Idealiści/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

„Kochane Siostry!
„I nie wiele, i bardzo wiele mam wam do napisania o pierwszym dniu mojego pobytu w Rymiszowie. Przedewszystkiem obawiam się przycinków wuja, który zawsze utrzymuje, że my umiemy spisywać całe arkusze o niczem, a nie potrafimy napisać i jednej ćwiartki o czemkolwiek. Wuj ma podobnoś słuszność, i dlatego postanowiłam sobie jak najmocniej wystrzegać się długiego pisania o niczem. Ależ, mój Boże, o czemże mam pisać? Jabym tak rada pomówić z wami — to byłoby co innego — ale ten nieznośny papier, któremu nie można nic powiedzieć na ucho, który zawsze wszystko wypapla, w tej chwili mrozi mię swojem białem, chłodnem wejrzeniem. A jaki naperfumowany! Prawdziwy elegant z modnego świata — pożyczyła mi go panna Wanda, przyjaciółka pani Zameckiej, która od lat wielu bawi w tym domu. Ta panna Wanda ma, jak spostrzegłam, wiele sympatyi dla p. Zgorzelskiego, którego znacie, i który przyjechał tutaj dzisiaj na chwilę przed nami, bo powóz papy spóźnił się i musieliśmy czekać na dworcu kolei.... „Papy!“ Nauczyłam się nazywać tak kochanego, łaskawego mojego dobrodzieja, sam tego wymaga odemnie, i gniewałby się, gdybym go inaczej nazwała. W domu — to jest, u was, u drogiej cioci, zdawało mi się to rzeczą tak łatwą, tak naturalną — nie myślałam nigdy nawet, bym go mogła nazywać inaczej! Wiecie jak dobrym jest dla mnie, i że rodzony ojciec nie mógłby być lepszym.... Ale tutaj! Tutaj nie mogę odważyć się, wymówić to słowo, i w istocie przez cały dzień starałam się uniknąć sposobności wymówienia go — brzmiałoby opacznie.... wszystko tutaj wydaje mi się opacznem!
„Najlepiej podobnoś będzie, jeżeli wam opowiem w porządku wszystko, jak było. Wjechaliśmy, jakby do fortecy jakiej, przez most i bramę murowaną na duży dziedziniec zamkowy. Jaki zamek! Kamienice w mieście bywają większe, piękniejsze, weselsze, ale za to ten poważny, szary budynek o staroświeckich kształtach, budzi we mnie takie uszanowanie, jak kościół... W dzień lubiłabym mu się przypatrywać, zaludniać go w myśli postaciami rycerzy i dam z dawnych wieków... teraz, o zmroku, mrowie mię przechodzi... wszak wiecie, jakam ja śmieszna z mojemi zabobonami.... Na moje szczęście, kochany papa przeznaczył na moje usługi — wyobraźcie sobie, na moje usługi! jakąś bardzo dobrą dziewczynę, która będzie spała ze mną w jednym pokoju, i która także boi się tych wysokich komnat, tych obrazów na ścianach i sufitach, i tych staroświeckich, dziwnie ogromnych sprzętów, jakich pewno nie widziałyście. Powiada Kseńka — Kseńka jej na imię — że tu w zamku coś straszy, drży więc nieboga i tuli się w kącie, chowając nogi pod siebie — to mi dodaje nieco odwagi. Dobrze to wujcio powiada, że człowiek często odważniejszym się staje w towarzystwie tchórzów. Kto wie, gdyby kto trzeci był tu ze mną i Kseńką, stałby się może walecznym, jak Bayard.
„Otóż, na ganku zamkowym, powitała nas pani Zamecka. Nie wierzyłabym moim własnym oczom, ale Wandzia — to jest, ta panna Wanda, o której wspomniałam, mówiła mi także, że jest zadziwiające podobieństwo między nami, to jest, nie między mną a Wandzią, ale między mną a panią Zamecką. W pierwszej chwili zdawało mi się, że sama siebie widzę w źwierciedle, ale potem.... o, za nic w świecie nie chciałabym być podobną do niej! Nie uwierzycie, jak niemiłym był wyraz jej twarzy, gdy spojrzała na mnie i odwróciła oczy, niby błędne.... Jestem pewną, że jeżeli i wtenczas jeszcze byłam podobną do niej, nikt mię kochać, ani lubić nie może....
„Papa był bardzo wzruszonym, gdy mię przedstawiał swojej żonie — a ona.... ona przystąpiła do mnie, i pocałowała mię w czoło. Moje drogie! — może to szaleństwo z mojej strony, ale powiadam wam, że gdybym w tej chwili poczuła pocałunek podobny, umarłabym z przerażenia. Zdawało mi się, że mię trup całuje....
„Musi to być zapewne jedna z tych hallucynacyj, z których wujcio starał się wyleczyć mnie perswazyą i rozumnemi przedstawieniami. Cóż jam temu winna, że nie mogę oprzeć się własnemu dziwactwu! Są chwile, kiedy mi stają w duszy wszystkie strachy, które się tam zagnieździły od dawna, i które znikają, gdy jestem z wami, z ciocią, w dzień biały... Tutaj wciąż mi straszno i nieswojsko, a serce tak mi się ściska, jak gdyby się coś okropnego wydarzyć miało. Kochana Franiu i Adelciu, zmiłujcie się, piszcie do mnie natychmiast, czy wszyscy zdrowi, ciocia, wujcio i wy, moje drogie! Nie zdołacie nigdy wyobrazić sobie, jak mię dręczy ta moja niedorzeczna chorobliwa trwoga. Wczoraj, gdyśmy wróciły z apteki, ni ztąd ni zowąd coś mię zaczęło niepokoić, w nocy miałam sny przykre i przestraszyłam aż ciocię. Teraz to znowu wróciło — ale w dzień, o w dzień... gdybyście wiedziały, domyśliłybyście się zaraz, że nie miałam czasu myśleć o strachach...
„Pan Wacław jest tutaj. Gdy wszedł do salonu i ujrzał mię — ale może i to halucynacya! — dosyć, że zdawało mi się, iż był zmięszanym. Niewątpliwie zdawało mi się tylko, bo dlaczegoż miałby się mięszać? Zdobyłam się na odwagę i poszłam przywitać się z nim. Jużci, jeżeli ma żal do kogo, to jeszcze z tego nie wynika, ażebyśmy jako obcy sobie zupełnie, nie......
(Tu w oryginale znajduje się luka, spowodowana zalaniem się atramentu w kilku wierszach. Kopista przypuszcza, że autorka nie mogąc znieść widoku wyrazów, które nakreśliła, zalała je łzami. Zdania rzeczoznawców nie zasięgano, bo nie było powodu. Dalszy czytelny ciąg manuskryptu brzmi, jak następuje:)
„...... ale mało mówił. Przy obiedzie pani Zamecka chciała posadzić go między sobą i panną Wandą, — nie mogę nazywać ją Wandzią, chociaż przyrzekłyśmy sobie prawie przyjaźń dozgonną; ale cóż, kiedy czuję, że ona nie ma dla mnie sympatyi — otóż papa kochany zrobił uwagę, że to miejsce należy się panu Zgorzelskiemu, a nam kazał siąść obok siebie, po drugiej stronie pani domu. Dalipan, że nie wiem, co się ze mną działo, ksiądz proboszcz i doktór gwarzyli bardzo wesoło. Musiałam być bardzo roztargniona i śmieszna, ale nie spostrzegłam tego, aż przy pieczystem, którego nie wzięłam z półmiska, ale natomiast wyobraźcie sobie! nabrałam kopiasty talerz sałaty, tak, że nie wiele zostało dla drugich. Machinalnie biorę widelec i niby chcę jeść — spostrzegam, com zrobiła, i omal nie ginę z konfuzyi. Papa rozśmiał się serdecznie i wszyscy za nim, mnie się już na płacz zbierało, ale papa wstawszy z miejsca, przyszedł do mnie, pocałował mnie w czoło, pogłaskał po twarzy i szepnął mi do ucha „serce nie ma oczu“. Nie wiem dlaczego, wśród łez, rozśmiałam się także, a tymczasem ksiądz proboszcz wstał z kieliszkiem w ręku i rozpoczął długą oracyę, z której pamiętam tylko tyle, że cieszył się z powrotu kolatora, i z tego, że ma nową duszyczkę w swojej parafii, i że jako sługa Boga miłości pragnął, ażeby wszystkie duszyczki miłowały się między sobą, i że potem tych duszyczek będzie coraz więcej, a parafia rymiszowska stanie za biskupstwo — z czego wynikło, że ksiądz proboszcz pije za zdrowie swojej nowej duszyczki, i że tą duszyczką jestem ja. Potem, ktoś mi kazał wziąść kieliszek do ręki, nie wiem już kto, i nagle ujrzałam przed sobą rękę p. Zgorzelskiego, także z kieliszkiem, a spojrzawszy mu w oczy, wzdrygnęłam się i wylałam wino na obrus, i znowu wszyscy śmiali się do rozpuku, bo oczywiście musiałam mieć minę bardzo niedorzeczną. To mię tak ubodło, że przyszłam do siebie, i naraz zerwałam się jak Demostenes, albo jaki szlachcic w Senatorskiej Zgodzie, i wyrecytowałam księdzu proboszczowi podziękowanie — jak was kocham — tej treści, że są duszyczki wybrane, a inne tylko powołane, i że pragnęłabym należeć do wybranych. W tej chwili ksiądz proboszcz przypadł do mnie i mało mnie nie udusił w swoich uściskach, i musiałam nietylko trącać się kieliszkiem z nim i z p. Wacławem, ale nawet wypić trochę wina. Nie uwierzycie, jaka to zacna i święta dusza, ten proboszcz tutejszy, — wiecie, to ten sam, co pana Wacława jako sierotę przytulił i wychował, i o którym tyle od p. Wacława słyszałyśmy? Domyślacie się, jak serdecznie ucałowałam jego uczciwe ręce, i jak mu byłam wdzięczną. Wkrótce atoli, gdy panowie jeszcze ciągle pili wino, śmiali się i rozprawiali, pani Zamecka, która dotychczas nic nie mówiła, powiedziała, że angielskim obyczajem wypada nam zostawić ich samych i pójść do ogrodu. Na tem skończył się obiad, a zaledwie byłyśmy w ogrodzie, przyłączył się do nas p. Zgorzelski, z tem, że „niechaj się starzy wygadają, a on tymczasem musi mi robić honory Rymiszowa, i pokazać mi ogród francuski, szpalery, cieplarnię, i park angielski.“ Biedna panna Wanda, której należała się przynajmniej połowa tych atencyj, spoglądała na mnie jak na straszną jaką winowajczynię, ja zaś nie mogłam wierzyć moim oczom i uszom, by ten p. Zgorzelski, po tem, co wiemy, mógł zachowywać się tak śmiało i z taką pewnością siebie. Bez namysłu powiedziałam mu, że park w Rymiszowie musi być znacznie dłuższy od naszego podwórza w mieście, i że nie wiem, czy można dobiedz na jego koniec tak prędko, jak u nas do bramy. Zrozumiał mię podobnoś, bo od tej chwili uwolnił mię od swoich „usług“ — ale panna Wanda od tego czasu ani słowa nie przemówiła do mnie tak szczerze i serdecznie, jak przed obiadem. Co się tyczy pani Zameckiej, nie słyszałam z jej ust nic, oprócz bardzo ceremonialnej „dobrej nocy“ przed godziną. Mówią, że ma być bardzo rozmowną, dowcipną i miłą — nic z tego wszystkiego nie uważałam, i sama nie wiem, co mię tak odpycha od tej kobiety. A papa mówił, że ona będzie mi matką i że kiedyś tak ją nazywać będę! Nigdy, nigdy! bałabym się zostać z nią sam na sam — boję się jej dotknięcia i nie wiem dlaczego, zdaje mi się, że i ja nie mam u niej łaski. Za to papa jaki dobry, jak myśli o wszystkiem, czego mogę potrzebować, jak się zajmował tem, by mi było wygodnie i swobodnie! Ale już północ dochodzi, i Kseńka usnęła mimo strachów, kończę więc i całuję was i t. d.
W jednej kopercie z tym listem, panny Skryptowiczówny otrzymały drugi, krótszy, pisany tej samej nocy, który dla uzupełnienia spisu aktów dołącza się tutaj.
„Całą noc nie zmrużyłam oka — zdawało mi się, że to ta śmieszna moja obawa jakichś nieistniejących „strachów“ usnąć mi nie daje, ale teraz już przecież dzień biały, choć jeszcze bardzo wcześnie, a ja nie mogę pozbyć się mojego niepokoju. Być może, że za wiele myślałam o... To wszakże nie nowina, od dawna już we śnie i na jawie nie myślę o niczem innem. Dobrze to wujcio powiada, że nauki robiłyby pod opieką naszą olbrzymie postępy, gdybyśmy rozmyślały o czemś rozumnem tyle, ile rozmyślamy o „bzdurstwach“. Nie zgadzam się tylko na ten ostatni wyraz, zresztą, niestety, zmuszoną jestem przyznać słuszność wujciowi, że nasza cierpliwość i drobnostkowość w spostrzeganiu, a wytrwałość w rozmyślaniu, wyszłaby na dobre matematyce, fizyologii, albo chemii. Wujcio zaraz dodaje, że matematyka, fizyologia albo chemia musiałyby w takim razie nie mieć więcej jak trzydzieści lat, i musiałyby mieć piękne czarne wąsiki..... Cóż robić, już się nam zmienić niepodobna. Widzę tylko, że panowie myślą o nas mniej, niż my o nich, skoro mieli czas spostrzedz i wymyślić tyle mądrych rzeczy.
„My jeżeli wymyślemy co, to mówiąc w pokorze ducha, zawsze coś niedorzecznego. Nie uwierzycie, jaka fraszka trapi mię znowu od wczorajszego południa. Przypominacie sobie, że ciocia wyłajała nas trochę za nasze uwagi o spotkaniu z p. Zgorzelskim, przedwczoraj w aptece. Pomimo napomnień cioci, nie mogło mi wyjść z myśli, co też ten pan wyjmować mógł ze słoja w nieobecności aptekarza? Przeczytałam napis na słoju, ale zapomniałam go, i mimo całego natężenia myśli nie mogłam sobie przypomnieć, chociaż zdawało mi się, że znam wyraz łaciński czy grecki, który w ten sposób wypadł mi z pamięci. I znowu żałowałam, że p. Wacław nie uczył nas dłużej chemii....... Jak was kocham, usypiając ostatni raz pod jednym dachem z wami, wbrew twierdzeniu wujcia, myślałam o chemii, ale oczywiście nic wymyślić nie mogłam...
„Wczoraj rano, wśród nowych a tak głębokich wrażeń, wyszło mi to wszystko z głowy. Po obiedzie natomiast, i po owej przechadzce w ogrodzie, w której przyłączył się do nas p. Zgorzelski, gdyśmy wróciły na werandę, pani Zamecka zaproponowała pannie Wandzie, ażeby mi pokazała „gospodarstwo kobiece.“ Prawda, że siedziałam jak trusia, i że można było przypuszczać, iż gęsi, indyki, gołębie i krówki zabawią mię lepiej niż towarzystwo ludzkie; Panna Wanda wstała, nie mówiąc ani słowa, i miałyśmy już odchodzić, gdy naraz papa, jakby odgadywał moje myśli, odezwał się, że może p. Wacław „zechce towarzyszyć pannom“, bo wycieczka nasza miała być dość daleką. Naraz zerwał się i p. Zgorzelski, ofiarując nam swoją rycerską opiekę, ale p. Zamecka zagadnęła go, czy porobił jej sprawunki w mieście, i zamiast iść z nami, musiał iść do swego wózka i rozpakowywać tłumoki, podczas gdy my troje ruszyliśmy ku bramie zamkowej. Tutaj zastanowiły mię różne zabytki z czasów, gdy zamek był warownym, a p. Wacław objaśniał nam ich znaczenie z całą znajomością rzeczy. Oglądałyśmy strzelnice w murach, przyrządy do zwodzenia mostu, i do spuszczania brony — a ja tymczasem uważałam zdaleka, że pani Zamecka wyszła na ganek, a p. Zgorzelski, zbliżywszy się, oddawał jej jakąś maleńką paczkę, owiniętą w papier. Wiecie, że mam wzrok doskonały — otóż widziałam dokładnie, że pani Z. chciała rozwijać paczkę, ale p. Alfred zatrzymał ją szybkim giestem i miał wyraźnie coś nakształt przestrachu w twarzy. Wszystko to uderzyło mię, nie wiem dlaczego — zastanawiałam się, co by to mogł być za sprawunek w takiej niewielkiej paczce, zwłaszcza gdy nasze kobiece sprawunki zwykle zajmują nierównie więcej miejsca, i dlaczego pan Zgorzelski nie chciał, ażeby pani Zamecka rozwijała paczkę? Gdyśmy wróciły na werandę, trafiłyśmy na reprymendę, którą dawał papie lekarz z Korytnicy, dr. Chimerski. Pokazuje się, że papa cierpi na astmę i miewa czasem bardzo silne ataki, a pod żadnym warunkiem nie chce się leczyć, utrzymując, że każda kuracya jest gorszą od choroby. Doktor począł żartować na ten temat, że p. Zamecki złożył sobie towarzystwo z księdza i lekarza, ażeby być uwolnionym od dewocyi i od leków — a pani Zamecka nadmieniła, że zamierza stać się lekarką, i że sprowadziła przez p. Zgorzelskiego akonit i inne środki homeopatyczne dla chorych we wsi. Rozpoczął się spór o homeopatyę i allopatyę, podczas którego ja starałam przypomnieć sobie, czyli ingredyencya, którą p. Zgorzelski brał ze słoja w aptece, nie nazywa się przypadkiem akonit? Przypomniałam sobie dokładnie, że nie, i nakoniec zapytałam pannę Wandę, czy nie ma jakiego dzieła, traktującego o chemii? Odpowiedziała, że nie ma, ale za to dr. Chimerski ofiarował mi całą swoją bibliotekę, a p. Wacław wspomniał, że ma bardzo przystępnie napisaną książkę o chemii, którą mi przyszle. Dotrzymał słowa i zaraz po napisaniu pierwszego listu do was, wzięłam się do wertowania tego dzieła. Najbardziej interesowały mię notatki ołówkiem, czynione na marginesach jego ręką, choć były to same tylko uczone uwagi, zupełnie dla mnie niezrozumiałe.
Podziwienia godną jest rzeczą, ile on wie, a jaki przytem skromny! Podczas owej rozprawy o homeopatyi powiedział zaledwie słów parę, a ze sposobu, jak je doktor przyjął, widzieć można było zaraz, że miały one więcej wagi niż to wszystko, co mówili inni. Nic dziwnego — on tyle pracuje... cały zatopiony jest w swoich naukach.... Znowu przypominają mi się słowa wujcia, że mężczyzni uczą się, ażeby wiedzieć, a my, ażeby się popisywać wiadomościami, i to, chociaż z natury jesteśmy ciekawsze od mężczyzn..... Ma się rozumieć, że męzka nauka bardziej zaprząta głowę i mniej zostawia czasu do myślenia o czem innem... Ale, miałam mówić o książce, którą mi dał p. Wacław. Otóż znalazłam w niej to słowo, którem była zapomniała. Jest to „Cyankalium“, czyli po polsku, sinek potasu. Teraz już najdokładniej przypominam sobie, że taki, a nie inny był napis na słoju, i pojmuję, dlaczego aptekarz, wszedłszy, zamknął na klucz szafkę, w której znajdował się słój, nim zapytał, czego żądamy. Pamiętacie może, że p. Wacław tłumaczył nam, iż cyankalium jest bardzo gwałtowną trucizną. To tłumaczy mi niepokój, jakiego doznaję od chwili naszego spotkania z panem Zgorzelskim w aptece. Nie mogłam sobie przypomnieć wyrazu, ale pamiętałam rzecz samą, i dotychczas łamię sobie głowę nad tem, poco komu takiej trucizny? Być może, że gdyby nie mimowolny wstręt, który czuję do p. Zgorzelskiego, i gdyby nie moje usposobienie, dzięki któremu przeczuwam nieraz jakieś klęski i nieszczęścia, które później, z łaski Bożej, nie wydarzą się wcale, nie zwracałabym najmniejszej uwagi na to wszystko, co tu piszę, i co prawdopodobnie nie ma najmniejszego sensu. Teraz dopiero, przeczytawszy, com napisała, wobec słońca, które uśmiecha się do mojego okna przez zieloną gęstwinę liści, uważam, że bawię was samemi sennemi niedorzecznościami, wylęgłemi wśród cieniów i strachów nocy. Cyankalium, p. Zgorzelski, sprawunki, p. Zamecka — wszystko to nie ma i nie może mieć najmniejszego związku z sobą, i nawet najbujniejsza moja wyobraźnia nie zdoła wykomponować takiego związku. Radabym spalić ten list i napisać wam coś rozsądniejszego, ale mówiono mi, że posłaniec na pocztę odchodzi bardzo wcześnie, i nie ma już innej rady, jak tylko włożyć w kopertę cały ten groch z kapustą, i posłać go wam, abyście się śmiały ze mnie. Tylko, na miłość Boga, nie pokazujcie moich listów wujciowi — że ich sam nie zażąda, tego jestem pewną. Całuję was itd.“
Z treści tych listów wiemy, jak Helenka przepędziła pierwszą noc swoją w zamku rymiszowskim, i że oprócz dwóch okien, widzialnych ze wsi, można było jeszcze i w trzeciem, od strony ogrodu, widzieć światło aż do wschodu słońca. Co więcej — podobne zjawisko można było obserwować i na plebanii. Ks. Chyżycki, wróciwszy tam pod wieczór z Wacławem, i usiadłszy na ganku, przypatrywał się jakiś czas uważnie swojemu zamyślonemu wychowankowi. Nakoniec jakby ciągnął dalej urwaną rozmowę, odezwał się:
— Nie ma co mówić, bardzo piękna dziewczyna. W główce, jak się zdaje, dobrze, a w sercu także nie najgorzej.
Wacław zarumienił się, bo go proboszcz schwytał na gorącym uczynku. W istocie nie myślał w tej chwili o niczem innem, jak tylko o tej pięknej, dobrej główce, i o pięknem, dobrem sercu. Myśli jego zatrzymały się były na chwili, w której go zmięszanego jak studenta, przyszła powitać tak serdecznie, z takim wyrazem w oczach... Wrażenie, jakiego doznał wówczas, trwało w nim ciągle, czuł jeszcze uścisk jej ręki i serce rozpływało mu się jeszcze pod jej spojrzeniem. Nie zdawał sobie sprawy z uczuć, które doznawał, a im bardziej nieokreślone, tem bardziej były one błogie. Głos proboszcza wyrwał go z tego miłego letargu, popatrzył wkoło, jak człowiek z omdlenia przywołany do zmysłów, i czuł się prawie niemile dotkniętym, że kto drugi mógł w tej chwili myśleć o Helence, i przerywać jego słodkie otrętwienie, akcentem rzeczywistości. Ale przypomniał sobie, że tym drugim był najżyczliwszy przyjaciel, największy dobrodziej, jakiego miał na świecie, i słuchał w milczeniu, podczas gdy ksiądz prawił dalej:
— Bardzo jeszcze młoda, ma lat zaledwie szesnaście. To bardzo dobrze! Jeżeli ci sprzyja, a sądzę, że ci sprzyja, to za sześć lat będzie taką samą, jak dzisiaj, a za sześć lat, ty będziesz miał stanowisko w świecie i wszelkie skrupuły upadną. Tymczasem możesz kochać się i pracować. Miłość uprzyjemnia pracę, a praca nie daje usychać z miłości.
— Wy, ojcze, zawsze macie słowo pociechy dla mnie. Bóg wam zapłać za wasze dobre serce!
— Ach, ty, ty, mazgaju! Znowu masz łzy w oczach. Że też żaden Rusin nie może kochać się, żeby nie beczał przy tem! Wartoby, abyś kiedy pojechał w moje strony, na Mazury. Tam chłopcy i dziewczęta kochają się śpiewając wesoło, śmiejąc się i tańcząc. Nikt nie wzdycha i łez nie roni. Zamiast waszych melancholicznych dumek, żwawy krakowiak wyraża tam uczucia, a przecież i tam ludzie mają serca, tylko ich nie kwaszą niepotrzebnym smętem. Powiedz ty mnie, czemu ty masz taką smętną minę, jakbyś szedł za pogrzebem? Czyś jeszcze nie kontent z twojej panny? Czy wątpisz, że za kilka lat będziesz mógł śmiało prosić o jej rękę?
— Za kilka lat, ja będę miał skromne utrzymanie, które wystarczyłoby w innych warunkach, ale ona zawsze będzie bogatą dziedziczką, szlachcianką, panią, a ja człowiekiem z ludu. Te różnice społeczne zatarły się u nas tylko na oko; w gruncie, w przekonaniach, istnieją one jak dawniej. A potem, zkądże ja mam być tak zarozumiałym, bym przypuszczał, że ona... że mi jest życzliwą?
— Mazgaj! mazgaj! Staje jak student przed kochanką, ona biegnie do niego, chwyta go za rękę i patrzy mu w oczy tak, że ja sam byłbym ją chętnie uściskał, a on lamentuje nie wiem nad czem, chyba nad tem, że mu się nie oświadczyła sama. Szlachcianka — pani — dziedziczka! Jestem przekonany, że u Skryptowiczów nie nauczyła się zaglądać do herbarza, a jeżeli będzie miała rocznie kilka tysięcy odziedziczonych, to ty będziesz miał tyleż zapracowanych. Idź przejść się w pole, albo do twego pokoju, i staraj się pozbyć tej zafrasowanej twarzy, bo mię gniewasz!
Wacław poszedł do swego pokoju, i w jego to oknie można było widzieć do rana, czwarte tej nocy światło w Rymiszowie.
Społeczeństwo nasze wychowuje największe sprzeczności, wyrastające jedne tuż obok drugich, jak rośliny w botanicznym ogrodzie. Las bywa przeważnie złożonym z drzew liściowych albo szpilkowych — dąb i sosna wykluczają się w nim niejako nawzajem, i tylko sztuczna hodowla może zmusić najrozmaitsze drzewa, krzewy i zioła do rozwijania się na jednej, niewielkiej przestrzeni. Taką sztuczną hodowlą jest cywilizacya nowoczesna — lasem było społeczeństwo pierwotne. To ostatnie, zdaniem poetów i wszelkiego rodzaju wielbicieli temporis acti, miało być lepszem, moralniejszem, ludzie szli w niem częściej za popędem uczucia, zdolniejszymi byli do poświęcenia się, mniej goniącymi za korzyścią materyalną. Wśród tego atoli szlachetnego samoposiewu rycerzy i pasterzy, cywilizacya zaszczepiła nowy rodzaj ludzi, pracą rąk i głowy dążących do zajęcia pośredniego stanowiska między rycerzami, a kmiotkami i pasterzami. Ten nowy „przebrzydły naród kupców i adwokatów“, jak go nazwał Zygmunt Krasiński, ma być przedstawicielem materyalizmu i egoizmu bezwzględnego; zamiast duszy i serca, ożywia go kilka formułek matematycznych; zamiast odbierać wrażenia i powodować się niemi, on spostrzega, bada i rozumuje. Jeżeli tak jest w istocie, nie czuję się powołanym bronić bezdusznego i bezsercowego kierunku „nowych ludzi“; jeżeli tak nie jest, „trzeci stan“ nie dał mi mandatu, ażebym w jego imieniu odpierał niesłuszne zarzuty. Z powieścią moją nie ma to zresztą związku w tak ogólnem znaczeniu. Uwagi niniejsze odnoszą się tylko do jednego szczegółu, do jednej, dość ważnej sprawy ludzkiej, do tego mianowicie, jak się ludzie żenią.
Już patryarchowie biblijni nie lekceważyli względu na ilość wielbłądów i trzód różnego rodzaju, będących w posiadaniu przyszłego ich teścia. Kobiety bez posagu wchodziły w ich dom lub pod ich namiot tylko jako niewolnice. Hagar z jednej, a Rebekka, Lia i Rachel z drugiej strony są tego dowodem. W ten sam sposób, jak biblijni Hebrejczycy, zapatrywały się na małżeństwo i inne pierwotne społeczeństwa. Wszystkie najbardziej rozczulające skazki i poezye ludowe kulminują w tem, że ktoś ożenił się z królewną lub wyszedł za mąż za królewicza, a potem oboje żyli długo i byli szczęśliwi. Tradycye te przechowały się do dni naszych, i nikt bardziej nie krzywdzi dzisiejszych, cywilizowanych czasów, jak ten, kto im przypisuje wynalazek gonienia za posagiem, lub sprzedawania wdzięków i młodości za mamonę i stroje. Owszem, właśnie małżeństwo, w którem względy materyalne żadnej nie odgrywają roli, jest na wskróś nowoczesnym wynalazkiem. Jeszcze tylko w tych warstwach, które są zabytkami pierwotnego społecznego ustroju, przeważa wyobrażenie, iż małżeństwo powinno być połączone z ugruntowaniem lub polepszeniem bytu materyalnego. Ludzie pracy, do których nie należą ani średniowieczni rycerze, ani pasterze, pobierają się, aby pracować wspólnie. Wyjątki zdarzają się tu i tam, niemniej przeto pewną jest rzeczą, że tylko w pewnych sferach ożenienie się „poniżej stanu“, t. j. bez zysku materyalnego, uchodzi za rzecz niemal hańbiącą, a tylko w pewnych innych sferach zdarzają się skrupuły, jakie miał Wacław.
Strawił on noc bezsenną, rozważając to wszystko, co zaszło wczoraj i co mu mówił proboszcz. Chwilami owładało go napowrót to słodkie uczucie, które mu nie pozwalało myśleć i rozumować — uczucie, wywołane niespodzianem spotkaniem z Helenką. Nie widział, nie czuł nic, oprócz jej spojrzenia, które zdawało się mówić: kochaj mię, ufaj mi, nie odpychaj mnie! ale wyrywał się z przemocą z pod władzy tego czaru i wracał do dawnych, gorzkich myśli. Gorycz ta była po części dawniejszą, niż pierwsza znajomość z Helenką. Odkąd począł zastanawiać się nad sobą i nad swojem położeniem w świecie, przygniatała go myśl, że zawdzięcza wszystko dobrodziejstwom zacnego wprawdzie i dobrego, ale zawsze obcego człowieka. Takie czuł upokorzenie z powodu swojego sieroctwa, tak mu ciężyła ta zawisłość, która mu się wydawała żebraczą, że dzieckiem jeszcze dokładał wszelkich starań, aby przynajmniej, ile możności, mało potrzebować dobrodziejstw. Nie było między rówieśnikami jego żadnego, któryby tak szanował odzież; suknie, z których wyrastał, były prawie jak nowe, i proboszcz musiał gniewać się na seryo, nim go nakłonił do przyjęcia nowych, zastosowanych do jego wzrostu. Oprócz najniezbędniejszych książek i przyborów szkolnych, nie chciał nigdy przyznać się, czego mu potrzeba; nieraz uczył się z książki, pożyczonej na chwilę od kolegi, a mimo to robił celujące postępy w naukach. Ks. Chyżycki, który odgadł hardą naturę w swoim wychowanku, wyśledził to wkrótce, zburczał go i odtąd nie spuszczał się już na niego, ale wypytawszy profesorów, zaopatrywał go we wszystko. Później Wacław zaczął starać się o lekcye, i od tego czasu rozpoczęła się formalna walka między nim a księdzem, który utrzymywał, że obciążony pracą młodzieniec nie będzie miał dość czasu do poświęcenia się własnym studyom, podczas gdy Wacław robił coraz świetniejsze postępy i coraz więcej zarabiał na własne utrzymanie, tak, że w ostatnich latach obchodził się zupełnie bez pomocy proboszcza. Udzielanie lekcyj wprowadziło go w domy, w których mógł nabyć ogłady towarzyskiej, ale w których także dowiedział się, jak ludzie majętni zapatrują się na tych, którzy nic nie mają. Skorzystał z jednej i z drugiej nauki: obok znajomości świata, spotęgował w sobie to uczucie gorzkiej dumy, stanowiące główny rys jego charakteru. Uczucie to jak cień ścieliło się obecnie między nim a Helenką. Wiedział, że miała majątek. Nie znał jej pochodzenia, ale przypuszczał, że należała do rodziny, w której pod gładkiemi i grzecznemi pozorami ukrywać się mogły niewykorzenione przesądy, dotyczące stanowiska i mienia. Słyszał, że mogła być kiedyś dziedziczką Rymiszowa. W tym Rymiszowie najwybitniejszym „demokratą“ był p. Zamecki. Demokracya wszakże nie przeszkodziła p. Zameckiemu zrestaurować stary, średniowieczny zamek i odświeżyć herby na bramie. Ks. Chyżycki dowodził wprawdzie, że był w tem tylko pewien pietyzm dla przeszłości i objaw przytem artystycznego smaku, ale mogła być także duma szlachecka. Zamki, herby, liberye! Dziad Wacława bywał kozakiem w takim zamku i nosił taką barwę! A on miał sięgać po rękę Helenki i w ostatniej chwili dopiero dowiedzieć się, że to było zuchwalstwem z jego strony! Ona sama tak mogła przyjąć jego zabiegi; któż może wiedzieć, co się ukrywa na dnie umysłu szesnastoletniej dziewczyny! Po latach, gdyby on sobie zdobył nawet stanowisko niezależne i szanowane, w niej obudzić się mogło poczucie różnicy towarzyskiej i społecznej, która ich dzieliła. Czy nie lepiej było zawczasu odepchnąć wszystkie nadzieje i złudzenia, uciec gdzieś daleko i zapomnieć?
Zapomnieć! A gdyby ją znowu spotkał przypadkiem, gdby przystąpiła do niego jak wczoraj z tem słodkiem, na pół łzawem spojrzeniem, z dłonią wyciągniętą do serdecznego powitania? Czy podobna zapomnieć choćby to jedno spotkanie?
Tak to naprzemian rozumował nasz bohater i dochodził zawsze do punktu, na którym rozumowanie nic już nie pomagało. Ktokolwiek kiedy staczał podobną walkę z sobą, ten wie, że kończy się ona zawsze rozpaczliwą jaką decyzyą, dzięki której zarówno rozum jak i uczucie nasze ponoszą stanowczą klęskę. Wacław postanowił więc nie słuchać proboszcza, ale zerwać układ z p. Zameckim i wynosić się jak najprędzej i jak najdalej w świat, za oczy. Ksiądz Chyżycki, odprawiwszy mszę bardzo rano, kazał go prosić na kawę.
— Nie spałeś w nocy, jak widzę, bo masz oczy zaczerwienione — rzekł proboszcz.
— Gorąco...
— A, to prawda! Zaledwie ósma godzina, a termometr wskazuje dwadzieścia sześć stopni. Nie pamiętam tak skwarnego lata. Nie dziwię się wcale, że Zamecki tak często dostaje teraz napadów swojej astmy. Sam ledwie oddycham, tak mi duszno. Uf!
Proboszcz był dobrej tuszy i czerwony w twarzy. To oszczędziło mu przykrości, jakąby mu było sprawiło usłyszenie słów, które Wacław miał już na ustach. Chciał zawiadomić księdza natychmiast o swojem postanowieniu, ale na widok jego apoplektycznej miny odłożył to na później, wiedział bowiem, że go zmartwi.
— Ktoś musi być chorym w zamku — zauważył w tej chwili kucharz Jacenty, który często zwykł był wtrącać się do rozmowy, krzątając się po pokoju. — Konie poszły po doktora — dodał.
— Tak wcześnie? Z pewnością ktoś zachorował! Daj mi Jacenty kapelusz i laskę, pójdę dowiedzieć się, co się stało. Nie turbuj się, mój Wacławie, wrócę zaraz i powiem ci, co się dowiem; zbladłeś jak ściana, mój chłopcze, napij się wody!
Ktoś zachorował w zamku! A w tym zamku znajdowała się ona! Ona, od której chciał uciekać, którą chciał zapomnieć!
Obawy okazały się płonnemi. P. Zamecki miał wprawdzie rano bardzo silny atak astmy, połączony z chwilową nieprzytomnością, ale teraz było mu już całkiem dobrze. P. Zamecka skarżyła się na gwałtowną migrenę, ale i to nie było powodem, dla którego posłano po doktora. Właściwym powodem był nadzwyczajnie długi list, który posłaniec przywiózł z poczty i który mimo długości swojej pochodził od p. Skryptowicza i cały pisany był jego ręką. P. Zamecki otrzymawszy go, poszedł do pokoju swojej żony i zastał ją mocno cierpiącą.
— Zirytowałaś się wczoraj, moja duszo, i z tego powodu dostałaś tak nieznośnej migreny — powiedział. — Przyczyniłem się i ja do tego, bo w istocie, pomimo tego, co mówił Zgorzelski, nie wiem dlaczego nie uwierzyłem z początku, by mama była tak mocno chorą. Niestety, jest tu list od Karola, który potwierdza nietylko to, co mi mówił o mamie, ale przedstawia całą rzecz jeszcze w gorszem świetle. Nie ma ani chwili do stracenia, musimy natychmiast jechać do miasta. Czytaj!
List brzmiał:
„Kochany Tadeuszu! Katastrofa, którą przewidywałem, nastąpiła. Ciotka Podwalska dostała pomięszania zmysłów na dobre, przez co zresztą bynajmniej nie chcę powiedzieć, by go nie miała oddawna. Z początku było to tylko egzaltacyą uczuć religijnych, mojem zdaniem chorobliwą, ale nie przynoszącą przynajmniej innej szkody, oprócz materyalnej. Powoli zaczęła wszakże nietylko oddawać na klasztory, kościoły wszystko co miała, ale także dziwaczyć w sposób skandaliczny. Uroiło jej się, że jest potępioną, że szatan opętał ją, a jej anioł stróż, którego nazywa świętym Zygmuntem, odstąpił od niej. Przeszłego tygodnia spotkawszy na ulicy moją żonę, opowiadała jej, że szatan wskoczył w nią w postaci ogromnej ropuchy i że ks. Stodolski wypędził go święconą wodą. Zdaje się wszakże, że później musiał żałować święconej wody, bo szatan wrócił znowu, i choroba weszła w drugie stadyum. W tym stanie przestała zupełnie używać pokarmu i napoju, zaczęła targać suknie na sobie i pleść niestworzone rzeczy. Między innemi powtarza ciągle, że własną córkę nowonarodzoną dała zjeść wilkom, i wczoraj zatrzymała na ulicy jednego z moich znajomych, prosząc, ażeby jej pokazał, gdzie jest sąd karny, zważywszy, iż zamierza oddać się w ręce sprawiedliwości za zbrodnie, które popełniła. Przyprowadzono ją do mnie, i tu dla odmiany, wpadła w zapał kaznodziejski, mieniąc się siostrą Matki Boskiej, posłaną na świat w celu nawracania grzeszników. Apostolstwo to skierowało się oczywiście w pierwszej linii ku mnie i ku mojej żonie. Byłoby to pół biedy jeszcze, ale na nieszczęście, dostała coś nakształt napadu epileptycznego, po którym wypocząwszy trochę, zaczęła na nowo skarżyć się, że jest w mocy złego ducha, że zabiła dziecko i t. d. To trwało dość długo; lekarz przywołany zastał ją wszakże w chwili, gdy była spokojniejszą, i zapewne dlatego nie ostrzegł nas, jakie mogą być dalsze następstwa. Dość, że przed chwilą zaledwie przeszkodziłem jej poderznąć sobie gardło nożem. Niechaj Helena decyduje się czemprędzej, co robić w tym wypadku; ja na własną odpowiedzialność nie odważę się ani oddawać jej matki do zakładu, ani też trzymać jej w domu. Oczekuję waszej decyzyi. Karol.“
Po przeczytaniu tego listu, pani Helena, która i tak już miała wyraz cierpienia w twarzy, pobladła jeszcze więcej, opuściła ręce i w niemej boleści patrzyła przed siebie. Łez nie było w jej oczach. Tadeusz wiedział z doświadczenia, jak okropnym jest ból moralny tego rodzaju i jak często miewa skutki szkodliwe dla zdrowia: komu natura nie pozwoli wypłakać się, ten zwykle odchoruje każde większe zmartwienie. Przejęty najwyższem współczuciem, Tadeusz kochał w tej chwili żonę więcej niż kiedykolwiek; o scenie wczorajszej zapomniał zupełnie. W istocie, postanowił on był zapomnieć o niej jeszcze przed otrzymaniem listu Karola. Z początku zirytował się był mocno i położywszy się do łóżka, nie mógł zasnąć. Powtarzał sobie, że Helena jest złą i niewdzięczną. Powtarzał to tak długo, aż począł srożyć się w duchu na tę złość i niewdzięczność, rozgoryczać się coraz bardziej i miotać imaginacyjne gromy na winowajczynię. Wówczas czując, że chyba nie zaśnie do rana, wstał i wyjął z szafki książkę, której już dawno nie miał w ręku. Byłto „Garbaty“ Korzeniowskiego, najlepsza, najprawdziwsza i najbardziej chrześciańska powieść, napisana po polsku. Otworzywszy tom w pierwszem lepszem miejscu, przeczytał parę stronic i czuł się nieco uspokojonym. Nareszcie obracając kartkę, znalazł jakiś papier, snać od kilku lat włożony. Rzucił nań okiem: pismo było dziecinne, na liniach, kreślonych ołówkiem. Treścią jego było stylistyczne ćwiczenie na temat: „Jak człowiek powinien postępować, ażeby był szczęśliwym?“ Pan Tadeusz przypomniał sobie, że będąc raz u Skryptowiczów, robił w sekrecie wymówki nauczycielowi Helenki, iż zadania tego rodzaju przechodzą zakres wyobrażeń młodego wieku i prowadzą jedynie do bezmyślnego powtarzania i rozwałkowania cudzych frazesów, bo trudno, ażeby kto w dwunastym roku życia miał oryginalne pomysły w kwestyi, nad którą tylu filozofów daremnie suszyło sobie mózgi. Później wziął był elaborat Helenki z sobą, ażeby go przeczytać, i zapomniał o nim. Teraz przebiegł go szybko oczyma i zatrzymał się na ostatnich wyrazach: „Umiej przebaczać, a będziesz szczęśliwym. Helena Grodecka“. Uśmiechnął się szlachcic i zadumał się trochę. Dlaczego nie przebaczyć? A raczej, za co się gniewać? Kto był winien scenie, która zaszła? On, on sam! Gdyby się nie był okazał miękkim, gdyby nim nie bywał bardzo często, gdyby w tym wypadku np. nie był prawie objawił skłonności do dania znacznej sumy pieniędzy na korzyść zakładu, któremu nie życzył powodzenia i o którym nieraz wyrażał się jak najgorzej, pani Helena nie byłaby mogła przypuszczać, że dalszem naleganiem wymoże sumę, której pragnie, i nie byłoby się jej zdawało, że ma prawo być zirytowaną. Dlaczego odrazu nie wystąpił stanowczo? W ten sposób rozumował p. Tadeusz i skończył na konkluzyi, iż sam wywołał szorstkie wystąpienie Heleny, które należało kłaść na karb uniesienia, nie zaś złego z gruntu i niewdzięcznego serca. Postanowił więc odpłacić jej to na razie jak największą łagodnością i czułością, a na przyszłość dać jej zawsze z góry do zrozumienia, że w tych a tych rzeczach jest i będzie nieugiętym. Po tej spowiedzi przed samym sobą, pan Tadeusz byłby spał wybornie, gdyby go nie trapiła astma. Rano przyniesiono list od Karola, który spotęgował jeszcze, jak już powiedziałem, jego usposobienie na wskróś pobłażliwe i wolne od wszelkiego żalu.
— Pojedziemy, duszko? — zapytał, całując żonę w czoło.
— Nie wiem, czy będę mogła, czuję się mocno cierpiącą. Migrena i jakiś okropny rozstrój nerwowy...
Nastąpił wybuch obopólnej czułości.
— W takim razie ja sam pojadę.
— O, za nic w świecie nie puściłabym cię teraz, kiedy od trzech dni masz tak silne napady astmy, i kiedy nie wiem, czy sama nie wpadnę w jaką chorobę.
— Ale cóż począć? Karol widocznie nie może sobie dać rady.
— Ach, Karol! Karol trzaśnie drzwiami, położy się spać i prześpi wszystko. Możesz być spokojnym o niego.
— Ba, gdyby tu o niego chodziło, ależ chodzi o mamę!
— Wiesz, Tadziu? Mam taki projekt. Doktor Chimerski wybierał się temi dniami w podróż do Wiednia. Gdybyśmy go poprosili, zdecydowałby się może pojechać dzisiaj, wstąpić do Karola, i wspólnie z nim zarządzić, co uzna za stosowne. My tam — dodała z westchnieniem — nic nie pomożemy. Ja po prostu nie czuję się na siłach, a ty przecież nie jesteś lekarzem...
— Na wszelki wypadek poszlę natychmiast po Chimerskiego i zasiągniemy jego rady.
Rezultatem tej konferencyi było, że w kwadrans później doktor i proboszcz, obydwaj mocno zaniepokojeni, pojawili się w zamku w chwili, gdy podawano śniadanie na werandzie. Zastali tam państwa Zameckich i Helenę; panna Wanda jeszcze spała. Dowiedziawszy się, o co chodzi, doktor postanowił południowym pociągiem wyjechać do miasta, i obiecał zarządzić, co się okaże potrzebnem, poczem miał jechać dalej i wrócić za dwa tygodnie mniej więcej.
— Gdyby nie to nieszczęście, o którem dowiedzieliśmy się dzisiaj — mówiła pani Zamecka — za nic w świecie nie puściłabym pana konsyliarza z Rymiszowa. Czy wiesz pan, że Tadeusz miał dziś nad ranem znowu tak silny atak astmy, że Jakób zastał go leżącego bez przytomności na sofie, wszedłszy do jego pokoju?
— To już jest rzeczą pani dobrodziejki, zniewolić męża, ażeby się pozwolił leczyć.
— Dobryś, doktorze! — zażartował p. Tadeusz. — Co mi pomoże cała wasza medycyna, skoro w pierwszej lepszej encyklopedyi mogę wyczytać pod rubryką astmy: „leczenie niepewne!“ Róbcie sobie eksperymenta na kim innym; ja wolę od czasu do czasu stracić przytomność, niżeli męczyć się codzień lekami, o których wiem z góry, że mi nic nie pomogą.
— Mylisz się pan wraz z encyklopedyą. Astma bywa najczęściej objawem następowym innej jakiejś, podstawowej choroby, która może być do wyleczenia, a wówczas ustąpi i astma. Pozwól się pan zbadać jakiemu lekarzowi. Niech pani dobrodziejka, po moim wyjeździe, wywiezie męża do miasta i niechaj pani nalega póty, póki przynajmniej nie podda się rozpoznaniu medycznemu. Z tem niema co żartować.
— Czy astma jest niebezpieczną chorobą? — zapytała Helenka, blednąc. Pani Zamecka spojrzała na nią w tej chwili po raz pierwszy od czasu, gdy się zaczęło śniadanie.
— Astma jest trudną do wyleczenia, ale rzadko tylko bywa śmiertelną.
— A zadumane oczy, konsyliarzu — zagadnął, śmiejąc się pan Zamecki — czy są niebezpiecznym symptomatem?
Helenka zarumieniła się; doktor począł wywodzić obszernie, że symptomat ten jest bardzo niebezpiecznym; pan Tadeusz i proboszcz śmiali się i tylko pani Zamecka, spojrzawszy z ukosa na oczy, o których była mowa, rzekła obojętnie:
— Sądzę, że więcej senne, niż zadumane.
— Dlaczegożby miały być senne? czy nie spałaś dobrze, Helenko? Bałaś się może? — pytał p. Tadeusz.
— Z początku pisałam listy, a potem... bałam się w istocie. W dzień nie wierzę w zjawiska, ale po zachodzie słońca przypominają mi się wszystkie strachy, o jakich słyszałam.
— A więc słyszałaś o strachach w rymiszowskim zamku?
— Kseńka wspominała o nich.
— Co za niedorzeczność!
— Proszę cię Tadeuszu — odezwała się pani Zamecka — czy jest jakie podanie historyczne, na któremby mogła być opartą ta bajka o widmach, pokutujących w wieży, w której masz twój gabinet „do dąsania się?“ Nic nieznośniejszego, jak te bzdurstwa; cały dwór często bywa tak wylękniony wieczorami, że żadna sługa nie odważy się wejść do ciemnego pokoju. Gniewam się nieraz. Czy jest w tem co?
— Jest. Jeden z Zameckich, nie ten, co zabił komtura pod Grunwaldem, ale ten, co uciekł z pod Pilawiec, ożenił się na starość po raz czwarty z młodą osobą, którą za niego wydano z powodu, że był bogatym, a która prawdopodobnie kochała się w innym. Jakaś baba znachorka dostarczyła jej trucizny... Co tobie Helenko?
— Wszak wiesz, jaką mam migrenę. Ale... kończ, od siedmu lat chciałam słyszeć tę historyę, i jakoś zawsze zapominałam prosić o nią. Proszę... „Helenkę“ podać mi ten kawałek cytryny; przyłożę ją do skroni, to mi czasem uśmierza ból głowy.
— Pani powinna pójść położyć się — zauważył doktor.
— Nie, spróbuję jeszcze, kto mocniejszy, ja czy migrena? Więc baba dostarczyła jej trucizny?
— Tak, ale ten Zamecki miał córkę z jednego z poprzednich małżeństw swoich, która podpatrzyła macochę i ostrzegła ojca. Wówczas mój przodek sprosił rodzinę i w obecności wszystkich zmusił żonę do wypicia piwnej polewki, którą dla niego przygotowała. Babę zamknięto w wieży, gdzie się powiesiła. Od tych czasów aż do moich zamek słał pustką. Mam w mojem posiadaniu akta grodzickiego sądu, stwierdzające to opowiadanie.
P. Tadeusz zwrócił się był do doktora, gdy to mówił, inaczej byłby z pewnością, zamiast kończyć historyę, zapytał ponownie panią Helenę co jej jest takiego? Helenka tylko i proboszcz spoglądali na nią z niespokojem. Odstawiła była najpierw cytrynę, której żądała, i wsparta dłoniami o brzeg stołu, śmiertelnie blada, podniosła się do połowy z krzesła. Twarz jej miała wyraz trupi, oczy zmienione były do niepoznania; zdawało się, że wzrok jej skostniał i że cała skostniała. Patrząc na nią, Helenka pobladła także. Dreszcz ją przebiegł, pochyliła się i nieznacznie zrobiła znak krzyża na piersi.
Nim Tadeusz i doktor spojrzeli na panią Helenę, wstała z miejsca i chwiejnym krokiem, z kroplami potu na czole, poszła ku drzwiom.
— Przepraszam... żegnam konsyliarza...
— Niech pani dobrodziejka idzie spocząć, na migrenę tak silną niema jak spoczynek! — wołał doktor, i pani Zamecka, pożegnawszy towarzystwo lekkiem skinieniem ręki, oddaliła się do swego pokoju.
— Ciebie także musi boleć głowa, Helenko? — zauważył pan Tadeusz. — Jakoś dzisiaj pochorowaliśmy się wszyscy!
— Nie, papo, nic mi nie jest...
Doktor, który po raz pierwszy usłyszał, że Helenka nazywała p. Zameckiego ojcem, rzucił na nią i na niego spojrzenie nieco zdziwione, którego wszakże nikt nie spostrzegł. Rozpoczęło się za pośrednictwem p. Zameckiego parlamentowanie ze starszą Heleną, czy nie pozwoliłaby udzielić sobie pomocy lekarskiej. Odmówiła stanowczo, twierdząc, że do zachodu słońca ból głowy przeminie. Wśród tych rokowań, Helenka zapytała nieśmiało doktora, kiedy wyjeżdża.
— Za godzinę — była odpowiedź.
— W takim razie... wszak pan konsyliarz będzie u wujcia Karola?
— Tak jest. Czy mogę w czem służyć pani?
— Chciałabym... napisać jeszcze list do cioci i prosić, jeżeli pan łaskaw...
— Wszak dałaś podobno dziś rano list na pocztę — rzekł p. Zamecki. — Jesteś bardzo pilną korespondentką.
— Ależ, panie Tadeuszu — mówił doktor — wszak to uwłaczałoby wszystkim tradycyom i zwyczajom płci pięknej, albo dokładniej mówiąc, tradycyom i zwyczajom narodowym, nie pisać „przez okazyę“, gdy się zdarza „okazya“. Bardzo mi miło, że trafiam się pani w charakterze okazyi i proszę tylko o list za godzinę, bo jeżeli się spóźnię do pociągu, to potem znowu mnie gotowa nie trafić się tak dogodna „okazya“ do wyjazdu. Czy będą może jakie sprawunki? Wszak niepodobna, ażeby nie było sprawunków?
— Nie, dziękuję panu.
— Tu w Rymiszowie można dostać wszystkiego... nieprawdaż, Helenko? Pod pewnym względem, nie mienialibyśmy się nawet z największem miastem. Cóż?
Świeży pieczony raczek był wymownie milczącą odpowiedzią na to drażliwe zapytanie, a Helenka, wybiegając z werandy, zasłyszała jeszcze tylko wymówkę proboszcza, zrobioną p. Tadeuszowi, że „nie godzi się w ten sposób wprowadzać w ambaras młodą dziewczynę“.
Nierównie wszakże większym był ambaras, w którym znalazła się Helenka, zasiadłszy ponownie do pisania listu. Z jednej strony, po scenie, jaka zaszła przy śniadaniu, wszystkie jej mgliste trwogi i podejrzenia nabrały pewniejszych kształtów, ale tylko dla niej samej. Z drugiej strony podejrzenia te były tak okropne, że potrzeba było wielkiej odwagi, by je sformułować. Gdy szła za popędem silnych, wewnętrznych wrażeń, których doznawała, i zbliżała pióro do papieru — potworność przypuszczeń, które miała spisać, wytrącała jej to pióro z ręki. Dziesięć razy postanawiała zaniechać pisania, i dziesięć razy stawały jej przed oczyma w nieubłaganym, logicznym związku wszystkie te drobne szczegóły, które składały się na jej niepokój. Gdy próbowała zestawić je i skreślić oskarżenie lub podejrzenie, któremu miała dać wyraz, wydawało jej się jeszcze potworniejszem, niż jego przedmiot. Mocny Boże! Gdyby to wszystko było tylko niedorzecznym płodem jej wyobraźni — nigdy, nigdy sama sobie nie przebaczyłaby takiej lekkomyślności. W siedmnastym roku życia debiutować w roli fałszywej oskarżycielki, złośliwej plotkarki! Nie — rzuciła pióro.
Zaledwie to uczyniła, niepokój owładnął ją na nowo z coraz większą potęgą. Pani Zamecka w tej pozycyi, z tym wyrazem twarzy, z jakim słuchała opowiadania pana Tadeusza, stawała jej przed oczyma. Miała migrenę, to prawda. Ale Helenka miewała także nieraz migrenę i przypominała sobie, że im silniejszym bywał ból głowy, tem bardziej stawała się obojętną na wszystko, co ją mogło zajmować, gdyby była zdrową. Najmniej zaś mogła wówczas słuchać uważnie jakiego opowiadania. Tu zaś widziała na własne oczy, że pani Zamecka więcej niż z uwagą, bo z jakąś nadprzyrodzoną grozą słuchała historyi analogicznej z nieokreślonemi obawami, które jej się snuły po główce. Helenka czuła mimowoli, że to, co spostrzegła przed chwilą przy śniadaniu, dało jej podstawę do czegoś więcej, niż do płonnego domysłu, czuła, że to dało pewność jej podejrzeniom, dotychczas nieokreślonym. Ale jak to wytłumaczyć komu drugiemu, zwłaszcza listownie? Jak oddać swoje wrażenia, ażeby na wszelki wypadek uniewinnić się z tego, że się je wypowiedziało.
Helenka spoglądała przed siebie w bezradnem zamyśleniu. Wzrok jej przypadkiem spoczął na książce, którą jej był przysłał Wacław. Otworzyła ją machinalnie i przypatrywała się notatkom, czynionym jego ręką. Myśl jej odbiegła na chwilę od teraźniejszości; zdawało się jej, że siedzi przy stoliku z Franią i Adelcią, i że Wacław wykłada im nauki w ten sposób jasny, zwięzły, matematyczny, który mu był właściwym. Ktoś raz poetyzował, zamiast wyciągnąć łatwy i prosty wniosek z przedłożonych sobie danych. Było to podczas lekcyi kosmografii. Wacław mówił, że skoro znaną jest rzeczą, iż oddalenie ziemi od słońca wynosi dwadzieścia milionów mil, więc przypuściwszy, iż słońce obraca się naokoło ziemi, należałoby przypuścić, iż w dwudziestu czterech godzinach robi ono przeszło stodwadzieścia milionów mil, w przeciągu godziny pięć milionów, a w przeciągu sekundy przeszło tysiąc trzysta mil drogi, a w takim razie musiałoby się oku naszemu wydawać ognistą smugą, przerzynającą widnokrąg i nigdy z niego nieznikającą. Demonstrował to, dla przykładu, żarzącym węglem, którym szybko zakreślał koło w powietrzu i pytał, jaki ztąd należy wyciągnąć wniosek, że słońce nie wydaje nam się taką smugą ognistą. Ktoś zaczął zachwycać się przypuszczeniem, że mogłaby być taka wieczna ognista tęcza na niebie, a na to: Fakta, panno Heleno, fakta! — zawołał Wacław. — Natchnienie dobre do wierszów, a Kopernik uczuciem nie znalazł swojego systemu. Proszę uwzględniać tylko fakta!
Ocknęła się. Tak jest, Wacław żądał faktów. Helenka zaczęła zestawiać falkta.
Faktem było, że p. Zgorzelski w aptece, bez wiedzy właściciela, przywłaszczył sobie kawałek trucizny, zwanej sinkiem potasu.
Faktem było dalej, że p. Zgorzelski wręczył pani Zameckiej małą paczkę, owiniętą w papier, po którą ona wyszła na ganek, którą odbierała w chwili, gdy oboje mogli przypuszczać, że nikt ich nie widzi i której p. Zgorzelski nie pozwolił jej rozwijać.
Faktem było, że pani Zamecka wspominała o lekach homeopatycznych, jakoby przywiezionych jej przez pana Alfreda, podczas gdy w aptece, w której Helenka, Frania i Adelcia zastały p. Zgorzelskiego, nie sprzedawano leków homeopatycznych.
Faktem nakoniec było, że opowiadanie p. Zameckiego o tragicznym wypadku w jego rodzie, który dał powód do baśni ludowej o widmach, pokutujących w zamku rymiszowskim, wywarło na p. Zameckiej wrażenie niepodobne do opisania i którego powodem, ze względu na dzień biały, nie mogła być zabobonna trwoga.
Helenka poprzedziła te fakta krótkim wstępem, zawierającym rodzaj apologii; tłumaczyła się niepojętym, dziwnym, a nadzwyczaj silnym niepokojem, który ją trapił, a adresując list do ciotki, nie omieszkała dodać, że osoba pani Zameckiej była jej z góry niesympatyczną i że brak tej sympatyi wzmógł się w skutek chłodnego przyjęcia, jakiego doznała z jej strony, co wszystko mogło wpłynąć na powstanie dziwacznych i potwornych domysłów, które wysnuła z przyoczonego tu szeregu faktów. Wyliczywszy je i wyszczególniwszy, prosiła ciotkę, ażeby je rozważyła swoim dojrzalszym rozsądkiem i w razie, gdyby jej się to wszystko wydało tak błahem i tak niedorzecznem, jak się prawdopodobnie okaże, zaklinała ją, aby zniszczyła ten list i nie wspominała o nim nigdy i nikomu. W przeciwnym razie, t. j. gdyby ciotka przypuszczała, iż Helena nie spisała samych nonsensów, list miał być oddany wujowi, t. j. p. Skryptowiczowi. Po napisaniu tego wszystkiego, Helenka odczytała swój list parę razy, przeczytawszy wszakże poprzednio kilka pierwszych lepszych stronic z książki, którą miała pod ręką, a to z największą, jak tylko mogła, uwagą. Pan Wacław nauczył ją, że jeżeli sobie chcemy dokładnie zdać sprawę z tego, cośmy napisali pod silnem wrażeniem jakiejś na wskróś nas przejmującej myśli, a mianowicie, jeżeli chcemy mniej więcej wyobrazić sobie, jak wyda się drugim to, cośmy napisali, dobrze jest przed odczytaniem zająć się czemś obojętnem, ażeby bodaj na chwilę oderwać myśli od zajmującego nas przeważnie szeregu pojęć i wyobrażeń. W braku czego innego, Helenka odczytała tedy rzecz o fermentacyi wyskokowej i octowej, a potem dopiero swoje pismo. Nakoniec przestała się wahać, zapieczętowała list i wróciła z nim na werandę.
Zastała tam dyskusyę obyczajowo-historyczną. Proboszcz dowodził, że zbrodnie skrytobójstwa i rozmyślnego morderstwa wyjątkowo tylko i w bardzo wielkich odstępach czasu wydarzały się w Polsce. Pan Zamecki był przeciwnego, a raczej tego zdania, iż zbrodnie podobne wydarzały się u nas równie często, jak w innych krajach, położonych pod tą samą szerokością geograficzną i mających podobne do naszych stosunki społeczne. Dat statystycznych nie było pod ręką, ale p. Tadeusz przytaczał na poparcie swojego zdania mnóstwo faktów, które przechowała historya, i które, jakkolwiek mniej powszechnie znane, miały dowodzić, że pod względem obyczajowym nie byliśmy wprawdzie gorszymi, ale też nie byliśmy i lepszymi od innych. Proboszcz odwoływał się na fakt, iż królobójstwo nie wydarzyło się u nas nigdy. Na to odpowiadał p. Zamecki, że późniejszych królów nikt nie zabijał, bo w istocie rzeczy nie byli królami, ale za czasów piastowskich, kiedy jeszcze władza monarsza coś znaczyła, targano się nieraz na życie królów. Między innemi przytaczał zamordowanie Leszka Białego, i robił uwagę, że jeżeli — chociaż mylnie — wyobrażamy sobie Glińskiego Polakiem, to Świętopełk i Odonicz, sprawcy zamachu w Gąsawie, nierównie większem prawem mogą być nazwani Polakami. Zresztą i w późniejszych czasach, dodawał, ci królowie, o których wiemy, że myśleli o rozszerzeniu i wzmocnieniu swojej władzy, panowali krótko i umierali śmiercią nagłą, zagadkową i tajemniczą. Jan Olbracht, Stefan Batory i Władysław Waza pomarli bardzo niespodzianie... Po śmierci nawet bezsilnego Michała Wiśniowieckiego, lekarze lwowscy, jak świadczy wiarogodny, naoczny świadek, ksiądz Józefowicz, skonstatowali truciznę w wnętrznościach.
Trudno opowiedzieć, z jakiem uczuciem niemiłem Helenka słuchała tego wywodu. Raził on z jednej strony wszczepiony w nią pietyzm dla przeszłości, a z drugiej strony zdawało się jej, że p. Tadeusz zbyt jasno i namacalnie dowodzi, iż w Polsce można być otrutym tak dobrze, jak gdzieindziej. Szczególnie uderzały ją wzmianki o zbrodniach, gwałtach i okrucieństwach za czasów piastowskich, w istocie obfitujących w krwawe epizody. Zamki palone wraz z załogami, zdrady i bezprawia w rodzinach, zdziczenie ogólne, wszystko to razem stanowiło obraz równie ponury, jak ten, który jej ciągle był w myśli. Ale nareszcie minęła godzina, którą doktor mógł jeszcze przegwarzyć w zamku, a proboszcz oświadczył także, że musi pójść uspokoić Wacława, także bardzo przerażonego, jak mówił, tą okolicznością, iż tak wcześnie wysłano konie z zamku po lekarza.
— Niechajże nam go ksiądz proboszcz przyprowadzi po obiedzie, ażeby się przekonał, że nikomu nic się nie stało! — rzekł pan Zamecki przy pożegnaniu.
Ale niestety, Wacław nie przyszedł tego dnia. Ksiądz proboszcz przyszedł sam i to w niezwykle kwaśnym humorze. Mówił, że Wacław zajęty jest pracą. Być może, że pracował, „faktem“ atoli było tym razem, że miał rozmowę z księdzem, która zakończyła się dla niego pierwszą siarczystą burą, jaką otrzymał w swojem życiu od ks. Chyżyckiego. My domyślamy się powodu, ale w zamku nikt o niczem nie wiedział.
Natomiast, zaraz po obiedzie, wpadła na dziedziniec bryczka p. Zgorzelskiego. Właściciel wyskoczył z niej z miną znacznie gorszą od tej, którą miał zwykle. Był jakiś nie swój, i po krótkiej rozmowie na werandzie z panem domu, proboszczem i pannami zapytał, czy nie mógłby widzieć się z panią Zamecką? Pan Tadeusz przypuszczał, że raz już przecież pan Alfred ma coś stanowczego do powiedzenia w sprawie żenienia się z panną Wandą, poszedł więc do pokoju żony i wrócił z wiadomością, że pani Helena ma się znacznie lepiej i gotowa jest przyjąć p. Zgorzelskiego w swoim saloniku.
Przebieg i wynik rozmowy, która nastąpiła w tym saloniku, ma tak ścisły związek z końcem tej powieści, że odłożymy go do następnego rozdziału, a tymczasem, szybciej od parowej maszyny, pospieszymy do miasta w ślad za doktorem Chimerskim.
Przybył on tam około trzeciej popołudniu, udał się do p. Skryptowicza i oglądał panią Podwalską. Jakkolwiek nie był specyalistą co do chorób umysłowych, sprawdził, iż staruszka ta cierpi na dziwną i dość rzadką kombinacyę lypemanii religijnej z takąż megalomanią; że choroba znajduje się już w dość późnym okresie, ale nadzieja wyleczenia chorej jeszcze nie jest straconą. Co do sposobu leczenia, doktor oświadczył się bezwarunkowo za oddaniem p. Podwalskiej do zakładu obłąkanych, i pomógł p. Skryptowiczowi załatwić wszystkie formalności, jakich wymagają w takich razach przepisy prawne. Jednocześnie wniósł p. Skryptowicz w imieniu pani Zameckiej prośbę do sądu, o ustanowienie p. Tadeusza kuratorem majątku jej matki na czas choroby, a o tej samej porze pani Trzecieszczakiewiczowa, pani Saalerowa, pani hrabina Miecińska i księżna Bazyliszczyna odbyły walną naradę z księdzem Stodolskim, księdzem Uleżałowskim, księdzem Piekiełką i księdzem Kriechewitzem, na której stanęło, że pani Podwalska posiada jeszcze pół kamienicy i ćwierć wsi, że chciała majątek ten testamentem przekazać na cele kościoła, i że chciwy grosza jej zięć, znany jako farmazon, umyślnie wydał ją jako obłąkaną i w porozumieniu z przekupionymi doktorami zamknął ją w domu waryatów. W skutek czego, księżna pani i ksiądz Kriechewitz udali się do księdza biskupa w deputacyi, i przedłożywszy mu ten fakt do nieba o pomstę wołający, błagali go o jego interwencyę u władzy świeckiej, i o udzielenie p. Podwalskiej przytułku w jakim klasztorze, dla uchronienia jej od intryg bezbożnego Zameckiego i pomocników Antychrysta, doktorów medycyny. Ksiądz biskup atoli — snać nieoświecony należycie promieniami światła niebieskiego, a przytem wielki weredyk, miał w tej mierze zupełnie inne zdanie. Oświadczył więc księżnej Bazyliszczynie, że „nie chce mieć nic do czynienia ze staremi waryatkami, i to z żadnemi a żadnemi, czy rozumie księżna pani?“ — Księdzu Kriechewitzowi zaś, jako nienależącemu do płci pięknej, jeszcze tedy wyraźniej kazał „iść do*** d..... i pilnować brewiarza, a zresztą niechaj go Bóg ma w swojej opiece“. Po tej naradzie, sejm walny zebrał się na nowo i wydelegowano panią Saalerową do przełożonej Sióstr miłosierdzia, ażeby ułatwić pani Podwalskiej podanie skargi do sądu karnego na gwałt, przeciw wolności jej popełniony. Dotychczas nie wiadomo, co się stało z tą skargą, mówią wszelako, że sąd po przeczytaniu jej uznał dochodzenie rzeczy jako tem samem załatwione, i nie turbował doktorów żadnemi cytacyami.
Podczas gdy w ten sposób usiłowano poruszyć niebo i ziemię przeciw rezultatowi przyspiesznego jego wyjazdu do miasta, doktor Chimerski polecił dorożkarzowi, który go miał odwieść na dworzec kolei żelaznej, ażeby go zbudził nazajutrz rano o wpół do piątej; polecił to samo portyerowi i wszystkim garsonom w hotelu, i pokrzepiwszy się wieczerzą i kilkoma kuflami piwa w towarzystwie p. Karola, o godzinie jedenastej położył się spać w błogiej nadziei, że będzie mógł przepędzić pięć i pół godziny w objęciach Morfeusza.
Tymczasem, nie udało się, bo doktor spał zaledwie cztery godziny, a o trzeciej rano zbudziło go gwałtowne kołatanie do drzwi. W najgorszym humorze wstał konsyliarz i otworzywszy drzwi, ujrzał w nich p. Skryptowicza. Gdyby doktor był mniej sennym i złym, byłby spostrzegł wielką zmianę w twarzy p. Karola. Ani trochę zwykłego w niej, satyrycznego wyrazu, ani żadnej innej rzeczy, właściwej p. Karolowi. Mina niezmiernie seryo i zafrasowana, gorączkowy jakiś pośpiech w ruchach, oto objawy tej zmiany, o której mówię.
— Przepraszam, że zbudziłem tak rano, ale zaledwie mogłem doczekać się i tej godziny.... obawiałem się, by konsyliarz nie odjechał, a interes jest nagłej i nadzwyczajnej wagi.
— To chyba uciekła?
— Nie, nie chodzi tu o moją ciotkę. Czy konsyliarz czujesz się zupełnie rozbudzonym, i w stanie zajmowania się sprawą, wymagającą całego natężenia myśli.
— Hm.... przyznam się, że wolałbym spać jeszcze, ale ponieważ przypuszczam, że nie budziłbyś pan mnie dla drobnostki......
— Dla drobnostki! idzie tu o życie najlepszego naszego wspólnego przyjaciela.
— Na miłość Boga! Czy otrzymałeś pan może jaki telegram? Czy Zamecki nie zapadł gorzej? — wołał doktor, niezmiernie poruszony i zrywając się z łóżka, w które się był położył napowrót.
— Nie. Przywiozłeś pan wczoraj list od Helenki Grodeckiej do mojej żony. Cały dzień byłem zajęty po za domem. Gdy wróciłem w nocy, żona dopiero wręczyła mi to pismo. Czytaj pan.
Doktor przebiegł list szybko, potem przeczytał go drugi raz uważniej, potem namyślił się nieco i znowu począł odczytywać pojedyncze ustępy, a nakoniec, zwracając pismo p. Skryptowiczowi, zawołał:
— Ależ, panie Karolu! To nonsens oczywisty! To nie trzyma się jedno drugiego! Nie mogę pojąć, jakim sposobem człowiek tak racyonalny jak pan mógł na chwilę widzieć w tem co innego, jak tylko płód wybujałej wyobraźni, i powiem nawet, złośliwej wyobraźni!
— Czy mogę spytać, na jakich faktach opierasz pan to twierdzenie tak kategoryczne?
— Na jakich faktach! Na ośmiu latach z górą znajomości osób, o które tu chodzi, na tem, co codziennie widywałem w domu Zameckich, na świadectwie własnych moich zmysłów. Z listu tego, gdyby go na chwilę można uważać za co innego, niż za największą niedorzeczność pod słońcem, należałoby najpierw wnosić, że istnieje od dawniejszego już czasu tajemne i poufne porozumienie między panią Zamecką i panem Zgorzelskim. Otóż, mój panie, jeźli gdzie, to na wsi nie zawadzi nigdy przysłowie, że „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi“. Na tej zasadzie zapewniam pana kategorycznie, że porozumienia takiego między temi dwiema osobami nie ma, a owszem, jest niechęć aż nadto widoczna. Dalej potrzebaby przypuszczać, że pani Zamecka jest zdolną do popełnienia czynu, leżącego na dnie tych monstrualnych domysłów, i że ma interes w jego popełnieniu. Znam ludzi, i znam bardzo dobrze panią Zamecką, i na zasadzie tej ogólnej i szczegółowej znajomości twierdzę bezwarunkowo, że pani Helena nie jest zdolną do czegoś podobnego. Energii wprawdzie, i to dość wielkiej energii nie brak w jej charakterze, ale i pod tym względem nie spostrzegłem w niej nic nadzwyczajnego, przechodzącego zwykłą miarę. Następnie, jeźli może nie kocha się w swoim mężu, to przynajmniej jest dumną z niego, i to w głębi swojej duszy. Przytem spostrzegłem, że nie będąc bigotką, bo od tego ją ponoś mąż odzwyczaił, ma głęboko wszczepione w siebie zasady religijne, niezgodne z powzięciem zbrodniczego zamiaru. Gdyby była bigotką, prędzejbym to przypuszczał, bo mogłaby ulegać przewrotnym wpływom takich np. moralistów teologicznych, jak ks. Gury. Nakoniec co się tyczy interesu — jakiż może być dla niej interes dość ważny, ażeby dla niego zdecydowała się ponieść tak wielkie ryzyko? Otrucie sinkiem potasu!...
Tu doktor zamyślił się na chwilę, a potem, jak gdyby sam od siebie chciał odpędzić jakąś myśl logiczną, zrobił giest odpychający ręką i dodał:
— A więc, śmiej się pan z tego, panie Karolu, a przy najbliższej sposobności wytnij pan porządną reprymendę swojej pięknej siostrzenicy, i powiedz jej pan, że to się nie godzi.
— Czy pan skończyłeś?
— Skończyłem.
— No, to teraz ja będę mówił. Jestem bratem ciotecznym Heleny, od trzydziestu lat kolegą i przyjacielem Tadeusza. I Zgorzelskiego znam dawniej, a niestety i lepiej, niż pan go znasz. Odpowiedz mi pan na to pytanie: Jeżeli ja, jako brat Heleny, jako znający stosunki, o których nieprzyjemnie byłoby mi mówić w tej chwili, a których nie znasz, jeżeli tedy ja zaręczam panu słowem uczciwego człowieka, że podejrzenie wyrażone w tym liście nie jest pozbawione racyonalnej i nader prawdopodobnej podstawy, czy dasz mi pan wiarę?
— Z tą restrykcyą, że możesz pan być w błędzie.
— Mówiłem o słowie uczciwego człowieka. Uczciwy człowiek nie może być w błędzie, gdy twierdzi o swojej siostrze to, co ja twierdziłem w tej chwili, bo gdyby twierdził coś podobnego a mógł być w błędzie, nie byłby uczciwym, ale infamisem. Mam przekonanie, że Zamecka zdolną jest powziąć i wykonać zamiar, o który ją posądza Helenka, pod dwoma warunkami: musi mieć interes wtem, i musi być pewną bezkarności. Interes ma, to wiem. Co się tyczy bezkarności, spostrzegam dwa fakta, które dowodzą, że wzięła się bardzo zręcznie do rzeczy. Kazała Zgorzelskiemu ukraść sinek potasu w aptece, i wyprawiła pana z Korytnicy do miasta, chociaż Bogiem a prawdą, obecność pańska tutaj nie była niezbędnie potrzebną. Czy jest drugi lekarz w Korytnicy?
— Jest stary żyd, patron chirurgii.
— Czy ma prawo poświadczać urzędownie, że ktoś zszedł z świata naturalną śmiercią?
— Ma.
— Czy na wypadek pobieżnych oględzin, takich, jakie robią zazwyczaj „patronowie chirurgii“, a często i dyplomowani lekarze, można pomięszać symptomata śmierci w skutek otrucia sinkiem potasu, z symptomatami śmierci, np. w skutek udaru sercowego albo silnego ataku astmy?
— Można.
— A więc, kto wie, czy Tadeusz będzie żył, nim zdołamy dopaść do Rymiszowa!
Mimo całej zimnej krwi, na jaką zdobył się był dotychczas p. Karol, głos zamarł mu na chwilę w piersiach. Wyraz przekonania, z jakiem wypowiedział ostatnie słowa, był dla lekarza silniejszym od poprzednich jego argumentów, którym dr. Chimerski poddawał się niejako z przymusu. Przyszedłszy nieco do siebie, p. Skryptowicz mówił dalej.
— Helenka obok instynktu, o którym mówią, że jest wrodzony kobietom, jak wszystkim istotom żywym niższego rzędu, ma dziwnie jasny, bystry i logiczny umysł. Czy zdarzyło się panu kiedy czytać pismo kobiece, któreby mówiło tak wiele i tak dokładnie, w tak niewielu słowach?
— Skoro pan przypuszczasz, że list ten pisany jest na pozytywnych podstawach, a nieoparty na przywidzeniach, to zmuszony jestem wyznać, że w istocie jest niezmiernie jasnym, logicznym i zwięzłym, zwłaszcza jak na pismo kobiece.
— Otóż gdybym mógł zkądinąd powątpiewać o związku i znaczeniu przytoczonych tu szczegółów, sam fakt, że Helenka powzięła to podejrzenie, wystarczyłby mi niestety do usunięcia wszelkiej wątpliwości. To dziwnie rozumna dziewczyna, i dziwnie energiczna! Pod względem energii, wdała się w matkę zupełnie.
— W matkę? zapytał machinalnie doktor.
— W Helenę — odpowiedział równie machinalnie p. Karol.
— Miałożby to znaczyć?...
— Tak, niestety. Wszak uważałeś pan zapewne podobieństwo!
— Ależ.... panna Grodecka nazywa pana Tadeusza ojcem, a pani Heleny nie nazywa matką!
— Nie wie, że to jest jej matka. Ta matka odepchnęła ją w niedogodnej chwili, w której na świat przyszła. Tadeusz przed ożenieniem dowiedział się o istnieniu ośmioletniej dziewczyny, zabrał ją od chłopa, u którego pasła gęsi, wychował, wyposażył, i nie pragnie niczego tak gorąco, jak żeby Helena przestała wypierać się swojej córki. Daremna nadzieja! — skończył z gorżkim uśmiechem.
Doktor patrzał na niego jak senny, z rękoma konwulsyjnie ściśniętemi.
— Czy to być może?
— Jest! I czy wierzysz pan, że taka kobieta zdolną jest otruć kogokolwiek, byle w tem miała interes, i byle mniemała, że zbrodnia się nie wykryje?
— Wierzę.
Doktor westchnął, wymawiając to słowo, i w milczeniu uścisnął rękę p. Karola. Po chwili spytał:
— Cóż zrobimy? Pojedziemy do Rymiszowa, i cóż dalej?
— Powiedz mi pan wpierw, czy jest jakie antidotum przeciw sinkowi potasu?
P. Chimerski smutnie potrząsł głową.
— To zależy od wielkości dawki. Na nieszczęście przypomniałem sobie przed chwilą, że sam wymieniłem pani Zameckiej ilość tej trucizny, która bezwarunkowo zabić musi człowieka. Było to przy sposobności jakiegoś wypadku, o którym pisały dzienniki. Czy uwierzysz pan, że ja sam naprowadziłem ją na myśl, że śmierć spowodowana kwasem sinowodowym, ma pewne podobieństwo do śmierci w skutek udaru sercowego? Sądziłem, że rozmawiamy „akademicznie“. Cóż teraz począć?
— Ha, byleśmy się nie spóźnili! Powiem jej, że wiem wszystko, że ostrzegłem pana i zwróciłem z drogi; zmuszę ją do poczynienia pewnych wyznań przed mężem i do opuszczenia jego domu. Tadeusz będzie złamanym, ale woli być złamanym niż nieżywym.
Jak leniwo płynęły godziny, nim nareszcie w południe, przed odejściem pociągu, doktor i p. Karol siadali do dorożki.
W tej chwili, posłaniec z telegraficznego urzędu zbliżył się do nich.
— Telegram rekomendowany, przez umyślnego! Pan Karol Skryptowicz! — Karol rozerwał kopertę i wyczytał:
„Korytnica. Obecność pańska natychmiast niezbędna. Wacław Roliński“.

— Jedź, jedź prędko! — zawołał p. Karol na dorożkarza, jak gdyby pośpiech fiakra mógł przyspieszyć odejście pociągu. Z bijącem sercem obaj podróżni ruszyli do Rymiszowa, dokąd my ich wszakże wyprzedzimy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.