Józef Balsamo/Tom IX/Rozdział CVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Na ulicy zbliżył się do mistrza Marat; był blady i drżący.
— Mistrzu — spytał pokornie — czy rzeczywiście jestem winny?
— Popełniłeś ogromny błąd — rzekł Balsamo — a co najgorsza, nie przyznajesz się do winy.
— Owszem, wyznaję to z pokorą, że przekonany jestem o słuszności swego postępowania.
— Duma! duma! — szepnął Balsamo — duma szatan zagłady! Ludzie zwyciężają gorączkę u chorego, niszczą zarazę w powietrzu i wodzie, a niebaczni — zostawiają w sercu dumę!
— O! mistrzu, masz złą o mnie opinję. Czyż rzeczywiście jestem tak nędznem stworzeniem, że to, co mi się zdaje wzniosłem, jest w gruncie rzeczy małem? Toż ja tylko żyję myślą, iż kiedyś pomogę ludowi!
— Panie — odrzekł Balsamo — to jedynie mając na względnie, postaram się twe błędy wykorzenić. Zdaje mi się, że dokonam tego w ciągu jednej godziny.
— W ciągu jednej godziny? — spytał chirurg niedowierzająco.
— Tak. Czy możesz mi darować tę godzinę czasu?
— Naturalnie.
— Gdzie się można z tobą widzieć? — Mistrzu, każda godzina, którą mi oznaczysz, będzie dla mnie rozkazem.
— Zatem przyjdę do ciebie.
— Mistrzu, ja mieszkam na poddaszu, przy ulicy Szewskiej — mówił młody lekarz z dumą i fanfaronadą — lecz nie wstydzę się mej biedy; ty, panie, podobno mieszkasz w pałacu.
Balsamo wzruszył ramionami, przypuszczalnie tak patrzałby olbrzym na karła, jak on spojrzał na doktora.
— Będę więc u ciebie na twem poddaszu — dodał z uśmiechem.
— Kiedy?
— Jutro.
— O której godzinie?
— Rano.
— Od wschodu słońca pracuję w teatrze anatomicznym, stamtąd idę do szpitala.
— Otóż chcę tam iść razem z tobą, jeśli pozwolisz.
— Z ochotą, ale śpię bardzo mało...
— Ja zaś nie sypiam wcale — odparł Balsamo — o wschodzie słońca będę u pana.
— Oczekiwać będę cię, mistrzu. Dowidzenia.
Rozstali się już na ulicy cichej i ciemnej. Balsamo udał się w lewo, Marat w prawo.
Balsamo był punktualnym: nazajutrz o szóstej z rana pukał do drzwi mieszkania doktora.
Ten spodziewał się wizyty i starał się ład zaprowadzić w saloniku.
Kobieta jakaś krzątała się: trzepała meble, wycierała kurz, Marat pomagał jej, okurzając kwiaty, jedyną ozdobę tego poddasza. Trzymał jeszcze ściereczkę, gdy wszedł Balsamo.
Doktór odrzucił ścierkę i zaczerwienił się, nie jak na stoika przystało.
— Zastajesz mnie pan przy zajęciu gospodarskiem, dopomagam tej dobrej kobiecie. Trudno, nie jestem wielkim panem...
— Nic w tem zajęciu dziwnego nie widzę, uważam je za stosowne dla młodego człowieka, lubiącego czystość. Lecz spiesz się pan, chwile są policzone.
— Natychmiast; pani Grivette, gdzie moje ubranie? To moja służąca, lokaj, kucharka, intendent, a kosztuje mię dukata miesięcznie.
— Oszczędność godna pochwały — rzekł Balsamo — oszczędność jest bogactwem biednych, mądrością bogaczy.
— Proszę o kapelusz i laskę, zawołał Marat.
— Wyciągnij rękę, panie doktorze — rzekł Balsamo — oto twój kapelusz i laska.
— Przebacz, panie, roztargnienie.
— No, gotów jesteś pan nareszcie?
— W tej chwili służę. Pani Grivette, gdzie mój zegarek?
Pani Grivette szukała na lewo i prawo, ale nic nie odpowiedziała.
— Mniejsza o zegarek — mówił Balsamo — nie mamy czasu czekać.
— Jednak bez zegarka... Nie rozłączam się z nim nigdy.
— W nieobecności pańskiej pani Grivette go odszuka — odrzekł z dziwnym uśmiechem Balsamo — jeśli szukać będzie starannie, odnajdzie go z pewnością.
— Napewno odnajdzie się — rzekła pani Grivette — tu nic nie ginie, jeśli tylko nie zostawił go pan gdzieindziej.
— Chodźmy więc, chodźmy.
Marat nie śmiał się już sprzeciwiać.
— Dokąd pójdziemy najprzód? — spytał Balsamo.
— Do teatru anatomicznego; musiano już przynieść trupa ze szpitala. Rzadko się mylę; pewna kobieta musiała umrzeć tej nocy na ostre zapalenie mózgu. Chcę na niej dokonać sekcji.
— Chodźmy więc!
Jest to o dwa kroki stąd, prosektorjum łączy się ze szpitalem. Jeślibyś, mistrzu, nie chciał wejść ze mną...
— Owszem, ciekawym bardzo twej opinji o tym osobniku.
— Kiedy był żywym?
— Nie ciekawym zdania o trupie.
— Hola! mistrzu — odparł Marat z uśmiechem — tu ja jestem panem, znam się na rzeczy, toż to moja specjalność, podobno jestem świetnym anatomem.
— Duma! duma! tylko duma! — szepnął Balsamo.
— Co mówisz, mistrzu?
— Nie traćmy czasu, wejdźmy.
Marat wszedł pierwszy.
Balsamo mu towarzyszył.
Weszli do sali, gdzie na wielkim marmurowym stole leżały dwa martwe ciała: młodej kobiety i starca. Oboje przykryci byli jednem prześcieradłem; ludzie ci zapewne nie widzieli się w życiu, lecz śmierć zrównała ich, poddając pod skalpel chirurga.
Marat odrzucił nakrycie. Trupy leżały nagie.
— Czy widok ten pana nie przestrasza? — spytał Marat ze zwykłą sobie fanfaronadą.
— Smuci mię — odrzekł Balsamo.
— Brak przyzwyczajenia. Ja mam ten widok codziennie przed oczyma, nie odczuwam więc smutku, a tem mniej odrazy. My, doktorzy, żyjemy z trupami.
— Smutny przywilej! młodzieńcze.
— Zresztą, dlaczego się smucić, lub czuć wstręt. Broni mię przed nim rozwaga i przyzwyczajenie.
— Wytłumacz mi pan jaśniej to zdanie; nie dobrze je pojmuję: najprzód co do rozwagi.
— Owszem. Dlaczegóż się bać martwego ciała, posągu z kości i mięsa, zamiast z marmuru lub granitu?
— Rzeczywiście jesteś pan przekonany, że nic niema więcej w tem ciele?
— Nic.
— A w ciele żyjącem?
— Ruch — odparł Marat bez namysłu.
— A o duszy nie wspominasz wcale?
— Nie znalazłem jej w ciele, które pokrajałem skalpelem.
— Boś szukał tylko w trupach.
— I na ciałach żyjących czyniłem doświadczenia.
— Nie znalazłeś w nich nic więcej, niż w trupach?
— Owszem, znalazłem cierpienie: Czy to nazywasz pan duszą?
— Zatem nie wierzysz pan?
— W co?
— W duszę.
— Ależ tak, tylko ja pod nazwą duszy rozumiem ruch.
— Zatem wierzysz, doktorze, w duszę; bardzo się cieszę z tego.
— Mistrzu, porozumiejmy się i nie odchodźmy od przedmiotu — mówił Marat z jadowitym uśmiechem. — My, lekarze, jesteśmy materjalistami.
— Jakże to ciało jest zimne — szeptał, jakby w rozmarzeniu Balsamo. — Piękną musiała być ta kobieta.
— Bardzo piękną.
— Piękna dusza musiała żyć w pięknem ciele.
— Otóż omyłka, jaką popełnił ten, który ją stworzył. Mając tak piękne ciało, była łajdaczką i umarła w szpitalu. Życie jej było jednym skandalem, sądząc że w niej żyła piękna dusza, obrażasz doprawdy, nasze dusze, jeśli są z tej samej materji.
— Duszę tę można było uleczyć, a że zgubioną została, jest to wina lekarza dusz.
— O! mistrzu, dziwna teorja. Na świecie mamy tylko lekarzy ciała — rzekł Marat, śmiejąc się ironicznie. — Masz teraz, kochany panie, na ustach ulubione słowo Moliere’a i do niego się uśmiechasz.
— Nie próbuj, młodzieńcze, odgadnąć mego uśmiechu. Wróćmy do naszej poprzedniej rozmowy. Więc te ciała są już niczem?
— Naturalnie; a nadto są bezwładne — rzekł Marat, podniósłszy głowę umarłej i spuszczając ją raptownie na twardą płytę.
— Przejdźmy do szpitala — odparł Balsamo.
— Natychmiast, pozwól mi, mistrzu, odciąć tę głowę, kobieta ta umarła na bardzo ciekawą i rzadką chorobę, chcę zabrać więc jej głowę z sobą.
— Proszę, nie przeszkadzaj sobie.
Chirurg otworzył torbę, wyjął z niej nóż i z zimną krwią wziął się do odcięcia czaszki od ciała, a przeciąwszy wszystkie arterje i muskuły szyi, doszedł do kości, i wtedy uderzył tak silnie, że głowa z hukiem spadła na ziemię.
Balsamo odwrócił się, niechcąc pokazać doktorowi twarzy, zmienionej przerażeniem.
— Kiedyś — odezwał się Marat — ludzkość zajmie się umarłymi, jak obecnie żywymi; muszą wynaleźć machinę, która jednym zamachem odetnie głowę od ciała. Wieszanie, duszenie i inne kary, doprawdy, nie powinny istnieć w cywilizowanym kraju. Toż państwo tak oświecone, jak Francja, powinno karać, lecz nie mścić się.
— Jestem tego samego zdania, lecz o jakiej machinie myślisz pan?
— O machinie zimnej i niewzruszonej, jak samo prawo; często nawet kat się wzrusza i nie zabija odrazu winnego, jak to się zdarzyło z Chalais i z księciem de Monmouth. Mogłaby być naprzykład machina, składająca się z dwóch żelaznych ramion, podtrzymujących nóż.
— I myślisz pan, że nóż ten natychmiast pozbawi życia nieszczęśliwego, bez cierpień?
— Naturalnie, żelazo oddzieli głowę od ciała, przetnie więc nerwy ruchu. Cierpienie zniknie natychmiast, bo nóż odłączy mózg, który jest siedliskiem czucia, od serca, ośrodka życia.
— Ależ, panie, kara ścięcia głowy istnieje w Niemczech.
— Tak, ale mieczem, a mówiłem już panu, iż ręka ludzka może zadrżeć.
— Machina pańska istnieje we Włoszech i jest prawie taka sama, jak ją pan określiłeś; nazywa się mannaja.
— I cóż?
— Otóż, doktorze, widziałem łudzi, którym ścięto głowy, i cóż powiesz na to, podnosili się bez głowy i padali dopiero o 10 kroków dalej. Zbierałem głowy, spadające z mannaja; na oko wydawały się nieczułe, jak trupy, a jednak, gdy szepnąłem im do ucha ich nazwisko, oczy tych głów otwierały się szeroko. Skąd to pochodzi?
— Odruch nerwowy, nic innego!
— Czyż nerwy nie są organami czucia?
— Co z tego wnosisz, mistrzu?
— To, że zamiast wyszukania podobnej machiny, ludzie powinni się starać wymyślić inny środek kary, nie śmierć. Naród, który wynajdzie ten środek, będzie najbardziej ucywilizowanem społeczeństwem w świecie.
— Mrzonki!
— Może ma pan słuszność tym razem, czas nas przekona. Lecz chodźmy już do szpitala.
Marat zawinął odciętą głowę w swą chustkę od nosa.
Marzyciel i materjalista wyszli razem.
— Bardzo zręcznie odciąłeś pan tę głowę — rzekł Balsamo do towarzysza — nie wiem co więcej podziwiać, czy zręczność, czy zimną krew? Czy żywi więcej budzą w tobie litości... źle się wyrażam, czy wzruszają cię ich cierpienia więcej, niż trupy?
— Nie, gdyż byłaby to ogromna wada, tak samo, jak wrażliwość byłaby wadą kata. Zabija się przecie człowieka, obcinając mu źle nogę. Dobry chirurg musi operować ręką, nie sercem, bo wie, że za chwilą cierpienia wraca pacjentowi życie. To piękna strona naszego zawodu!
— Tak jest; lecz w żywych to chyba odnajdujesz duszę?
— Jeśli zgodzisz się na me określenie, mistrzu, że ruch to dusza, przystaję na to, że dusza jest, i dodam jeszcze, że zabija ona chorych częściej, niż mój skalpel.
Tak rozmawiając, weszli do szpitala, Marat ze swym straszliwym pakunkiem, a Balsamo bardziej zamyślony, niż kiedykolwiek.
Za chwilę znaleźli się w sali operacyjnej napełnionej profesorami i studentami.
Posługacze wnieśli młodego człowieka, przejechanego tydzień temu przez powóz; koła zgniotły mu nogę.
Kuracja nie pomagała, amputacja nogi stała się konieczną. Nieszczęśliwy, położony na łóżku, patrzył na otaczających wzrokiem, który mógłby wzruszyć tygrysa. A ludzie ci czyhali tylko na tę chwilę męczarni, konania może, dla nauki. Zdawał się błagać wzrokiem o litość, uśmiech, pieszczotę, któż miał mu ją dać, chirurdzy? doktorzy? odpowiedzieli mu na prośbę obojętnością i zimnem stalowem spojrzeniem. Duma nie pozwalała mu krzyczeć, jednak, gdy poczuł na sobie ręce posługacza i głos doktora, zalecający mu spokój i odwagę, spytał głosem bolesnym, czy bardzo będzie cierpiał?...
— E, nie, proszę leżeć spokojnie — zapewniał Marat z fałszywym uśmiechem, który jednak pocieszył chorego, ale nie omylił Balsama.
Młody chirurg zbliżył się do niego.
— To straszna operacja — rzekł — kość jest złamana. On umrze nie z choroby, lecz z bólu; oto naco przyda mu się dusza.
— Pocóż go więc operować? Dajcie mu lepiej umrzeć spokojnie.
— Bo naszym obowiązkiem jest próbować, może się uda...
— I tak strasznie ma cierpieć?
— Okropnie.
— Dlatego że ma duszę?
— Tak, zanadto jest wrażliwy.
— Dlaczego nie uleczyć najprzód duszy? Spokój jej możeby uratował ciału życie.
— Próbowałem to zrobić.
— W jaki sposób?
— Słowami. Mówiłem do duszy, do inteligencji, do uczucia, słowami filozofa greckiego: „Cierpienie, ty nie jesteś złem!“ Mówiłem mu też: „Nie cierp“. Resztę pozostawiani duszy, niech nie cierpi. Jest to jedyne lekarstwo, jedyny sposób, znany obecnie. Gdy obcinałem głowę, ciało nic nie rzekło, chociaż operacja była ciężka; dlaczego? bo czucia już nie było, dusza odeszła, jak mówisz pan i spirytyści. A żywe ciało wydawać będzie straszne jęki — bo dusza w niem żyje. Zatkaj dobrze uszy, mistrzu! Zatkaj je mocno, ty, co jesteś tak czuły na jęki; zobaczysz, że dusza to straszna przeszkoda.
— Sądzisz więc pan, że nigdy nie odłączymy duszy od ciała?
— Spróbuj, mistrzu, masz okazję.
— Tak, doktorze, piękna okazja, spróbuję.
— Serjo?
— Ależ tak.
— W jaki sposób?
— Nie chcę, aby ten biedny chłopiec cierpiał, wzrusza mię do głębi jego nieszczęście.
— Jesteś genjalnym człowiekiem, mistrzu, lecz nie jesteś Bogiem Ojcem, ani Chrystusem, żeby móc to uczynić; biedak ten musi cierpieć.
— Jeśli nie będzie cierpiał, czy go uratujecie?
— To bardzo prawdopodobne, lecz nie mogę przesądzać.
Balsamo spojrzał na młodego doktora z triumfem, podszedł do łóżka i przemówił do chorego, nietylko ustami i wzrokiem, lecz całą siłą swej woli, krwi i serca.
— Śpij!
W tejże chwili chirurg zabierał się do operacji.
Ale na rozkaz Balsama, chory przymknął oczy i zwiesił głowę.
— Zemdlałl — zawołał Marat.
— Nie.
— Ależ nie widzisz pan chyba, że chory stracił przytomność?
— Nie, powtarzam; on tylko śpi.
— Jakto? śpi?
— Tak.
Wszyscy spojrzeli na obcego, uważając go za warjata.
— Czyż, będąc zemdlonym, można mówić? — zapytał Balsamo.
— Nie.
— Pytajcie go, a otrzymacie odpowiedzi.
— Młodzieńcze! — krzyknął Marat.
— Nie trzeba mówić tak głośno — przerwał Balsamo — mów pan, jak zwykle.
— Opowiedz nam, co czujesz?
— Kazano mi spać, więc śpię — odrzekł pacjent.
Głos był spokojny, stanowił zupełną sprzeczność z dawnymi jękami.
Asystenci spojrzeli po sobie.
— Teraz — rzekł Balsamo — odwiążcie go.
— To niemożebne — rzekł chirurg — chory poruszy się i operacja na nic.
— Nie poruszy się.
— Kto mi zaręczy?
— Ja i on sam. Spytajcie go.
— Czy można cię rozwiązać? mój przyjacielu.
— Można.
— Czy obiecujesz leżeć spokojnie?
— Jeśli mi każecie.
— Rozkazuję ci.
— Mówisz pan z taką pewnością siebie — rzekł naczelny operator do Balsama — że mam ochotę zrobić to doświadczenie.
— Bardzo proszę; nie bój się pan.
— Rozwiążcie go zatem.
Posługacze usłuchali natychmiast.
Balsamo podszedł do łóżka.
— Nie poruszaj się chłopcze, do chwili, gdy ci rozkażę.
Statua, położona na grobie, nie byłaby bardziej nieruchomą, niż ten chory.
— Możecie operować, panowie — rzekł Balsamo — chory czeka.
Chirurg wziął nóż, lecz zawahał się.
— Kraj, profesorze, kraj — odezwał się Balsamo głosem proroczym.
Doktór, zdumiony, usłuchał, również jak i chory. Ciało skrzypiało, lecz pacjent ani westchnął, ani się poruszył.
— Skąd jesteś, chłopcze? — zapytał Balsamo.
— Z Bretonji — odparł chory, uśmiechając się.
— Kochasz swą ojczyznę?
— O! panie, to cudny kraj!
Chirurg tymczasem krajał dalej.
— Kiedy go opuściłeś, mój przyjacielu? — zapytał Balsamo.
— Miałem wtedy dziesięć lat.
— Mój drogi, zaśpiewaj mi piosenkę, którą wieczorem śpiewają rolnicy u was. Pamiętam jeden wiersz tylko:
„Tam rodzinne moje progi...
Piła przepiłowała kość.
W tej chwili chory uśmiechnął się słodko i zaśpiewał melodyjnie, powoli, z zachwytem kochanka, lub poety:
„Tam rodzinne moje progi,
Tam jeziora lśnią błękity,
I złociste zboża łany
Tworzą widok sercu drogi.
Tam mnie czeka ojciec, żona,
Ukochane moje dziatki.
Tam w mogile, wśród zieleni,
Leżą zwłoki mojej matki.
Bogu chwała! dzień skończony!
I znów jestem między wami.
Niechże pracą umęczony,
Spocznę karmion pieszczotami.
Noga spadła na łóżko, a chory śpiewał wciąż jeszcze.