Józef Balsamo/Tom IX/Rozdział CVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Zebrani patrzyli na pacjenta w najwyższem zdumieniu.
Szeptano, że cudowny doktór i pacjent, to warjaci.
Marat zbliżył się do Balsama.
— Przestrach zamącił rozum biedakowi, chyba dlatego nie cierpi.
— Nie zdaje mi się — odparł Balsamo — nie stracił zmysłów; jestem pewny, że gdy go zapytam, opowie wam, czy umrze teraz skutkiem operacji, czy nie, a nawet jak długo będzie trwał powrót jego do zdrowia.
Marat cofnął się, zaczynał wierzyć kolegom: to dwaj skończeni warjaci!
Podczas rozmowy, operator przewiązywał arterję z której ciekła krew.
Balsamo wyjął z kieszeni flakon, wylał kilka kropli na kawałek waty i poprosił chirurga, aby przyłożył te szarpie na arterję.
Chirurg usłuchał, z nadzwyczajną ciekawością oczekując skutku.
Był to najsłynniejszy doktór swego czasu, człowiek, kochający naukę nadewszystko. Przyłożył mały opatrunek na arterje, które skurczyły się zaraz i krew przestała upływać. Teraz mógł nogę obandażować z łatwością.
Balsamo triumfował; wszyscy zadawali mu pytania, gdzie się uczył i jaki skończył uniwersytet.
— Skończyłem wydział medyczny w Niemczech, w Getyndze — odpowiedział — i sam wynalazłem środek na zatamowanie krwi, który wam tu przedstawiłem. Proszę was jednak, moi panowie, zatrzymajcie to w sekrecie, boję się stosu, a parlament Paryża może mię skazać nań, jako czarownika — dodał z ironją.
Doktorzy zamyślili się głęboko; nawet Marat stracił jakoś pewność siebie. Jednak pierwszy oprzytomniał.
— Mówiłeś pan przed chwilą, że jeśli spytamy pacjenta o rezultat operacji, odpowie nam dokładnie.
— Jestem tego pewny — odparł Balsamo, — jak się nazywa nasz chory?
— Hovard — odpowiedział Marat.
Balsamo zwrócił się do łóżka.
— Opowiedz nam, jak się ma teraz ten biedny Hovard?
— Hovard, hm! — odpowiedział chory, — muszę wrócić z Bretonji do szpitala.
— Dobrze więc, namyśl się i powiedz.
— O!... on jest bardzo chóry: ucięto mu nogę.
— Doprawdy?...
— Tak.
— Czy operacja się udała?
— Świetnie; ale...
— Ale, co?... — podjął Balsamo.
— Będzie miał straszną gorączkę.
— Kiedy to nastąpi?
— Dziś o siódmej wieczorem.
Doktorzy spojrzeli po sobie.
— Co to będzie za gorączka?
— Najniebezpieczniejsza, lecz on ją przetrzyma.
— A potem już wyzdrowieje?
— Nie.
— Czy gorączka powróci?
— Tak i silniejsza niż przedtem. Biedny Hovard!... — mówił, jakby przez łzy chory, żonę ma i dzieci.
— Zatem umrze?
— Czekajcie!... czekajcie!... Nie, nie umrze. Żona jego i dzieci tak się szczerze modliły, iż Pan Bóg zlitował się nad niemi.
— Więc wyzdrowieje?
— Tak.
— Słyszycie, panowie, chory wyzdrowieje, — rzekł Balsamo do zgromadzonych.
— Spytaj go pan, kiedy to nastąpi — odezwał się Marat.
— Kiedyż wyzdrowieje ten biedak? — zapytał Balsamo.
— O!.. jego rekonwalescencja potrwa długo; czekajcie: miesiąc, sześć tygodni, dwa miesiące; wszedł do szpitala przed pięcioma dniami, wyjdzie za dwa miesiące i piętnaście dni.
— Ale wyjdzie zdrów zupełnie?
— Tak.
— Ale — przerwał Marat, — będzie kaleką, niezdolnym do pracy?
— O!... Pan Bóg jest dobry!... On przysłał tu człowieka zacnego i litościwego, a ten rzekł sobie w duszy: Nie chcę, aby ten biedny Hovard umarł z głodu.
Balsamo uśmiechnął się.
Główny operator zbliżył się do łóżka, przyłożył rękę do czoła biedaka i rzekł: Coś niepojętego!... ten człowiek majaczy!
— Tak sądzisz kolego?... — spytał Balsamo i, rzucając na chorego spojrzenie pełne wyższości i energji, zawołał:
— Obudź się, Hovardzie!...
Młody człowiek otworzył oczy z trudnością i słabym głosem zapytał:
— Dlaczego niezrobiliście operacji dotąd?...
Balsamo pierwszy przemówił, bał się wzruszenia pacjenta, wrazie zaprzeczenia lekarzy. Lecz wszyscy stali, jakby spiorunowani zdziwieniem.
— Mój przyjacielu — zwrócił się Balsamo do biedaka — uspokój się, operacja już się odbyła. Musisz być słabej kompleksji, chłopcze, zemdlałeś tak silnie, żeś nic nie czuł.
— O!... jak to dobrze!... — przerwał żywo bretończyk, — nic nie czułem! co za szczęście!... nie odejmą mi więc nogi!...
Lecz w tejże chwili nieszczęśliwy rzucił okiem: dostrzegł łóżko zakrwawione, a siebie bez nogi!
Balsamo pociągnął profesora w kąt pokoju.
— Słyszałeś pan, co mówił ten biedak?
— Że wyzdrowieje.
— I że nie umrze z głodu z żoną i dziećmi. Proszę cię, kolego, oto brylant, wartujący dwadzieścia tysięcy lirów; gdy chory wyzdrowieje, sprzedaj ten kamień, a pieniądze daj mu w mojem imieniu. Przyszłość jego rodziny będzie zabezpieczona.
— Panie — rzekł chirurg z wahaniem — a jeśli chory umrze?...
— Mówił, iż wyzdrowieje.
— Dajmy na to; lecz nawet w tym razie nie mogę od pana przyjąć takiej sumy!
— Doktorze!
— Chyba pod warunkiem, że dam panu na nią kwit.
— Jak się panu podoba.
— Nazwisko pańskie?
— Hrabia de Fenix.
Operator wyszedł do sąsiedniego pokoju i po chwili podał Balsamowi papier, zawierający co następuje:
„Otrzymałem od hrabiego de Fenix brylant, który ocenił na dwadzieścia tysięcy liwrów i sumę tę przeznaczył na korzyść chorego z tutejszego szpitala, nazwiskiem Hovard, w dniu, w którym tenże wyjdzie ze szpitala.
Dnia 15 sierpnia 1771 r.“
Balsamo zabrał papier, ukłonił się zebranym i wyszedł w towarzystwie Marat’a.
— Zapomniałeś pan zabrać głowy — przemówi pierwszy Balsamo, dla którego roztargnienie doktora było triumfem.
— A!... prawda.
Zawrócił i po chwili dogonił mistrza na ulicy.
Udali się do mieszkania Marata. Na dole wstąpili do izby odźwiernego; doktór chciał zapytać panią Grivette o zegarek.
Nie było jej w domu. Dziecko siedmioletnie odpowiedziało, iż matka wyszła, jest jednak list dla pana Marata.
— Powiedz mamie, niech mi sama list przyniesie.
Mistrz i uczeń znaleźli się w saloniku.
— Cudowną znasz tajemnicę, hrabio.
— Może tylko wpierw, niż inni, podpatrzyłem naturę i Boga.
— Jakże powinniśmy być dumni z tego że jesteśmy ludźmi! — zawołał Marat.
— I doktorami — dodał z uśmiechem Balsamo.
— Rzeczywiście, dumny jestem z ciebie, mistrzu.
— Jednak jestem tylko doktorem duszy.
— O!... nie tylko duszy, zatrzymałeś pan krew płynącą z rany!
— Chyba najważniejszem jest to, iż ten biedak nie cierpiał; coprawda, panowie myślicie, że to warjat.
— Przez chwilę był nim.
— Cóż więc nazywacie szaleństwem?... Czyż to nie jest odłączenie duszy od ciała?
— Lub umysłu.
— Nie o to nam idzie; duszą nazywam to, czem myślę.
— Wszystko mi jedno, jakiem wy to chrzcicie imieniem.
— Otóż to różnica: pan mi mówisz, że szukasz tylko nazwy dla rzeczy, którą już znalazłeś, ja zaś pewny jestem, iż szukasz i rzeczy i nazwy.
— Poczekaj, młodzieńcze. Mówiłeś przed chwilą, że szaleństwo nastąpiło, wskutek chwilowego oderwania się umysłu?
— Tak.
— Oderwanie to było mimowolne, wszak prawda?...
— Naturalnie... Widziałem raz warjata, gdy gryzł kraty żelazne i wołał: „Kucharzu, bażanty twoje są świetne, tylko źle podane“.
— Ostatecznie, nie zaprzeczasz pan przecież, że szaleństwo może trwać czasem chwilę jedną.
— Nie zdarza się to prawie nigdy.
— Przecież widziałeś, doktorze, naszego pacjenta po przebudzeniu, wszak był przy zdrowych zmysłach?
— Widziałem, to prawda. Jest to zapewne jedno z tych wyjątkowych zdarzeń, które hebrajczycy nazywali cudami.
— Mylisz się mój panie, to tylko oderwanie się duszy, rozdwojenie człowieka na materję i ducha: materja rzecz bezwładna, jest i pozostaje tylko prochem; dusza, iskra boska, zamieszkuje przez chwilkę ciało ludzkie, a potem, jako dziecko nieba, wraca do niego.
— Zatem odłączyłeś pan na chwilę duszę od ciała?
— Tak. Kazałem jej wyjść na czas pewien z ciała, zostawiłem wam do operacji to, co pozostało pańskiemu skalpelowi, odcinającemu tę głowę, ciało bezwładne, martwe.
— W czyjem imieniu rozrządziłeś pan tą duszą?
— W imieniu Tego, który stworzył wszystkie dusze jednem tchnieniem: dusze świata, dusze ludzkie; w imieniu Boga.
— Zatem nie uznajesz pan wolnej woli?
— Ja?... A cóż tu robię w tej chwili?... Pokazuję panu z jednej strony wolną wolę, z drugiej rozłączenie. Przedstawiam panu umierającego, o duszy odważnej; poddaje się on operacji, wiedząc naprzód, jakie go czekają cierpienia. Oto wolna wola. Lecz ja jestem przy tem, ja — posłannik Boga, ja — prorok, ja — apostoł; lituję się nad biedakiem, siłą więc, jaką mam od Boga, odłączam duszę od ciała, duszę cierpiącą od tej masy bezwładnej nazywanej ciałem. Hovard, gdy mówił o sobie, odzywał się: Hovard!... ten biedny Hovard!... Nie mówił „ja*. Bo rzeczywiście dusza ta nie miała wtedy związku z ciałem, była już w drodze do nieba.
— Ależ, w takim razie, człowiek niczemby nie był, nie mógłby już powiedzieć tyranom: „Macie władzę nad mojem ciałem, lecz nie nad duszą“.
— E, przechodzisz doktorze z prawdy do sofizmatów, otóż to pańska wada. Bóg pożycza duszy ciału, to prawda, lecz przez cały ten czas, kiedy dusza przemieszkuje w niem, istnieje między niemi łączność i wpływ wzajemny. Bóg pozwala królować naprzemian raz ciału, raz duszy; powiew, ożywiający żebraka, przyczynia się do śmierci króla. Oto zasada, jaką powinniście głosić, panowie doktorzy, apostołowie równości. Doprowadźcie do równości duchowej dwóch istności, a wtedy osiągniecie to, co jest najświętszem na świecie: o czem mówią książki święte, tradycja, nauka i wiara. Co was obchodzi równość materjalna. Ten biedny kaleka, głupie dziecko ludu, zadziwił was swą mową, dlaczego?... bo duszę jego uwolniłem z więzów ciała, a co dla was było tajemnicą, dla niego stało się rzeczą zwyczajną; dusza jego unosiła się już w zaświatach.
Marat obracał głową trupa, jakby mu ta dać mogła odpowiedź.
— Rzeczywiście — wyrzekł w końcu, — jest w tem coś nadnaturalnego.
— Naturalnego, chciałeś pan powiedzieć, gdyż wszystkie czynności duszy są naturalnemi, tylko czy znanemi, o rzecz inna.
— Nam są one nieznane, powiedz mistrzu, ale dla ciebie to rzeczy zwykłe. Koń, o którym nic niewiedziano w Peruwji, był wszak w Hiszpanji znanym od dawna.
— Nie jestem tak zarozumiałym, aby sobie powiedzieć: „wiem“; będę skromniejszym i powiem: „wierzę“.
— W cóż więc wierzysz, mistrzu?
— Wierzę, iż prawem świata, najsilniejszem ze wszystkich praw, jest postęp. Wierzę, że Bóg stworzył wszystko w dobrym celu. Tylko, że postęp na świecie kroczy powoli. Uczeni twierdzą, iż nasza planeta liczyła już 60 wieków, gdy wynaleziono druk; druk, oświecający przeszłość i przyszłość; druk nastał — niema ciemności i zapomnienia, druk — to pamięć świata. Gutenberg wynalazł druk, a ja odnalazłem — jasnowidzenie.
— Może dojdziesz pan do tego, iż będziesz mógł czytać w sercach? — zawołał Marat z ironją.
— Dlaczegóżby nie?...
— A!... chcesz pan znaleźć to okienko w piersiach ludzkich, przez które możnaby zajrzeć do głębi?... To marzenie starożytnych!...
— Nie widzę potrzeby tego; odłączam duszę od ciała; dusza, ta czysta córa Boga, opowie mi wszystkie cierpienia, jakie znosi, będąc zamknięta w tej latarni, którą zwiemy ziemską powłoką.
— I odkryjesz pan wszelkie tajemnice?
— Zapewne.
— To może mi powiesz, mistrzu, kto mi ukradł zegarek?
— Zniżasz pan wiedzę do smutnego poziomu. Ale dobrze!.. Wielkość Boga przebija się zarówno w ziarnku piasku, jak i w wielkich górach. Powiem ci, młody sceptyku, kto skradł twój zegarek.
Stukanie przerwało dalszą rozmowę. Pani Grivette weszła z listem w ręku.