Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXXII
SPISEK ZAWIĄZUJE SIĘ NA NOWO

Podczas gdy król i pan de Choiseul zajęci byli w sposób powyżej opisany, Luciennes zapełniało się spiskującymi, którzy zjeżdżali się do pani Dubarry.
Wicehrabia Jan i pan de Richelieu przybyli najpierwsi. Za nimi podążali inni, ciekawi, jaki obrót weźmie sprawa, i kto naprawdę jest bardziej w łasce u króla.
Pani Dubarry, drzemiąc, wypoczywała po wzruszeniach dnia poprzedniego, a Zamor siedział w przedpokoju, gdy Richelieu i Jan wpadli razem.
— Pani hrabina śpi — powiedział Zamor, nie wstając.
Jan kopnął go nogą tak silnie, że biedny murzynek potoczył się o kilka kroków i zaczął krzyczeć przeraźliwie.
Chon wybiegła.
— Co ty znowu wyprawiasz, brutalu, czego bijesz tego biedaka?
— Ja się i do ciebie zaraz wezmę — wrzasnął Jan z zaiskrzonemi oczami — jeżeli natychmiast nie obudzisz Joanny.
Pani Dubarry, posłyszawszy hałasy w przedpokoju i płacz Zamora, wybiegła sama, okryta zaledwie peniuarem.
— Co się stało? — zapytała, patrząc na Jana rozwalonego na kanapie i mocno sapiącego.
Richelieu zapomniał nawet o pocałowaniu faworyty w rękę.
— Stało się to, że Choiseul stoi mocniej, niż kiedykolwiek.
— Jakto?
— Powiedziałem już, do stu tysięcy djabłów!
— Co mówisz, co to ma znaczyć?
— Pan hrabia prawdę powiedział, Choiseul pozostał na stanowisku, nieporuszony.
Pani Dubarry wyjęła z za gorsu list króla.
— A to co ma znaczyć? — rzekła z uśmiechem.
— Czyś dobrze przeczytała, hrabino? — zapytał Richelieu.
— Przecież chyba potrafię czytać — odpowiedziała Dubarry.
— O tem nie wątpię, ale może pozwolisz i mnie także przeczytać ten bilecik.
— Bardzo cię proszę, książę.
Richelieu wziął kartkę, rozłożył ją powoli i przeczytał:
„Jutro podziękuję panu de Choiseul za jego usługi. Daję na to słowo.

Ludwik.

— Wszak to jasne? — rzekła Dubarry.
— Bardzo, jasne — potwierdził, skrzywiwszy się, Richelieu.
— No, więc cóż? — zapytał Jan.
— Niema nic straconego — oświadczyła Dubarry — król jutro dotrzyma słowa.
— Jakto jutro? Ależ król napisał ten bilecik wczoraj, jutro zatem, to dziś — zawołał Jan Dubarry.
— Przepraszam cię, hrabino — wtrącił Richelieu — jest szynk na ulicy Grange-Bateliére, na którego szyldzie wypisano: „Dziś za pieniądze, jutro darmo“. To „jutro“, to znaczy nigdy.
— Król zakpił z nas sobie — zawołał ze złością Jan.
— To niepodobna, niepodobna — szeptała Dubarry w osłupieniu — takie podejście, taka zła wiara! To byłaby rzecz niegodna!
— Król jest pełen dowcipu, hrabino — rzekł Richelieu.
— Zapłaci dobrze za to! — krzyknęła zirytowana hrabina.
— Nie masz żadnego prawa, hrabino, oskarżać króla; dotrzymał on w zupełności obietnicy.
— Co znowu? — odezwał się grubjańsko Jan.
— Jakto, wszak obiecał...
— Podziękować ministrowi za jego usługi; w dyplomacji ma to podwójne znaczenie, król miał co innego na myśli, hrabina co innego: a że byłem świadkiem i słyszałem że jak najserdeczniej dziękował Choiseul’owi za oddane sobie usługi, dotrzymał zatem danego słowa.
— Złą chwilę wybrałeś do żartów, mój książę.
— Czy myślisz, hrabino, że ja żartuję? proszę cię, zapytaj brata.
— Komu tu w głowie żarty, do stu piorunów! Dziś rano, w obecności całego grona zebranych w galerji panów, Ludwik XV dziękował ministrowi, całował go, pochlebiał mu, a w tej chwili obydwaj, trzymając się pod ręce, spacerują po parku w Trianon.
— To nikczemność! — krzyknęła Chon, wznosząc ręce do góry.
— Zakpili ze mnie, ale zobaczymy; Chon odpraw powóz, którym miałam jechać na polowanie; — nie pojadę.
— Pozwól mi, hrabino, dać sobie jedną radę. Powoli, bez pośpiechu, bez kłótni... przepraszam cię, hrabino, nie zechciej się obrażać na mnie.
— Owszem, książę, wdzięczną ci będę... ja tracę dziś głowę zupełnie, sama nie wiem co robię... mówisz więc, książę...
— Że nie radziłbym zaczynać dziś wojny z królem. Z Choiseulem zrywać on ani myśli, pozostaje pod urokiem żony delfina, i jeżeli tak ci się ostro stawia...
— To znaczy?
— Że trzeba starać się być dla niego milszą, przyjemniejszą niż kiedykolwiek; jest to niby niepodobieństwem... ale cóż robić, hrabino, okoliczności... nie pozostawiają wyboru.
Hrabina zamyśliła się. Książę mówił dalej:
— Bo nużby przyszła chętka królowi przyjąć na starość obyczaj niemiecki.
— Nużby zapragnął zostać cnotliwym? — mruknął opryskliwie Jan.
— Kto wie, hrabino, nowość ma zawsze pewien urok.
— Co do tego — rzekła hrabina — to bardzo wątpię.
— Patrzyliśmy już, hrabino, na rzeczy daleko nieprawdopodobniejsze. Wreszcie musisz znać przysłowie o djable, co na starość został pustelnikiem... Otóż jestem zdania, że nie trzeba się dąsać.
— Tak, ale ja pękam ze złości.
— Wcale się temu nie dziwię; należy to jednak ukryć tak głęboko, żeby ani król, ani Choiseul niczego się nie domyślali. My tylko, twoi przyjaciele, możemy o tem wiedzieć, nikt więcej.
— Więc mam jechać na polowanie
— Byłoby to bardzo zręcznie.
— A książę?
— Ja choćbym miał iść na czterech łapkach, jeszczebym tego polowania nie opuścił.
— Jedź zatem ze mną, książę! — zawołała Dubarry, ciekawa co jej Richelieu odpowie.
— Hrabino — rzekł — starając się ukryć niechęć przymileniem — to takie szczęście...
— Że musisz go sobie odmówić, książę.
— Cóż znowu! Niech Bóg broni...
— Boisz się kompromitacji?
— Nie życzę jej sobie wcale.
— I przyznajesz się do tego, książę?
— Zmiłuj się hrabino, de Choiseul nie darowałby mi tego nigdy.
— Nie tak dobrze znowu jesteście z Choiseul’em.
— Poróżniłbym się z Wielką Księżną.
— Wolisz zatem, Mości Książę, abyśmy prowadzili wojnę, każde na swoją rękę, bez podziału korzyści. W takim razie możesz się wycofać ze spółki ze mną; nie jesteś dotąd jeszcze skompromitowanym.
— Jesteś bardzo niesprawiedliwą, hrabino, wiesz przecie, że nie zawahałem się ani chwili, gdy miałaś być prezentowaną; któż to zajął się twojemi strojami, twoim fryzjerem, hrabino? I dziś nie zawaham się również. Jestem daleko odważniejszym, hrabino, niż ci się zdaje.
— A więc zgoda! pojedziemy razem na polowanie; posłużysz mi, książę, za pretekst, ażeby nie zajmować się nikim, nie mówić z nikim.
— Nawet z królem?
— Przeciwnie, królowi prawić będę tysiące grzeczności, które go do rozpaczy doprowadzą.
— Tak, to dobrze.
— A pan, panie Janie, cóż czynić zamyślasz? Zagrzebałeś się tak w poduszkach na kanapie, że zadusisz się, przyjacielu.
— Co zrobię?... chcecie wiedzieć?
— Może nam się to na co przyda.
— Myślę...
— O czem?
— Że w tej chwili, kto tylko umie, w całym Paryżu, układa piosenki na tekst wczorajszy; że gazety szarpać nas muszą bez litości i że jutro będziemy tak oporządzeni, iż sam Choiseul litować się nad nami zacznie.
— Cóż dalej?
— To, że wybieram się do Paryża dla zakupienia szarpi i maści do opatrywania ran naszych. Siostrzyczko, dajno pieniędzy.
— Wiele ci potrzeba?
— Bagatelka: dwieście lub trzysta luidorów.
— Widzisz, książę, już zaczynam ponosić koszty wojny — rzekła Dubarry, zwracając się do Richelieu’go.
— To dopiero początek wyprawy, co dziś posiejesz z tego owoce zbierać będziesz jutro.
Hrabina wzruszyła ramionami, podeszła do biurka, wzięła, nie rachując, garść banknotów i podała je Janowi, który nie rachując, włożył je do kieszeni i westchnął.
Potem wstał, przeciągnął się, postąpił parę kroków i rzekł, wskazując na hrabinę i Richelieu’go:
— Szczęśliwi ludzie!.. pojadą sobie na polowanie, przyglądać się będą pięknym paniom i panom, a ja muszę gnać do Paryża i wchodzić tam w układy ze zgrają gryzipiórków. Jak pies doprawdy, traktowany jestem w tym domu.
— Jak bezczelnie kłamie ten człowiek; z pewnością w Paryżu ani chwili nie poświęci moim interesom; połowę wziętych pieniędzy odda jakiej ladacznicy, a resztę przegra w karty lub przepije w pierwszym lepszym nędznym szynku. Idź precz, mój Janie, tak się tobą brzydzę, że patrzeć na ciebie nie mogę.
Jan powsypywał sobie do kieszeni cukierki z trzech bombonierek i wyszedł, nie zwracając wcale uwagi na panią Dubarry.
— Miły chłopiec! Musisz go bardzo kochać, hrabino! — rzekł Richelieu tonem pochlebcy, chwalącego dla przypodobania się matce, jedno z tych nieznośnych dzieciaków, któremuby z przyjemnością karku nadkręcił.
— Tak w istocie, mój książę, dobroć Jana to kapitał, który umieścił u mnie i który przynosi mu procent od czterechkroć stu tysięcy rocznie.
Zegar wybił wpół do pierwszej.
— Zarzuć co na siebie, hrabino, i pokaż się choć na chwilę oczekującym cię dworakom, bo gotowi uwierzyć w zaćmienie słońca, a potem siadajmy do karety i.. na polowanie. Czy wiesz, hrabino, jaką drogę obrano?
— Ułożyliśmy się o to z królem wczoraj, jadąc do Marly, miał wstąpić po mnie.
— Pewny jestem, że nie zmienił programu.
— A teraz twoje plany, książę? Czas już, żebym się o nich dowiedziała.
— Zaraz wczoraj napisałem do mego siostrzeńca i jak mi się zdaje, musi on już być w drodze do Paryża.
— Pan d’Aiguillon?
— Bardzobym się zdziwił, gdyby nie zjawił się tu jutro, a najdalej pojutrze.
— Liczysz więc na niego, książę?
— O! ma on zawsze znakomite pomysły.
— Trzeba jednakże przyznać, że położenie nasze jest bardzo trudne. Król boi się, żeby na niego nie spadł cały ciężar interesów i dlatego jest taki twardy.
— A stąd wynika?...
— Że nie zechce się nigdy pozbyć Choiseul’a.
— Czy mam szczerze mówić z tobą, hrabino?
— Naturalnie.
— Jestem tego samego zdania, król znajdzie sobie tysiące wykrętów podobnych do wczorajszego, bo pełen jest dowcipu. Ty, hrabino, także zapewne nie zechcesz narażać swojej pozycji przez upieranie się przy swojem.
— Jest się nad czem namyślić.
— Widzisz zatem, że pan de Choiseul jest nienaruszalny, że aby go wysadzić potrzebaby chyba cudu.
— Tak, cudem chyba się go pozbędziemy.
— Niestety, dziś cudów już niema na świecie.
— Znam jednak człowieka, który robi cuda.
— Znasz człowieka, który robi cuda i nie powiedziałaś mi tego, hrabino?
— Zapomniałam o nim, dopiero w tej chwili na myśl mi przyszedł.
— Możeby nam poradził co w naszych kłopotach?
— Zdolnym jest do wszystkiego.
— Daj mi jaką próbkę jego zdolności, hrabino.
— Jest to człowiek, który, spotkawszy mnie dziesięć lat temu na placu Ludwika XV, przepowiedział mi, że będę królową francuską.
— Może mnie przepowie, że umrę ministrem, hrabino?
— Bardzo być może.
— Jakże się on nazywa?
— Nie wiem.
— Nie dał ci swego adresu?
— Mówił mi, że sam przyjdzie dopomnieć się o nagrodę.
— I nie przyszedł? A co mu obiecałaś hrabino.
— Wszystko, czego zażąda.
— Tak, ten człowiek przydałby nam się teraz ogromnie.
— Powiedz mi, książę, gdzie go szukać będziemy?
— Nazwisko jego, hrabino?
— Mam ich dwa.
— Pierwsze?
— Hrabia de Fenix.
— To ten, którego pokazywałaś mi, hrabino, w dniu twojej prezentacji u dworu?
— Ten sam.
— Ten Prusak?
— Prusak.
— Nie mam już doń zaufania; wszyscy czarownicy, których znałem dotychczas, mieli nazwiska kończące się na i albo o.
— Drugie nazwisko przypadnie ci zatem lepiej do smaku.
— Jakież ono?
— Józef Balsamo.
— Czy nie masz jakiego sposobu, aby odnaleźć pana Balsamo, hrabino?
— Zastanów się nad tem.
— Dobrze, ale jest już trzy kwadranse na pierwszą, śpiesz się, łaskawa pani.
— Zaraz będę, mój książę.
W dziesięć minut potem, de Richelieu i hrabina Dubarry, siedząc obok siebie w karecie, jechali na spotkanie myśliwskiego orszaku króla.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.