— Czy przywiozłeś mi to, o com cię prosiła? — zapytała nagle.
— Przywiozłem.
— Pokaż!
— Zostawiłem to w tłómoczku, pojmujesz, że nie mogłem wieść tego przy sobie...
— Starajże się oddać mi to, nim odjedziesz; słyszę, że zajechał powóz; wypada mi pójść powitać Zameckiego. Gdy się zdarzy sposobność, pójdź do swojej bryczki i przynieś mi moje lekarstwo.
— Heleno, czy jeszcze ciągle trwasz w twoich zamysłach?
— Mówiłam ci już, że nie mam jeszcze żadnych zamysłów. Nie pytaj mię o nic, nie mów do mnie... Jestem jak szalona... myśli, obawy i postanowienia krzyżują mi się w głowie. Pomówimy jutro. Zrobię jeszcze jednę próbę, może mi się uda... Staraj się koniecznie być jutro tutaj!
Wiemy, jak następnie p. Helena na ganku zamkowym przyjmowała męża i Helenkę, i jaką miała rozmowę z p. Tadeuszem. Wiemy także, jak się przypatrywała papierom, które p. Tadeusz chował do ogniotrwałej kasy. Pomyślała wszakże, że musi to być ów akt, ubezpieczający mniemaną pożyczkę, daną p. Skryptowiczowi, i nie zastanawiała się nad tem dłużej. Później, już z polecenia męża, rozmawiała raz jeszcze z p. Zgorzelskim, poczem nastąpił obiad, a po nim zwykłe posiedzenie klubu. O tem wszystkiem zda nam sprawę w następnym rozdziale świadek naoczny. Moją rzeczą jest na razie prowadzić tylko dalej historyę swatów p. Zgorzelskiego z panną Wandą Cichocką.
— Jakże — zapytał p. Tadeusz panią Helenę, gdy się znaleźli sami — mnie poszło jako tako z moimi zakochanymi, a twoje poselstwo?
— Nadspodziewanie dobrze. Zgorzelski nie przyjął wprawdzie bezwarunkowo twojej propozycyi, bo niby ma jakieś skrupuły, a przytem nadzieję dostania pożyczki z Kasy Oszczędności. Prosił wszakże tylko o trzy dni czasu do namysłu, a co się tyczy Wandy, to już tak dobrze jak oświadczył się o nią, na moje ręce, ma się rozumieć.
— No, chwała Bogu, że to się już raz skończy! Obejdziesz się teraz doskonale bez Wandy, bo spodziewam się, że będziesz miała milszą od niej towarzyszkę. Ale ty jakaś mi smutna jesteś Helenko, czy ci co dolega?
— Ach, ty niedobry Tadzuniu, myślisz o wszystkich, a nie pomyślałeś o tem, co mię najbardziej obchodzi! Prawda, że nie byłeś u mamy?
— Wyznaję...
— O, widzisz, a Zgorzelski był, i przywiózł mi jak najgorsze wiadomości!
— W istocie, to co słyszałem od Karola, nie brzmi pomyślnie... Ale właśnie dlatego, nie mogłem zdecydować się zaglądnąć do mamy.
— Jakto, właśnie dlatego, że chora i nie ma co jeść! Nie mówisz tego na serio, Tadziu!
— Nie słyszałem, aby nie miała co jeść, a co się tyczy choroby... Ha, jest to choroba umysłowa, w którą często wpędza ludzi zbytek dewocyi, wyzyskiwanej przez złych księży. Psychiatrowie nazywają to zadumą religijną... Jest to dzieło Stodolskiego, Kriechewitza i innych. Opanowali staruszkę, odarli ją i odzierają ze wszystkiego, i obudzili w niej egzaltacyę, która przeszła już prawie w obłąkanie. Nicby tam nie pomogły moje odwiedziny. Potrzeba poprostu w twojem imieniu i przy pomocy Karola, jako najbliższego krewnego, postarać się o kuratelę sądową, rozpędzić jezuitów i usunąć ich wpływ od mamy. Toż mówił mi Karol, że strach patrzeć na nią, jak wygląda i co robi. Widział ją raz na ulicy. Policzki chorobliwie nabrzmiałe, nienaturalnie czerwone, ubrana nędznie i w jakiejś grubej wełnianej chustce na głowie, o dwadzieścia kroków od kościoła rzuciła się na kolana i na klęczkach czołgała się do drzwi, a od drzwi do wszystkich ołtarzów, jęcząc w głos różne dziwactwa...
— Karol widział ją raz, gdy jeszcze wychodziła z domu, ale Zgorzelski był u niej w domu i nie mógł naopowiadać mi się o zmianach, które tam zastał. Być może, że jak ty powiadasz, księża przyczynili się do tego, ale ostatecznie, nie do mnie przecież należy sądzić matkę... Mama jest bardzo religijną, bardzo! Od czasu jak uważa mój los jako zabezpieczony, wszystko co ma, oddaje na kościoły, na ołtarze, na wsparcie Ojca Świętego w jego nędzy... Ty się uśmiechasz! Wszak wiem, że Ojcu Świętemu powodzi się wcale dobrze, ale mama wierzy w to, że on jest w niewoli i że nie ma kawałka chleba, a ja jej tego nie wyperswaduję... mama wierzy w to najzupełniej!
— Nie wątpiłem nigdy, że mama jest osobą dobrej wiary; już samo dobre serce nie pozwoliłoby jej nic udawać.
— To... chyba ja jestem osobą złej wiary, twojem zdaniem?
— Cóż znowu, Helenko! Zkąd ci przyszło do głowy robić takie porównanie? Gdybyś, wiedząc doskonale, że np. papież rzymski opływa w dostatkach, i że interesa religii nie są bynajmniej zagrożone w skutek tego, iż odjęto mu władzę świecką, pomimo to, dla jakichś ubocznych względów udawała, że wierzysz w szczerość lamentów Stodolskiego lub Kriechewitza na uciemiężenie głowy Kościoła, to działałabyś w złej wierze. Ponieważ zaś nie udajesz tego, więc nie pojmuję, jak możesz przypuszczać, że ci kto przypisuje złą wiarę!
— Nie mam żadnych ubocznych względów, i nie potrzebuję nic udawać, najmniej zaś udawać sympatyi dla świeckiej władzy papieża. Ale mówiłam ci nieraz, że wszystkie wasze rozumowania nie wystarczają wcale do zapełnienia próżni, jaką czuję w sercu, ilekroć próbuję wyrugować ztamtąd pierwszą, dziecinną moją wiarę. Słuchałam was nieraz z upodobaniem, gdyście powoli ale z gruntu obalali cały ten mój gmach cudowny; dawałam się wam przekonywać, posuwałam się dalej od was w śmiałych hypotezach... wszak pamiętasz, że sam raz musiałeś mi dowodzić istnienia Boga?
— Pamiętam.
— Otóż powiadam ci, że wam dobrze jest może z waszym, jakże to nazywacie?... racyonalizmem. Ale mnie on nie wystarcza, a co mi się wpoiło w duszę za młodu, to wraca teraz z podwójną siłą. Może to słabość, zabobon, może to nazwiesz udawaniem, złą wiarą, ale powiadam ci, że chociaż umiem położyć na karb Stodolskiego lub Kriechewitza pewne ekstrawagancye religijne, to jednak i we mnie budzą pewną mimowolną grozę te wszystkie świętości, w które wierzy tak mocno moja matka. Mówię ci to szczerze, a ty, powiedz mi, że jestem osobą złej wiary, i może, bez serca!
— Kobieta!... Dziecko! — mruknął był p. Tadeusz, uśmiechając się dobrodusznie. Gdy pani Helena skończyła, dodał głośno, całując ją w czoło. — I dobrze ci z tą twoją „mimowolną grozą?“
— Lepiej, niż z waszą filozofią. Ta widocznie stworzoną jest dla silniejszych istot, niż my kobiety.
— No, no, mniejsza o to. Byleś nie wymagała, ażebym sformował szwadron krakusów, którzyby w obronie świeckiej władzy papieża wykłuli paręset Włochów, dobijających się wolności i niepodległości... Ta twoja „mimowolna groza“ jest dobrą i świętą rzeczą, zkądkolwiek się bierze. Każdy człowiek powinien mieć jakąś grozę tego rodzaju w swojej duszy. Ale, wszak nie zamierzyliśmy ponoś wykładać sobie nawzajem etykę w formie poufnego dyalogu! Mówiliśmy o mamie. Cóż ci opowiadał Zgorzelski?
— Nic więcej, tylko tyle: zastał dom prawie pusty, wszystko co mogło mieć jakąś wartość gdzieś wyniesione. Żywej duszy nie było przy mamie, chorej, w gorączce, fantazującej o tem, że straciła łaskę u Boga, ponieważ bezbożna córka odmówiła jej mamony, potrzebnej na wyposażenie zakładu Panien Niepokalanek w Zasłowcu. Zgorzelski twierdzi, że uciekł przerażony jej widokiem i jej przekleństwami.
— To prawdziwe nieszczęście! Musimy natychmiast jechać do miasta. Niepodobna zostawiać matki w tem położeniu, jeżeli dziesiąta część tego jest prawdą, co mówił Zgorzelski. Jedźmy zaraz jutro, jak najraniej, albo, może wolisz natychmiast, nocnym pociągiem? Ten Zakład Niepokalanek! Karol mówił mi coś o tem. Zatrzymała go na ulicy i pytała się, czy nie przysłałaś na jego ręce pieniędzy na ołtarz w Zasłowcu...
— Ach, mam całą paczkę listów w tej materyi, ale nie chciałam wspominać ci o tem. Co dwa wiersze, ta sama piosenka o dwudziestu tysiącach na zakład Zasłowiecki Panien Niepokalanek pod wezwaniem Serca Jezusowego. Czy uwierzysz, że nietylko doktor Czulicki, o którego zdolnościach nienajlepsze mamy wyobrażenie, ale i inni lekarze twierdzą, że mama nie przyjdzie do siebie, jeżeli nie będzie mogła wypełnić ślubu, zrobionego zapewne pod wpływem księdza Stodolskiego. Mój Tadzuniu, daj mi tych dwadzieścia tysięcy, a ja pojadę sama, złożę ten okup Stodolskiemu i przywiozę mamę do Rymiszowa, ażeby ją raz na zawsze uwolnić od kosztownej opieki duchownej!
— Hm... dwadzieścia tysięcy...
— Ach, prawda, jakam ja dziecinna! Dwadzieścia tysięcy, to bardzo znaczna suma, a my obiedwie, ja i mama, kosztujemy cię już tyle pieniędzy! Żałuję, że mi się wymknęło to słowo, chociaż jestem przekonaną, że nie ma innego sposobu ocalenia mamy...
— Pozwólże, moje dziecię. Dwadzieścia tysięcy, to wprawdzie kapitał bardzo okrągły, ale nie przypuszczasz zapewne, bym go skąpił w razie potrzeby. Tylko nie potrzeba wyrzucać go za okno. Gdybym ci go dał do ręki, nie uwolniłabyś jeszcze mamy bynajmniej ze szponów Stodolskiego. Owszem, nie on, to jaki ksiądz Uleżałowski albo też Piekiełko wynalazłby nowy sposób podojenia zdziecinniałej staruszki, zachęcony łatwością wydobycia od nas pieniędzy. Zrobimy inaczej. Pojedziemy do miasta, ty pójdziesz do mamy, a tymczasem ja i Karol weźmiemy się do popa. Wytłumaczymy mu, jeżeli tego będzie potrzeba, że kryminał nie jest zbudowany wyłącznie dla ludzi świeckich, wyliczymy, ile pieniędzy wyłudził już od twojej matki, i przedstawimy mu nakoniec, że nie wolno jest wymuszać ofiar w ten sposób, zwłaszcza od osób słabych na umyśle. Sądzę, że tak czy owak potrafimy zniewolić go, by poszedł do mamy i uspokoił ją co do Niepokalanek i co do zbawienia jej duszy. A gdy nam wszystko pójdzie pomyślnie, sprowadzimy mamę tutaj, i ksiądz Chyżycki powie jej reprymendę po swojemu, po bernardyńsku, po staropolsku, jak to umieli dawni księża. To będzie najlepszem lekarstwem dla niej! Z tych dwudziestu tysięcy zaś, utworzymy cztery stypendya „imienia Heleny“ dla sierot takich, jak np. młody Roliński, albo... no, albo inne sieroty. Jakże, czy zgoda?
— Już ja widzę, że ty jesteś praktyczniejszy odemnie. Swoją drogą, gdybym miała tych dwadzieścia tysięcy...
— Dałabyś je Niepokalankom?
— Nie odpowiem ci na to pytanie, bo jestem „osobą złej wiary, i bez serca.“
— Helenko! Zkądże ta gorycz? Wszak nie powiedziałem jeszcze, że nie dam i dla Niepokalanek, jeżeli tego koniecznie będzie potrzeba! Przyznaj sama, że mamy dosyć klasztorów, i że trudno budować nowe na podstawie informacyj, zasiągniętych od Zgorzelskiego! Toż pojedziemy, zobaczymy, i zrobimy, co będzie w naszej mocy.
— Tak, pojedziemy i zobaczymy. Dobrej nocy, Tadziu.
— Co tobie jest, Helenko, jesteś okropnie bladą... co znaczy to niepojęte wzruszenie?
— Niepojęte, dla ciebie. Wszak chodzi tutaj o moją matkę, nie o twoją! Nic dziwnego, że nie mogę zdobyć się na tyle flegmy i zimna, co ty!
Pani Helena stała u drzwi, i mówiła te słowa z ręką na klamce, odwrócona ku panu Tadeuszowi, który w istocie siedział dotychczas bardzo flegmatycznie w swoim fotelu, i miał minę dobroduszną wprawdzie, ale na pozór obojętną, podczas gdy ona drżała na całem ciele i miała wzrok tak roziskrzony jak wówczas, gdy go się przestraszył pan Alfred. Była to od ośmiu lat pierwsza scena małżeńska w domu państwa Zameckich. Nie byłoby do niej przyszło, gdyby pani Helena nie była zamierzyła bądź co bądź dostać od męża sumę, potrzebną na cel, jak nam wiadomo, mniej pobożny od Niepokalanek. I gdyby okoliczności nie były tak naglącemi, pani Helena byłaby niewątpliwie umiała nakłonić Tadeusza do spełnienia swoich życzeń. Ale najzręczniejszy dyplomata pod presyą przykrego zbiegu okoliczności traci zwykłą swoją zimną krew i przytomność umysłu. To samo zdarzyło się pani Zameckiej. Pod każdym innym zręcznie zmyślonym pozorem mogła była wejść w posiadanie żądanej kwoty — historya zaś o chorobie p. Podwalskiej, właśnie dlatego, że była prawdziwą, nastręczała inne, racyonalniejsze sposoby wyjścia. Otóż pani Helena, zamiast uznać swoją niezręczność, i ponowić atak z innej strony, uczuła się nagle oburzoną do głębi. Pierwszy rąz prosiła męża o pieniądze, bo zawsze wystarczało najdelikatniejsze przymówienie się, ażeby go pobudzić do jak największej hojności. Prosiła go o pieniądze dla matki, dała mu do zrozumienia, że jej własnym uczuciom stałoby się zadość, gdyby mogła obdarzyć zakład bogobojny, nawiasem mówiąc, trudniący się wychowaniem panien. Odmówił jej, a co gorsza, wspomniał o stypendyach dla sierot opuszczonych, i poruszył przez to drugą, drażliwszą jeszcze strunę. Ztąd poszło, iż niebacznie napomknęła o swoich uczuciach ku matce, zapominając w uniesieniu, jak słabe o uczuciach tych wyobrażenie mógł mieć człowiek, który wiedział o braku naturalniejszych jeszcze uczuć w jej sercu. Jeżeli zaś to było niebacznem, to jeszcze bardziej niebacznym był wyrzut, mieszczący się w ostatnich jej słowach, wyrzut bardzo niesłuszny, bo p. Tadeusz już parę razy niezmiernie okazał się uprzedzającym i szczodrym, gdy p. Podwalska potrzebowała pomocy pieniężnej. Na nieszczęście, o ile pani Helena była rozdrażnioną, o tyle jej mąż zachował był całą swoją zimną krew i mógł przeto poczynić przynajmniej część tych uwag, które tu czynimy. Przeleciały one szybko przez jego umysł i wywołały w nim ogromne wzburzenie. Po raz pierwszy widział ją tak rozdrażnioną, i po raz pierwszy powiedział sobie, że pokochał kobietę złą i niewdzięczną, z gruntu złą i z gruntu niewdzięczną. To też wstał nagle, i wszystko co myślał, malowało się w jego twarzy. Czy nie mógł mówić, czy nie chciał dość, że popatrzył jej tylko w oczy i odwrócił się w milczeniu. Wyszła, nie zrozumiawszy w pierwszej chwili jego spojrzenia, ale utkwiło jej w pamięci. Zawierało ono w sobie sumę tego wszystkiego, czem — jak wiemy z jej dziennika i z jej rozmów z p. Zgorzelskim — Tadeusz mimo woli swojej przygnębiał ją oddawna. Wypowiadało ono całą ową wyższość jego moralną, o której daremnie kusiła się wmówić w siebie, że była urojoną, ba, z pewnego idealnego niby punktu widzenia, trywialną.

Mieszkańcy Rymiszowa zapewniają, że tej nocy w dwóch niezbyt od siebie odległych oknach zamku widzieć można było światło aż do wschodu słońca, a gdy już słońce było wysoko, jeszcze o jedno z tych dwóch okien odbijał się blask lampy. Kto dłużej czuwał, p. Tadeusz, czy pani Helena, tego nie wiem, wiem tylko, że ile razy widzę pojedyncze okno oświetlone bardzo późno w nocy, mimo woli przychodzi mi na myśli, że w tym domu ktoś musi być chory, albo nieszczęśliwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.