Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział XCIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
Król prowadził pannę de Taverney i dopiero w przedsionku puścił jej rękę, ukłonił się z wdziękiem synowej i przyjął jej ramię. Marja-Antonina poznała natychmiast Andreę. Richelieu ze zdumieniem przypatrywał się baronównie.
— Daję słowo, że los mi sprzyja!
— Droga córko — rzekł król — zapraszam się do was na obiad. Przechodząc przez park, spotkałem pannę de Taverney...
— Nie gniewam się na ciebie, moja śliczna panienko, za spóźnienie, skoro mi w nagrodę króla przyprowadziłaś.
Andrea, zaczerwieniona, jak wisienka, skłoniła się zamiast odpowiedzieć.
— A do djabła!... co to za cudne dziewczę — pomyślał Richelieu — Taverney miał rację, nie przesadził wcale.
Król siedział na zwykłem miejscu i zajadał z apetytem, ale ciągle oglądał się, jakby kogoś poszukiwał.
Andrea zniknęła we drzwiach przyległego buduaru, bo pozycja jej u dworu nie była jeszcze oficjalnie ustaloną.
Delfinowa, z właściwym kobietom sprytem, odgadła odrazu, że Ludwik XV poszukuje swej pięknej towarzyszki.
— Panie de Coigny — powiedziała do młodego oficera, stojącego za krzesłem monarchy — poproś pan do nas pannę de Taverney. Pani de Noaille obowiązkom etykiety z pewnością zaradzi...
Pan de Coigny wyszedł, a po chwili wprowadził Andreę, coraz więcej zdziwioną tą niezwykłą łaską.
— Usiądź, moje dziecię, obok księżny — powiedziała Marja-Antonina, wskazując miejsce.
Dziewczę było tak pomieszane, że o mało nie nastąpiło na nogę damy honorowej. Ta rzuciła na Andreę tak piorunujące spojrzenie, że biedaczka odskoczyła, jakby odtrącona iskrą elektryczną.
Król widział wszystko i uśmiechał się, jak sfinks.
— Hm... — szepnął do siebie Richelieu — nie trzeba się wtrącać, wszystko pójdzie jak najlepiej.
Ludwik XV spostrzegł marszałka.
— Dzień dobry, książę — rzekł łaskawie, — a cóż, w zgodzie żyjesz z panią de Noaille?
— Najjaśniejszy Panie — odparł z galanterją marszałek — mam szczęście zawsze być jednakowo maltretowanym przez księżnę panią.
— Czy masz może jaką prośbę do mnie?
— Ja, Najjaśniejszy Panie?... Za wiele i tak laski wyświadczasz memu domowi.
Ludwik XV nie spodziewał się tej odpowiedzi.
— Za cóż mi dziękujesz, książę?...
— Wasza Królewska Mość raczyłeś powierzyć dowództwo lekkiej kawalerji księciu d’Aiguillon, a ten jest siostrzeńcem moim...
— A, prawda...
— Potrzeba było na to energji i rozumu Waszej Królewskiej Mości. Obiad kończył się, Ludwik XV powstał od stołu, aby przerwać niemiłą sobie rozmowę. Podszedł do dam i bawił je, niby trzydziestoletni mężczyzna.
Richelieu nie dał jednak za wygraną.
— Najjaśniejszy Panie — dodał po chwili — powodzenie rozzuchwala zwykle.
— Czy mówisz to, myśląc o sobie?
— Mam zamiar prosić Cię, Najjaśniejszy Panie, o wielką łaskę; jeden z dawnych moich przyjaciół, a zarazem wiernych twych poddanych, ma syna w żandarmerji. Zdolny to bardzo chłopak, ale biedny, otrzymał wprawdzie od pewnej wielkiej damy tytuł kapitana, ale brakuje mu bataljonu, aby nim dowodzić...
— Czy tą damą jest moja córka?... — zapytał monarcha, zwracając się do delfinowej.
— Tak, królu — rzekł Richelieu, — a ojcem tego młodzieńca jest baron de Taverney.
— Mój ojciec!... — wyrwała się mimowoli Andrea. — To dla brata mego Filipa, prosicie, książę?...
Spostrzegła się, zawstydziła tem wykroczeniem przeciw etykiecie i cofnęła się w tył zarumieniona.
Król odwrócił się zachwycony wdziękiem pięknego dziecka i z uśmiechem spojrzał na marszałka, nie ukrywając, jak ta prośba była mu miłą w tej chwili.
— Rzeczywiście, Najjaśniejszy Panie — wtrąciła delfinową — dzielny to chłopak, ten pan Filip de Taverney, chciałabym go uszczęśliwić. Ale sama wstydzę się za siebie: dałam mu stopień i epolety i zdawało mi się, że to dosyć. Tymczasem...
— Skądże Wasza Królewska Wysokość miała wiedzieć o tem?...
— Ol powinnam się była domyślić, — dodała żywo delfinową z giestem, który przypomniał Andrei biedny stary zamek w górach, gdzie jednak była tak szczęśliwą.
— Brat nosi imię Filip, prawda dzieweczko?
— Tak jest, Wasza Wysokość.
Ludwik XV spojrzał na twarze tak zacne i otwarte, i nawet Richelieu — wydawał mu się w tej chwili szczerym.
— Wiedz książę — rzekł półgłosem — że obrażę na siebie Luciennes... — a zwracając się do Andrei — dodał:
— Czy ci to sprawi przyjemność, moje dziecko?
— Najjaśniejszy Panie!... — wyjąkała panna de Taverney, ze złożonemi rękami, — błagam cię.
— Zatem to już postanowione, — rzekł Ludwik XV. Proszę cię marszałku, zrobić wszystko — co potrzeba.
Za ten dobry uczynek otrzymał Ludwik XV anielski uśmiech Andrei i serdeczne podziękowanie Marji-Antoniny.
Kilku panów weszło do sali, a był między nimi i kardynał Rohan. Ale król przez cały wieczór miał już uśmiech łaskawy, dla jednego tylko księcia Richelieu, któremu pozwolił się nawet odprowadzić do Trianon. Stary marszałek szedł za monarchą, wzruszony, jak nigdy.
Podczas, gdy król wraz z księciem i przybocznymi oficerami, wracał do swego pawilonu, delfinowa zwróciła się do Andrei:
— Masz zapewne ochotę, moje dziecko, napisać list do ojca i powiadomić o tak pomyślnej nowinie, uwalniam cię zatem na dzisiejszy wieczór.
Po chwili lokaj odprowadzał baronównę do jej pokoiku. Przed nią snuł się niewidzialny cień jakiś. Był to Gilbert. Gdy doszli do tarasu, lokaj zawrócił do Trianon, a młoda dziewczyna weszła na schody.
Gilbert wdrapał się po drabince do swego mieszkania, położonego naprzeciw mieszkania Andrei. Ujrzał ją w pobliżu okna, przywołującą służącą księżny de Noaille, która miała apartament w tym samym korytarzu. Wkrótce zgrabna subretka spuściła roletę i przeszkodziła Gilbertowi w podpatrywaniu.
W pałacu pozostała tylko delfinowa i nadskakujący jej de Rohan.
Było już późno, następca tronu pożegnał się z małżonką; prałat nie chcąc być natrętnym, poszedł za tym przykładem.
Gdy już wsiadł do karety, zbliżyła się pokojowa Marji-Antoniny i podała mu starannie owiniętą paczuszkę, której dotknąwszy książę aż się wstrząsnął.
— Oto jest.
— Dziękuję ci — powiedział — i dał kobiecie pełną sakiewkę.
Konie ruszyły, przy rogatkach rozkazał kardynał jechać na ulicę Saint-Claude.
Niezadługo Fryc wprowadził go do tajemniczego salonu.
Balsamo dał czekać na siebie dobry kwadrans. Zjawił się, przepraszając za opóźnienie, ale nie spodziewał się już nikogo dzisiaj i oddalił się dlatego do swego gabinetu. Rzeczywiście, pora była bardzo późna, jedenasta godzina wybiła właśnie w tej chwili.
— Prawda, panie baronie — rzekł de Rohan — przybywam zapóźno, ale przebacz, tak jestem niecierpliwy. Przypominasz sobie, co miałem ci przywieźć, aby się dowiedzieć pewnego sekretu.
— Doskonale, żądałem włosów osoby o której mówiliśmy wtedy, odpowiedział Balsamo, spostrzegłszy paczkę w ręku prałata. — Czy są?
— Oto one, baronie. Będziesz mi pan mógł je zwrócić po doświadczeniu?
— Nie umiem na to odpowiedzieć w tej chwili.
— Czy dziś tajemnica rozwiązaną zostanie?
— Dziś jeszcze!...
— Pragnę gorąco dowiedzieć się prawdy.
— Spróbujemy.
Balsamo wziął włosy i udał się spiesznie do Lorenzy. Uśpił ją zanim jeszcze pokazał się w pokoju; młoda kobieta przyjęła go bardzo czule. Siłą wyrwał się z jej objęcia. Nie wiedział, co mu jest przykrzejsze, czy wymówki pięknej włoszki, gdy była przytomną, czy pieszczoty jej gdy była uśpioną.
— Chcę dociec — szepnął do siebie — tajemnicy tej monarchini i muszę ją zbadać koniecznie.
— Lorenzo droga!... — rzekł do pięknej uśpionej, wkładając w jej ręce papier — powiedz mi, czyje to są włosy?
Lorenza przycisnęła papier do piersi, następnie do czoła. Chociaż oczy miała otwarte, widzieć mogła w tej chwili tylko przez piersi i czoło.
— Ach! — szepnęła — to włosy wielkiej jakiejś osobistości.
— Tak. Czy ta osoba szczęśliwa? Odpowiedz.
— Może nią być.
— Pomyśl uważnie, Lorenzo.
— Tak, nic jeszcze nie zasłania jej szczęścia.
— Zdaje mi się, że to mężatka?
— O! — odrzekła włoszka, ze słodkim uśmiechem.
— Cóż takiego? Co, złote dziecko, chcesz przez to powiedzieć?
— Zamężną jest, drogi Balsamo, ale...
— Ale?
— Pomimo to...
Włoszka uśmiechnęła się powtórnie.
— Ja jestem także niby mężatka.
— Naturalnie.
— A jednak.
Balsamo przyglądał się zamagnetyzowanej z ogromnem zdumieniem; pomimo uśpienia, zarumieniła się aż po same białka oczu.
— Dokończ, dziecko.
Zarzuciła mu ręce na ramiona, tuląc się do niego, szepnęła:
— Jestem jeszcze jednak dziewicą.
— I ta księżniczka, królowa?
— Tak mój drogi, a powiem ci, że ona nie kocha jeszcze nikogo.
— Fatalność! — mruknął Balsamo. — Dzięki ci, Lorenzo najdroższa, wiem wszystko.
Uścisnął ją czule, schował starannie włosy, a obciąwszy włoszce kawałek czarnych jej splotów, spalił je przy świecy, a popiół wsypał w papier, zawierający włosy delfinowej.
Wyszedł z pokoju; za drzwiami będąc, obudził młodą kobietę. Prałat drżał całem ciałem.
— Cóż, hrabio? — spytał.
— Kardynale?
— Wyrocznia?
— Wyrocznia daje ci nadzieję.
— Naprawdę? — wykrzyknął de Rohan zachwycony.
— Więc wyrocznia wyrzekła, że ta kobieta nic kocha swego męża?...
— Tak.
— Co do włosów, musiałem je spalić, niestety, oto popiół z nich, zebrałem go tak starannie, jakby każdy pyłek wart był miljony.
— Dzięki, drogi hrabio, czemże ci się odwdzięczę?
— Nie mówmy o tem. Ale... co do włosów: niech panu nie przyjdzie kiedy ochota połknąć je w winie, jak to czynią zakochani. Szalałbyś za nią, a ona pozostałaby zimną jak głaz.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję.
W dwadzieścia minut potem powóz eminencji spotkał się z powozem księcia Richelieu i omal że się karety nie zderzyły w tej wąskiej uliczce. Panowie poznali się natychmiast.
— E! kardynale! — rzekł marszałek sarkastycznie.
— E! książę — odparł takimże tonem Ludwik de Rohan z palcem na ustach.
Konie ruszyły dalej w dwie przeciwne strony.